Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Jeden z lepszych reportaży, jakie przeczytałam w życiu. Wstrząsający, przejmujący, otwierający oczy.
To najbardziej bolesne 570 stron w moim życiu, warte każdej spędzonej minuty i odłożonej na bok lektury z powodu ogromu przytłaczającego bólu, który wyziera z każdej strony.

Jeden z lepszych reportaży, jakie przeczytałam w życiu. Wstrząsający, przejmujący, otwierający oczy.
To najbardziej bolesne 570 stron w moim życiu, warte każdej spędzonej minuty i odłożonej na bok lektury z powodu ogromu przytłaczającego bólu, który wyziera z każdej strony.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Opowiadanie to podobno gatunek, który wymaga od twórcy o wiele więcej kunsztu, niż pisanie powieści. Ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że Munro wypluwa z siebie ciekawe historie, tworzy pełnokrwiste postacie, jednak jednocześnie nie przeszkadza jej to, że to tylko zalążki idei i zostawia czytelnika z dużym niedosytem. To nie jest pierwsza książka Munro, którą przeczytałam, ale znowu odniosłam wrażenie, jakby ten niedosyt był wpisany w lekturę. I mimo wszystko, mimo podziwu dla jej talentu, zdecydowanie nie zachęca mnie to do sięgania po inne zbiory opowiadań.

Umiejscowienie akcji w chłodnej, niekiedy groźnej Kanadzie połączone z prostym językiem opowieści Munro, wywołuje uczucia smutku i samotności. Pozorna trywialność zdarzeń dogłębnie obnaża ludzkie wątpliwości, słabości oraz przywary. W tym samym czasie, Munro jako narratorka, relacjonuje nam te zdarzenia w jakiś sposób kojąco, z dogłębnym zrozumieniem dla człowieka, co, mimo otaczającego chłodu, w jakiś sposób wywołuje poczucie ciepła. Munro jest mistrzynią precyzji słowa, a w jej kilkudziesięciostronnicowych historiach zawarte jest niekiedy więcej, niż na tysiącach stron prozatorskiego banału.

Mimo tego, że były to osobne historie, nie mogłam pozbyć się uczucia, że wszystkie te kobiety są ze sobą w jakiś sposób powiązane, a Munro misternie wikłała swoją sieć, która z każdą kartką fascynowała mnie coraz bardziej.
Muszę też przyznać, że pierwsze rozdziały były dla mnie trudne do przebrnięcia, rozpoczęta lektura „Uciekinierki” czekała na lepszy moment na czytniku przez co najmniej miesiąc, tak więc droga do tego umiarkowanego zachwytu była dość długa i wyboista.

No ale ten niedosyt. Mimo tego, że Munro w tych opowiadaniach mówi wszystko, co chciała w nich zawrzeć, pozostaje niedosyt. Bierze punkt w czasie, wyciąga z kontekstu, wrzuca w niego czytelnika, niekiedy nie rozwiewa wątpliwości i porzuca.

Ale czy czasem nie to fascynuje w tym najbardziej? Czy nie to najbardziej pociąga w jej prozie? Może fakt, że robię z tego zarzut, czyni ze mnie czytelnika niedojrzałego?

Opowiadanie to podobno gatunek, który wymaga od twórcy o wiele więcej kunsztu, niż pisanie powieści. Ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że Munro wypluwa z siebie ciekawe historie, tworzy pełnokrwiste postacie, jednak jednocześnie nie przeszkadza jej to, że to tylko zalążki idei i zostawia czytelnika z dużym niedosytem. To nie jest pierwsza książka Munro, którą przeczytałam,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Na pewno obsmaruję tę książkę w nieco dłuższej recenzji, ale na teraz powiem tylko, że dawno nie czytałam tak złej książki. Złej pod względem fabuły, która kumuluje w sobie ogrom nieszczęść. Złej pod wpływem postaci, które płytkie są niczym kałuże, mimo ponad 600 stron powieści. Złej pod względem języka, który jest ubogi i złej pod względem narracji, która po mniej więcej 200 stronach nie wnosi nic nowego, a do tego nieznośnie powtarza pewne motywy.

Dawno żadna książka mnie tak nie zirytowała, niemniej jednak, takie głupoty czyta się tak dobrze...

Na pewno obsmaruję tę książkę w nieco dłuższej recenzji, ale na teraz powiem tylko, że dawno nie czytałam tak złej książki. Złej pod względem fabuły, która kumuluje w sobie ogrom nieszczęść. Złej pod wpływem postaci, które płytkie są niczym kałuże, mimo ponad 600 stron powieści. Złej pod względem języka, który jest ubogi i złej pod względem narracji, która po mniej więcej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z ciepłej Hiszpanii i jej donkiszoterii, przeniosłam się do jeszcze cieplejszej Nigerii, która łączy, zdawałoby się, typową opowieść o tragicznych skutkach kolonializmu z dziejami afrykańskiej społeczności. Refleksja Achebe jest jednak o wiele ciekawsza i głębsza
Główną osią powieści jest historia Okonkwo, człowieka „silnego i ambitnego” (jak twierdzi okładka), jest on jednak przede wszystkim człowiekiem zagubionym. Zagubionym we własnej historii, pochodzeniu i śladach ojca, wzgardzonego przez społeczność, hołdującej przymiotom prawdziwego mężczyzny. Człowieka, który za cel postawił sobie zmazanie plamy na honorze, którego każdy krok naznaczony był chęcią odcięcia się od mężczyzny, którego uważał za niegodnego nazwania ojcem. Człowieka w gruncie rzeczy słabego i ułomnego.
Przejmująca historia Okonkwo wplata się jednak w nurt opowieści Achebe, który dokładnie opisuje swoje plemię. Jego historię, zwyczaje oraz wierzenia, które przez lata w sobie pielęgnowali. Z punktu widzenia współczesnego białego człowieka można uznać je za prymitywne – w końcu, jak inaczej określić wiarę w to, że zginiesz, gdy wejdziesz do pobliskiego lasu? Była to jednak głęboka wiara w siły natury, jej potęgę, a także mściwość, połączona z okromną pokorą. Tej pokory, której brakuje aktualnie nam, ale brakowało też białym kolonizatorom ponad pięćdziesiąt lat temu.
Jednak Achebe stroni od, nomen omen, ukazania czarno – białego obrazu barbarzyńskich kolonizatorów i uciśnionej afrykańskiej społeczności. Kolonizatorów, którzy bezpardonowo uznali się za lepszych, którzy siłą chcieli narzucić swoje zwyczaje, którzy bez cienia zawahania, bez okazania żadnego szacunku, ukazali też bezpodstawność plemiennych wierzeń. Jednakże sama postać Okonkwo, a także plemienia Igbo, nie jest bez wad. To ludzie niekiedy okrutni, pozbawieni skrupułów, poddający się prymitywnym bodźcom, walczący o władzę, szacunek i poważanie. Którzy niekiedy w tej walce się zatracają, jednakże od czasu do czasu coś ich w to sumienie ugryzie. Którzy są po prostu ludźmi. I jako takich ich powinniśmy widzieć. A nigdy tak nie było, i, zapewne, nigdy tak nie będzie. Achebe nie jest orędownikiem cierpienia. Jest orędownikiem szeroko rozumianego humanizmu.

Wspaniała lektura.

