Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

“Kilka dni z życia Alice” to trzecia książka autorki, którą miałam okazję przeczytać. Zasługuje na mocne drugie miejsce na podium, zaraz za “Niedaleko pada jabłko…”. To doskonała opowieść pokazująca, że czasem każdemu z nas przydałoby się mocno dostać w głowę!

Co byście zrobili, gdyby okazało się, że nagle nie pamiętacie ostatnich 10 lat swojego życia? Co więcej, życie, które ponoć teraz wiedziecie, jest zupełnie inne od tego, jakie sobie wyobrażaliście! Nic nie układa się tak, jak w planach, które snuliście, mając 29 lat. W takiej sytuacji właśnie znajduje się tytułowa bohaterka, Alice. Jedynie mgliste migawki w pamięci dają jej jakieś wskazówki co do tego, kim jest obecnie…

Kilka dni z życia Alice“Kilka dni z życia Alice” – kiedy mocne uderzenie w głowę wywraca cały świat do góry nogami

Alice budzi się na siłowni po mocnym uderzeniu w głowę. Co tutaj robi? Przecież zawsze stroniła od ćwiczeń fizycznych! Kim są ludzie wokół niej? I co to za okropny strój? Totalnie nie w jej guście! Te wszystkie pytania kotłują się w jej głowie wraz z jednym, najważniejszym: czy nic nie stało się dziecku?! Po mocnym uderzeniu w głowę, czterdziestoletnia Alice myśli, że wciąż ma dwadzieścia dziewięć lat i właśnie spodziewa się maleństwa…

Przez kolejne dni bohaterka próbuje odzyskać pamięć i dojść do siebie – poskładać w całość tę układankę, jaką tworzy jej życie. Dowiaduje się, że z nierozgarniętej dziewczyny stała się pełną zapału panią domu, mamą, będącą w trójce klasowej i organizującą huczne przyjęcia. Nie rozpoznaje swoich dzieci i jest pełna zdziwienia, że ma ich aż trójkę! Jednak co najgorsze, okazuje się, że jej związek wcale nie wygląda tak, jak go zapamiętała… Co więcej, w rozmowie z innymi osobami co chwilę przewija się tajemnicze imię: Gina. Kim była ta kobieta? Kochanką męża, rywalką czy przyjaciółką? Dlaczego każdy stara się unikać rozmowy na jej temat? Alice stara się ułożyć te kawałki życia w jedną, spójną całość. Co się wydarzy, gdy uda jej się przypomnieć wszystko? O ile się uda…


“Kilka dni z życia Alice” – urocza i ciepła opowieść, która trzyma w napięciu

“Kilka dni z życia Alice” to bardzo przyjemna książka ze świetnym przesłaniem. Alice, podobnie, jak każdy z nas, w wieku X lat miała określoną wizję własnej przyszłości. Życie zweryfikowało, jak będzie ona wyglądać… Dlatego czasem naprawdę warto mocno palnąć się w łeb i trochę postawić do pionu, nabrać dystansu do siebie i innych.

Momentami powieść trochę dłużyła mi się przez wstawki autorki: blog starszej pani i pamiętnik siostry głównej bohaterki. Do teraz – a jestem już miesiąc po lekturze – uważam, że nie były one konieczne w tej książce. Powodowały, że akcja była bardziej mozolna…
Sama powieść bardzo mi się podobała – jak napisałam w nagłówku: urocza i ciepła. Idealna na nadchodzące letnie wieczory. Polecam!

“Kilka dni z życia Alice” to trzecia książka autorki, którą miałam okazję przeczytać. Zasługuje na mocne drugie miejsce na podium, zaraz za “Niedaleko pada jabłko…”. To doskonała opowieść pokazująca, że czasem każdemu z nas przydałoby się mocno dostać w głowę!

Co byście zrobili, gdyby okazało się, że nagle nie pamiętacie ostatnich 10 lat swojego życia? Co więcej, życie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

“Pod krzewami bzu” to kolejna powieść Louisy May Alcott, która trafiła w moje ręce. Po przeczytaniu “Małych kobietek” rozkochałam się w książkach tej autorki, choć nie wszystkie podobały mi się jednakowo. “Pod krzewami bzu” to jednak wspaniała historia, która rozgrzeje Wasze serca w ten zimowy czas. Muszę przyznać, że ten tytuł razem właśnie z “Małymi kobietkami” staje u mnie na podium. Nie mogło być inaczej, skoro bohaterem jest w niej mały chłopiec i pewien niezwykle utalentowany pudel! A ja do pudli, musicie wiedzieć, mam ogromny sentyment – takiej rasy był bowiem mój ukochany piesek w dzieciństwie.

“Pod krzewami bzu” – opowieść o chłopcu z cyrku

Pewnego dnia Bab i Betty Moss organizują przyjęcie dla lalek – jest herbatka, pyszne ciasto i piękna zastawa. To prawdziwa uczta i niemalże idealny przepis na spędzenie popołudnia… Tę sielską atmosferę przerywa jednak pojawienie się nieproszonego gościa. Kiedy pudel wbiega między lalki dziewczynek i porywa ze stołu ciasto, są przerażone, ale i zafascynowane. Boją się, że pies je zaatakuje, więc próbują trzymać dystans… ale z drugiej strony zamierają z wrażenia, gdy ten oddala się na dwóch łapkach, niczym akrobata! Patrzą na niego oniemiałe! Skąd on się wziął i kiedy do nich wróci? Czy ma właściciela?

Sprawa wyjaśnia się, kiedy dziewczynki zapoznają się z Benem – chłopcem z cyrku. Wymęczony i głodny Ben niesie za sobą smutną historię. Choć nie potrafi czytać, doskonały jest w opiece nad końmi czy wspinaczce po drzewach. Uciekając z cyrku razem z psem Sancho, zostaje niemalże sam na świecie, dlatego bardzo się cieszy, gdy matka Betty i Bab proponuje mu pracę. Wkrótce do całej tej piątki dołącza jeszcze sąsiadka – panna Celia, dzięki której dni wydają się jeszcze barwniejsze. Ich codzienność pełna jest przygód i wzajemnej nauki. Jak to bywa w powieściach Louisy May Alcott – pełno tu moralizatorskiego przekazu, jednak cała powieść pozostawia po sobie uczucie ogromnego ciepła i przytulności.

“Pod krzewami bzu” – idealna opowieść na mroźne dni

Ta książka jest niczym kubek gorącego kakao w zimowy dzień – idealnie rozgrzewa od zewnątrz i wewnątrz. Zasiądźcie wygodnie w fotelu i pozwólcie powieści przenieść Was do innego świata. Choć kontynuacje “Małych kobietek” nie zawładnęły moim sercem tak, jak zrobiła to pierwsza część, to “Pod krzewami bzu” zajmie wysokie miejsce w moim prywatnym rankingu. To wspaniała opowieść, pełna ciepła, miłości i wzajemnego zrozumienia. Mnóstwo tu XIX wiecznych nauk i prawd o świecie, na które dziś można byłoby się oburzać. Ja zamiast tego wolę uśmiechać się pod nosem i nadal rozkoszować się powieścią. Pokazuje ona, że nawet w ciężkich dla nas czasach można znaleźć dobre serca. Perełką powieści jest oczywiście niezwykły pudel Sancho, który rozkochał mnie w sobie od pierwszych stron.

Jeśli szukacie miłej i ciepłej opowieści na te lutowe, zimne wieczory, to nie mogliście wybrać lepiej. Jest doskonała!

“Pod krzewami bzu” to kolejna powieść Louisy May Alcott, która trafiła w moje ręce. Po przeczytaniu “Małych kobietek” rozkochałam się w książkach tej autorki, choć nie wszystkie podobały mi się jednakowo. “Pod krzewami bzu” to jednak wspaniała historia, która rozgrzeje Wasze serca w ten zimowy czas. Muszę przyznać, że ten tytuł razem właśnie z “Małymi kobietkami” staje u...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Spaleni w ogniu” to dla mnie najważniejsza premia stycznia, bo jest to książka jednego z moich ulubionych autorów – długo wyczekiwana! Przeczytałam wszystkie wydane dotychczas w Polsce powieści Cabré, miałam to szczęście, że uczestniczyłam w spotkaniu autorskim z nim i pomimo upływu lat oczarowanie jego prozą nie mijało. Cabré pisze pięknie o historiach, które nie zawsze są łatwe do opowiedzenia oraz o bohaterach, których często trudno jest zrozumieć. W jego powieściach sztuka zawsze odgrywa bardzo ważną rolę i jest obecna w życiu postaci. Bardzo czekałam na premię “Spalonych w ogniu”, by znów rozkoszować się tak dobrą literaturą!

“Spaleni w ogniu” – historia pełna niedomówień

Głównym bohaterem powieści jest Barcelończyk Ismael. Mężczyzna nie miał łatwego dzieciństwa, ale mimo to udaje mu się zapanować nad chaosem panującym w jego życiu, zdobyć wykształcenie i podjąć pracę nauczyciela. Pewnego dnia wstępuje do pasmanterii, aby dokupić brakujące jego koszuli guziki. Nie wie, jak bardzo ten dzień odmieni jego życie… Na miejscu spotyka przyjaciółkę z dzieciństwa, a wkrótce zaczyna się rodzić między nimi uczucie. Spędzają razem coraz więcej czasu, poznając siebie na nowo i tkając powoli wspólną codzienność. Przypadkowe spotkanie ze znajomym ze szkoły wywraca życie Ismaela do góry nogami. Dostawszy propozycję pracy, Ismael wsiada z mężczyzną do samochodu, a później… budzi się w szpitalu. Opiekują się nim dziwni lekarze, a on sam dochodzi do wniosku, że nie wszystko pamięta (czy aby do końca nieświadomie?). Stopniowo, odzyskując pamięć uświadamia sobie, co się wydarzyło razem z faktem, że pewien etap jego życia dobiegł końca.

Druga warstwa opowieści jest nieco bardziej filozoficzna. Bohaterem jest już bowiem nie człowiek, a młody dzik, warchlak, który pozostając sam, uczy się życia i umyka śmierci. Cóż, Cabré nie byłby sobą, gdyby jego najnowsza powieść nie ocierała się (w tym przypadku dość mocno) o filozofię i pytania egzystencjalne.
“Spaleni w ogniu” – zupełnie inna powieść Cabré

Spaleni w ogniu

Rozpoczynając nową powieść Cabré czułam się niczym na bezpiecznym gruncie. Przeczytawszy 7 poprzednich książek autora byłam pewna, że wiem, czego mogę się spodziewać. Tymczasem “Spaleni w ogniu” to w mojej opinii zupełnie inna powieść autora.

