rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Kupiłam tę książkę pod wpływem impulsu - trochę dlatego, że ze względu na pandemię postanowiliśmy odpuścić urlopowy wyjazd w góry i spędzić dwa tygodnie u rodziny na wsi (podwarszawskiej, sypialnianej, trzody chlewnej ani rogacizny nie uświadczysz), a trochę dlatego, że spodobał mi się jej fragment, który przeczytałam na jednym z portali internetowych. A po lekturze “Wołania w górach” doszłam do dwóch sprzecznych wniosków: po pierwsze, chciałabym jak najszybciej znaleźć się w Tatrach (mieszkam w centralnej Polsce), po drugie, chyba już nigdy nie pójdę na górską wędrówkę, bo to zbyt niebezpieczne, a ja nie jestem jakąś super doświadczoną piechurką…

Oczywiście prawda jest taka, że ani wypadki nie zdarzają się tak często, ani nie zawsze są śmiertelne, a autor, jak sam zaznaczył, wybrał te, które gwarantują większy dramatyzm opowieści - czyli bardziej przyciągają (i utrzymują) uwagę czytelników. “Wołanie w górach” skupia się na pracy ratowników TOPR - ciężkiej, w trudnych warunkach, często improwizowanej - bo sam autor był przez większość swojego życia z Pogotowiem związany. Poza wypadkami, czy też przy ich okazji, opisuje jak zmieniała się praca ratowników, jak bardzo usprawnia działania wykorzystywanie śmigłowca, ale też jak bardzo ważny jest wciąż sam człowiek i jego umiejętności oraz wytrzymałość psychiczna.

Książka chyba bardziej dla pasjonatów niż dla wszystkich (ostatnie wydanie ma ponad 900 stron!), aczkolwiek czyta się dobrze, bo jest napisana lekko i trochę poetycko, nie ogranicza się do samych suchych faktów - widać, że byłemu ratownikowi pisanie nie było obce (Michał Jagiełło zmarł w 2016 r.). Może czasem ujawnia pewną egzaltację, ale nie razi to aż tak bardzo jak mogłoby, bo autor zdaje sobie z tego sprawę i próbuje z tego jakoś wybrnąć.

Polecam spróbować, może to lektura akurat dla Was.

Kupiłam tę książkę pod wpływem impulsu - trochę dlatego, że ze względu na pandemię postanowiliśmy odpuścić urlopowy wyjazd w góry i spędzić dwa tygodnie u rodziny na wsi (podwarszawskiej, sypialnianej, trzody chlewnej ani rogacizny nie uświadczysz), a trochę dlatego, że spodobał mi się jej fragment, który przeczytałam na jednym z portali internetowych. A po lekturze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Chyba spodziewałam się czegoś innego, czegoś bardziej reportażowego. Trochę za mało jest w tej książce ludzi, ale może miała ona być pretekstem do napisania o samej kolei transsyberyjskiej, a ja naiwnie założyłam, że to podróż będzie pretekstem do pisania o ludziach. Książka nie spełniła moich oczekiwań, ale to nie znaczy, że jest zła - po prostu ja się z nią rozminęłam.

Chyba spodziewałam się czegoś innego, czegoś bardziej reportażowego. Trochę za mało jest w tej książce ludzi, ale może miała ona być pretekstem do napisania o samej kolei transsyberyjskiej, a ja naiwnie założyłam, że to podróż będzie pretekstem do pisania o ludziach. Książka nie spełniła moich oczekiwań, ale to nie znaczy, że jest zła - po prostu ja się z nią rozminęłam.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Żyjemy w niespokojnych czasach, w których spora doza nienawiści koncentruje się na najliczniej odwiedzanej przez turystów stolicy świata - Paryżu. Byłam w tym mieście tylko raz, ale bardzo chciałabym tam wrócić - i może powinnam, pomimo strachu, bo jeżeli pozwolimy, żeby zawładnął nami lęk, to tak jakbyśmy od razu wywiesili białą flagę i poddali się terrorowi.

Historia, którą opowiada nam Edward Rutherfurd, w większości toczy się w drugiej połowie XIX w. i w pierwszej połowie XX w., ale autor wielokrotnie zabiera nas do czasów wcześniejszych kiedy to przodkowie głównych bohaterów, na tle ważnych wydarzeń historycznych kształtujących współczesny Paryż i całą Francję, przeżywają swoje dramaty i radości. Śledząc losy rodziny Gascon, Blanchard, de Cygne, Renard czy Le Sourd cofamy się do XV, a nawet do XIII wieku, w którym Paryż zaczął się szybko rozwijać. Bohaterowie pracują przy budowie Statuy Wolności oraz wieży Eiffla, obserwują upadek zakonu Templariuszy, uczestniczą w nocy św. Bartłomieja, a także biorą udział w Wielkiej Rewolucji Francuskiej oraz w I i w II wojnie światowej. A autor tak prowadzi narrację, aby przez wieki historie stworzonych przezeń rodów wciąż mogły się ze sobą krzyżować.

Nie sposób napisać o wszystkim, co na kartach powieści "Paryż" się znalazło.
To fascynująca proza mimochodem wplatająca historię miasta w wydarzenia z życia bohaterów. A może na odwrót? Całość wciągnęła mnie na długie godziny - tak, że odkładając książkę wciąż byłam myślami te 1500 km od domu. Czułam, że ta książka może mi się spodobać i tym razem się nie zawiodłam. To wszystko sprawia, że bardzo chciałabym Wam "Paryż" polecić - szczególnie jeśli lubicie na długo zatapiać się w świecie powieści i nie jest Wam straszne niemal 1000 stron tejże.

Żyjemy w niespokojnych czasach, w których spora doza nienawiści koncentruje się na najliczniej odwiedzanej przez turystów stolicy świata - Paryżu. Byłam w tym mieście tylko raz, ale bardzo chciałabym tam wrócić - i może powinnam, pomimo strachu, bo jeżeli pozwolimy, żeby zawładnął nami lęk, to tak jakbyśmy od razu wywiesili białą flagę i poddali się terrorowi.

Historia,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Prawdopodobnie nigdy nie sięgnęłabym po "Kolej podziemną" gdyby nie mój mąż grający w Fallout 4… I niech ktoś mi powie, że gry nie mają waloru edukacyjnego!

Kolej podziemna to tajna organizacja, której celem była pomoc niewolnikom-uciekinierom z plantacji głównie na południu Stanów Zjednoczonych. Kto działał w kolei podziemnej? Zarówno wolni Amerykanie jak i byli niewolnicy, ale dla wszystkich pomoc czarnym była niezwykle niebezpieczna i zazwyczaj kończyła się śmiercią. No i tytuł nie kłamie - rzeczywiście były to pojazdy szynowe (mógł być pociąg, ale równie dobrze mogła to być drezyna) poruszające się po podziemnych tunelach - choć Wikipedia podpowiada, że podróżowano również wozami konnymi. Już samo to zmusza do zastanowienia z jak wielkim przedsięwzięciem miano do czynienia, jak wielu ludzi musiało być w to zaangażowanych i jak wielką tajemnicą musiało być to owiane.