Z ciepłej Hiszpanii i jej donkiszoterii, przeniosłam się do jeszcze cieplejszej Nigerii, która łączy, zdawałoby się, typową opowieść o tragicznych skutkach kolonializmu z dziejami afrykańskiej społeczności. Refleksja Achebe jest jednak o wiele ciekawsza i głębsza
Główną osią powieści jest historia Okonkwo, człowieka „silnego i ambitnego” (jak twierdzi okładka), jest on...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki NieObcy Jan Bajtlik, Joanna Bator, Katarzyna Bonda, Halina Bortnowska, Sylwia Chutnik, Joanna Fabicka, Paweł Huelle, Piotr Ibrahim Kalwas, Ignacy Karpowicz, Hanna Krall, Jarosław Mikołajewski, Łukasz Orbitowski, Magdalena Parys, Małgorzata Rejmer, Paweł Smoleński, Olga Stanisławska, Andrzej Stasiuk, Dionisios Sturis, Ziemowit Szczerek, Małgorzata Szejnert, Olga Tokarczuk, Mirosław Wlekły
Ocena 6,3
NieObcy Jan Bajtlik, Joanna...

Na półkach: ,

To książka nierówna, co oczywiste, gdy tworzy ją tak wiele różnych nazwisk. Przy tym, to książka niesamowicie ważna, szczególnie ostatni tekst, szczególnie w czasach, w których tak łatwo zapomnieć, że uchodźca to też człowiek, historia, ból, cierienie, ale przede wszystkim nadzieja na lesze życie

To książka nierówna, co oczywiste, gdy tworzy ją tak wiele różnych nazwisk. Przy tym, to książka niesamowicie ważna, szczególnie ostatni tekst, szczególnie w czasach, w których tak łatwo zapomnieć, że uchodźca to też człowiek, historia, ból, cierienie, ale przede wszystkim nadzieja na lesze życie

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mimo że ciskałam gromami, w trakcie lektury (szczególnie ostatnich stron) miałam ochotę rzucić czytnikiem, do określenia postaci narratorki ciężko znaleźć słowa znajdujące się w słowniku (bo mimo tego, że staram się stronić od wulgaryzmów jest ona, co tu dużo mówić, wkurwiająca) to nie mogę doczekać się, aż sięgnę po czwarty tom i poznam zakończenie tej historii.


W dwóch pierwszych tomach ceniłam sobie pokazanie społecznej panoramy, przemian opisywanych głosem naiwnej Eleny. Ciekawa byłam, na ile zachowania neapolitańskiej biedoty (w tym przede wszystkim ich sposób traktowania kobiet) są reliktem przeszłości, a na ile smutną i aktualną rzeczywistością.
Ponadto, nie będę ukrywać, że utożsamiałam się z jej próbami zdobycia wykształcenia oraz wyrwania się z klasy robotniczej, jak najbardziej rozumiałam jej rozterki dotyczące trudu i opłacalności zdobywania wykształcenia, zastanawiając się, czy sama przy tym jestem podobnie żałosna? Czy pod koniec życia będę patrzeć na siebie podobnie gorzko, jak robi to Ferrante?
W trzecim tomie zostało to moim zdaniem za bardzo przytłoczone przez wewnętrzne rozterki narratorki, którą pod sam koniec bardzo dobrze podsumowała Lila

Poza tym, gryzie mnie jeszcze jedno pytanie - jak można nazywać przyjaciółką osobę, której tak szczerze się nie znosi? Co sprawia, że utrzymuje się bliskie kontakty z osobą, która jest dla nas tak bardzo toksyczna?

Sięgnę po czwartą część. Niedługo

Mimo że ciskałam gromami, w trakcie lektury (szczególnie ostatnich stron) miałam ochotę rzucić czytnikiem, do określenia postaci narratorki ciężko znaleźć słowa znajdujące się w słowniku (bo mimo tego, że staram się stronić od wulgaryzmów jest ona, co tu dużo mówić, wkurwiająca) to nie mogę doczekać się, aż sięgnę po czwarty tom i poznam zakończenie tej historii.


W dwóch...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Będąc mniej więcej w połowie lektury, dzieliłam się ze znajomym moimi wrażeniami. Napisałam, że nie jest to ogromnie porywająca lektura. Jedyną jego odpowiedzią było, żebym nie oceniała książki w połowie, bo jego niejednokrotnie już zdążyły potem zaskoczyć. I ileż miał racji.

Postaram się jednak nieco wytłumaczyć z mojej ignorancji - książka dzieli się jakby na dwie części. Opisy obozowego życia oraz romansu z żoną swojego wuja Dorrigo Evansa. I w tej pierwszej części to właśnie opisy miłości między kochankami w jakiś sposób dominowały. Nie w tym jednak moim zdaniem tkwi siła tej książki.

Tkwi ona w naprawdę brutalnych opisach obozów jenieckich przy budowie kolei. Pracy niewolniczej, która redukowała człowieka do pierwotnych instynktów, chęci przetrwania każdym kosztem. Która wydobywała z niego wszystko to, co najgorsze, nie pozostawiała nadziei, marzeń, burzyła życia, psuła relacje międzyludzkie, a także nie pozostawała bez wpływu na tworzenie kolejnych.
Flanagan ukazał też cały przekrój postaci. Bestialskich strażników, którzy tylko wykonywali przydzielone im zadania, z których także brutalnie byli rozliczani. Ale potem to oni uważali się za ofiary. Więźniów przepełnionych strachem, bólem i nienawiścią. Ludzi niekiedy złych, przygniecionych przez bezmiar okrucieństwa wojny, ale w których cały czas tliła się iskra człowieczeństwa. Wszystko to podane w naprawdę kunsztownej formie, w której kolejne losy bohaterów powieści przeplatają się.

Czy jest to arcydzieło? Nie jestem do tego przekonana. Ale na pewno jest to książka, która zmusza do myślenia i nie jest lekturą łatwą.

Będąc mniej więcej w połowie lektury, dzieliłam się ze znajomym moimi wrażeniami. Napisałam, że nie jest to ogromnie porywająca lektura. Jedyną jego odpowiedzią było, żebym nie oceniała książki w połowie, bo jego niejednokrotnie już zdążyły potem zaskoczyć. I ileż miał racji.

Postaram się jednak nieco wytłumaczyć z mojej ignorancji - książka dzieli się jakby na dwie...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Podaruj mi miłość. 12 świątecznych opowiadań Holly Black, Ally Carter, Gayle Forman, Jenny Han, David Levithan, Kelly Link, Myra McEntire, Stephanie Perkins, Rainbow Rowell, Laini Taylor, Kiersten White, Matt de la Peña
Ocena 7,0
Podaruj mi mił... Holly Black, Ally C...

Na półkach: ,

Ciężko oceniać zbiór opowiadań pisanych przez tak różnych autorów. Oczywiste jest, że poziom niektórych z nich odbiega od siebie wręcz diametralnie, począwszy od naprawdę cudownego wejścia Rainbow Rowell, kończąc na niezbyt ciekawym ostatnim opowiadaniu Laini Taylor.

Skoro zaczęłam już od rzeczy, które nie do końca mi się podobały, warto kontynuować myśl. Układ opowiadań moim zdaniem także mógłby być lepszy. To znaczy, że otwierającą cały zbiór Rainbow Rowell z jej opowieścią, która opisuje kolejne Sylwestry, dałabym na sam koniec, jako coś spinającego ten cudowny, świąteczny czas, którym właśnie mniej więcej do ostatniego dnia grudnia chcąc, nie chcąc cały czas w jakiś sposób żyjemy. I ponieważ było to opowiadanie, które chyba najbardziej mnie urzekło, nie rozbudziłoby aż tak bardzo moich oczekiwań względem kolejnych.