Po pierwsze różni się ona formą: opowieść jest o wiele krótsza, niż poprzednie książki Cabré. Pomimo małego formatu wydanej książki, druk wciąż jest dość duży, dlatego jest to pozycja do przeczytania ku kawie. Nie spędzimy z nią kilku długich wieczorów, jak miało to miejsce poprzednio. Podobno Cabré bardzo długo pracował nad książką, skracając ją coraz bardziej, aby ostateczna forma była jak najbardziej skondensowana. Po drugie powieść jest zdecydowanie łatwiejsza w odbiorze – książka, jak już wspomniałam, jest krótka, akcja jest wartka, pomiędzy bohaterami występuje sporo dialogów i brak tutaj przeskoków w czasie, jak miało to miejsce np. przy “Wyznaję”.

Tym, co może zbliżać “Spalonych w ogniu” do innych książek autora jest filozofia (jak wspomniałam już wcześniej), ale również nawiązania do wielu dzieł literackich. Bohater wykreowany przez Cabré oswaja trudną rzeczywistość tym, w czym jest najlepszy: literaturą. Postaci, które są dla niego jakimś zagrożeniem nazywa imionami bohaterów literackich, chcąc poczuć się nieco pewniej. Warto również zwrócić uwagę na jego imię, które – co z resztą wspomniane w książce – jest jawnym nawiązaniem do “Moby Dicka”. Choć jak wspomniałam, jest to książka o wiele krótsza, niż poprzednie, autorowi udało się osiągnąć efekt skondensowania historii, bowiem od porównań i odniesień jest tu aż gęsto!

Premiera, po którą warto sięgnąć?

Książki Cabré zawsze będę polecać, ponieważ uważam, że jest to obcowanie z literaturą na trochę wyższym poziomie. Tu czytelnik nie dostaje tylko historii, przez którą musi przebrnąć, ale opowieść do analizy. Odniesienia do innych dzieł, postaci, filozofii, dziejów – to wszystko sprawia, że czytanie książek autora jest bogatszym doświadczeniem.

“Spaleni w ogniu” nie zostanie moją ulubioną powieścią autora (pozostanę wierna “Wyznaję”). Przyzwyczajona do dłuższych form, po tak krótkiej historii odczuwam niedosyt. Choć są tutaj punkty wspólne z innymi dziełami Cabré jestem zdania, że ta książka jest czymś zupełnie innym: formą i historią. Nie czuję rozczarowania (choć spodziewałam się czegoś zupełnie innego), ale brak też we mnie zachwytu, który towarzyszył mi podczas lektury innych jego powieści. Pomimo tego dobrze było wrócić do prozy Cabré po kilku latach – nadal pozostaje jednym z moich ulubionych autorów.

"Spaleni w ogniu” to dla mnie najważniejsza premia stycznia, bo jest to książka jednego z moich ulubionych autorów – długo wyczekiwana! Przeczytałam wszystkie wydane dotychczas w Polsce powieści Cabré, miałam to szczęście, że uczestniczyłam w spotkaniu autorskim z nim i pomimo upływu lat oczarowanie jego prozą nie mijało. Cabré pisze pięknie o historiach, które nie zawsze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

“Szklany klosz” to najpopularniejsza powieść Sylvii Plath i jednocześnie klasyka, którą znać trzeba. Od dawna chciałam ją przeczytać, dlatego tym bardziej się cieszę, że miałam okazję poznać tę historię w tak pięknym, ilustrowanym wydaniu. “Szklany klosz” jest powieścią poniekąd autobiograficzną, pisaną prostym językiem. Z jednej strony w książce tej dzieje się bardzo niewiele, z drugiej – wszystkiego jest tutaj od groma. Powieść oddaje depresyjne nastroje autorki oraz walkę z tym ciężkim stanem. Walkę, którą autorka ostatecznie przegrała, bowiem w niecały miesiąc od premiery, popełniła samobójstwo. Tragiczna śmierć pisarki miała niejednoznaczny wpływ na popularność “Szklanego klosza”.

Dziś mam przyjemność zaprosić Was do zapoznania się z moją opinią.

“Szklany klosz” – opowieść o rozpadającym się świecie

Szklany kloszNowy Jork – miasto pełne możliwości, które otwiera się przed dziewiętnastoletnią Esther, niczym pąk róży. Wraz z każdym dniem odkrywa przed nią swoje nowe możliwości. Każdy kąt i każdy zakamarek pokazują coś nowego. To miasto, w którym można się zakochać, odnaleźć szczęście, osiąść na stałe, czy zrobić karierę… Kiedy Esther przybywa do Nowego Jorku, by odbyć roczny staż w czasopiśmie dla kobiet, chce spróbować tego wszystkiego. Rozkoszuje się Nowym Jorkiem, dopóki nie odkrywa, że życie, które dotąd wiodła i zasady, którymi się kierowała, tutaj nie mają prawa bytu…

Wpada w pułapkę, miasto zaczyna ją tłamsić. Nocne życie przestaje ją interesować. Jest piękna i inteligentna, ale nie czuje się, jak inne dziewczyny – widzi w sobie jedynie wady. Odkrywa, że dobre oceny, na których wcześniej skupiała swoją uwagę, nie są tu wartością. Jest zagubiona i nie potrafi odpowiedzieć sobie na pytanie kim chce być i na czym jej naprawdę zależy. Rozpaczliwie poszukuje akceptacji wśród mężczyzn, lecz wraz z nimi przychodzą kolejne obawy… Ostatecznie nic nie jest takie, jak sobie wyobrażała. Esther przeżywa załamanie, a wraz z nim kończy się pewien etap i rozpoczyna się walka o życie…
“Szklany klosz” – jak wygląda depresja

Bohaterka powieści Sylvii Plath żyje pod kloszem – pod szklanym kloszem. Nie dostrzega pierwszych symptomów depresji, bowiem przez ten jej szklany klosz wszystko jest dobrze widoczne i dosyć wyraźne. Ale jednocześnie odkrywa, że coś, jakaś bariera, oddziela ją od innych. Co raz mniej czuje, na mniej ma ochotę, wszystko staje się takie obojętne. Zupełnie, jakby ktoś odciął ją od świata, od emocji, od uczuć… Zupełnie, jakby była pod kloszem.

“Szklany klosz” to powieść, w której – jak napisałam we wstępie – z pozoru niewiele się dzieje. Ot, zwykłe życie nastolatki w dużym mieście: przyjaciółki, wieczorki, kariera. No właśnie – tak to wygląda, dopóki podstępna depresja nie zaczyna wkradać się do jej codzienności. Esther przejawia rozczarowanie każdym etapem swojego życia. Nie czuje już nic, nie wie, na czym i na kim jej zależy. Wszystko staje się obojętne i nijakie. Ten stan prowadzi do tragedii, z którą uporać będzie musiała się nie tylko ona, ale również jej bliscy.

“Szklany klosz” – powieść wciąż aktualna

Choć napisana 60 lat temu, powieść jest w dalszym ciągu aktualna. Myślę, że teraz, w momencie, kiedy jako społeczeństwo stajemy się bardziej świadomi choroby, jaką jest depresja, należy tę książkę przypominać. Jest napisana lekkim językiem, momentami dość banalnym, a nawet trywialnym, ale porusza niezwykle ważny temat. Bo taka właśnie jest depresja – może dotknąć każdego i w każdym momencie życia. Esther – śliczna i utalentowana dziewiętnastolatka, przed którą świat dopiero się otwiera, jest tego najlepszym przykładem.

“Szklany klosz” jest opowieścią o cierpieniu i walce o siebie. To książka, którą trzeba przetrawić i przemyśleć, bowiem pierwsze odczucia po lekturze mogą być nacechowane lekkim niedosytem. Egzemplarz, który otrzymałam od Wydawnictwa Marginesy, zawiera ilustracje, które są w tej powieści bardzo sugestywne. Czarno-białe kreski stawiane być może trochę niepewną ręką, smutne i przygnębiające. Polecam Wam lekturę szczególnie w tym wydaniu – jeszcze mocniej oddziałuje na wyobraźnię i emocje.

To smutna historia, która może przydarzyć się każdemu.

“Szklany klosz” to najpopularniejsza powieść Sylvii Plath i jednocześnie klasyka, którą znać trzeba. Od dawna chciałam ją przeczytać, dlatego tym bardziej się cieszę, że miałam okazję poznać tę historię w tak pięknym, ilustrowanym wydaniu. “Szklany klosz” jest powieścią poniekąd autobiograficzną, pisaną prostym językiem. Z jednej strony w książce tej dzieje się bardzo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

“Leśne morze” zapragnęłam przeczytać, ponieważ jedną z moich ulubionych powieści jest “Wzgórze błękitnego snu” tegoż autora. Bronisław Najdarowski, z tej właśnie powieści, jest moim ulubionym bohaterem literackim. Nic więc dziwnego, że wobec “Leśnego morza” miałam ogromne wymagania, a szczególnie wobec głównego męskiego bohatera – Wiktora. To jednak powieść inna, w którą musiałam się “wgryźć”, aby ją docenić. W moim odczuciu jest ona trudniejsza, niż “Wzgórze błękitnego snu”. Dzięki uprzejmości Wydawnictwa MG powstała ta recenzja, do której przeczytania bardzo Was zachęcam.

“Leśne morze” – opowieść o Szu-hai

Leśne morzeSzu-hai to wielka mandżurska tajga, która nie bierze jeńców. W niej przetrwają tylko najsilniejsi – rządzą nią prawa natury, z którymi w zgodzie są w stanie żyć tylko nieliczni. Jedną z takich osób jest Wiktor Domaniewski – młody chłopak, Polak, maturzysta, który musi schować się w głębi Szu-hai przed poszukującymi go Japończykami. Akcja powieści dzieje się w latach 1939-1944, kiedy w ojczyźnie bohatera szaleje wojna.

Serce wyrywa mu się ku Polsce, lecz czy tak naprawdę Polskę zna? To w mandżurskich lasach toczy się jego życie: poznaje jeńców i zbiegów takich, jak on, ale również przyjaciół, z którymi po stracie rodziców buduje dom. Jest niczym to młode tygrysiątko, które nie raz pojawia się w powieści – zostawione same sobie, tylko tajdze na wychowanie. To właśnie tam – w tym leśnym morzu – przeżywa wszystko po raz pierwszy… i po raz kolejny. Jego ciało mężnieje – już nie jest chłopcem, lecz staje się mężczyzną, wybitnym wojownikiem i strategiem. Po raz pierwszy się zakochuje… a później po raz drugi. Odczuwa pierwsze pożądanie do kobiety… a później kolejne – bo ludzkie serce jest skomplikowane i nie potrafi wybrać.

Mimo młodego wieku dźwiga na barkach ogromny ciężar, który nie raz go przytłacza. Boleśnie dowiaduje się, czym jest odpowiedzialność za czyjeś życie, ginie i odradza się niczym feniks. Wszystko, co przeżywa, otulone jest słodką obietnicą ojczyzny. Ale czymże jest Polska? Czyż nie Chiny są mu bliższe? Wiktor jest bohaterem tragicznym, bowiem każdy jego wybór niesie za sobą ofiarę i rezygnację z czegoś, co jest mu bliskie.