Whitehead opisuje ucieczkę czarnoskórej Cory z plantacji bawełny w Georgii i jest to pretekst do pokazania czytelnikowi jakie było podejście do niewolnictwa w stanach znajdujących się na drodze dziewczyny. Bo nie wszędzie było tak samo… Były stany, w których dawano fałszywą nadzieję na wolność, były też takie, w których niewolnictwa czarnych w ogóle nie było, bo każdy złapany czarny lądował na stryczku. A oprócz tego uciekinier musiał również liczyć się z tym, że jego były właściciel będzie chciał go odzyskać, co oznaczało, że w ślad za nim ruszą łowcy niewolników i potraktują go zgodnie z prawem stanu, z którego uciekł.

"Kolej podziemna" to ważna książka, poruszająca problem społeczny, którego konsekwencje szczególnie Amerykanie odczuwają do dzisiaj i pewnie nie ma się co dziwić, że zasłużyła w tym roku na Nagrodę Pulitzera. Mnie uświadomiła jak mało wiem na temat niewolnictwa w XIX wieku w USA. A niewolnictwo to nie tylko przymusowa praca na plantacji, ale również, czy może przede wszystkim, tortura psychiczna, której nie zostawia się za sobą tak jak, przy odrobinie szczęścia, można zostawić łańcuchy. I to też autor pokazuje prezentując przemyślenia i działania Cory w obliczu różnych zdarzeń na jej drodze.

Warto przeczytać "Kolej podziemną, żeby uświadomić sobie na czym, przynajmniej częściowo, budowało swoją wielkość największe mocarstwo świata. Polecam.

Prawdopodobnie nigdy nie sięgnęłabym po "Kolej podziemną" gdyby nie mój mąż grający w Fallout 4… I niech ktoś mi powie, że gry nie mają waloru edukacyjnego!

Kolej podziemna to tajna organizacja, której celem była pomoc niewolnikom-uciekinierom z plantacji głównie na południu Stanów Zjednoczonych. Kto działał w kolei podziemnej? Zarówno wolni Amerykanie jak i byli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W związku z tym, że "Nędznicy" należą do klasyki literatury i nikt nie potrzebuje ich recenzji ani nawet niczego do recenzji zbliżonego postanowiłam, że dzisiaj podam Wam kilka powodów, dla których, moim zdaniem, po prostu powinniście przeczytać tę pozycję. Gotowi? No to zaczynajmy.

1) Klasyka. Jak już wspomniałam we wstępie - i powtórzę raz jeszcze - "Nędznicy" to klasyka światowej literatury, więc jeśli chcecie błysnąć w towarzystwie swoim obyciem i oczytaniem - Victor Hugo czeka.
2) Niesamowita dokładność opisów miasta. Było to w "Katedrze Marii Panny w Paryżu", jest i tutaj. Pewnie sporo się zmieniło w mieście przez 150 lat, ale myślę, że moglibyśmy wybrać się na spacer z pisarzem - zarówno po ulicach Paryża, jak i po jego kanałach, które zostały opisane z równą pieczołowitością co ich część nadziemna. Miałam wrażenie, że autor poświęcił na to dobre 100 stron. 100 stron o kanałach - czy to nie jest to, o czym marzyliście?
3) Historia, historia i jeszcze raz historia. Akcja powieści toczy się w latach 1815 - 1832 (choć znajdziemy też dygresje odnoszące się do lat późniejszych), a więc możemy z bliska przyjrzeć się wydarzeniom z życia miasta i ludzi, a tych było całkiem sporo. Na szczególną uwagę zasłużyło powstanie republikanów z 1832 r., które zajmuje w powieści naprawdę dużo miejsca.
4) Geneza wydarzeń historycznych. Właściwie to jej brak, ale "Nędznicy" to powieść z rozmachem, więc po co komu geneza? Tym bardziej, że przecież w czasie powstawania utworu jego odbiorcy na pewno wiedzieli dobrze o co walczyli powstańcy, nie trzeba im było tego dodatkowo tłumaczyć. Zatem możemy poczuć się jak Paryżanie drugiej połowy XIX w.
5) Historia miłosna. Czy jest coś lepszego w literaturze niż miłość dwojga młodych ludzi w trudnych czasach? Historia miłosna jest zawsze mile widziana, więc czemu miałby z niej rezygnować twórca epoki romantyzmu - tym bardziej, że jest ona do bólu zakorzeniona w swojej epoce ("och! widziałem Cię tylko przez dziurę w ogrodzeniu, ale tak bardzo Cię kocham!").
6) Problemy społeczne. Oczywiście, że musiały się pojawić. XIX w. to czas olbrzymich różnic społecznych - ogromnej biedy i wielkich majątków. I również na tym tle występuje wcześniej wspomniana historia miłosna. Jak widzicie - ma sporo tła, żeby przypadkiem nie skoncentrować się tylko na niej.
7) Polskie akcenty. Jak wiemy, w tamtych czasach Polska nie miała swojego miejsca na mapie świata, ale Hugo o niej pamiętał i bohaterowie przez niego stworzeni również pamiętają!
8) Ekranizacje. Nakręcono sporo filmów na podstawie "Nędzników", a także stworzono musical. Wiadomo, że nikt Wam nie każe oglądać wszystkich adaptacji, ale jak już na którąś traficie, to zawsze miło znać kanwę.
9) Wiele wieczorów zajętych. Moje dwutomowe wydanie powieści liczy 1664 strony. W zależności od punktu widzenia może się to wydawać całkiem do łyknięcia w ciągu jednego miesiąca lub będzie się jawić jako ścieżka nie do przebrnięcia. Mnie przeczytanie całości zajęło 5 miesięcy. W tym czasie przeczytałam 16 innych książek, skończyłam studia podyplomowe i wyszłam za mąż, więc widzicie, że nie poświęcałam całego wolnego czasu zagadnieniom XIX-wiecznego Paryża, ale i tak twierdzę, że jak już zaczniecie czytać "Nędzników", to przez długi czas nie będziecie mogli powiedzieć, że nie macie co robić wieczorem, bo książka wciąż będzie na was czekać.

Ok, to tyle, potraktujcie moją listę z lekkim przymrużeniem oka. Wszystkie elementy, które tutaj wymieniłam rzeczywiście w "Nędznikach" się znajdują i nie zamierzam nikogo odwodzić od pomysłu przeczytania prozy Victora Hugo (w końcu napisałam 9 powodów, dla których powinniście ją przeczytać ;) ). A ci niezdecydowani zawsze mogą sięgnąć do którejś ekranizacji :) Miłego czytania i/lub oglądania!

W związku z tym, że "Nędznicy" należą do klasyki literatury i nikt nie potrzebuje ich recenzji ani nawet niczego do recenzji zbliżonego postanowiłam, że dzisiaj podam Wam kilka powodów, dla których, moim zdaniem, po prostu powinniście przeczytać tę pozycję. Gotowi? No to zaczynajmy.