Jednak nie jest to książka, po którą nie warto sięgnąć. Jeśli tak jak mnie rozczula was ta świąteczna (nawet jeśli skomercjalizowana i nastawiona na zysk) atmosfera, porozwieszane po miastach lampki, ozdoby, czy kolędy grające na wrocławskim rynku, do których podśpiewuję codziennie tamtędy przechodząc - pozwoli wam poczuć tę magię przez te kilka godzin, kiedy będziecie rozkoszować się lekturą. Nawet jeśli teraz jedyne o czym marzycie, to zakopanie się pod kocem z ogromnym kubkiem ciepłym herbaty, to gwarantuję, że ta herbata po pewnym czasie wcale nie będzie aż tak konieczna.

Na sam koniec, muszę zostawić jednak prztyczek w nos tłumacza. Oczywiście, ciężko jest oddać dwuznaczność sformułowania 'I'm sorry' w języku polskim. Ale próba przetłumaczenia wyrażenia 'introduced me to (tutaj był jakiś zespół)' jako 'kiedyś mnie im przedstawiła' niestety nie udała się ;)

Ciężko oceniać zbiór opowiadań pisanych przez tak różnych autorów. Oczywiste jest, że poziom niektórych z nich odbiega od siebie wręcz diametralnie, począwszy od naprawdę cudownego wejścia Rainbow Rowell, kończąc na niezbyt ciekawym ostatnim opowiadaniu Laini Taylor.

Skoro zaczęłam już od rzeczy, które nie do końca mi się podobały, warto kontynuować myśl. Układ opowiadań...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

BOŻE JAKIE TO BYŁO ZŁE.
Ciągłe uczucie zażenowania. Moralizatorstwo, oderwanie od rzeczywistości i wzniosłe, niewiele znaczące słowa.
O tej książce zostało powiedziane pewnie już wiele złego. A ja żałuję. Bo uwielbiam pierwsze tomy Jeżycjady. Uwielbiałam Idę. Uwielbiałam Tygrysa. A oczy krwawią, serce pęka, gdy przewraca się kolejne strony tego pisarskiego koszmarku

BOŻE JAKIE TO BYŁO ZŁE.
Ciągłe uczucie zażenowania. Moralizatorstwo, oderwanie od rzeczywistości i wzniosłe, niewiele znaczące słowa.
O tej książce zostało powiedziane pewnie już wiele złego. A ja żałuję. Bo uwielbiam pierwsze tomy Jeżycjady. Uwielbiałam Idę. Uwielbiałam Tygrysa. A oczy krwawią, serce pęka, gdy przewraca się kolejne strony tego pisarskiego koszmarku

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

To nie jest moje pierwsze spotkanie z Rainbow Rowell. Wcześniej oczarowała mnie udanym 'Eleanor & Park', przeniosła znów do świata Harry'ego Pottera dzięki 'Fangirl', a 'Landline' została uznana za najlepszą książkę 2014 roku według czytelników Goodreads.
I mam za swoje. Bo pod żadnym pozorem, z całym szacunkiem, nie polegałabym na rankingu stworzonym przez użytkowników lubimyczytać za poprzedni rok, szczególnie nie bez przeczytania żadnej opinii. A tak dostałam książkę idealną na leniwy dzień, którą czyta się bez większego przekonania, klikając na kolejne strony w czytniku bez większego poczucia związania z bohaterami.

Georgie jest twórcą sitcomów. Jej dotychczasowe prace są doceniane, ale ona zdaje sobie sprawę z tego, że to nie są szczyty jej możliwości, a sam serial robiony jest pod publikę, która kupiła chłam. Aż do momentu, w którym ktoś chce kupić scenariusz autorskiego tworu jej i Setha - najlepszego przyjaciela Georgie - pomysł, który kiełkował w ich głowach od studiów, ale nie nabrał nigdy zmaterializowanej formy. Teraz, do spotkania z tym wielkim serialowego półświatka, mają tydzień i muszą napisać scenariusze do kilku odcinków. Problem w tym, że nadchodzą święta, a razem ze swoim mężem, Nealem, od dawna zaplanowali wyjazd w jego rodzinne strony, podczas gdy Georgie czeka nawał pracy. Dlatego postanawiają spędzić święta osobno, ale dla ich małżeństwa od pewnego czasu przechodzącego kryzys bardziej niż słowo 'wyjazd', pasują 'rozstanie' i 'prawdopodobny rozwód'

Widzicie już, dlaczego żałuję, że nie przeczytałam wcześniej żadnych opinii?
Jeśli szukacie książki oferującej wam rozważania kobiety w średnim wieku na temat miłości, jej sensu, tym, czym jest - pewnie to będzie książka dla was. Na temat walki, jaką musi stoczyć kobieta w świecie rozrywki, gdy jest tam jedyna, jednocześnie będąc matką dwójki małych córek - z którymi, nawiasem mówiąc, nie łączy jej chyba żadna głębsza więź (a przynajmniej zostało to bardzo powierzchownie pokazane w książce). Na temat gonitwy za marzeniami, jednocześnie podporządkowując to tym ważniejszym w życiu rzeczom.

Powodem tak niskiej oceny są chyba zawyżone oczekiwania - to po prostu przyjemne czytadło na dzień spędzony z kubkiem herbaty w łóżku. Nie zmieni życia, kilka rzeczy polukruje, rzuci kilka banałów, trudnych decyzji, całkiem ciekawych charakterów pobocznych (wątek siostry Georgie), jednak przy okazji nie mogąc pozbyć się wrażenie chaosu, jakby na tych trzystu stronach Rowell chciała upchać wszystko, jednocześnie nie dając nam powodu, aby zżyć się z postaciami i im kibicować.

Do tego wątek tytułowego "telefonu stacjonarnego" - jakie to było okropne. Rozumiem symbolizm i zamknięcie klamry czasowej, odbicie lustrzane sytuacji, w których znaleźli się bohaterowie, bijąc się z myślami, będąc po drugiej stronie kraju, ale nie. Po prostu nie.

Może przemawia przeze mnie cynizm. Może. Ale mam nadzieję, że największe czytelnicze rozczarowanie roku mam już za sobą

To nie jest moje pierwsze spotkanie z Rainbow Rowell. Wcześniej oczarowała mnie udanym 'Eleanor & Park', przeniosła znów do świata Harry'ego Pottera dzięki 'Fangirl', a 'Landline' została uznana za najlepszą książkę 2014 roku według czytelników Goodreads.
I mam za swoje. Bo pod żadnym pozorem, z całym szacunkiem, nie polegałabym na rankingu stworzonym przez użytkowników...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie wiem, od czego zacząć, bo słowa te będą dość chaotyczne. Od dawna nie pisałam recenzji, ale TO TA książka zasługuje na kilka(naście/dziesiąt/set) słów.

Nie mam zamiaru udawać - jestem snobem, a moje recenzje mogą mieć naleciałości rozegzaltowanej dwudziestolatki, której wydaje się, że pozjadała wszystkie rozumy i o świecie wie wszystko dzięki uświadomionym opiniom na tumblr. To prawda. Ale potem przychodzi lektura takiej książki, która sprowadza mnie wręcz do parteru.