Igor Newerly – autor, który kreuje silnych bohaterów

Na Wiktorze Domaniewskim nie zawiodłam się. Podobnie, jak wspomniany wyżej Bronisław Najdarowski ze “Wzgórza błękitnego snu“, jest to bohater o wszelkich cnotach: niezwykle silny, męski, odpowiedzialny, dobry, choć rozdarty wewnętrznie. To on jest perłą tej opowieści. W samą historię było ciężko mi się wgryźć – musiałam przeczytać ponad 100 stron, zanim poczułam prawdziwy klimat opowieści – wilgotny i nieprzyjazny, niczym Szu-hai. Temat, zdaje mi się, jest dla nas Polaków dosyć obcy – nie spotkałam się wcześniej z historią polskich emigrantów w Chinach, dlatego bardzo cenię sobie notę historyczną, którą Wydawnictwo MG umieściło na początku książki.

Igor Newerly jest autorem wartym poznania, choć wydaje mi się, że dziś już nieco zapomnianym (tym bardziej się cieszę, że MG przypomina jego twórczość!). Czytanie go daje ogromną satysfakcję intelektualną. Choć to powieść obyczajowa, bohaterowie są w niej świetni – przeżywają prawdziwe dramaty, często są rozdarci i stawiani w sytuacjach bez wyjścia – a tło historyczne wzbogaca wiedzę czytelnika. To powieść, rzekłabym, z górnej półki – trudniejsza w odbiorze, ale niosąca ważniejszy i mądrzejszy przekaz. Chętnie sięgnę po kolejne powieści autora tym bardziej, że dorobek ma spory.

“Leśne morze” zapragnęłam przeczytać, ponieważ jedną z moich ulubionych powieści jest “Wzgórze błękitnego snu” tegoż autora. Bronisław Najdarowski, z tej właśnie powieści, jest moim ulubionym bohaterem literackim. Nic więc dziwnego, że wobec “Leśnego morza” miałam ogromne wymagania, a szczególnie wobec głównego męskiego bohatera – Wiktora. To jednak powieść inna, w którą...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Byliśmy w Oświęcimiu Tadeusz Borowski, Krystyn Olszewski, Janusz Nel Siedlecki
Ocena 8,1
Byliśmy w Oświ... Tadeusz Borowski, K...

Na półkach: , , , ,

“Byliśmy w Oświęcimiu” to książka z rodzaju tych, po które od czasu do czasu trzeba sięgać, mimo że boli. To zbiór wspomnień wojennych, zebranych w bardzo wnikliwe opowiadania, które przypominają nam, że nie możemy zapomnieć. Zawsze, kiedy czytam książki o wojnie i życiu w obozie (choć czy można to właściwie nazwać życiem?) nie potrafię zrozumieć, jak to możliwe, że człowiek zgotował taki los drugiemu człowiekowi… Co więcej, w obliczu współczesnych wydarzeń, uświadamiam sobie, że ten los może się powtórzyć, jeśli świat się nie opamięta. Jeśli to my, ludzie, się nie opamiętamy! Dlatego dziś, wszystkim czytelnikom bloga Jej Wysokość Literatura, jako lekturę obowiązkową przepisuję książkę “Byliśmy w Oświęcimiu”, która ukazała się na rynku dzięki Wydawnictwu Słowne.

“Byliśmy w Oświęcimiu” – wspomnienia, od których się nie uwolnimy

Celowo napisałam powyżej, że to wspomnienia, od których się nie uwolnimy. One prześladować będą nie tylko trzech autorów, którzy napisali opowiadania do tego zbioru, ale i całą ludzkość. Na tylnej okładce książki jest napisane: Na luksus zapomnienia nie możemy sobie pozwolić – i ja się pod tym stwierdzeniem podpisuję. II wojna światowa odcisnęła na świecie ogromne piętno, o którym musimy stale przypominać, aby do nie doprowadzić do tego kolejny raz. Bardzo się cieszę, że na rynku obok kiczowatych opowieści o życiu obozowym, zazwyczaj z romansem w tle, pojawiają się naprawdę rzetelne pozycje.

“Byliśmy w Oświęcimiu” to zbiór opowiadań, których autorzy doświadczyli podobnej traumy – każdy z nich zaznał życia obozowego. Wstęp napisany jest przez Justynę Sobolewską i bardzo polecam przeczytanie tych paru słów, zanim siądziecie do właściwej lektury.

Książka została wydana w Monachium w 10 tysiącach egzemplarzy. Część tego pierwotnego nakładu została oprawiona w oryginalne obozowe paski, a jeden z skórę z esesmańskiego płaszcza. Tadeusz Borowski napisał do niej cztery opowiadania, które znamy już bardzo dobrze: “U nas w Auschwitzu”, “Dzień na Harmenzach”, “Proszę Państwa do gazu”, “Ludzie, którzy szli”. Reszta opowiadań jest autorstwa Janusza Nela Siedleckiego oraz Krystyna Olszewskiego, a ich lektura jest równie bolesna i dotkliwa.

“Byliśmy w Oświęcimiu” – po to, aby nie zapomnieć

Książki o tematyce obozowej są pozycjami niezwykle odważnymi. Przecież niedaleko nas znów toczy się wojna. Na świecie codziennie giną miliony, a nam łatwiej jest wyciszyć wiadomości, nie klikać w krzykliwe nagłówki i udawać, że wszystko jest w porządku. Nasze życie toczy się dalej. Celowo do tej lektury załączam takie zdjęcie – ze świątecznym kubkiem i gorącą kawą zrobioną z ekspresu, z gwiazdką betlejemską i miękką kanapą w tle. W każdej chwili możemy utracić wszystko to, co posiadamy, dlatego z całych sił powinniśmy się starać nie zapomnieć i przeciwdziałać złu, które nas otacza. Autorzy opowiadań też mieli kiedyś normalne życie – dobre i pełne planów na przyszłość, dopóki wojna ich nie zweryfikowała.

Na luksus zapomnienia nie możemy sobie pozwolić.

A więc czytajcie.

“Byliśmy w Oświęcimiu” to książka z rodzaju tych, po które od czasu do czasu trzeba sięgać, mimo że boli. To zbiór wspomnień wojennych, zebranych w bardzo wnikliwe opowiadania, które przypominają nam, że nie możemy zapomnieć. Zawsze, kiedy czytam książki o wojnie i życiu w obozie (choć czy można to właściwie nazwać życiem?) nie potrafię zrozumieć, jak to możliwe, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

"Chołod" to najnowsza powieść Szczepana Twardocha, której byłam bardzo ciekawa. Staram się być na bieżąco z literaturą tego autora i czytać wszystko, co pojawia się na rynku nowego. Co prawda z wyrzutem wciąż spogląda na mnie "Wieczny Grunwald", ale uparcie wierzę, że kiedyś nadrobię lekturę. "Chołod" to owoc niezwykłej wyprawy na daleką Północ, którą autor musiał odbywać w momencie, gdy rzeczywistość zaczęła go przytłaczać. Myślę, że każdy z nas ma na świecie takie swoje miejsce, w którym czuje się lepiej; jest w stanie zebrać myśli, zaczerpnąć energii do dalszej tułaczki po tej ziemi, nabrać dystansu. Dla niektórych takim miejscem będzie po prostu dom - przytulny, zawsze gotów, by nas przyjąć. Dla innych nieco bardziej odległy zakątek ziemi. Tak właśnie dla Twardocha takim miejscem jest Spistbergen - surowy i wymagający, pozwalający autorowi na zebranie się w garść.Ta wyprawa była inna niż wszystkie; to właśnie podczas niej Twardoch poznał niezwykłą kobietę, która dała mu do przeczytania dzienniki Konrada Widucha, na których podstawie powstał "Chołod". Dobry pisarz potrafi czerpać inspirację ze wszystkiego, co go otacza. W tej sytuacji los uśmiechnął się do Twardocha i niemalże gotowy materiał na powieść podsunął mu pod nos.

"Chołod" - opowieść Konrada Widucha

Bohaterem Twardocha jest Konrad Widuch, którego dzienniki autor dostał do przeczytania od tajemniczej podróżniczki. To pochodzący z Górnego Śląska weteran Wielkiej Wojny i komunista oddany rewolucji. Po wojnie wyjeżdża do Rosji, chcąc wcielić w życiu proletariacki porządek. Walczy w szeregach Konarmii w wojnie 1920 roku. Staje się ofiarą rewolucji i jako "stary bolszewik" w 1937 roku zostaje aresztowany, skazany i wysłany do łagru, z którego ucieka. I tu zaczyna się właściwie nasza powieść - Konrad Widuch przebija się przez śniegi, lód i tundrę, notując swoją codzienność w swoistym pamiętniku, który wiele lat później trafia w ręce Twardocha. Być może to przypadek, że poczytny pisarz odnajduje ślad Ślązaka z jego rodzinnych Pilchowic na dalekiej północy; być może zadecydował o tym los. Twardoch postanawia przedstawić losy Widucha czytelnikom, skrupulatnie przepisując jego dziennik. Kontynuując swoją wędrówkę przez surową północ Widuch trafia do tajemniczej osady, zwanej "Chołodem". Ludzie żyją tam według określonego porządku i surowych zasad dyktowanych im przez polarną naturę. Hodują renifery, polują na foki i niedźwiedzie, mają swój język, daleko im do wieści z wielkiego świata, nie wiedzą, co dzieje się w Europie. Wszystko się zmienia, kiedy przebywa do nich Widuch wraz ze swoimi - mniej lub bardziej chcianymi - towarzyszami wędrówki. A w ślad za nimi mateczka Rosja, która nie zapomina o swoich dzieciach...