1) Klasyka. Jak już wspomniałam we wstępie - i powtórzę raz jeszcze - "Nędznicy" to klasyka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jestem usatysfakcjonowana po przeczytaniu tej książki. Trup ściele się gęsto, konspiracja jest wielopoziomowa, a punkt kulminacyjny jawi się iście hollywoodzko. I to wszystko w naszej rodzimej Oleśnicy.

Jeśli myślicie, że Polska jest nudna, to spieszę donieść, że Wasze przekonania są błędne. Ilu agentów obcych służb się po naszej ojczystej ziemi kręci to ludzkie pojęcie przechodzi! Niby zimna wojna się skończyła, nie mówiąc o II wojnie światowej, ale nie znaczy to, że kraje nie mają już nic do ukrycia. Albo że inni czegoś w nich nie ukryli… Jakbyście się tak dobrze rozejrzeli, to może i w Waszych piwnicach czają się jakieś tajne papiery.

Komisarz Michał Wroński przez swoją dociekliwość i brak pokory wobec zaleceń przełożonych wdepnął w aferę sięgającą końca II wojny i okresu, w którym naziści bardzo szybko wycofywali się z zajętych terenów, bo front deptał im po piętach. Niemcy zostawili za sobą sporo skarbów - nie zawsze w postaci wypchanych mieszków, częściej była to dokumentacja działań lub planów. Niektóre z tych papierów to gratka jedynie dla historyków, ale część dzisiaj wciąż przedstawia olbrzymią wartość dla rządzących - zatem trzeba się tym zająć nim zajmą się tym inni.

I o to mniej więcej chodzi w "Labiryncie…" - historia trochę szpiegowska, trochę sensacyjna jest bardzo wciągająca, choć wymaga nieco ekwilibrystyki umysłowej, żeby nie pogubić się w tych wszystkich obcych agenturach. Podejrzewam, że praca agentów w rzeczywistości nie jest aż tak porywająca jak to przedstawił Dębski, ale pofantazjować zawsze można - a już szczególnie w obrębie tematów, które dla zwykłego zjadacza chleba nie są szczególnie powszednie. Przez Oleśnicę tylko kilka razy przejeżdżałam, więc nie wiem czy została wiernie odtworzona, nie wiem też co można znaleźć w jej kanałach, ale przy lekturze bawiłam się przednio. Polecam.

Jestem usatysfakcjonowana po przeczytaniu tej książki. Trup ściele się gęsto, konspiracja jest wielopoziomowa, a punkt kulminacyjny jawi się iście hollywoodzko. I to wszystko w naszej rodzimej Oleśnicy.

Jeśli myślicie, że Polska jest nudna, to spieszę donieść, że Wasze przekonania są błędne. Ilu agentów obcych służb się po naszej ojczystej ziemi kręci to ludzkie pojęcie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tytuł książki jest z pewnością chwytliwy, a to już część sukcesu. Nie wiem czy aż połowa, ale jakiś ułamek na pewno. Niestety okazuje się, że tytuł obiecuje nam nieco inną zawartość niż finalnie otrzymujemy.

Na pewno nie ulega wątpliwości, że "Dziennik nimfomanki" jest historią o seksie. To prawda. Do tego cała opowieść jest autobiografią autorki. Ale po tytule sądziłam, że cała książka będzie o zaburzeniach seksualnych mających niemal kliniczną postać, a w rzeczywistości tylko pierwsza jej część zbliża Valérie do tego obrazu: świetnie wykształcona, z dobrą pracą, chodzi do łóżka z kim chce i kiedy chce - choćby miał to być szybki numerek z jakimś facetem mijanym na ulicy. Aż ciężko uwierzyć, że nie zgłosiła gwałtu na cmentarzu… W pierwszej części swojego pamiętnika autorka zbiera doświadczenia. Potem przychodzi druga część opowiadająca historię jej związku z facetem, którego śmiało można określić mianem psychopaty. Wiadomo, że demony wychodzą z czasem, ale wtedy też coraz ciężej jest przerwać taki chory układ. Valérie się udało, jednak pozostawiło ją to w opłakanym stanie psychicznym, bez pracy i z długami.

W trzeciej części autorka postanawia wziąć się w garść, znaleźć pracę i jakoś wygrzebać się z tego dołka, w którym się znalazła. Tasso zgłasza się do burdelu i zaczyna zarabiać jako prostytutka. Z jej kwalifikacjami na pewno znalazłaby jakieś inne zajęcie, ale najwyraźniej to też uznała za dostatecznie dobre - w końcu, jak głosi tytuł, jest nimfomanką. To w sumie całkiem ciekawe poczytać o takim interesie z perspektywy kogoś, kto w tym był, a nie tylko przyglądał się z zewnątrz. W tym miejscu chciałabym wspomnieć o czymś, co wydawca umieścił na okładce, a moim zdaniem jest bzdurą. Otóż blurb głosi, że "determinacja w poszukiwaniu zmysłowych doznań sprawia, że Val porzuca świetną pracę i karierę, by zostać... prostytutką"... Ja odniosłam zgoła odmienne wrażenie w kwestii motywacji autorki.

"Dziennik nimfomanki" faktycznie jest pamiętnikiem i posiada cechy tegoż. Wiadomo, że tekst przeszedł redakcję i tak dalej, ale wciąż miałam wrażenie, że pewne wątki są zarysowane za słabo, a pewni bohaterowie, o których wspomina na początku, później zostają pominięci. Potem sobie pomyślałam, że dla Tasso było oczywiste co się stało z ludźmi, którzy mieli w jej życiu jakieś miejsce i nie uznała za stosowne jakoś specjalnie się nad nimi pochylać. Książka ma też swego rodzaju happy end, ale w sumie dlaczego miałaby nie mieć. W życiu też przecież czasem coś dobrze się kończy. Poza tym ten jej happy end nie do końca powiela schematy znane nam z romansów, więc można uwierzyć, że tak rzeczywiście było. Język może do najbardziej wysublimowanych nie należy, ale gdyby należał straciłby wiele na autentyczności.

I na koniec: pamiętajcie, żeby nie zawsze wierzyć opisom na okładce!

Tytuł książki jest z pewnością chwytliwy, a to już część sukcesu. Nie wiem czy aż połowa, ale jakiś ułamek na pewno. Niestety okazuje się, że tytuł obiecuje nam nieco inną zawartość niż finalnie otrzymujemy.

Na pewno nie ulega wątpliwości, że "Dziennik nimfomanki" jest historią o seksie. To prawda. Do tego cała opowieść jest autobiografią autorki. Ale po tytule sądziłam,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mam jakieś takie zboczenie, że lubię czytać książki o Japonii. Nie marzę o tym, żeby tam pojechać (no, sorry :P ), wystarczą mi relacje gajdzinów (obcokrajowców, którzy mieszkają w Kraju Kwitnącej Wiśni mniej lub bardziej na stałe, to nie turyści), a Marcin Bruczkowski spędził w Japonii 10 lat. To chyba czas wystarczający, żeby zadomowić się w jakimś kraju, poznać jego kulturę i zacząć mieć go dosyć. Swoje wspomnienia postanowił spisać i wydać drukiem, żeby inni też mieli okazję poczuć powiew orientu.