Mieszkam, co oczywiste, w Polsce, gdzie nie istnieje coś takiego jak 'mieszanka kulturowa' (nie oceniam tego pod względem aksjologicznym, po prostu stwierdzam fakt). Choć wielu z nas może twierdzić, że nie jest rasistami, to w jakiej ilości sytuacji mieliśmy możliwość sprawdzić, czy tak naprawdę jest? To chyba właśnie mnie uderzyło w tej książce - to ciągłe skonfundowanie, niemożność porównania tej sytuacji z moimi doświadczeniami, brak punktów odniesienia, bo nigdy nie miałam z tym styczności - nie tylko jako osoba rasy białej, ale jako osoba, która nigdy nie miała prawdziwie bliskiej interakcji w codziennym, realnym życiu z osobami czarnymi. Brak wiedzy. Brak obycia. Brak świadomości. Brak empatii. Brak zrozumienia

'"Czemu wszyscy musimy mówić o rasie? Nie możemy być zwyczajnie ludźmi?" A profesor Hunk odparł: "Dlatego właśnie istnieje przywilej, abyś mógł tak mówić. Tak naprawdę rasa jest dla ciebie nieistotna, bo nigdy nie stanowiła bariery. Czarni nie mają tego wyboru. Czarny na ulicach Nowego Jorku nie chce myśleć o rasie, dopóki nie próbuje złapać taksówki, i nie chce myśleć o rasie, kiedy jedzie swoim mercedesem z dozwoloną prędkością, dopóki nie zatrzyma go glina".

Nie uważam, abym po lekturze tej książki stała się bardziej uświadomionym społecznie człowiekiem, który ma aspirację do zmiany świata. W końcu cały czas będę żyć w Polsce, podczas gdy czarni w Ameryce cały czas będą mierzyć się z tym, że kolor ich skóry jest inny. Zostanę tam, gdzie i wygodniej. Będę przejmować się losami świata z odległości paru tysięcy mil. Nic z tym nie robiąc. Chyba za to tak cenię tę książkę. Za wytknięcie mi palcami hipokryzji, konformizmu i egocentryzmu - nawet w tych słowach piszę przede wszystkim o sobie. Za ciągłe poczucie dyskomfortu.

"-To prawdziwa literatura; ludzie będą ją czytali tak samo za dwieście lat - powiedziała"
Wątpię, aby Adichie twierdziła, że jej książki nie można wpisać do nurtu 'prawdziwej literatury'. Bo myślę, że chce, aby za dwieście lat jej książka była czytana inaczej - jako krytyka świata, który przeminął i nie ma już prawa bytu, a nie gorzkie odzwierciedlenie rzeczywistości i wypunktowanie wszystkich wad współczesnych czasów.

Czytając kilka recenzji tej książki, nieraz w oczy wbijają mi się słowa o "politycznej poprawności", która dziś ma zdecydowanie negatywne nacechowanie - jest synonimem ograniczania wolności słowa, praw i wszystkiego, co wspaniały, kapitalistyczny, wolny od niewolnictwa współczesny świat nam dał (bardzo żywe jest to teraz przede wszystkim w toczącej się dyskusji o tym, czy Bond może być czarny, która, nawiasem mówiąc, jest przejawem wszystkiego, co złe). W każdym razie, na sam koniec, Neil Gaiman to człowiek, który jest autorem tych bardzo mądrych słów:

"I was reading a book (about interjections, oddly enough) yesterday which included the phrase “In these days of political correctness…” talking about no longer making jokes that denigrated people for their culture or for the colour of their skin. And I thought, “That’s not actually anything to do with ‘political correctness’. That’s just treating other people with respect.”

Which made me oddly happy. I started imagining a world in which we replaced the phrase “politically correct” wherever we could with “treating other people with respect”, and it made me smile.

You should try it. It’s peculiarly enlightening.

I know what you’re thinking now. You’re thinking “Oh my god, that’s treating other people with respect gone mad!”"

Abstrahując od tego, wziętego nieco od czapy, ale nie mniej ważnego, ostatniego akapitu - najwyższa ocena. Za dyskomfort. Za bycie 'prawdziwą literaturą'. Bo po to pisze się książki. A Adichie robi to niesamowicie dobrze

Nie wiem, od czego zacząć, bo słowa te będą dość chaotyczne. Od dawna nie pisałam recenzji, ale TO TA książka zasługuje na kilka(naście/dziesiąt/set) słów.

Nie mam zamiaru udawać - jestem snobem, a moje recenzje mogą mieć naleciałości rozegzaltowanej dwudziestolatki, której wydaje się, że pozjadała wszystkie rozumy i o świecie wie wszystko dzięki uświadomionym opiniom na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Och, jak ja chciałam odczuwać zachwyt po przeczytaniu tej książki. Jak ja chciałam rozpływać się nad tytułową postacią i współczuć jego nieszczęsnym perypetiom. Jak chciałam móc usprawiedliwiać jego zemstę słusznym poczuciem sprawiedliwości. Recenzja, oczywiście, zawiera spojlery.

Dumas stworzył dzieło monumentalne, wydawałoby się kompletne. Nie wiem, czy mój problem z długością tej powieści wynika z tego, że ostatnimi czasy czytałam raczej współczesnych twórców i odzwyczaiłam się od bogatego stylu, naszpikowanego opisami, romantycznych powieści, czy po prostu wróciły koszmary liceum w postaci choćby „Cierpień młodego Wertera” . Prawda jest taka, że można było tę powieść skrócić o mniej więcej trzecią jej część i wyszłoby to na dobre zarówno jej, jak i czytelnikowi. To pierwsza książka tego autora, którą miałam okazję przeczytać – tak, lekturę Trzech Muszkieterów cały czas mam przed sobą – i początkowo zachwycił mnie jego talent do snucia opowieści, i, mimo wszystko, pewna lekkość opisów. Potem jednak nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że sama forma powieści (publikowana w odcinkach) nieco ograniczyła autora, a także sprawiła, że mniej więcej po trzystu stronach pomysł na akcję gdzieś zniknął, a zastąpiły go przydługie, ciężkie opisy, ogrom postaci pobocznych (nie twierdzę, że niepotrzebnych) i niesamowite wyhamowanie akcji.

Drugim, i chyba nieco większym problemem, który mam z tą powieścią, jest sam Monte Christo. Początkowo chłopię do rany przyłóż dostaje od życia srogą lekcję, gdy zdradzony przez, mogłoby się wydawać, przyjaciół, zostaje wtrącony do więzienia. Tam spędza zdecydowanie zbyt wiele lat, pobiera nauki od księdza, którego wszyscy mają za niespełna rozumu, zdobywa ogromną wiedzę, szczególnie na temat chemii oraz języków, a po tych kilkunastu latach wreszcie udaje mu się uciec. Od tego czasu jego działania napędzane są chęcią zemsty na tych, którzy odebrali mu młodość, ojca i miłość. Nie będę ukrywać, że może i szlachetne są to pobudki, ale sposób, w jaki Monte Christo zatraca się w swoich działaniach jest wręcz odrażający, a jeszcze gorszy jest chyba jego sposób usprawiedliwiania się – ‘zesłał mnie Bóg’, ‘dostałem drugie życie po to, aby pomścić mojego ojca’, i tym podobne, i tak dalej, przy tym cały czas mając aprobatę narratora, który niewątpliwie sympatyzuje z bohaterem. Nie mam problemu z tym, że mogę nie lubić protagonisty. Mam jednak problem z wciskaniem mi na siłę jednego i słusznego rozumienia świata – że Monte Christo to w gruncie rzeczy równy chłop. A, moim skromnym zdaniem, wcale tak nie jest i byłabym w stanie postawić go w jednym rzędzie z tymi, na których się mścił, nie bacząc na nikogo, igrając nawet z tymi pozornie mu najbliższymi (poza tym, czy naprawdę nie byłoby łatwiej po prostu mu powiedzieć: „hej, młody Morrelu, wiesz, dałem Twojej ukochanej jakiś specjalnie zrobiony przeze mnie płyn i śpi sobie w grobie/cokolwiek, wcale nie musisz cierpieć przez dwa miesiące, no ale wiesz, nie próbuj równać się ze mną, bo spędziłem czternaście lat w więzieniu”). Kontynuując posługiwanie się kolokwializmami: ta postać po prostu, moim zdaniem, kupy się nie trzyma i choć początkowo zasługuje na współczucie, zrozumienie, traci to wszystko gdzieś w trakcie trwania powieści.