"Chołod" - Twardoch w nowej odsłonie

"Chołod" porusza tematy, które Twardoch lubi rozkładać na czynniki pierwsze w każdej swojej powieści. Znajdziecie tu człowieka, którego tragedią jest fakt, że właściwie nie wie, kim jest. Po raz kolejny słyszymy tu głos autora, który poddaje dyskusji narodowość, a co za tym idzie - tożsamość - swojego bohatera. Widuch pisze swój dziennik z resztą w kilku językach - po śląsku, po polsku, ale wtrąca również rosyjskie, niemieckie czy nawet francuskie zwroty. Niczym cień za bohaterem kroczy wielka historia, w której wir zostaje on wrzucony wbrew swej woli. Jako jednostka staje się rozczarowany ideami, a wytchnienie może znaleźć tylko z dala tego wszystkie - w odległym Chołodzie, gdzie prawa dyktuje natura. Jak się jednak okazuje taki stan nie może trwać zbyt długo...Kiedy tylko dowiedziałam się o premierze tej książki poczułam wielkie podekscytowanie i nie mogłam się doczekać, aby ją przeczytać. Na próżno jednak, bowiem "Chołod" w mojej opinii to najsłabsza książka Twardocha. Z ręką na sercu przyznam również, że była dla mnie zbyt trudna w odbiorze. Autor posługuje się wieloma sformułowaniami i zwrotami (choćby te, dotyczące żeglarstwa czy brak tłumaczeń z języków obcych), które były dla mnie niejasne, a przebrnięcie przez dzienniki Widucha w większej mierze było po prostu... nudne. Przez cały czas obcowania z tą powieścią czekałam na jakiś zwrot, który wyjaśni cel powstania książki. I choć ta tajemniczość ma również swój urok, nie znalazłam tu zachwytów, których doznałam przy innych książkach Twardocha - np. ostatniej "Pokorze". Trochę też odczuwam już przesyt poruszaniem dylematu polsko-śląskiego i chciałabym od autora czegoś nowego, czegoś innego. "Chołod" odkładam na półkę z ukłuciem żalu i rozczarowania. Przed napisaniem recenzji przeczytałam sporo opinii innych czytelników i odkryłam, że do nich ta książka trafiła. Jak zwykle zachęcam Was do wypracowania sobie swojego zdania, choć już teraz ostrzegam, że lektura do lekkich nie należy. :)

"Chołod" to najnowsza powieść Szczepana Twardocha, której byłam bardzo ciekawa. Staram się być na bieżąco z literaturą tego autora i czytać wszystko, co pojawia się na rynku nowego. Co prawda z wyrzutem wciąż spogląda na mnie "Wieczny Grunwald", ale uparcie wierzę, że kiedyś nadrobię lekturę. "Chołod" to owoc niezwykłej wyprawy na daleką Północ, którą autor musiał odbywać w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Linn Strømsborg “Nigdy, nigdy, nigdy” – o prawie do wyboru

“Nigdy, nigdy, nigdy” to książka, na którą sama raczej nie zwróciłabym raczej uwagi… Listopad zrobiłam sobie takim miesiącem kryminalnych opowieści. Udało mi się przeczytać parę naprawdę świetnych thrillerów, które miały jednak jedną wadę: zbyt szybko się je czytało! Czytając zwykle około 100 stron dziennie, przy kryminałach byłam w stanie połknąć książkę w dzień lub w dwa. Sama nawet nie wiedziałam, kiedy przewracałam kartki, a już byłam w połowie historii… Napisałam o tym na swoim bookstagramie, a ArtRage postanowiło wysłać mi jakąś powieść, dbając o to, abym nie była skazana na żaden zastój czytelniczy. Nie wiedziałam, co to będzie za książka i w sumie dobrze – okazała się ona niespodzianką i strzałem w dziesiątkę. Dostałam powieść, którą – zaryzykuję to stwierdzenie – powinna przeczytać każda kobieta! I ta, która marzy o macierzyńskie, jak i ta, która się waha lub wie, że nigdy się na nie nie zdecyduje. Linn Strømsborg oddała tą powieścią bardzo ważny głos we współczesnej literaturze. W powieści “Nigdy, nigdy, nigdy” opowiada o możliwości dokonania wyboru przez kobiety i o sztuce życia w zgodzie z tym, co się postanowiło.

“Nigdy, nigdy, nigdy” – o bohaterce, która nie chce mieć dzieci

Nigdy, nigdy, nigdyBohaterka powieści Linn Strømsborg ma trzydzieści pięć lat i wie, że nie chce mieć dzieci. Jest świadoma tej decyzji i jej nienaruszalności – jest pewna, że nic nie sprawi, że zmieni swoje zdanie. Nie czuje instynktu macierzyńskiego, nie wzrusza się na widok różowych bobasów, a swojego przyszłego życia nie wyobraża sobie z maluchem u boku. Razem z partnerem od początku relacji mają jasność, że nie będą powiększać rodziny… aż do teraz.

Kiedy ich bliscy przyjaciele spodziewają się dziecka, w Philipie zaczyna dojrzewać uczucie, które od dawna w sobie tłumił. Zaczyna dochodzić do wniosku, że jest w stanie wyobrazić sobie siebie jako ojca, a wizja ta przynosi mu przyjemność. Co więcej, czerpie satysfakcję z opiekowania się kimś – nawet psem – na którego bohaterka powieści również nie chce się zgodzić. Na domiar złego jej matka wciąż dzierga ubranka w nadziei, że córka zmieni zdanie, a co raz więcej znajomych postanawia w końcu “dorosnąć” i założyć rodzinę. Tylko ona jedna – wydawałoby się, że wbrew całemu światu – postanawia trwać w swojej decyzji. Nigdy nie będzie mieć dzieci. Nigdy, nigdy, nigdy. Czy to oznacza, że jest gorsza? Czy pozostając przy tym postanowieniu będzie w stanie zachować swoje życie? Jak reaguje na to jej otoczenie i czy ma w ogóle szansę na to, by być zrozumianą?
“Nigdy, nigdy, nigdy” – jedna z najważniejszych powieści, jakie przeczytałam w życiu!

“Nigdy, nigdy, nigdy” to jedna z najważniejszych powieści, jakie przeczytałam w życiu. Wiem, że to mocne słowa, ale nie boję się ich użyć w tej sytuacji. Kobiety, które z różnych powodów, nie decydują się na macierzyństwo są stygmatyzowane – szczególnie w Polsce. Życie pisze różne scenariusze – możesz nie mieć dzieci z powodów biologicznych, lub bo nie znalazłaś odpowiedniego partnera, nie masz dobrej sytuacji materialnej, albo po prostu nie chcesz. Każdy powód jest dobry i o tym właśnie opowiada ta książka – o powodach, dlaczego decydujemy się mieć dzieci lub nie, podkreślając właśnie tą tezę: każdy powód jest dobry!

Ja od zawsze wiedziałam, że chcę zostać mamą. Moje serce rwie się z tęsknoty do maluszka, którego jeszcze nie znam. Chcę dać mu wszystko to, co najlepsze, a jednocześnie naprawić błędy własnych rodziców. I wiem, że nigdy nie będę idealną mamą, ale jestem pewna jednego: będę kochać tego małego człowieka ponad wszystko. Są jednak osoby, które nie czują tego, co ja. Jak bohaterka tej powieści po prostu nie chcą mieć dzieci, na starość wolą chodzić samotnie na koncerty i podróżować, zamiast niańczyć wnuki. Linn Strømsborg pokazuje, z jak wielkim niezrozumieniem i stygmatyzacją spotyka się kobieta z jej książki tylko dlatego, że dokonała pewnego wyboru. Wyboru – zaznaczmy – który ma wpływ bezpośrednio na jej życie. Jak w pewnym wieku kobieta jest oceniana tylko przez pryzmat tego, czy posiada dzieci i… dlaczego nie.

Z tym tematem łączy się również problem utrzymania relacji, gdy jeden z partnerów chce mieć dzieci, a drugi nie. Czy zachowanie takiego związku, jest możliwe? Linn Strømsborg pokazuje z jakimi dylematami w relacjach mierzą się jej bohaterzy. Zakończenie powieści bardzo mnie wzruszyło. To książka ważna, ale jednocześnie wiem, że świata nie zmieni i że przed nami, kobietami, jeszcze długa droga, by móc podejmować taką decyzję bez bycia osądzaną.

Ta książka, podobnie jak wspomniane przeze mnie kryminały, również miała jedną wadę – za szybko się ją czytało. To tak dobra literatura, że chciałam zatrzymać się przy każdym zdaniu, solidnie je przemyśleć i przeanalizować, wypisać swoje wnioski. Chciałabym, aby sięgnęły po nią wszystkie kobiety i pozwoliły sobie nawzajem decydować o swoim życiu. Niewiele tu treści, to niespełna trzysta stron, a rozdziały są krótkie, ale każde zdanie ma tu swoją wagę. Naprawdę warto przeczytać.

Linn Strømsborg “Nigdy, nigdy, nigdy” – o prawie do wyboru

“Nigdy, nigdy, nigdy” to książka, na którą sama raczej nie zwróciłabym raczej uwagi… Listopad zrobiłam sobie takim miesiącem kryminalnych opowieści. Udało mi się przeczytać parę naprawdę świetnych thrillerów, które miały jednak jedną wadę: zbyt szybko się je czytało! Czytając zwykle około 100 stron dziennie, przy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

“Kozioł ofiarny” to kolejna perełka w serii butikowej Wydawnictwa Albatros. Przeczytałam już parę książek Daphne du Maurier i żadna z nich mnie nie zawiodła. Co prawda “Oberża na pustkowiu” pozostawiła we mnie niedosyt i podobała mi się mniej, niż inne dotychczas przeczytane, ale byłam pewna, że “Kozioł ofiarny” to naprawi.

Czy kiedykolwiek pomyśleliście o tym, że chcielibyście choć na chwilę zamienić się z kimś rolami? Wyjść z własnej skóry, zostawić swoje problemy za sobą i spróbować życia, które wiedzie ktoś inny? Tym bardziej, jeśli to życie wydaje się o wiele przyjemniejsze: bez trosk, wymagań innych, proste i nieskomplikowane – idealne by na chwilę odpocząć od siebie samego. Brzmi pięknie, prawda? Ale jest jeden szkopuł: aby zamienić się rolami musielibyście spotkać… sobowtóra! To właśnie dzieje się w powieści “Kozioł ofiarny”, którą miałam przyjemność przeczytać i zrecenzować dzięki księgarni internetowej Tania Książka.


“Kozioł ofiarny” – wcielając się w rolę swojego sobowtóra


Kozioł ofiarnyWyjście z własnej skóry i pozostawienie wszystkich problemów za sobą jest bardzo wygodne. Tym bardziej, jeśli oprócz długów ciążą na Tobie wymagania innych, a presja rośnie wraz z każdym dniem. Każdy czeka na jakąś decyzję i wzięcie odpowiedzialności na swoje barki, wiedząc jednocześnie, że z tej sytuacji nie ma dobrego wyjścia – to Ty masz być kozłem ofiarnym. Dlatego kiedy Jean spotyka w Paryżu swojego sobowtóra postanawia zrzucić całą odpowiedzialność na jego barki – przynajmniej za chwilę. Uważa to za świetny dowcip, sam z resztą jest przekonany, że cała ta sytuacja nie przyniesie większych szkód, a przynajmniej odpocznie od swojego życia w jakimś nudnym mieszkaniu własnego sobowtóra… Mężczyźni nie dość, że wyglądają identycznie, to noszą to samo imię – mimo iż jeden Francuz (Jean), a drugi Anglik (John). To przecież nie może być przypadek?

Jean podejmuje decyzję błyskawicznie – podmienia ubrania, zabiera samochód Johna i odjeżdża w kierunku nie swojego życia… Kiedy ten drugi budzi się rano w hotelowym pokoju po suto zakrapianej kolacji sądzi, że padł ofiarą okrutnego żartu. Choć to prawda, postanawia podjąć tę grę i wciela się w rolę Jeana – mieszkańca zamku, właściciele verrerie, męża i ojca, kozła ofiarnego. Już niedługo po tym, jak przybywa do swojego nowego domu orientuje się w sytuacji, a na jaw wychodzą mroczne sekrety…

Jak rozwinie się ta sytuacja? Czy taki żart może trwać w nieskończoność? Czy mężczyźni powrócą do własnych żyć? Jedno jest pewne – nie obędzie się bez ofiar.