Na swoim koncie mam już kilka książek o tej tematyce i właściwie ta niczym szczególnym mnie nie zaskoczyła. Aczkolwiek trzeba pamiętać, że opisane wydarzenia miały miejsce pod koniec lat 80-tych i w latach 90-tych, kiedy Japonia była jeszcze bardziej hermetyczna niż teraz. Tutaj ujawnia się pewna wada "Bezsenności…" - autor nie zamieścił żadnych dat (poza wspomnieniem podróży autostopem pod koniec tekstu, choć sama historia była opisana raczej na początku), co nieco utrudnia percepcję. Człowiek sobie myśli, "ale ci Japończycy dziwni", a potem się okazuje, że to było 20 lat temu i w sumie mogło się trochę zmienić (porównajcie Polskę sprzed dwudziestu lat z tą obecną). Zresztą sam Bruczkowski wspomina, że kraj zmienił się choćby w czasie jego pobytu tam (ale to oczywiście nie oznacza zmiany o 180 stopni). Poza tym, cóż, książka nosi jednak znamiona pamiętnika, a nie reportażu i nie wszystkie wydarzenia tworzące pewną całość są w niej ujęte, przez co czasem mija chwila zanim w kolejnym rozdziale zorientujemy się, że nastąpił przeskok o kilka miesięcy, o kilka znajomości czy też posad. A im bliżej końca i wyprowadzki z Kraju Wschodzącego Słońca, tym bardziej Bruczkowski zaczyna smucić. Może to nawet całkiem naturalne, ale całość jest utrzymana w raczej wesołym klimacie, więc ta końcówka wydaje się być jakaś taka zbyt refleksyjna. Nie, żeby przemyślenia generalnie były nie na miejscu, ale tutaj jakoś nie gra styl.

O, właśnie, styl. Cóż… O ile opisy nie są złe, o tyle dialogi brzmią sztucznie. Potrafię sobie wyobrazić, że autor chciał jak najlepiej oddać swobodny klimat swoich rozmów, ale wyszło nienaturalnie - może dlatego, że zabrakło odpowiedniej intonacji, może mimiki i gestykulacji, które są obecne w rozmowach na żywo? Trudno powiedzieć, ale ewidentnie coś jest nie tak.

Jak już odłożymy na bok te wszystkie niedociągnięcia, zostaną nam wspomnienia gajdzina, a ze wspomnieniami nie ma co dyskutować. Wiadomo, że do książki została wybrana tylko garstka najbardziej charakterystycznych, bo trudno byłoby zawrzeć 10 lat życia na trzystu kilkudziesięciu stronach. Znajdziemy tam fragmenty ciekawsze, ale też bardziej nużące - mnie chyba najbardziej podobała się wizyta Bruczkowskiego u lekarza, który wyszedł z gabinetu obrażony, bo bezczelny gajdzin miał czelność zapytać co mu dolega…

Czytałam wiele pochlebnych opinii na temat "Bezsenności w Tokio", ale ja byłabym raczej powściągliwa w kwestii zachwytów. Owszem, można przeczytać, bo jest całkiem przyjemne, ale bardziej jako ciekawostka niż punkt odniesienia.

Mam jakieś takie zboczenie, że lubię czytać książki o Japonii. Nie marzę o tym, żeby tam pojechać (no, sorry :P ), wystarczą mi relacje gajdzinów (obcokrajowców, którzy mieszkają w Kraju Kwitnącej Wiśni mniej lub bardziej na stałe, to nie turyści), a Marcin Bruczkowski spędził w Japonii 10 lat. To chyba czas wystarczający, żeby zadomowić się w jakimś kraju, poznać jego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książki Joe Alexa czyta się szybko, łatwo i przyjemnie. Występują w nich: pisarz Joe Alex, policyjny detektyw Beniamin Parker, skomplikowana zagadka pewnego morderstwa oraz iście "alexowskie" zakończenie.

Szef QUARENDON PRESS, wydawnictwa, z którym współpracuje m.in. powieściowy Joe Alex, postanawia zorganizować małą uroczystość z okazji wydrukowania 5-milionowego egzemplarza powieści jednej ze swych autorek, Amandy Judd. Wydawnictwo specjalizuje się w kryminałach, więc i spotkanie musi odbyć się w odpowiednich okolicznościach - najlepiej w zamku, w którym straszy - a atrakcją wieczoru ma być szukanie Białej Damy, Pani posiadłości. Zaproszeni goście stają przed zadaniem niełatwym, a tym trudniejszym, że kilku z nich mieni się mistrzami prozy kryminalnej. A zatem do dzieła!

Ale czymże byłaby powieść Alexa bez zbrodni? Oczywiście jest morderstwo i jest krótkie dochodzenie, które, jak wspomniałam na początku, kończy się w sposób typowy dla tych kryminałów. Trochę to już zaczyna bawić kiedy w kolejnej książce sprawca... Nie, nie zdradzę jak kończą się powieści Joe Alexa.

"Cicha jak ostatnie tchnienie" ma ciekawy klimat oraz interesującą zagadkę. Tak sobie myślę, że, poza samym początkiem, powieść zachowuje też budowę klasycznego greckiego dramatu - jedność czasu, miejsca i akcji, co bardzo dobrze się sprawdza pomagając zachować klarowność łamigłówki. Dobra robota, Mr. Alex.

Chyba najlepsza książka Joe Alexa jaką czytałam.

Książki Joe Alexa czyta się szybko, łatwo i przyjemnie. Występują w nich: pisarz Joe Alex, policyjny detektyw Beniamin Parker, skomplikowana zagadka pewnego morderstwa oraz iście "alexowskie" zakończenie.

Szef QUARENDON PRESS, wydawnictwa, z którym współpracuje m.in. powieściowy Joe Alex, postanawia zorganizować małą uroczystość z okazji wydrukowania 5-milionowego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kupiłam "Ulicę Tysiąca Kwiatów", bo w którejś księgarni ebookowej była akurat zniżka. Nie wiedziałam o tej książce kompletnie nic - przyciągnęło mnie egzotyczne nazwisko autorki. Pomyślałam sobie: "aha! pewnie o Japonii!". Przenikliwa ja.