Poza tym: wątek Mercedes. Jak łatwo przyszło mu oceniać kobietę, która nigdy nie kochała swojego męża, cały czas czując coś tylko do tego jedynego (którego jako jedyna poznała od razu, nawiasem mówiąc), jednak żyła w czasach, gdy kobiety służyły do bycia li i wyłącznie ładną ozdobą obok mężczyzny i, bardzo mi przykro, ale czekanie na ukochanego 14 lat mogłoby się skończyć w sposób podobny, jak dla jego ojca. Niemniej jednak, zawsze łatwiej wymienić taką osobę na lepszy model (czytaj: piękną, młodą, grecką księżniczkę) – dziękuję Ci, o hrabio, za jeszcze jedną lekcję życiową.

Jak więc można wywnioskować, powieść ta nie zasili panteonu arcydzieł (a przynajmniej takowych w moim mniemaniu). Niemniej jednak w stylu Dumasa jest coś tak urzekającego, że chętnie spotkam się z nim przy okazji kolejnych powieści

Och, jak ja chciałam odczuwać zachwyt po przeczytaniu tej książki. Jak ja chciałam rozpływać się nad tytułową postacią i współczuć jego nieszczęsnym perypetiom. Jak chciałam móc usprawiedliwiać jego zemstę słusznym poczuciem sprawiedliwości. Recenzja, oczywiście, zawiera spojlery.

Dumas stworzył dzieło monumentalne, wydawałoby się kompletne. Nie wiem, czy mój problem z...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki KAT. Biografia Huberta Wagnera Krzysztof Mecner, Grzegorz Wagner
Ocena 7,4
KAT. Biografia... Krzysztof Mecner, G...

Na półkach: ,

Wydaje się, że to książka dla dość zamkniętego kręgu odbiorców, którzy interesują się siatkówką i coś o historii tej dyscypliny wiedzą - nie przeczę, że tak jest.

"Kat" jest jednak czymś więcej, niż tylko opowiastką o sukcesach, dość odległych, polskiej reprezentacji. To opowieść o legendzie, która pogrążyła się za życia (to znaczy, w końcu tym powinna być biografia). Opowieść o człowieku, który swoje największe sukces osiągnął niesamowicie szybko - mając niewiele ponad 30 lat. Był bezczelny. Był bezkompromisowy. Był butny. Ale miał ku temu wszelkie podstawy, bo był bożyszczem tłumów. Oczywiście tak barwna osobowość, wyszczekana, z niewyparzonym językiem, nie mogła obyć się bez nieprzyjaźnie nastawionych do niego ludzi, nie tylko w środowisku dziennikarskim. Nie dogadywał się z niektórymi zawodnikami. Wyrzucał ich ze składu. To była jego wizja, za którą ponosił pełną odpowiedzialność. Wszystko musiało być podporządkowane reprezentacji, jej przyszłym sukcesom. Nie było taryf ulgowych. Nie było klepania po plecach. Była drużyna. Jego drużyna.

Gdy zobaczyłam nazwisko Grzegorza Wagnera na okładce, nie wiedziałam, czego spodziewać się po tej książce. Czy będzie ona próbą wybielenia bohatera? Czy będzie próbą gorzkiego rozliczenia się z ojcem, w którego cieniu musiał żyć przez większość swojego życia, który opuścił jego matkę, gdy ten był dzieckiiem?
Biografia ta jest jednak gorzkim obrazem życia. Mimo całej swojej wielkości, momentami megalomanii, Wagner był, niestety, tylko człowiekiem, na którym ciążyła niezwykła presja (którą momentami sam zarzucał sobie na barki) - z którą radził sobie dopóki dopóty wszystko szło dobrze. Potem zaczęły się ucieczki w alkohol, konflikty w małżeństwie i rozstania, początki brązowienia legendy. Czy jednak można całe życie się z nią mierzyć, gdy zaczęło się ją tworzyć w tak młodym wieku? Czy Wagner w pewnym momencie nie padł po prostu ofiarą własnego sukcesu? Czy jednak nie był tym cudotwórcą, za którego był uważany? Przecież w pewnym momencie jego kariera trenerska stała się pasmem ciągłych, boleśnie punktowanych przez nieprzychylnych dziennikarzy, porażek, z których po latach wyciągał wnioski. Był zdolny do samokrytycyzmu. Umiał uczyć się na błędach innych oraz swoich. Ciężko powiedzieć, w którym momencie coś nie wyszło. Przecież zszedł ze sceny niepokonany.

Trudno jest ocenić postać Wagnera. Ale w życiu przecież nic nie jest czarno-białe, a taki szczególnie nie był jego charakter.

Wydaje się, że to książka dla dość zamkniętego kręgu odbiorców, którzy interesują się siatkówką i coś o historii tej dyscypliny wiedzą - nie przeczę, że tak jest.

"Kat" jest jednak czymś więcej, niż tylko opowiastką o sukcesach, dość odległych, polskiej reprezentacji. To opowieść o legendzie, która pogrążyła się za życia (to znaczy, w końcu tym powinna być biografia)....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Proza Remarque to nie tylko pacyfistyczny krzyk w stronę upadłego XX wieku. To niesamowita umiejętność prowadzenia narracji, wywoływania skrajnych emocji, niesamowite portrety psychologiczne bohaterów - którzy dalecy są od bycia podziwianymi postaciami tamtych czasów. To ludzie momentami zepchnięci do najniższych instynktów, jednostki ułomne, chcący tylko przetrwania (vide postać uciekiniera), a nie życia samego w sobie, polegające tylko na samych sobie, ale jednocześnie szukający ucieczki w ramiona ukochanej osoby, która choćby na moment może dać oparcie. Czy jednak może dziwić to w czasach, w których nikt z życiem się nie liczył?

Ostatnimi czasy w moich rękach często są powieści z pogranicza sci-fi oraz dystopii. Jednak nie wizja świata bez książek jest przerażająca. To koszmar pierwszej połowy XX wieku jest najlepszym, a jednocześnie najgorszym świadectwem upadku ludzkości.

W Remarque może nieco drażnić monotematyczność - jak jednak uwolnić się od niej, gdy doświadczyło się dwóch wojen, gdy na własne oczy widziało się umierających przyjaciół i bezsens śmierci? Jak w tym momencie można stworzyć tak wspaniałą, tak poruszającą i porywającą historię miłosną, jaką była miłość Heleny i Schwarza?
Remarque to wielki pisarz był.
(Chaos recenzji spowodowany jest zbyt krótkim czasem między skończeniem lektury, a rozpoczęciem wklepywania literek na klawiaturze.)

Proza Remarque to nie tylko pacyfistyczny krzyk w stronę upadłego XX wieku. To niesamowita umiejętność prowadzenia narracji, wywoływania skrajnych emocji, niesamowite portrety psychologiczne bohaterów - którzy dalecy są od bycia podziwianymi postaciami tamtych czasów. To ludzie momentami zepchnięci do najniższych instynktów, jednostki ułomne, chcący tylko przetrwania (vide...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Trudno mierzyć się z klasyką. Trudno ją krytykować, bo przecież tak ważną powieścią obwołali ją ludzie, którzy na temat literatury mają niewątpliwie większą wiedzę ode mnie. Jeszcze trudniej jest pisać peany i pieśni pochwalne na jej temat, w jakiś sposób dodać do niej analizę, bo pewnie ci krytycy zdążyli już napisać ogrom prac doktorskich, biorąc pod lupę każdy najmniejszy detal. Cieszy jednak ogromnie, gdy powieść, wobec której mamy dość duże oczekiwania, spełnia je nawet z nawiązką. Bo „Władca much” to powieść, choć o stosunkowo niewielkich rozmiarach, zdecydowanie wielka.