“Kozioł ofiarny” – życie nie we własnej skórze


Przyjmując rolę Jeana John próbuje naprawić jego błędy i ocieplić relacje z bliskimi. Wszystkie jego działania zmierzają jednak tylko w jednym kierunku: nieuchronnej katastrofy. Czy to możliwe, by wejść w rolę tak mocno, by zapomnieć kim naprawdę się jest?

“Kozioł ofiarny” to wspaniała powieść, którą czyta się jednym tchem. Jest odrobinę mroczna (idealna na jesienne wieczory!), bowiem wcielają się w tę straszną rolę John dokopuje się do rodzinnych sekretów. Jednocześnie powieść pozostawia wiele miejsca na własne refleksje i przemyślenia, a wartko tocząca się akcja nie pozwala na nudę. Bardzo lubię powieści z Serii Butikowej i nie inaczej było tym razem – tak, jak przypuszczałam, “Kozioł ofiarny” okazał się prawdziwą perłą w tej niezwykłej kolekcji. Nic więc dziwnego, że w rankingu Taniej Książki znajdziecie tę powieść pod hasłem “polecana” – ja również serdecznie polecam!

Jestem pod wrażeniem, jak ekscytujące i jednocześnie przerażające historie wymyślała Daphne du Maurier. Nie zwlekajcie – sięgnijcie jesienią po “Kozła ofiarnego”.

“Kozioł ofiarny” to kolejna perełka w serii butikowej Wydawnictwa Albatros. Przeczytałam już parę książek Daphne du Maurier i żadna z nich mnie nie zawiodła. Co prawda “Oberża na pustkowiu” pozostawiła we mnie niedosyt i podobała mi się mniej, niż inne dotychczas przeczytane, ale byłam pewna, że “Kozioł ofiarny” to naprawi.

Czy kiedykolwiek pomyśleliście o tym, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

“Ghostland. Ameryka i jej nawiedzone miejsca” to niezwykła podróż do najmroczniejszych miejsc Ameryki w poszukiwaniu zjawisk nadprzyrodzonych. Opowieści o duchach znamy i lubimy (choć trochę) wszyscy. Jako dzieci przekazywaliśmy je sobie z zafascynowaniem, jako nastolatkowie trochę się z nich śmialiśmy, teraz już w nie nie wierzymy. Są jednak na świecie miejsca, w których podobno straszy… Ludzie doświadczają w nich dziwnych stanów, przedmioty magicznie zmieniają swoje miejsca, a ich historia często zawiera wiele niewyjaśnionych luk.

Colin Dickey wybiera się w niezwykłą podróż, której celem są właśnie tytułowe nawiedzone miejsca Ameryki. Czy odnajdzie tam duchy, w które ludzie wierzą od setek lat? Jakie historie i opowieści chcą nam przekazać te opuszczone budynki, stare domostwa, szpitale psychiatryczne czy nawet… ulice miast?

Ghostland“Ghostland. Ameryka i jej nawiedzone miejsca” – podróż w najstraszniejsze zakątki Stanów

Coś skrzypi, coś stuka. Słyszysz to? Zrobiło Ci się zimno? Nie odwracaj się, być może ktoś za Tobą stoi! Jesteś już w łóżku, ale nie umiesz zasnąć? Masz wrażenie, że ktoś Cię obserwuje? Nie otwieraj oczu!

Historie o duchach potrafią napędzić wielkiego stracha. Ja sama je uwielbiam, choć skrupulatnie pomijam wszystkie kinowe hity na ten temat. Zdecydowanie bardziej fascynują mnie opowieści z latarką przy ognisku… Ale nie ma co zgrywać takiej odważnej! Choć te historie mnie ciekawią, za bardzo trzęsę portkami, by wymieniać się nimi późną nocą. To właśnie dlatego sięgnęłam po “Ghostland”. To cudowna reporterska podróż, która pozwala mi zgłębić temat i poczuć tę specyficzną atmosferę, pozostając w bezpiecznym miejscu, z dala od tego wszystkiego! Colin Dickey udaje się w podróż śladami najstraszniejszych i najdziwniejszych miejsc Ameryki. Nie kwestionuje, ani nie neguje z góry obecności duchów… Ale też nie jest przychylnie nastawiony do każdej historii, która stoi za danym miejscem. Kiedy dociera do celu swojej podróży, przedstawia je czytelnikowi z iście reporterskim zacięciem. Opowiada o historii miejsca, w którym się znalazł, oraz osobach, które były z nim związane. Analizuje fakty i rozbija mity w drobny mak. Historie przekazywane wiele razy mają to do siebie, że ostatecznie bardzo daleko im do prawdy…

“Ghostland. Ameryka i jej nawiedzone miejsca” – o tym, duchy są nam potrzebne

Colin Dickey udaje się do starych domów, które są obecnie atrakcjami turystycznymi ze względu na swe sławne duchy, do szpitali psychiatrycznych, parków, bada nawet ulice… Podążając za duchami przybliża nam tym samym historię Stanów Zjednoczonych, opowiedzianą z zupełnie innej perspektywy. To niezwukle ciekawy reportaż, który pokazuje nie tylko to, jak wiele historii stworzyliśmy wokół niektórych miejsc, ale przede wszystkim fakt, że duchy są nam potrzebne i są właściwie… wszędzie!

To idealna książka na jesień, która sprawi, że poczujecie trochę dreszczyku na plecach. Z drugiej strony nieco Was uspokoi, bo ostatecznie, te straszne duchy, o których powstało tyle historii, wcale nie są takie złe i krwiożercze.

“Ghostland. Ameryka i jej nawiedzone miejsca” to niezwykła podróż do najmroczniejszych miejsc Ameryki w poszukiwaniu zjawisk nadprzyrodzonych. Opowieści o duchach znamy i lubimy (choć trochę) wszyscy. Jako dzieci przekazywaliśmy je sobie z zafascynowaniem, jako nastolatkowie trochę się z nich śmialiśmy, teraz już w nie nie wierzymy. Są jednak na świecie miejsca, w których...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

“Rów Mariański” to jedna z tych książek, która choć niewielka rozmiarem, niesie ze sobą ogromny ładunek emocjonalny. To, co mówi nam o samej powieści opis, to pestka! Ta książka skrywa w sobie o wiele więcej. Przeżyjecie z nią mnóstwo wspaniałych chwil – od tych szczęśliwych, kiedy na Waszych twarzach gościć będzie uśmiech, aż po zalewanie się rzewnymi łzami. Ja tak właśnie zrobiłam – po przeczytaniu ostatniego zdania wybuchnęłam płaczem i trudno mi było dojść do siebie. Ta książka dotyka nas bardzo głęboko. Ciężko to uczucie opisać; uwolniła mnie od czegoś, co było skryte.

Jest niezwykle wzruszająca, porażająco smutna, uczy doceniać każdy moment swojej codzienności. W tym wszystkim – pomimo głębokiego bólu, z jakim mierzą się bohaterowie – daje również nadzieję na lepsze jutro. Bawi też do łez, bo z dwójką takich bohaterów, którzy różnią się w zasadzie wszystkim, nie mogłoby być inaczej!

Myślę, że to książka mądra i potrzebna. Chciałabym ją wręczyć każdemu, kto właśnie mierzy się ze stratą. Napisana pięknym, poetyckim językiem. Wymagający czytelnik będzie się tu napawał każdym zdaniem! Jestem pewna, że kiedyś przeczytam ją ponownie, ale kiedy…? Tego nie wiem. Muszę być gotowa na to piękno, ból i pocieszenie, które jej słowa niosą ze sobą. Wiem, że czytając, będziecie się śmiać i płakać i będzie to jedno z najpiękniejszych doświadczeń, przynoszących ulgę i ukojenie, jakich doświadczyliście.

“Rów Mariański” to jedna z tych książek, która choć niewielka rozmiarem, niesie ze sobą ogromny ładunek emocjonalny. To, co mówi nam o samej powieści opis, to pestka! Ta książka skrywa w sobie o wiele więcej. Przeżyjecie z nią mnóstwo wspaniałych chwil – od tych szczęśliwych, kiedy na Waszych twarzach gościć będzie uśmiech, aż po zalewanie się rzewnymi łzami. Ja tak właśnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Lincoln Highway" to najnowsza powieść Amora Towlesa, która skradła moje serce. Już po przeczytaniu samego opisu wiedziałam, że będzie mi się podobać! Teraz, będąc już po lekturze, uważam, że spośród wszystkich wydanych w Polsce powieści autora, do tej jest mi najbliżej. Akcja dzieje się w niesamowicie barwnej Ameryce lat '50. To czas świetności Sinatry i pastelowych studebakerów na ulicach. Ten, którym porusza się główny bohater, jest błękitny. To właśnie do niego pakuje całe swoje dotychczasowe życie i razem z młodszym bratem rusza w szaloną podróż do Kalifornii. Czy uda im się uciec od problemów i rozpocząć życie na nowo?

"Lincoln Highway" - ucieczka do nowego życia

Emmett Wattson właśnie wyszedł z poprawczaka. Ma 18 lat, rodzinną farmę z długami, młodszego brata, którym musi się zaopiekować i błękitnego studebakera. Chcąc zacząć zupełnie nowe życia - z dala od oceniających spojrzeń sąsiadów - chłopcy postanawiają wyruszyć w podróż swojego życia. Ma ich ona zaprowadzić do Kalifornii, gdzie prawdopodobnie przebywa matka, która odeszła od nich kilka lat wcześniej. Billy z dziecięcą naiwnością wierzy, że kobieta tam na nich czeka, że pocztówki, które do nich wysyłała, będą ich drogowskazem. Emmett stara się myśleć bardziej racjonalnie. Nie wierzy, że ją odnajdą, ale nie chcąc zawieść brata, godzi się na podróż do San Francisco... Los sprawia jednak, że zamiast do słonecznej Kalifornii, wyruszają w zupełnie przeciwnym kierunku. Nagle znajdują się w Nowym Jorku, w którym ma swój początek tytułowa Lincoln Highway - autostrada Lincolna.Czy zastanawialiście się kiedyś, jak to jest spakować wszystko w jedną walizkę i wyruszyć, nie oglądając się za siebie? Pójść do przodu, zostawiając przeszłość całkowicie za sobą? Czy to w ogóle możliwe, by od niej uciec? I czy nowe życie czeka tam gdzieś z otwartymi ramionami, czy może znów jest w gotowości, by rzucić nam kłody pod nogi?