Akcja powieści toczy się w latach 1939-66, głównie w Tokio. Razem z bohaterami, Hiroshim, Kenjim oraz jego dziadkami, a także z Aki, Haru i ich ojcem, kierownikiem stajni sumo, śledzimy wydarzenia, które dotykały Kraju Kwitnącej Wiśni w tym czasie. Doświadczamy II wojny światowej i uczestniczymy w wielkim pożarze stolicy wywołanym nalotami dywanowymi, słyszymy o wybuchach bomb atomowych w Hiroshimie i Nagasaki, widzimy okupację wojsk amerykańskich, ale też powolny powrót do normalności po wojnie i rozwój kraju. Na tym tle bohaterowie dorastają i odnoszą sukcesy w życiu zawodowym, ale, jako że w przyrodzie musi istnieć równowaga, w życiu prywatnym nie zawsze idzie tak, jak by sobie tego życzyli. Spotykają ich mniejsze lub większe (czasem całkiem duże) przykrości, po których trzeba się jakoś podnieść i iść dalej. Pomaga im w tym ich japońska mentalność i umiejętność spojrzenia na pewne rzeczy z dystansu.

Ale to wszystko brzmi jak banał. Dlaczego więc ta książka jest wyjątkowa? Sama nie wiem. Może to ten spokój, który się z niej "unosił", może coś innego, czego nie potrafię nazwać. Bo w sumie trudno mówić o spokoju kiedy zrzucają ci na głowę bomby, a twój świat zaczyna płonąć. I to nie metaforycznie. A jednak naprawdę czułam spokój kiedy czytałam "Ulicę Tysiąca Kwiatów". I mimo że nie jest to książka sensacyjna, to byłam ciekawa co wydarzy się dalej. Tzn. nie chodzi mi oczywiście o to, że jak czytam dobre książki obyczajowe, to nie interesuje mnie fabuła i dalsze losy bohaterów - po prostu tutaj były fragmenty, od których wręcz nie mogłam się oderwać. Co najmniej jakbym czekała na wyjaśnienie kto jest mordercą.

"Ulica Tysiąca Kwiatów" to przyjemna książka, która może zachwycić każdego.

Kupiłam "Ulicę Tysiąca Kwiatów", bo w którejś księgarni ebookowej była akurat zniżka. Nie wiedziałam o tej książce kompletnie nic - przyciągnęło mnie egzotyczne nazwisko autorki. Pomyślałam sobie: "aha! pewnie o Japonii!". Przenikliwa ja.

Akcja powieści toczy się w latach 1939-66, głównie w Tokio. Razem z bohaterami, Hiroshim, Kenjim oraz jego dziadkami, a także z Aki,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pamiętacie pewnego prowadzącego jeden z pierwszych (tak sądzę) talk-shows, który na początku programu lądował w helikopterze na dachu budynku pewnej telewizji? Hm... Biorąc pod uwagę, że ja to ledwo pamiętam (choć program przestali emitować w 2001 r.), część z Was prawdopodobnie w ogóle nie ma na to szans.

To było moje pierwsze skojarzenie z nazwiskiem Mariusza Szczygła kiedy dowiedziałam się, że wydaje książki. Tak sobie myślę, że telewizja zrobiła mi (metaforyczną) krzywdę, bo pomyślałam sobie: "e, co może mieć do powiedzenia facet z jakiegoś głupiego programu?" (nie wiem czy ten program był głupi, bo chyba za bardzo go nie oglądałam). A okazuje się, że ten facet ma do powiedzenia całkiem sporo i to całkiem interesujących rzeczy.

"Gottland" jest zbiorem reportaży o Czechach. Ale nie jest to książka podróżnicza - chyba że mówimy o podróży w czasie. Cofamy się do lat, w których Czechosłowacja (po pierwsze istniała, a po drugie) była pod silnym wpływem Związku Radzieckiego i poznajemy historie osób, na które system polityczny miał niebagatelny wpływ. Wyobrażacie sobie, że ludzie wpadali w obłęd lub popełniali samobójstwa, bo musieli zaprojektować coś ku chwale towarzysza Stalina? Ja wiem, w Polsce wcale nie było lepiej. Po prostu trauma.

Ale, tak jak w każdym systemie, byli też ludzie, którzy potrafili się zaadaptować do istniejących warunków. Oportuniści? Być może. Ale tak naprawdę ciężko wydawać wyroki jeśli samemu nie było się w podobnej sytuacji (wiem, banał). Motywacje działania mogą być przeróżne, czasem nieprzewidywalne.

Czyta się świetnie, ale były momenty, które mroziły mi krew w żyłach. Zastanawiałam się jak można było zgotować ludziom taki los, w imię jakiej idei. "Gottland" zrobił na mnie spore wrażenie i już nigdy nie będę myśleć o Mariuszu Szczygle jako o "tym facecie od talk-show".

Pamiętacie pewnego prowadzącego jeden z pierwszych (tak sądzę) talk-shows, który na początku programu lądował w helikopterze na dachu budynku pewnej telewizji? Hm... Biorąc pod uwagę, że ja to ledwo pamiętam (choć program przestali emitować w 2001 r.), część z Was prawdopodobnie w ogóle nie ma na to szans.

To było moje pierwsze skojarzenie z nazwiskiem Mariusza Szczygła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Proza jednego z najlepszych twórców thrillerów medycznych. Nie jest to powieść z gatunku tych, w których o tym kto jest mordercą dowiadujemy się na końcu. Tutaj autor informuje nas dosyć szybko, a potem zaczyna się emocjonująca walka z czasem.

Doktor Laurie Montgomery, patolog z Głównego Inspektoratu Zakładu Medycyny Sądowej w Nowym Jorku, odkrywa niepokojącą serię zgonów stosunkowo młodych, zdrowych pacjentów koncernu medycznego AmeriCare, którzy przeszli niegroźne zabiegi w jednej z jego placówek - Manhattan General. Zgony są tym bardziej zagadkowe kiedy okazuje się, że sekcje zwłok nie wykazują żadnych patologii, żadnych wyraźnych powodów, dla których mogła nastąpić śmierć. W amatorskim śledztwie pomaga Jack Stapleton, również patolog, a prywatnie życiowy partner pani doktor.

Nie ma to jak porcja solidnie napisanego thrillera medycznego, który w przystępny sposób objaśnia skomplikowane procesy zachodzące w organizmie na poziomie komórkowym (i nie tylko) nie zaciemniając jednocześnie fabuły. Cook nie męczy niezrozumiałymi dla zwykłego śmiertelnika medycznymi opisami.

Tylko dlaczego wszyscy w tej książce machają do siebie na powitanie i na pożegnanie? A witają i żegnają się często.

Dla wszystkich, którzy lubią fabułę utrzymującą czytelnika w napięciu.

Proza jednego z najlepszych twórców thrillerów medycznych. Nie jest to powieść z gatunku tych, w których o tym kto jest mordercą dowiadujemy się na końcu. Tutaj autor informuje nas dosyć szybko, a potem zaczyna się emocjonująca walka z czasem.

Doktor Laurie Montgomery, patolog z Głównego Inspektoratu Zakładu Medycyny Sądowej w Nowym Jorku, odkrywa niepokojącą serię zgonów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Zaginiona" to mój debiut jeśli chodzi o świadomy wybór literatury skandynawskiej. Świadomy na tyle, że idąc do biblioteki wiedziałam, iż wypożyczę coś napisanego w tamtych rejonach świata. Całkiem nieźle trafiłam.