Gdzieś w tle konfliktu nuklearnego, na niewielkiej wysepce rozbija się samolot. Z katastrofy uchodzą życiem tylko dzieci i nastolatkowie. Wydaje się, że sytuacja ta jest dla nich spełnieniem marzeń – bez szkolnego rygoru nad głową, narzekających rodziców, mogą robić to, co żywnie im się podoba, a co dla nich oznacza całodobową zabawę.

Golding jednak ukazuje stopniową degrengoladę dzieci odciętych od wpływów cywilizacji. Choć początkowo widać jej wpływ – szybko formuje się władza, pojawia się muszla, która daje wszystkim jednakowe prawo głosu, to jednak z każdym dniem on maleje – a rządy Ralpha dalekie są od idealnych, podobnie jak niepozbawiona wad jest demokracja (szczególnie gdy lider nie jest osobą przekonaną do swoich racji, momentami niezdolną do logicznej argumentacji, choć w gruncie rzeczy są one słuszne). Ralph łatwo daje się zahukać i choć ma wokół siebie ludzi mądrych i roztropnych (jak Prosiaczek i Simon, których wygląd zewnętrzny nie stawia w pozycji naturalnych przywódców), do głosu dochodzi siła, barbarzyństwo, żądza władzy i zraniona duma, która jest osią konfliktu w książce. Merridew do władzy nie dochodzi swoim rozumem, ale szantażem i brutalnością, którą zdobywa kolejnych popleczników. Odwołuje się do pierwotnych instynktów dzieci, którzy dzięki uczcie, zdobyciu pożywienia przechodzą na „ciemną stronę mocy”.
Wnioski, do których dochodzi autor, nie są pozytywne. Jedynym, co trzyma nas w ryzach, jest cywilizacja. Tylko dzięki temu, że żyjemy wśród ludzi, obowiązują nas normy prawne, zachowujemy się jak, nomen omen, ludzie. Pozbawieni jednak cywilizacyjnych bodźców, zaczyna dominować w nas ta ciemniejsza strona, zwierzęce instynkty, brak ładu, porządku, chęć mordu. Człowiek wyjęty ze świata, staje się niczym innym, tylko swoją karykaturą, od której tak bardzo chce się odciąć. W warunkach pierwotnych, podobnie pierwotnym tworem się stajemy. Golding także bardzo mocno podkreśla w jakiś sposób stadną naturę ludzką, która podporządkowuje się silniejszemu, głośniejszemu. Tłum jest pozbawiony rozumu, szuka, złudnego czasem, poczucia bezpieczeństwa, ochrony, stabilności. Tłum wybrał totalitaryzm nad demokracją. Tłum jest głupi.

Coś, co szokuje w tej lekturze chyba jeszcze bardziej i co jeszcze dobitniej pokazuje przesłanie książki – bohaterami są dzieci. Te dzieci, do których tak lgnął Werter czy inni romantyczni bohaterowie, ponieważ były one nieskażone tą okropną cywilizacją, która odbierała im niewinność, dziecięcą naiwność i czyste postrzeganie świata. Tutaj jednak to dzieci staczają się moralnie coraz niżej. Jak można obronić tezy o ludzkiej dobroci, której ucieleśnieniem był w literaturze wiek nastoletni i dziecięcy, w świetle dokonywanych względem drugiego człowieka przewinień i mordów?

Niemniej ważny jest także czas, w którym rozgrywa się powieść. Nie jest on bliżej określony, wiemy tylko, że gdzieś w tle wybucha bomba atomowa. Broń, która za jednym zamachem zabija miliony istnień. Której użycie wydaje się być uzasadnione. W jaki sposób mamy obronić się przed upadkiem jako „istota wyższa”, gdy ludobójstwo stoi na porządku dziennym, a wybuch kolejnej bomby atomowej nie wydaje się robić na dzieciach najmniejszego wrażenia?

Rzadko spotyka się książkę tak poruszającą, zmuszającą do myślenia i niejednoznaczną. Golding w swoich opisach jest dobitny, przemiany kolejnych bohaterów przerażają, a kolejne okrucieństwa coraz bardziej wyrafinowane w swojej formie. Nie nazwałabym tej powieści pacyfistyczną, bo nie na tym moim zdaniem skupia się autor, jednak, nieco podobnie do McQueena, nie zatrzymuje pióra (w przypadku McQueena nie odwraca kamery) dobitnie ukazując nam ludzkie wady i słabości.

Podsumowując, choć mogłabym ciągnąć tę amatorszczyznę jeszcze trochę, książka genialna, zasługująca na swoje miejsce w kanonie literatury.

Trudno mierzyć się z klasyką. Trudno ją krytykować, bo przecież tak ważną powieścią obwołali ją ludzie, którzy na temat literatury mają niewątpliwie większą wiedzę ode mnie. Jeszcze trudniej jest pisać peany i pieśni pochwalne na jej temat, w jakiś sposób dodać do niej analizę, bo pewnie ci krytycy zdążyli już napisać ogrom prac doktorskich, biorąc pod lupę każdy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To czytadło jest uosobieniem zła wszelakiego w dzisiejszej literaturze. Okropny styl, ograniczony zasób słownictwa, postacie płytkie jak kałuże, lektura, która nie wymaga żadnych szarych komórek. Chłam, który się sprzedaje, który sprawił, że zalał nas ogrom podobnych tworów z nurtu 'porno dla mamusiek', który obnażył wszelkie słabości dzisiejszego rynku czytelniczego.
Ciężko dziś oddzielić tę najlepiej zarabiającą w historii quasi-pisarkę, to, co wytworzyła jej niezbyt bujna wyobraźnia od szumu, który wokół tej książki się wytworzył. Dziś nie ocenia się tej książki tylko jako marnej (co oczywiste) treści, każdy patrzy na nią, jako na fenomen wydawniczy. To właśnie on sprawił, że dziś także na ludzi czytających książki patrzy się nieco inaczej. Bo czym różni się czytanie '50 twarzy Greya' od oglądania choćby tak często wyśmiewanych 'Trudnych spraw'? (Podpowiem: prawdopodobnie tym, że twórcy tego drugiego zdają sobie sprawę z tego, jaką chałturę robią. Nie powiedziałabym tego o pani James). Pokazał, jak bardzo złe są gusta tych, którzy są główną siłą rynku czytelniczego i niestety, nie jest optymistyczną prognozą na przyszłość.
Żółć wylana, jedna gwiazdka jak najbardziej zasłużona

To czytadło jest uosobieniem zła wszelakiego w dzisiejszej literaturze. Okropny styl, ograniczony zasób słownictwa, postacie płytkie jak kałuże, lektura, która nie wymaga żadnych szarych komórek. Chłam, który się sprzedaje, który sprawił, że zalał nas ogrom podobnych tworów z nurtu 'porno dla mamusiek', który obnażył wszelkie słabości dzisiejszego rynku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jak ocenić zapiski człowieka, który od przeszło siedemdziesięciu lat nie żyje? Dziennik Anne to nie jest coś, co mieści się w dziesięciogwiazdkowej skali ocen lubimyczytac - to zmiażdżone marzenia trzynastolatki, która zginęła przez kaprys jednego człowieka i ślepe miliony, które podążyły za nim. To zwykła, bardzo inteligentna, jednak cały czas, mimo jej odmiennego na ten temat zdania, dziecinna dziewczyna, przechodząca okres buntu, dojrzewająca, snująca plany na przyszłość, z nadziejami na wielką karierę - bo przecież po tym, po drugiej wojnie, po tak długim czasie w ukryciu, musi czekać na nią jakieś życie, spełnienie marzeń, zadośćuczynienie za to, co właśnie teraz przeżywa? Ogromnie smutna lektura.