"Lincoln Highway" - niezwykła odyseja przez Amerykę lat '50

Amor Towles kreuje niesamowity obraz Ameryki lat '50. Nie jest to jednak powieść do końca zabawna - raczej słodko-gorzka (tak, to moja ulubiona mieszanka :) ) nostalgiczna, smutna, czasem wręcz frustrująca. Momentami czytelnik może odnieść wrażenie, że ta podróż nigdy się nie skończy - przecież wszystko w niej idzie nie tak! Jednocześnie, pod tą przygodową warstwą, kryje się o wiele głębsze znaczenie i dramaty bohaterów, które rozrywają serca. No właśnie - bohaterowie... Są naprawdę niesamowici, ich szczerość, lekkomyślność, poczucie humoru, a nawet głupota - rozczulają do łez. Amor Towles prezentuje szeroki wachlarz postaci: od typów spod ciemnej gwiazdy, poprzez życiowych nieudaczników, aż po najbardziej szlachetne serca. Po skończeniu powieści bardzo ciężko było mi się z nimi rozstać. Czułam się, jakbym była kolejnym pasażerem na gapę w tym błękitnym studebakerze."Lincoln Highway" to piękna, zabawna i wzruszająca książka, która pokazuje, że nie każda podróż dobiega końca. To również urzekająca historia o dorastaniu i podążaniu za wskazówkami własnego moralnego kompasu. Amor Towles pokazuje, że życie bywa naprawdę mocno pokręcone i ciężkie, ale to od nas zależy, jak się z nim obejdziemy.

"Lincoln Highway" to najnowsza powieść Amora Towlesa, która skradła moje serce. Już po przeczytaniu samego opisu wiedziałam, że będzie mi się podobać! Teraz, będąc już po lekturze, uważam, że spośród wszystkich wydanych w Polsce powieści autora, do tej jest mi najbliżej. Akcja dzieje się w niesamowicie barwnej Ameryce lat '50. To czas świetności Sinatry i pastelowych...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Młodość. Wyznania nastolatków Lisa Aisato, Linn Skåber
Ocena 7,9
Młodość. Wyzna... Lisa Aisato, Linn S...

Na półkach: , , ,

"Młodość" to kolejna perełka Wydawnictwa Literackiego z niepowtarzalnymi ilustracjami Lisy Aisato. Przyznaję się bez bicia, że gdyby nie te ilustracje, pewnie umknęłaby mi ta książka gdzieś w gąszczu zapowiedzi literackich. Gdy widzę na okładce informację, że "ilustrowała Lisa Aisato" to... po prostu muszę ją mieć! "Młodość" jest świetna - pod względem treści i rysunków, bez dwóch zdań warto po nią sięgnąć.

"Młodość" - o świecie nastolatków

Każdy z nas był kiedyś nastolatkiem. Jedni znosili ten okres bardzo ciężko lub bardzo intensywnie. Dla innych zakończył się równie niepostrzeżenie, jak się zaczął. Sama należałam właśnie do tej drugiej grupy. Nie przechodziłam okresu buntu, nie musiałam się wyszaleć, byłam cicha i wystraszona otaczającym mnie światem. Linn Skaber próbuje przybliżyć nam te postaci w rozczulający sposób. Choć wszyscy kiedyś mieliśmy naście lat, z biegiem lat staliśmy się zarozumiali i zapomnieliśmy, jak to jest być nastolatkiem. A wcale nie jest to łatwe! Gdy hormony buzują wszystkie sprawy przeżywa się o wiele mocniej. Drobiazgi urastają do rangi katastrof, przeżywa się pierwsze miłości i leczy pierwsze złamane serca. To okres, przez który muszą przejść całkowicie sami, bo dorośli nie są w stanie ich już zrozumieć...Linn Skaber rozmawiała z dziesiątkami nastolatków. Na podstawie wyznań, które usłyszała, napisała "Młodość". Znajdziecie tutaj kilkanaście opowieści o tym, czego pragną nastolatkowie, jak się czują, czego się boją, o czym marzą. Pokazuje tym samym, że są często źle rozumiani, źle oceniani przez najbliższych - rodziców czy przyjaciół. Są - jak już wspomniałam - sami.

"Młodość" - opowieści, które zapierają dech w piersiach

"Młodość" zbudowana jest tak naprawdę z krótkich wyznań, często są to pojedyncze zdania, jednak ogromnie naładowane emocjami. To książka, którą trzeba czytać powoli, poddając się w tym samym czasie refleksji... Przecież wszyscy kiedyś tacy byliśmy i przeżywaliśmy podobne problemy. Nastolatkowie to nie przybysze z innej planety - aby wejść w ich świat, wystarczy schować własną dumę i zarozumiałość dorosłego do kieszeni.Ilustracje Lisy Aisato powodują, że książeczka ta nabiera magii i staje się jeszcze bardziej cudowna. Są subtelne, delikatne i wyjątkowe. Nadają charakteru i cielesności opowieściom nastolatków Linn Skaber.Jest mi jednak ogromnie żal, że książka nie została wydana w takim samym formacie, jak inne ilustrowane przez Lisę Aisato dzieła - między innymi "Życie". Sądzę, że w większym formacie ta książka zachwyciłaby nas jeszcze bardziej.Sięgnijcie po "Młodość" i przenieście się raz jeszcze w świat nastolatków. Przypomnijcie sobie - może z nostalgią, smutkiem lub radością - Wasze przeżycia z tego okresu. Przytulcie tamtą lub tamtego siebie i pozwólcie, by "Młodość" odebrała Wam mowę.

"Młodość" to kolejna perełka Wydawnictwa Literackiego z niepowtarzalnymi ilustracjami Lisy Aisato. Przyznaję się bez bicia, że gdyby nie te ilustracje, pewnie umknęłaby mi ta książka gdzieś w gąszczu zapowiedzi literackich. Gdy widzę na okładce informację, że "ilustrowała Lisa Aisato" to... po prostu muszę ją mieć! "Młodość" jest świetna - pod względem treści i rysunków,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

“Smutek i rozkosz” to powieść smutna i zabawna – tak przynajmniej informuje nas okładka. Ten opis właśnie zachęcił mnie do przeczytania książki. Nie ma lepszego połączenia, niż “słodko-gorzkie” nastrój, w którym łzy mieszają się z uśmiechem, radość z nostalgią, a tęsknota z rozpaczą. Pod tym kryje się jednak coś głębszego, bowiem “Smutek i rozkosz” to opowieść o nieszczęśliwej kobiecie, zmagającej się z chorobą psychiczną.

“Smutek i rozkosz” – cierpka opowieść o dobrym życiu

Smutek i rozkoszMartha ma prawie wszystko, czego mogłaby od życia zapragnąć – rodzinę, na którą może liczyć (no, może nie w każdym przypadku ) kochającego męża, pracę, dom, czasami też podróżuje. Jedyną przeszkodą, która staje jej na drodze do szczęścia, jest przejmujący smutek, który odczuwa każdego dnia. W jednej chwili jest pogodna, a za parę minut gotowa, by rzucać przedmiotami o ścianę i pogrążać się w ciemnej rozpaczy. Czuje, że coś z nią jest nie tak. Ten przeraźliwy smutek spycha ją ku przepaści – potrafi przez wiele dni nie ruszać się z łóżka, trwać w stanie beznadziejnej wegetacji.

Jej bliscy nauczyli się już znosić jej “humory” – wspieranie jej w każdym momencie, kiedy tego potrzebuje, wielu przerastało. Mówili, by wzięła się w garść. Próbowała – wiele razy, ale każda z tych prób kończyła się porażką. Zawsze wracała do punktu wyjścia. Poświęciła wszystko: swoje cele, marzenia, siebie w walce z… – no właśnie, z czym?

Kiedy w końcu, po wielu latach, słyszy prawidłową diagnozę ma wrażenie, że nic od życia już nie dostanie, bo jest już za późno. A to właśnie wtedy to życie nabiera sensu.

Opowieść o emocjach

“Smutek i rozkosz” to przenikliwa opowieść o miłości i walce z okropną chorobą psychiczną. Martha ma kochającego męża, ale poprzez to, co dzieje się w jej głowie, nie jest w stanie tej miłości docenić i odwzajemnić w należyty sposób. W ten sam sposób traktuje najbliższą rodzinę – rani ich i zamyka się przed nimi, choć najbardziej potrzebuje właśnie bliskości. Książka pokazuje też tę drugą stronę medalu – ogromne poświęcenie i ponad ludzki wysiłek, jaki należy włożyć w życie z tak chorą i nieprzewidywalną osobą.

Choć ta powieść niesie ze sobą ogromny ładunek emocjonalny i porusza bardzo trudne tematy, czyta się ją niezwykle przyjemnie. Bohaterów nie da się nie lubić! Cytując za okładką: to jest opowieść o Marcie. Ale mogłaby być o każdym z nas.

Jest czuła, wnikliwa, smutna, odrobinkę zabawna i przede wszystkim ważna. Wciąż tak mało w dzisiejszym świecie mówi się o zdrowiu psychicznym; lekceważy się smutek, mówiąc “weź się w garść!”, “ogarnij się” – a to przecież nierówna walka.
To również piękna powieść o dwójce wspaniałych ludzi i wielkim uczuciu, jakim pomimo przeciwności darzą się nawzajem.

“Smutek i rozkosz” to powieść smutna i zabawna – tak przynajmniej informuje nas okładka. Ten opis właśnie zachęcił mnie do przeczytania książki. Nie ma lepszego połączenia, niż “słodko-gorzkie” nastrój, w którym łzy mieszają się z uśmiechem, radość z nostalgią, a tęsknota z rozpaczą. Pod tym kryje się jednak coś głębszego, bowiem “Smutek i rozkosz” to opowieść o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Niedaleko pada jabłko" to najnowsza powieść Liane Moriarty pokazująca, że z rodziną to dobrze... wychodzi się na zdjęciach. Wszyscy znamy to powiedzenie - bo choć rodzice i rodzeństwo powinni być nas najbliższymi osobami, to w relacjach z nimi bywa naprawdę różnie. Niewielu jest szczęściarzy, którzy mogą pochwalić się fantastyczną rodziną, na której mogą polegać. Większość osób oddala się od domu rodzinnego coraz bardziej od momentu dorastania. Z czasem, gdy zakładamy swoją rodzinę, mniej jest tych chwil poświęconych rodzicom, braciom, siostrom... Podobnie jest w przypadku rodziny Delaney'ów. Mimo że wszyscy mają ich za wzór i ideał, tak naprawdę w tej szalonej machinie wiele elementów jest już popsutych...