Sybilla mieszkała w luksusowym domu i miała widoki na odziedziczenie fortuny. Ale miała też despotyczną matkę i ojca, który niespecjalnie interesował się swoją córką. Po tym jak rodzice postanowili oddać jej dziecko do adopcji, Sybilla uciekła zamykając za sobą drzwi do przeszłości. Od 15-tu lat żyje wśród sztokholmskich bezdomnych. Ze względu na pieniądze, które raz w miesiącu matka zostawia jej w skrytce pocztowej, aby uciszyć swe sumienie (prawdopodobnie - choć ten wątek nie został do końca wyjaśniony), zostaje przez nich nazwana królową Smalandii. Od czasu do czasu funduje sobie kolację i nocleg w hotelu. Na koszt kogoś spotkanego w hotelowej restauracji. Nie inaczej jest tym razem. Problem w tym, że rano okazuje się, iż mężczyzna został w swoim pokoju zamordowany.

Sybilla musi się ukrywać, bo uciekać nie ma dokąd. A ja ukrywałam się razem z nią. Co prawda podczas lektury adrenalina nie wytwarzała mi się w ilościach hurtowych, ale, szczególnie pod koniec, trochę jej trafiło do krwi. Oprócz czystej akcji dostajemy od autorki fragmenty, w których dokonuje retrospekcji - możemy się przekonać, co popchnęło Sybillę do ucieczki z domu, a także otrzymujemy dostęp do wybranych myśli mordercy.

Chyba większe wrażenie zrobiły na mnie opisy domu Sybilli niż jej obecnego życia. Naprawdę wściekałam się na jej matkę, a także na nią samą przez tę jej bierność. Ale to kwestia wychowania. Niemniej, książka powinna wzbudzać emocje, a ta wzbudza. I czyta się ją jednym tchem.

"Zaginiona" to mój debiut jeśli chodzi o świadomy wybór literatury skandynawskiej. Świadomy na tyle, że idąc do biblioteki wiedziałam, iż wypożyczę coś napisanego w tamtych rejonach świata. Całkiem nieźle trafiłam.

Sybilla mieszkała w luksusowym domu i miała widoki na odziedziczenie fortuny. Ale miała też despotyczną matkę i ojca, który niespecjalnie interesował się swoją...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Najohydniejsze zbrodnie to te popełniane na dzieciach. Wybaczcie taki początek, ale właśnie o tym jest ta książka. Ale nie tylko.

W okolicach King's Lynn zaginęła mała dziewczynka. Niedługo potem zostaje odnaleziona - uduszona, a wcześniej zgwałcona. Kiedy podobny los spotyka kolejne dziecko można mówić o serii. Rodzice innych dziewczynek zaczynają drżeć na myśl, że mogliby swe pociechy choć na chwilę spuścić z oczu.

W tym samym czasie u wybrzeży wyspy Skye, na której wypoczywa rodzina Quentinów, rozbija się łódka należąca do małżeństwa z Niemiec. Livia Moore, Niemka, pracowała dorywczo u Virginii Quentin. Teraz w życie Angielki i jej męża, Fryderyka, wkracza również Nathan Moore - niezwykle pociągający i tajemniczy mężczyzna. Zapowiada się na to, że może pozostać z nimi na dłużej...

Dobry, bardzo dobry thriller. Do ostatniej strony. I do końca trzyma w napięciu. Poza tym jeden z niewielu, w których zakończenie nie jest naiwne i jakby na siłę. Książka jest wciągająca i, rzadko to się zdarza, kilka razy miałam łzy w oczach. Niesamowite, że autorce przez 463 strony udało się utrzymać równy poziom opowieści.

Każdy ma coś do ukrycia. Coś, czego nie chce pokazywać innym. Polecam.

Najohydniejsze zbrodnie to te popełniane na dzieciach. Wybaczcie taki początek, ale właśnie o tym jest ta książka. Ale nie tylko.

W okolicach King's Lynn zaginęła mała dziewczynka. Niedługo potem zostaje odnaleziona - uduszona, a wcześniej zgwałcona. Kiedy podobny los spotyka kolejne dziecko można mówić o serii. Rodzice innych dziewczynek zaczynają drżeć na myśl, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kto jest szczęśliwszy: człowiek w pełni świadomy pułapek konsumpcjonizmu i zdający sobie sprawę z zalet i wad świata, czy też człowiek, który tak bardzo jest przekonany o doskonałości cywilizacji, że ta faktycznie przestaje mieć jakiekolwiek wady? Można by właściwie filozoficznie zapytać: "czym jest szczęście?".

Huxley w "Nowym wspaniałym świecie" przedstawia nam wizję społeczeństwa przyszłości. Dla niektórych może być to wizja przerażająca, a dla innych... całkiem współczesna. Obywatele Republiki Świata od sztucznie powstałego embrionu są odpowiednio warunkowani do życia zgodnego z kastą, do której należą, oraz do życia "na odpowiednim poziomie konsumpcji" (to nie jest cytat, to moje przemyślenie ;) ). A do kogo się zwracają niczym katolicy do Boga? Do Pana Naszego Forda. Tak, tego od Forda T. Najwyraźniej u podstawy nowej wspaniałej cywilizacji legła fordowska taśma produkcyjna.

Ale właściwie nie tyle fabuła, co stworzony model społeczeństwa wydał mi się ciekawy. Zachowane zostały kasty (czy też klasy), bo m.in. eksperyment cypryjski pokazał, że to rozwiązanie jest znacznie lepsze, gwarantuje większą stabilność, niż w modelu "wszyscy są równi". Huxley chyba chciał skłonić swych czytelników - w latach 30. XX w. - do rozważenia kwestii dokąd może zawieść cywilizację rozbuchany kapitalizm wraz z przemysłem. I możliwe, że ów cel zrealizował, bo, mimo pewnych anachronizmów, wydźwięk całości jak najbardziej daje się odczytywać współcześnie. Tylko nie robi już takiego wrażenia (albo tylko na mnie nie robi) jak kiedyś, bo przynajmniej część opisywanego świata mniej lub bardziej stała się faktem. Kiedy już zdamy sobie z tego sprawę - to dopiero może być zaskoczenie.

Lepiej być nieświadomym, ale nieszczęśliwym, czy świadomym, lecz borykającym się z trudami życia? Odpowiedź, szczególnie po lekturze "Nowego wspaniałego świata", nie jest oczywista.

Polecam tę książkę, bo z niej na pewno dowiecie się więcej niż z tego, co napisałam powyżej.

Kto jest szczęśliwszy: człowiek w pełni świadomy pułapek konsumpcjonizmu i zdający sobie sprawę z zalet i wad świata, czy też człowiek, który tak bardzo jest przekonany o doskonałości cywilizacji, że ta faktycznie przestaje mieć jakiekolwiek wady? Można by właściwie filozoficznie zapytać: "czym jest szczęście?".