Jak ocenić zapiski człowieka, który od przeszło siedemdziesięciu lat nie żyje? Dziennik Anne to nie jest coś, co mieści się w dziesięciogwiazdkowej skali ocen lubimyczytac - to zmiażdżone marzenia trzynastolatki, która zginęła przez kaprys jednego człowieka i ślepe miliony, które podążyły za nim. To zwykła, bardzo inteligentna, jednak cały czas, mimo jej odmiennego na ten...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

John Green ostatnimi czasy znajduje się u szczytu popularności. Niedawno premierę miał film oparty na jego najbardziej popularnej książce, zostały wykupione prawa do ekranizacji dwóch kolejnych. Wydaje się jednak, że na przestrzeni tych kilku lat, nie zmieniło się jedno – jego rozumienie nastolatków, brak przesadnego moralizatorstwa, jednak niezmienna chęć wciśnięcia kilku banałów i złotych myśli.

Ponieważ jest to już czwarta książka tego autora, z którą mam okazję się zapoznać, jestem w stanie powiedzieć nieco więcej o jego stylu. Choć uważam Greena za ogromnie ciekawego, oczytanego i inteligentnego człowieka (wynika to z mojej nikłej aktywności z środowisku nerdfighterii), to mam wrażenie, że cały czas pisze jedną książkę. Dość smutne jest to, że człowiek, który na przestrzeni kilku lat wydał kilka książek, w żadnej z nich zdaje się nie rozwijać swojego stylu, nie wychodzi poza pewne ramy, nie porusza innych tematów. Oczywiście, w jakiś sposób jest to związane z typem literatury, którą uprawia (a zdecydowanie jego podejście do młodocianego czytelnika, danie mu pole do popisu interpretacyjnego, uważanie go za rozumną istotę, jest na rynku pewnym novum), w końcu każdy nastolatek musi zmierzyć się z tym przerażającym zadaniem odkrycia własnej drogi, określenia siebie, swojej przyszłości, jednak wykorzystanie po raz kolejny motywu podróży, drogi (choć w każdej kolejnej książce odległości te są coraz to bardziej imponujące) nie nęcą już tak bardzo.

Podobnie sprawa ma się z głównym bohaterem. Colin to nieco zdziwaczały nastolatek, który uwielbia anagramy, jest cudownym dzieckiem, które twierdzi, że nie ma w sobie jednak tego pierwiastka genialności i przeraża go fakt, że z każdym dniem jego wspaniały umysł daje mu coraz mniejszą przewagę nad rówieśnikami. Uwielbia matematykę oraz dziewczęta o imieniu Katherine. Jego, niezbyt lubianym, jednak konsumującym sporą ilość czasu, zajęciem jest bycie przez owe Katarzyny porzucanym. Jego dotychczasowe znajomości były przelotne, jednak ostatni, dość poważny, bo trwający rok, związek zostawił zdecydowaną wyrwę w sercu, którą mogło uratować tylko wyruszenie w podróż z najlepszym przyjacielem.

Co tu dużo mówić, Colina jest dość ciężko polubić. To irytujący chłopak, który pozjadał wszystkie rozumy, mający głowę pełną, wbrew pozorom, naprawdę ciekawych faktów, jednak wypowiadający je w całkowicie nieodpowiednich chwilach, ze sporymi brakami w poczuciu humoru, które nadrabia w dziedzinie matematyki. To typowy Greenowski bohater, inteligentny, oczytany, z niewielkim, lecz oddanym, gronem przyjaciół. Mimo przywar, w gruncie rzeczy to jednak chłopak o dobrym sercu jest. Podobnie sprawa ma się z jego kompanami, którzy nadrabiają za niego poczuciem humoru, umiejętnością wyczucia sarkazmu oraz użycia ironii.

Podoba mi się jednak inna kwestia poruszana przez Greena, i uwaga, ponieważ tutaj może nadejść część nieco psująca zabawę, innymi słowy MOŻLIWE SPOJLERY, DLATEGO UCIEKAĆ KTO MOŻE, a mianowicie, jest nią szufladkowanie. Warto zwrócić uwagę na to, jak Colin charakteryzuje samego siebie – jako cudowne dziecko (choć nim od dawna już nie jest) oraz tego, od bycia porzucanym przez Katarzyny, oraz przede wszystkim to, jak bardzo te cechy determinują jego życie. Colin od siódmego roku życia czyta te czterysta stron dziennie (oczywiście jak najbardziej pochwalam akurat ten reżim narzuconemu samemu sobie, bo zdecydowanie nie byłoby nim niejedzenie słodyczy), ma plany na dalsze życie, oczywiście związane z jego umysłem, jednym z jego większym marzeń jest dostanie Nobla, związuje się tylko z Katarzynami. Sposób, w jaki próbuje zrozumieć i poukładać sobie swój świat, poprzez zakwalifikowanie siebie do jakiejś konkretnej kategorii i postępowanie według pewnego kodu i wzoru zachowań, narzucenie sobie ram, według których powinien postępować, jest czymś ogromnie nastoletnim. Próba poukładania sobie świata, który w pewnym momencie zwala się na głowę, bo przecież cały czas jesteśmy ukochanym dzieckiem, ale jednocześnie wymaga się od nas podjęcia decyzji, które w jakiś sposób ukształtują nasze całe życie, jest momentami wręcz nie do ogarnięcia i tylko próba takiego uproszczenia, schematyzacji, szufladek może pomóc. Wspaniałe jest też to, w jaki sposób Colin dorasta i z tych szuflad wychodzi. Oczywiście, cały czas gdzieś w duchu będąc tym nieco irytującym dzieckiem, ale jednak z nieco lepszym rozumieniem otaczającego go świata.

To wszystko nie zmienia tego dość smutnego faktu, że czytając po raz czwarty taką samą książkę, nie sposób zachwycić się nią podobnie, jak przy pierwszej lekturze. Stąd ta dość niska ocena

John Green ostatnimi czasy znajduje się u szczytu popularności. Niedawno premierę miał film oparty na jego najbardziej popularnej książce, zostały wykupione prawa do ekranizacji dwóch kolejnych. Wydaje się jednak, że na przestrzeni tych kilku lat, nie zmieniło się jedno – jego rozumienie nastolatków, brak przesadnego moralizatorstwa, jednak niezmienna chęć wciśnięcia kilku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Allan Karlsson jest przeciwieństwem wszystkiego, co można by pomyśleć o stulatku. Bez sztucznego biodra, sztucznych zębów, czy respiratora, który podtrzymywałby jego życie. To człowiek, który spokojnie wiedzie emerytalne życie na szwedzkiej prowincji, mieszkając w domu starców, gdzie ma wszystko, czego mu trzeba – jedzenie oraz wódkę. Albo tak nam się tylko zdaje. Bo w dniu swoich setnych urodzin Allan stwierdza, że ma dość spokojnego życia i postanawia wyrwać się ze szponów okropnej pielęgniarki, pisanych zasad i rygoru życia od posiłku do posiłku. Dlatego, nie rozważając tej decyzji, spontanicznie, postanawia wyskoczyć przez okno i zniknąć.