"Niedaleko pada jabłko" - tajemnicze zniknięcie Joy Delaney

Joy i Stan są parą niemalże idealną. W młodości nie tylko pożerali się wzrokiem i nie mogli się od siebie oderwać. Byli doskonałymi partnerami - tak w życiu, jak i... na korcie. Przez lata prowadzili własną akademię tenisa, próbując zaszczepić we własnych pociechach pasję do gry i wolę zwycięstwa. Sportowa droga bywa jednak trudna i zdołali przekonać się o tym wszyscy. Zdawałoby się jednak, że te trudy i porażki, niespełnione ambicje i utracone możliwości tylko ich do siebie zbliżyły... Z pozoru to idealna rodzina: kochająca i wspierająca się. Sąsiedzi mają ich za wzór, wszyscy w miasteczku lubią ich i szanują. Takiej miłości, statusu życia i wspaniałych relacji wszyscy im zazdroszczą. Ale pewnego dnia ta sielanka zostaje przerwana. Coś się wydarza, a Delaney'owie coraz bardziej tracą kontrolę nad całą sytuacją. Joy Delaney znika. Czwórka rodzeństwa - Amy, Brook, Troy i Logan próbuje ustalić co stało się z ich matką, nie tracąc przy tym zimnej krwi. Dziwne zachowanie ich ojca zaszczepia w nich jednak nutkę podejrzliwości. Czy Stan byłby zdolny... do zabójstwa? Co stało się z Joy i dlaczego ich ojciec zachowuje się tak... dziwnie? Co wspólnego z całą sprawą ma nieznajoma, którą rok temu rodzice przyjęli pod swój dach?"

Niedaleko pada jabłko" - trochę śmiechu, trochę łez i trochę strachu

Liane Moriarty serwuje swoim czytelnikom doskonałą rozrywkę. Jest to lekka lektura, w której dużo jest humoru, ale nie brakuje też momentów wzruszeń czy emocji, niczym podczas lektury najlepszego dreszczowca. Bohaterów ciężko nie lubić - są momentami tak absurdalni, że rozczulają nas do łez. Najbardziej ludzki i prawdziwy wydawał mi się Stan, który, swoją drogą, był najbardziej małomównym bohaterem. Muszę przyznać, że z początku fabuła trochę długo się ciągnęła i ciut mnie znudziła. Dopiero wraz z przybyciem tajemniczej nieznajomej, która stanęła u progu domu Joy i Stana, zaczęło się robić ciekawiej, a sama akcja nabrała tempa. Książkę uratowało dla mnie absolutnie genialne zakończenie. Do dziś mam ciarki na myśl o nim. "Niedaleko pada jabłko" to dobry kryminał, choć przyznam, że potrzeba trochę wytrwałości, aby ułożyć wszystkie elementy tej układanki. Jestem pewna, że tak, jak w przypadku "Wielkich kłamstewek" byłby z tego świetny serial. :)To dobra lektura na leniwe, wakacyjne dni.

"Niedaleko pada jabłko" to najnowsza powieść Liane Moriarty pokazująca, że z rodziną to dobrze... wychodzi się na zdjęciach. Wszyscy znamy to powiedzenie - bo choć rodzice i rodzeństwo powinni być nas najbliższymi osobami, to w relacjach z nimi bywa naprawdę różnie. Niewielu jest szczęściarzy, którzy mogą pochwalić się fantastyczną rodziną, na której mogą polegać. Większość...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

“Powrót do Whistle Stop” to kontynuacja kultowych “Smażonych zielonych pomidorów”, które zawładnęły moim sercem w czasach liceum. Od tego momentu praktycznie w każde lato czytam tę książkę – bo tak właśnie mi się ona kojarzy: z latem! Nie wyobrażam sobie, bym mogła ją czytać w jakąkolwiek inną porę roku. Jest świetna – błyskotliwa, mądra, podnosząca na duchu.

“Smażone zielone pomidory” zostały wydane w 1987 r. (1997 r. w Polsce), “Powrót do Whistle Stop” natomiast w 2020 r. (2021 r. w Polsce). Te dwie powieści dzieli wszystko – między innymi szmat czasu i warsztat pisarski autorki (pierwsza książka została wydana przez niedoświadczoną jeszcze autorkę; druga przez jedną z najbardziej rozpoznawalnych i czytanych pisarek na świecie). Kiedy się dowiedziałam, że wychodzi kontynuacja mojej ukochanej powieści, byłam bardzo podekscytowana. Starałam się jednak zachować choć odrobinę zdrowego rozsądku, będąc pewną, że kontynuacja jest czymś zupełnie innym. Ostatecznie do lektury podeszłam z dystansem. Czy słusznie? Sprawdźcie poniżej!

“Powrót do Whistle Stop” – z powrotem na starych śmieciach!

Powrót do Whistle StopPowrót do Whistle Stop po raz pierwszy od tak długiego czasu, nie będzie dla Was niesamowitym przeżyciem, tak, jak nie był dla Kikutka. Pamiętacie chłopca bez ręki, którego Idgie wychowała na niezłego twardziela? Teraz poznacie go jako uroczego starszego pana, któremu nie brak poczucia humoru!

Kawiarnia została zamknięta, stacja kolejowa przestała działać, mieszkańcy miasteczka wyjechali w różne zakątki kraju. Nic nie jest już takie, jak było kiedyś, a wszelkim wspomnieniom towarzyszy natarczywie uczucie nostalgii. Błądząc myślami coraz częściej w stronę przeszłości, Bud Threadgood, emerytowany weterynarz, po latach postanawia odwiedzić swoje rodzinne miasto. Przebywający w domu starców Bud, krótko mówiąc, daje drapaka. Wybiera się w podróż do miejsca, które niegdyś było jego arkadią – miejsca, w którym wszyscy byli szczęśliwi.

Po wielu latach na jaw wychodzi wiele tajemnic (jak np. hazardowe grzeszki Idgie), a pragnienie czytelnika zostaje nasycone dodatkowymi epizodami z życia ulubionych bohaterów. W kontynuacji “Smażonych zielonych pomidorów” nie mogło oczywiście zabraknąć przebojowej bohaterki – Evelyn Couch. Wziąwszy sobie do serca rady Ninny, Evelyn chwyta byka za rogi i w końcu znajduje odpowiedni ster do swojego życia. Kto wie, być może jeszcze odegra jakąś ważną rolę w życiu nowego pokolenia Threadgoodów?

Kontynuacja równie dobra, jak oryginał?

Powrót do Whistle StopWspomniałam już wyżej, że te powieści dzieli szmat czasu i doświadczenie autorki. Szczególnie to drugie jest wyczuwalne podczas lektury. Fannie Flagg przez lata wykształciła swój niepowtarzalny styl, który zachwyca miliony czytelników na całym świecie. W tym przypadku mocno widać różnicę pomiędzy “Smażonymi zielonymi pomidorami”, a “Powrotem do Whistle Stop” – ale w mojej opinii na niekorzyść tej drugiej powieść. “Powrót do Whistle Stop” to powieść bardziej banalna, bardziej spłycona i nie chwytająca już tak bardzo za serce. Fabuła jest łatwiejsza, a bohaterom wszystko idzie jak “z płatka”. Nowe pokolenie, które wyszło spod pióra Flagg nie jest też tak czarujące, jak stara dobra Idgie, Duży George czy Dot Wells. A właśnie, skoro Dot została już wywołana do tablicy, to nie omieszkam Was poinformować, że w kontynuacji jest wciąż obecna, choć z czasem newsy z gazety przejdą w e-maile, co jest smutnym znakiem czasów…

“Powrót do Whistle Stop” czytałam świeżo po ponownej lekturze pierwszej części, dlatego z niesmakiem wyłapałam dwa większe błędy w fabule. Nie należę do bardzo spostrzegawczych czytelników i podczas gdy ja płynęłam przez kolejne części “Haryy’ego Pottera” bez zastanowienia, mój narzeczony co rusz wynajdował jakieś sprzeczności. W tym przypadku było jednak o wiele inaczej… co oznacza, że były to dość poważne zaniedbania w stosunku do oryginału! Muszę również wspomnieć o tym, że momentami styl wypowiedzi poszczególnych bohaterów wydawał mi się zupełnie inny od tego, jak mówili w pierwszej części!

Nie mogę powiedzieć, że zawiodłam się na tej kontynuacji, ponieważ z rozsądku podeszłam do niej z dystansem i nie miałam względem niej żadnych oczekiwań. Potraktowałam ją jako ciekawostkę i tak też polecam Wam ją przeczytać; rozdzielić poniekąd te dwie fabuły, sercem pozostając cały czas przy “Smażonych zielonych pomidorach”.

To już nie to samo – to nie te czasy, nie ci bohaterowie, ale milo było razem z nimi powspominać.

“Powrót do Whistle Stop” to kontynuacja kultowych “Smażonych zielonych pomidorów”, które zawładnęły moim sercem w czasach liceum. Od tego momentu praktycznie w każde lato czytam tę książkę – bo tak właśnie mi się ona kojarzy: z latem! Nie wyobrażam sobie, bym mogła ją czytać w jakąkolwiek inną porę roku. Jest świetna – błyskotliwa, mądra, podnosząca na duchu.

“Smażone...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

“Jeże. Najeżona kłopotami namiętność” to kolejna perełka z serii EKO Wydawnictwa Marginesy! Bardzo lubię tę serię i skrupulatnie kolekcjonuję wszystkie egzemplarze. Nie dość, że przekazują ogrom wiedzy zaserwowanej w bardzo przystępny sposób, to cudownie wyglądają razem na półce! Tym razem głównymi bohaterami są właśnie jeże – dość popularne i powszechne w Polsce ssaki… Lecz powiedzcie sami: co tak naprawdę wiecie o jeżach? Aby wzbogacić swoją wiedzę, koniecznie przeczytajcie książkę… ale zanim to zrobicie, zapoznajcie się również z tą recenzją.


Jeże – ssaki, która urzekają

Bliskie spotkanie z jeżem miałam chyba tylko raz w życiu. Było to latem, kiedy po 6 rano wychodziłam z domu na autobus, by dojechać do pracy. Tuż przed furtką stał jeż, który spotkaniem naszym, jak się zdaje, nie był zaskoczony. Nie zwinął się w kolczastą kulkę, nie przeraził. Obdarzył mnie obojętnym spojrzeniem, po czym podreptał przed siebie. Ja z kolei bardzo się uradowałam z tego spotkania. To właśnie wtedy uświadomiłam sobie, że o jeżach wiem niewiele.

Hugh Warwick bada za to jeże od lat – stały się one jego pasją, miłością, częścią życia. To im poświęcił wiele nocy, kiedy to śledził ślady ich stópek w terenie, nie zważając na zimno i niewygodę. To razem z nimi przeżywał wszystkie radości, gdy odnajdowały się w środowisku naturalnym, asymilowały z grupą; oraz smutki, kiedy od czasu do czasu padały ofiarą żarłocznego borsuka… Czy też rozczarowania, kiedy to wielokrotnie dochodził do wniosku, że jeże nie grzeszą inteligencją. Hugh Warwick doskonałym, lekkim i niezwykle interesującym stylem opisuje życie jeży – ich historię (nie zapominając również, by wspomnieć o przyszłości, jaka ich czeka), codzienność, znaczenie w środowisku. Rozwiewa mity i przesądy na temat jeży, oczyszcza je z niesłusznych oskarżeń i zarzutów, stawia w lepszym świetle. Co więcej – w swojej książce podaje sposoby, dzięki którym możemy chronić jeże. Gdybym tylko miała ogród, a nie maleńki balkon w bloku, z pewnością dostosowałabym się do tych cennych rad!