Huxley w "Nowym wspaniałym świecie" przedstawia nam wizję...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

To książka o słowach i barwach. Również o uczuciach. Jeśli napiszę, że "Złodziejka książek" jest fantastyczna, to czy będzie to spoiler mojej opinii?

Liesel Meminger ukradła pierwszą książkę mając 10 lat. Na cmentarzu, po pogrzebie swego młodszego brata. Mama odwoziła ich do rodziny zastępczej, bo... Właściwie to Liesel nie wiedziała dlaczego. Z dużą dozą prawdopodobieństwa rozwiązała tę zagadkę później. Zapomniałam dodać, że dziewczynka jest Niemką, a podróż odbywała się na początku 1939 r. Złodziejka trafiła do Molching, do Rosy i Hansa Hubermannów, którzy odtąd mieli zastąpić jej rodziców. I prawdopodobnie wszystko byłoby w porządku gdyby nie to, że we wrześniu zaczęła się wojna.

II wojna światowa to dla Polaków wciąż bolesny temat, pomimo upływu lat. Ale Zusak pokazuje, że Niemcy też swoje zapłacili. I, jak to zwykle bywa, najwyższą cenę ponieśli cywile. Jasne, byli ludzie, którzy dali się ponieść słowom Führera, wierzyli w to, co mówił i w niego. Ale byli też tacy, którym nieobojętny był los gnanych na śmierć. Szczególnie jeśli z takimi gnanymi spotkali się oko w oko.

Narratorem "Złodziejki książek" jest Śmierć. Moim zdaniem to rewelacyjny zabieg ze strony autora. Paradoksalnie obecność Śmierci wprowadza wiele ciepła i humoru do opowieści. Bo "Złodziejka książek" to wojna z humorem, ale bez przesady. Wszystko jest wyważone, a na końcu i tak miałam łzy w oczach. Markus Zusak porwał mnie swoimi metaforami, plastycznością opisu słów i tego, co się z nimi dzieje kiedy już opuszczą usta. I właściwie teraz brakuje mi ich do opisania książki, bo chyba wszystkie zostały między jej okładkami.

Starałam się dawkować sobie "Złodziejkę książek", podobnie jak tytułowa bohaterka dawkowała sobie kolejne rozdziały ukradzionych woluminów. Początkowo nawet mi się to udawało, ale im bardziej zagłębiałam się w fabułę, tym trudniej było odłożyć książkę na później. Swoją drogą, uważam, że utwór Zusaka z powodzeniem mógłby być lekturą szkolną.

Szczerze polecam.

To książka o słowach i barwach. Również o uczuciach. Jeśli napiszę, że "Złodziejka książek" jest fantastyczna, to czy będzie to spoiler mojej opinii?

Liesel Meminger ukradła pierwszą książkę mając 10 lat. Na cmentarzu, po pogrzebie swego młodszego brata. Mama odwoziła ich do rodziny zastępczej, bo... Właściwie to Liesel nie wiedziała dlaczego. Z dużą dozą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Państwo Tamickie" jest całkiem dobrym lekarstwem na spadek nastroju, ale, wiadomo, wszystko, co dobre, szybko się kończy.

To książka (e-book) o pewnym młodym małżeństwie z Poznania, które swoją wspólną drogę zaczynało u schyłku lat 80-tych, tuż przed dumnym wkroczeniem Polski w kapitalizm. Towarzyszymy Joannie i Maciejowi Tamickim w ich codziennym życiu i codziennych problemach - od odebrania kluczy do nowego mieszkania i urządzania się w nim, przez dwa porody, perypetie z małymi dziećmi i pracą, aż do małżeńskiego kryzysu. Przy okazji możemy też poznać wycinki z życia ludzi (lub zwierząt), z którymi w jakiś sposób Tamiccy się zetknęli. To po prostu powieść na wskroś obyczajowa.

Największa zaleta "Państwa Tamickiego"? Lekkość stylu i humor. Okazało się, że nie tylko ja miałam problem z sąsiadem z góry, którego zachowanie - ciągłe stukanie, wiercenie i piłowanie - sugerowało budowanie samolotu w domu. Ja swojego podejrzewałam o to, że jest stolarzem-hobbystą i produkuje trumny.

Ogólnie styl wypowiedzi przywodził mi na myśl książki Joanny Chmielewskiej. Niektórych mogłoby to zniechęcić, mnie się podobało. Natomiast bolały mnie literówki - szczególnie liczne na początku - oraz brak strony tytułowej. Potem zobaczyłam w jakiejś księgarni internetowej, że "Państwo Tamickie" ma normalny projekt graficzny okładki, a ja najwyraźniej (od autorki) otrzymałam wersję "promo only" ;)

Moim zdaniem ta pozycja zasługuje na pozytywną ocenę. Żałuję wręcz, że tak długo zwlekałam z przeczytaniem jej, ale nie posiadam czytnika, a targanie ze sobą stacjonarnego komputera z miejsca na miejsce raczej nie wchodzi w grę.

"Państwo Tamickie" jest całkiem dobrym lekarstwem na spadek nastroju, ale, wiadomo, wszystko, co dobre, szybko się kończy.

To książka (e-book) o pewnym młodym małżeństwie z Poznania, które swoją wspólną drogę zaczynało u schyłku lat 80-tych, tuż przed dumnym wkroczeniem Polski w kapitalizm. Towarzyszymy Joannie i Maciejowi Tamickim w ich codziennym życiu i codziennych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jestem tak bardzo obca branży growej i tak bardzo nikogo nie obejdzie to, co sądzę, że mogę napisać właściwie wszystko.

Nie nazywam siebie graczem (graczką?), ale to nie znaczy, że gier wideo w ogóle nie tykam i absolutnie nic o nich nie wiem. Myślę, że w porównaniu do przeciętnej Polki (wybaczcie to stereotypowe podejście do tematu) zebrałam już całkiem niezłe doświadczenie w tej materii. Tyle gwoli wyjaśnienia / wstępu.

Krzysztof Gonciarz wziął się za bary z tematem raczej mało popularnym w Polsce i raczej kojarzonym z pryszczatymi nastolatkami. Szef tvgry.pl postanowił namówić graczy do "znania się na grach". Rozłożył gry na czynniki i odniósł się do nich na różnych polach - czy to treści, czy to rozgrywki. A do zobrazowania tego, o czym mówi, wykorzystał przykłady gier wydanych w ostatnich latach na różnych platformach (PS3, X360, PC, handheldy, androidy...). Muszę przyznać, że cel był szczytny, a i wykonanie nienajgorsze, ale...