Akcja powieści jest podobnie absurdalna, jak jej tytuł. Z jednej strony kontynuujemy podróż ze stulatkiem zaraz po tym, jak postanawia zniknąć i razem z osobami, które spotyka po drodze, wplątuje się w ogrom kuriozalnych sytuacji. Z drugiej natomiast poznajemy ekscytujące sto lat z życia Allana, które wręcz obfituje w tego typu zdarzenia. Poznaje najważniejsze osobistości przed i powojennego świata, jednak z jego brak wykształcenia, dobrych manier, ogłady i podstawowej wiedzy o układzie sił na świecie wynika ogrom niezręcznych sytuacji, absurdalnych dialogów (z czego moim osobistym faworytem jest ten ze Stalinem: „-Myślałem nad jedną rzeczą - powiedział Allan./-Jaką? - spytał Stalin ze złością./-Że może wziąłbyś i zgolił te wąsy?”), jest świadkiem wielu przełomów, które zmieniały bieg zdarzeń, mimo to na słowo „polityka” reaguje wręcz alergicznie. Przemierzył prawie wszystkie kontynenty, nauczył się ogromnej ilości języków, nawiązał wiele przyjaźni.

Allan jest chyba przeciwieństwem wszystkiego, co prezentuje sobą ten dzisiejsza, tak przecież cywilizowana rzeczywistość. Daje się porwać chwili, doświadcza ogromu rzeczy, o których nam nawet się nie marzy, podróżuje tam, gdzie my odkładamy latami, aby takie miejsca odwiedzić. Zachowuje momentami wręcz dziecięcą ciekawość świata, której my tak szybko się pozbawiamy w dążeniu do wyższego wykształcenia, dobrej pracy i posiadaniu własnego kąta. Czasem zdarzy mu się wylać zbyt dużo za kołnierz, z tego powodu także pewne myśli wypływają z jego ust zbyt swobodnie. Ma dar wplątywania się w kłopoty, wychodzenia z nich obronną ręką, ale opowieść o jego młodości porywa, wciąga i sprawia, że nie da się od niej oderwać.

Ponieważ tej właśnie rzeczy nie można Jonassowi odmówić – mimo tego, że widać, jak wyraźnie wzoruje się na Forreście Gumpie i jego powieść to odgrzewany kotlet, to drwienie z postaci historycznych, koloryzowanie pewnych wydarzeń, podróż przez dwudziesty wiek wychodzi mu znakomicie. Robi to z ogromną dozą humoru, autoironii, nie próbuje być tym, czym nie jest. Przygody całej szajki przestępców śledzi się z zapartym tchem, kolejne kartki przewracają się wręcz same. Doskonała rozrywka, z ogromną dozą humoru i bezpretensjonalności. Idealna lektura na początek lata

Allan Karlsson jest przeciwieństwem wszystkiego, co można by pomyśleć o stulatku. Bez sztucznego biodra, sztucznych zębów, czy respiratora, który podtrzymywałby jego życie. To człowiek, który spokojnie wiedzie emerytalne życie na szwedzkiej prowincji, mieszkając w domu starców, gdzie ma wszystko, czego mu trzeba – jedzenie oraz wódkę. Albo tak nam się tylko zdaje. Bo w dniu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ziemowit Szczerek podbił polski rynek książkowy swoim fascynującym reportażem o Ukrainie. Został obsypany nagrodami, ogromna rzesza krytyków chwaliła jego styl, ogólnie rzecz biorąc – fenomen. Jako literacki snob, nie mogłam oprzeć się kupnie tej książki, tym bardziej że zakupiłam ją z jeszcze bardziej snobistyczną Antologią XX/100 Szczygła.

Narrator tego reportażu (Łukasz Ponczyński), momentami tak absurdalnego, że człowiek ma nadzieję, że to fikcja, to mieszkaniec Krakowa, który pisuje reportaże dla internetowego portalu. Nie ukrywa, że lubi robić ze swoich czytelników debili i zdecydowanie wyolbrzymia wydarzenia, postaci i zachowania, które tam zobaczył. Nie ukrywa, że część z nich także zmyśla – jednak kontrowersja to prosty przepis na klikalność, odsłony stron, a tym samym przyciągnięcie reklamodawców i łatwy zysk. Nikt tutaj nie wymaga dziennikarskiej rzetelności, co więcej, nawet jej nie chce. Wystarcza lekkie pióro, ogromna doza wyobraźni (jednak w granicach rozsądku) i mamy łatwy przepis na sukces w czasach social media.

Jednak to nie krytyka współczesnych domorosłych pismaków (bądź krytyków literackich) jest głównym punktem reportażu Szczerka. Jest nim natomiast Ukraina (czyżby?). Ukraina niezrozumiała, wahająca się między zachodem, a wschodem, pełna kompleksów, ulegająca wpływom, nieznająca swojej tożsamości, bez kulturalnej tradycji, pogardzana przez innych, pełna sprzeczności. Chwila, czy my na pewno cały czas mówimy o Ukrainie?

Przyjdzie Mordor i nas zje wcale nie jest opowieścią o Ukraińcach, którzy żyją w cyrku. Kombinują w świecie przeżartym korupcją, polują na naiwnych, którym mogą udostępnić kwatery za zdecydowanie zbyt wysokie, jak na niskie standardy, kwoty. Chleją wódkę, przeklinają, zastanawiają się nad sensem życia, jednak większość ich monologów, w których co drugie słowo jest przecinkiem, ma ogrom racji, co, banalnie rzecz ujmując, świadczy o ich mądrości. Kontrast tej właśnie wschodniej mądrości widać idealnie na przykładzie polskich towarzyszy podróży narratora – Kusaja czy choćby dwóch studentek polonistyki, które zachwycają się Schulzem. Ich sposób myślenia, czy samej podróży, jest ogromnie płytki. Ponieważ dla mnie, ta powieść nie skupia się na Ukrainie, nie opisuje jej dobytku kulturowego, gdy Łukasz przemierza przez kolejne miasta, wsie, poznając folklor tego kraju. Pokazuje on raczej pewne procesy myślowe i podobieństwa między Ukrainą i Polską.

To podróż w głębię polskości, która także boryka się z brakiem tożsamości. Chce należeć do lepszego świata, ale ta zachodnia część Europy odrzuca nasze awanse, oskarżając nas o barbarzyństwo, brak kultury. Jednak jednocześnie jesteśmy już odrzucani także przez ten wschodni, do którego pierwotnie należeliśmy, ale w jakiś sposób odtrąciliśmy w pogoni za czymś lepszym. Obie te strony nie dopuszczają nas do siebie, sprawiając, że jako naród tkwimy pomiędzy. Wydaje nam się, że jesteśmy lepsi od wschodu, podczas gdy wiemy, że zachodni świat patrzy na nas z góry.

To nie są wnioski, do których dochodzi się, rozmyślając nad właśnie skończoną lekturą. Szczerek to wszystko bardzo dosadnie podaje nam na tacy, wykłada kawę na ławę, obnaża wszystkie przywary. Dokonuje tego poprzez niezbyt poetycki, prosty, niekiedy nawet prostacki język, który bardzo łatwo dociera do odbiorcy, czasem szokuje, czasem zniesmacza, jednak na pewno podkreśla to, co autor, przynajmniej moim zdaniem, chciał przekazać. Że jest mu wstyd. Tak bardzo, kurwa, wstyd.

Ziemowit Szczerek podbił polski rynek książkowy swoim fascynującym reportażem o Ukrainie. Został obsypany nagrodami, ogromna rzesza krytyków chwaliła jego styl, ogólnie rzecz biorąc – fenomen. Jako literacki snob, nie mogłam oprzeć się kupnie tej książki, tym bardziej że zakupiłam ją z jeszcze bardziej snobistyczną Antologią XX/100 Szczygła.

Narrator tego reportażu...

więcej Pokaż mimo to