To, czego chcielibyście się dowiedzieć o jeżach, znajduje się właśnie w tej książce…

…To, czego nie chcielibyście – również.


Oda do jeża

Nie będzie przesadą, jeśli powie, że “Jeże. Najeżona kłopotami namiętność” to właściwie oda do jeża – oddanie czci i hołdu tym niepozornym, małym kolczastym ssakom. Czy wiedzieliście, że istnieją Międzynarodowe Igrzyska Olimpijskie Jeży? Ja również nie miałam o tym pojęcia! To właśnie takie perełki wyłapiecie z tej opowieści – pełnej humoru i ciepła książki o jeżach.

Autor urzeka nie tylko anegdotami i informacjami o jeżach, lecz swą miłością do tych stworzonek. Sam fakt, że był w stanie przelecieć pół świata, by spotkać się z jeżem, wiele mówi o jego uczuciu. To właśnie dzięki temu jego książka jest wyjątkowa.

A Wy – widzieliście kiedyś jeża?

“Jeże. Najeżona kłopotami namiętność” to kolejna perełka z serii EKO Wydawnictwa Marginesy! Bardzo lubię tę serię i skrupulatnie kolekcjonuję wszystkie egzemplarze. Nie dość, że przekazują ogrom wiedzy zaserwowanej w bardzo przystępny sposób, to cudownie wyglądają razem na półce! Tym razem głównymi bohaterami są właśnie jeże – dość popularne i powszechne w Polsce ssaki…...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

“Dom Holendrów” to opowieść o rodzinie, stracie, poświęceniu i przebaczeniu. Ann Patchett tworzy doskonały portret rodzinny. Tak, jak na obrazie: z pozoru wszystko wygląda idealnie, na pierwszy rzut oka widać symfonię i równowagę, lecz gdy tylko spojrzeć głęboko w oczy kolejnych jego bohaterów, wszystko zaczyna nabierać nowego sensu. Wyrażają smutek, cierpienie, tęsknotę i żal. W ten sposób autorka rozprawia się z amerykańskim mitem: nie zawsze można odciąć się od swoich korzeni i rozpocząć zupełnie od nowa. Czasem przeszłość ciągnie się za nami, niczym cień, a błędy, które popełnili nasi rodzice, powtarzamy i my sami – nawet doskonale ich świadomi. Nie każdy pisze własną historię – niektórzy po prostu kontynuują to, co zostało zaczęte.

Ann Patchett operuje w tej książce prostymi motywami: biedne sieroty mają do czynienia ze złą macochą; pieniądze szczęścia nie dają; to, co jednych przeraża, dla innych staje się czymś fascynującym; lepiej podążać za głosem serca, niż rozumu. W ten właśnie sposób ze zwykłego życia wydobywa magię. Przez tę powieść się płynie, nie potrafiąc odmówić sobie przyjemności czytania kolejnych stron.

“Dom Holendrów” to przepiękna powieść, która choć – tak, jak napisałam – oparta jest na prostych kwestiach, pokazuje, że najwięcej magii znajduje się w codzienności. Każdy w inny sposób przeżywa żałobę czy ból – niektórzy, jak bohaterowie tej powieści – tworzą z niej sposób na życie. Kiedy w końcu ten okres dobiega końca – żałoba się kończy, ból przemija – okazuje się, że życie jest zupełnie pozbawione sensu.

To powieść, od której nie mogłam się oderwać!

“Dom Holendrów” to opowieść o rodzinie, stracie, poświęceniu i przebaczeniu. Ann Patchett tworzy doskonały portret rodzinny. Tak, jak na obrazie: z pozoru wszystko wygląda idealnie, na pierwszy rzut oka widać symfonię i równowagę, lecz gdy tylko spojrzeć głęboko w oczy kolejnych jego bohaterów, wszystko zaczyna nabierać nowego sensu. Wyrażają smutek, cierpienie, tęsknotę i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

“Martwe dusze” były moją lekturą ostatnich dni i muszę przyznać, że wybrałam na nią naprawdę dobry czas. Zawsze uważałam, że zima to doskonały moment na nieco cięższe powieści. Smakują one wtedy inaczej – przecież “Martwe dusze” byłyby zupełnie inną książką, gdybym czytała je w lato, gdy zewsząd otacza nas słońce i radość, a zupełnie inną jest teraz – w środku zimy, czytaną pod kocem, z kubkiem aromatycznej herbaty w dłoni i śniegiem za oknem.

Muszę jednak przyznać, że to nie jest moje pierwsze spotkanie z tą książką. Otóż po raz pierwszy czytałam ją w liceum. Nosiłam się wtedy z ambicjami, by zgłębiać klasykę – zaczytywałam się wtedy w Dostojewskim, Puszkinie, więc i Gogol był naturalnym wyborem. Wtedy jednak odebrałam tę lekturę jako ciężką i chyba nie do końca ją rozumiałam. Sami rozumiecie, dlaczego bałam się wrócić do niej teraz, po latach i dlaczego “swoje” na półce musiała odleżeć… Myliłam się! Nasyciła ona pączkującą we mnie tęsknotę za klasyką rosyjską, dostarczyła nie tylko wielu rozmyślań, ale i wspaniałą rozrywkę!

“Martwe dusze” to powieść niewielka objętościowa. Jest jednak bardzo wyjątkowa, co czytelnicy mogą dostrzec już po paru stronach czytania. Nie często spotykamy się z tak bezpośrednią narracją i zwrotami narratora do czytelnika. Te wtrącenia powodują, że czytając odnosimy wrażenie, że jest to historia specjalnie dla nas opowiadania.

Głównym bohaterem powieści jest Paweł Iwanowicz Cziczikow –zadbany i porządny mężczyzna. Właściwie tyle konkretnie można o nim powiedzieć, bo jest to jednocześnie człowiek dość przeciętny lub wręcz bezbarwny – ani bogaty, ani biedny; ani gruby, ani chudy; ani popularny, ani nieznany. Bardzo dobrze umie stwarzać pozory, poznając się z miejscowymi, wzbudza ich zaufanie oraz zainteresowanie. Wydaje się im kimś ważniejszym, aniżeli rzeczywiście jest.
Poznajemy go, kiedy wraz ze swoim stangretem Selifanem i lokajem Pietrkiem przyjeżdża do miasta gubernialnego N. Podróży Cziczikowa przyświeca jeden del – kupno tytułowych martwych dusz. To nie metafora – zdanie to należy odczytywać dosłownie. Cziczikow wraz ze swoją świtą objeżdża pobliskie majątki, by kupować od właścicieli martwe dusze chłopów. Postępuje inaczej, niż zwykło się przyjmować, czym zasiewa ziarno niepokoju. Cziczikow zna jednak doskonale karty, którymi grają inni i potrafi się tą wiedzą sprawnie posługiwać. Argumentując kupno martwych dusz jako wybawienie od kłopotu, w końcu udaje mu się przekonać właścicieli ziemskich do transakcji. Początkowo wszystko idzie jak po maśle, a nasz bohater realizuje swój cel krok po kroku, jednak wkrótce zaczynają krążyć o nim plotki…

Po co naszemu bohaterowi martwe dusze? W jakim celu skupuje nieżywych, zamiast zająć się nabywaniem chłopów zdolnych do pracy? Czy w całym tym przedsięwzięciu należy dopatrywać się czegoś nieuczciwego lub wręcz szatańskiego? Tego wszystkiego dowiecie się z lektury!

“Martwe dusze” to wspaniała książka, po którą warto sięgnąć. Wyjątkowa narracja wciąga czytelnika pomiędzy karty powieści i tworzy go jej częścią. Klasykę zawsze warto poznawać, a ta książka jest tego najlepszym przykładem!

“Martwe dusze” były moją lekturą ostatnich dni i muszę przyznać, że wybrałam na nią naprawdę dobry czas. Zawsze uważałam, że zima to doskonały moment na nieco cięższe powieści. Smakują one wtedy inaczej – przecież “Martwe dusze” byłyby zupełnie inną książką, gdybym czytała je w lato, gdy zewsząd otacza nas słońce i radość, a zupełnie inną jest teraz – w środku zimy, czytaną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jessie Burton pisze swoją trzecią powieść z rozmachem, nie bojąc się poruszania kontrowersyjnych wątków. Przecież głównym motywem powieści jest miłość lesbijska. To dwie kobiety stają się bohaterkami tej historii – jedna silna, będąca w najlepszym okresie swojego życia, druga słaba, popadająca w obłęd.

Historia żyje swoim życiem, a autorka wraz z każdym rozdziałem zdradza czytelnikowi tylko tyle, ile sama uważa, za słuszne. Moja ciekawość stale była nienasycona, dlatego książkę tę przeczytałam bardzo szybko. Fabuła wciągnęła mnie na tyle mocno, że nie czułam upływu czasu, a nim się zorientowałam, dobrnęłam już do ostatnich stron.
Muszę jednak przyznać, że rozczarowało mnie zakończenie. Nie sposób opowiedzieć Wam o nim więcej tak, by nie zdradzić tym samym istotnych szczegółów. Wielokrotnie w swoich recenzjach wspominałam już, że uwielbiam otwarte zakończenia w powieściach – mogę wtedy dalej rozmyślać o losach ulubionych bohaterów. W “Wyznaniu” jednak zakończenie to było dość proste i powierzchowne. Odniosłam wrażenie, że autorka nakreśliła je w ten sposób, bowiem nie miała innego pomysłu, jak zakończyć tę powieść. Czytając, chciałam dobrnąć do końca, do tego wielkiego rozwiązania, które miało być prawdziwą bombą. Tymczasem nie doczekałam się nawet fajerwerków czy zimnych ogni… Zakończenie było jak przygasający płomień świecy – bardzo mnie zawiodło.

Fabule powieści dałabym jednak 4 na 6 gwiazdek. To dobra i przemyślana historia miłosna, w której – jak to zwykle bywa – bohaterowie swoimi wyborami sami sobie utrudniają. To opowieść o uczuciach, wzajemnych oczekiwaniach i rozczarowaniach drugą osobą, o ambicjach – tych spełnionych i niespełnionych, porażkach i sukcesie, który nie zawsze przynosi ukojenie.

Jessie Burton pisze swoją trzecią powieść z rozmachem, nie bojąc się poruszania kontrowersyjnych wątków. Przecież głównym motywem powieści jest miłość lesbijska. To dwie kobiety stają się bohaterkami tej historii – jedna silna, będąca w najlepszym okresie swojego życia, druga słaba, popadająca w obłęd.

Historia żyje swoim życiem, a autorka wraz z każdym rozdziałem zdradza...

więcej Pokaż mimo to