No właśnie. Przede wszystkim nie wiem do kogo książka jest skierowana. Wydaje mi się, że osoby, do których Gonciarz apeluje, żeby znały się na grach, już się na nich znają... A osoby, które gier nie znają- raczej po tę pozycję nie sięgną, bo może być mało zrozumiała. Okropnie denerwował mnie belferski styl wypowiedzi, który nierzadko stosował autor. Nie wątpię, że facet zna się na tym, o czym mówi, ale nie mogę zdzierżyć nauczycielskiego czy podręcznikowego tonu u kogoś, kto jest ode mnie 3 lata starszy. Również jako problem widzę brak wyraźnego uporządkowania informacji w poszczególnych rozdziałach. Często zdarzało mi się dotrzeć do końca i zastanawiać się "co właściwie autor miał na myśli".

Mam jeszcze dwa zastrzeżenia, ale nie dotyczą one samej treści. W tym wydaniu jest mnóstwo literówek. Mam nadzieję, że jeśli nastąpi dodruk, błędy zostaną poprawione. No i okładka. Normalnie o tym nie piszę, ale tym razem nie mogę się powstrzymać. Uważam, że projektantka powinna odpowiedzieć za to, co zrobiła.

Jednak mimo tych wyraźnych (dla mnie) niedogodności i niedociągnięć "Wybuchające beczki" czyta się dobrze. Autor dobrze posługuje się polszczyzną, a zarzucanie mu, że w tekście jest zbyt wiele makaronizmów (można takie zarzuty znaleźć w Sieci) uważam za bezzasadne. Owszem, sporo jest anglojęzycznych terminów, ale wszystkie zostały bardzo jasno wytłumaczone.

Daleka jestem od stwierdzenia, że gry są rozrywką dla bezmózgiego odbiorcy, który w życiu ślepo naśladuje to, czego nauczył się w grze. Uważam, że ta elektroniczna rozrywka nieodwracalnie stała się częścią szeroko rozumianej kultury i nie pozostaje nam nic innego jak to zaakceptować. Ale mam wrażenie, że Gonciarz nieco przesadził w drugą stronę - choć, być może, jest na dobrej drodze. Do czego? To pozostawię w sferze domysłów - z książki też nie dowiedziałam się dlaczego właściwie "znajcie się na grach".

Jestem tak bardzo obca branży growej i tak bardzo nikogo nie obejdzie to, co sądzę, że mogę napisać właściwie wszystko.

Nie nazywam siebie graczem (graczką?), ale to nie znaczy, że gier wideo w ogóle nie tykam i absolutnie nic o nich nie wiem. Myślę, że w porównaniu do przeciętnej Polki (wybaczcie to stereotypowe podejście do tematu) zebrałam już całkiem niezłe...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"[...] plemiona skazane na sto lat samotności nie mają już drugiej szansy na ziemi."*

Czasem mam wrażenie, że jestem ostatnią osobą na Ziemi, która (wśród czytających) nie przeczytała jeszcze literackich klasyków (i nie widziała klasyków filmowych). No, poza tymi obowiązkowymi w szkole.

"Sto lat samotności" to swego rodzaju saga rodzinna. Sto lat życia jednej rodziny, której członkowie, każdy na swój sposób, trwali w samotności. Rodzili się z tym uczuciem i z nim umierali. Bez względu na dobrobyt lub lata klęski urodzaju. Wciąż powtarzali te same schematy - jakby czas stał w miejscu lub kręcił się w kółko. Wciąż popełniali te same błędy i dawali ponieść się tym samym namiętnościom.

To jest jedna z tych książek, które trzeba przeczytać. Choćby po to, żeby zapoznać się z klasykiem realizmu magicznego. Gabriel García Márquez napisał tę powieść w drugiej połowie lat 60. i, mimo że jesteśmy świadkami napływania do fikcyjnego Macondo dobrze nam znanych wynalazków, to dla mnie ta historia pozostaje poza czasem, gdzieś w przestrzeni Ameryki Łacińskiej.

Ród Buendiów przez 7 pokoleń zmierza w swej samotności ku końcowi, który jest nieuchronny i przewidziany już w momencie zakładania osady. Przed przeznaczeniem nie można uciec - u Márqueza jest jak w greckiej tragedii.

* Sto lat samotności, Gabriel Garcia Marquez, Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 2009: s. 454

"[...] plemiona skazane na sto lat samotności nie mają już drugiej szansy na ziemi."*

Czasem mam wrażenie, że jestem ostatnią osobą na Ziemi, która (wśród czytających) nie przeczytała jeszcze literackich klasyków (i nie widziała klasyków filmowych). No, poza tymi obowiązkowymi w szkole.

"Sto lat samotności" to swego rodzaju saga rodzinna. Sto lat życia jednej rodziny,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Stworzenie człowieka trwa kilka miliardów lat, jego śmierć - zaledwie kilka sekund."*

Czy zastanawialiście się kiedyś nad tym, że patrząc w rozgwieżdżone niebo patrzycie na historię wszechświata? Mnie naszły takie refleksje przy lekturze "Mai". A czy ma sens wybieranie najpiękniejszej samicy człowiekowatych ssaków naczelnych? W końcu to tylko jedna z wielu kombinacji genów. Gdyby 15 miliardów lat temu coś poszło inaczej, dzisiaj nie byłoby o czym mówić, bo dla nas nie byłoby żadnego dzisiaj.

Główną część książki stanowi list, który napisał, lub mógłby napisać, mąż, biolog ewolucjonista, do żony, paleontologa, z którą pozostaje w separacji. W liście znajdujemy to, co Frank przeżył na Fidżi, a dokładniej na Taveuni, gdzie można przejść z dzisiaj w jutro (lub wczoraj), bo właśnie tam znajduje się linia zmiany daty. Ale to tylko wstęp, to zagadki pozostawione bez rozwiązań. Owe rozwiązania znajdują się w dalszej części epistoły. Wszystko objęte jest wstępem i posłowiem autorstwa angielskiego pisarza, Johna Spooke'a. Bez niego nie wiedzielibyśmy czy pozostajemy w baśni, czy w rzeczywistości.

Całość prowadzi do przedstawienia Manifestu, składającego się z 52-óch postulatów, który w metaforyczny sposób ma przedstawić życie, jego początki i przeznaczenie. Od razu się przyznam, że mnie Manifest nie przypadł do gustu, bo nie lubię takich pseudopoetyckich popisów elokwencji.

Natomiast reszta - ze swoim baśniowo-ewolucyjnym klimatem - jest ok. Co prawda na początku miałam wrażenie, że los sobie ze mnie zakpił i zrobił mi powtórkę z filozofii i metodologii nauk społecznych, ale okazało się, że nie taki diabeł straszny.

*Jostein Gaarder, Maja, Jacek Santorski & Co Wydawnictwo, Warszawa 2000

"Stworzenie człowieka trwa kilka miliardów lat, jego śmierć - zaledwie kilka sekund."*

Czy zastanawialiście się kiedyś nad tym, że patrząc w rozgwieżdżone niebo patrzycie na historię wszechświata? Mnie naszły takie refleksje przy lekturze "Mai". A czy ma sens wybieranie najpiękniejszej samicy człowiekowatych ssaków naczelnych? W końcu to tylko jedna z wielu kombinacji...

więcej Pokaż mimo to