-
Artykuły„Małe jest piękne! Siedem prac detektywa Ząbka”, czyli rozrywka dla młodszych (i starszych!)Ewa Cieślik1
-
ArtykułyKolejny nokaut w wykonaniu królowej romansu, Emily Henry!LubimyCzytać2
-
Artykuły60 lat Muminków w Polsce! Nowe wydanie „W dolinie Muminków” z okazji jubileuszuLubimyCzytać2
-
Artykuły10 milionów sprzedanych egzemplarzy Remigiusza Mroza. Rozmawiamy z najpoczytniejszym polskim autoremKonrad Wrzesiński14
Biblioteczka
2022-04-23
2011-04-02
Kiedy biorę do ręki książkę, która liczy sobie ponad 750 stron, liczę na to, że wydawnictwo dobrze przemyślało jej wydanie. Z takiej objętości byłoby co wycinać, a skoro nie zdecydowano się na taki krok, powieść musi być rzeczywiście świetna. Takie mniej więcej myśli, krążyły mi po głowie, przed sięgnięciem po „Apsarę” Marka Litmanowicza. Nie ukrywam, że miałem też pewne obawy. W końcu panuje trend, że świetne wielostronicowe powieści, dzieli się dla zysku na kilka tomów. Po bolesnym przełknięciu „Apsary”, wiem już, dlaczego Świat Książki nie podzielił jej na kilka części. Drugi tom po prostu by się nie sprzedał.
Trudno jest zarysować fabułę „Apsary”, by nie zdradzić fabuły pierwszych kilkuset stron. Głównymi bohaterami powieści są trzej młodzi faceci: Paweł, Jacek i Robert. Łączy ich pasja do muzyki i pewna słabość do pięknych kobiet. Okresowo pojawia się jeszcze cała masa postaci drugoplanowych, których perypetie przeplatają się z losami naszej trójki. Paweł to zdolny pianista. Podczas pobytu w Iranie, gdzie zagrał pionierski koncert, spotyka go nie lada przygoda, której następstw nie będzie w stanie przewidzieć. Jacek, dobry znajomy Pawła, to ceniony ginekolog, który problemy z żoną Anią, przeplata z dylematami moralnymi związanymi z aborcją. Kto mógł przypuszczać, że konferencja w Stambule stanie się dla niego przełomowym momentem w karierze.
Kiedy zastanawiałem się nad jakimś zgrabnym streszczeniem fabuły, popadłem w kłopoty. „Apsara” jest napisana w tak chaotyczny i pogmatwany sposób, że trudno jakkolwiek zarysować jej treść. Dosłownie rozmywa mi się ona pod palcami. By napisać coś sensownego, musiałbym zdradzić połowę opowiadanej historii. Wynika to zapewne z rozdrobnienia fabuły na wiele wątków, które mimo pewnych wysiłków autora, nie łączą się sensownie ze sobą w jedną zgrabną całość. Wygląda to tak, jakby ktoś wrzucił 3 różne książki do miksera, włączył wysokie obroty, po czym zalał żelatyną i wlał do formy w kształcie książki.
Niesłychanie irytujące są też opisy-potworki, wyskakujące w każdym możliwym miejscy. Każda, nawet najdrobniejsza i najoczywistsza czynność, pociąga za sobą zbity blok tekstu, z którego dowiemy się o zapachu, fakturze, marce, roku i miejscu produkcji oraz poznamy osobiste zdanie lub wyobrażenie bohatera na jej temat. Celowo użyłem określenia „zbity blok tekstu”, ponieważ po pewnym czasie po prostu przelatywałem wzrokiem te miejsca. W końcu czytanie ma sprawiać przyjemność prawda?
By oddać sprawiedliwość, „Apsara” nie jest wcale taka tragicznie zła. Ma kilka swoich momentów. Niestety najlepszy jest początek, a im dalej, tym słabiej. Litmanowicz, kiedy już pisze konkretnie, robi to naprawdę wyśmienicie. Łatwo da się wyczuć potencjał autora w miejscach, w których coś się dzieje. Miałem wrażenie, że Pan Marek dawał się w takich momentach ponieść talentowi, przez co brzmią one autentycznie i bardzo skutecznie odrywają czytelnika od rzeczywistości. Szkoda, że są w tak przytłaczającej mniejszości.
Moim zdaniem „Apsara” absolutnie nie jest lekturą przeznaczoną dla mężczyzn. Jest to typowe kobiece czytadło, starające się poruszać w czytelniku płytkie emocje a’la amerykańska komedia romantyczna tudzież brazylijski serial. Szkoda, że autor nie napotkał na swojej drodze osoby, która drastycznie wycięłaby zbędne elementy, a te istniejące połączyła w spójną całość. Wtedy zapewne mielibyśmy do czynienia z powieścią bardzo dobrą, a tak niestety, mam przed sobą książkę przeciętną, która ze względu na swoją objętość staje się pozycją ciężkostrawną.
Kiedy biorę do ręki książkę, która liczy sobie ponad 750 stron, liczę na to, że wydawnictwo dobrze przemyślało jej wydanie. Z takiej objętości byłoby co wycinać, a skoro nie zdecydowano się na taki krok, powieść musi być rzeczywiście świetna. Takie mniej więcej myśli, krążyły mi po głowie, przed sięgnięciem po „Apsarę” Marka Litmanowicza. Nie ukrywam, że miałem też pewne...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-08-05
2010-12-15
Czy jest ktoś, kto nie zna Frankensteina? Klasyczna powieść Mary Shelley, doczekała się niedawno nowej, współczesnej wersji autorstwa Petera Ackroyda zatytułowanej Przypadek Victora Frankensteina. Nie ukrywam, że z wypiekami na twarzy, czekałem na tą książkę, określaną przez dziennik The Independent genialnym połączeniem horroru i science fiction. Czy ta literacka mikstura wypaliła na tyle, by stać się pogromczynią klasycznego Frankensteina?
Powieść napisana jest w pierwszej osobie. Narratorem jest główny bohater książki, Victor Frankenstein. Młody ambitny Szwajcar, postanawia udać się na studia, do renomowanej angielskiej uczelni w Oxfordzie. Poznaje tam Percy’ego Bysshe Shelley’a, który to staje się jego przyjacielem i zasiewa w Victorze ziarno ciekawości świata. Wtedy też Frankenstein zaczyna swoje badania nad elementem, który odpowiedzialny jest za energię życiową istot ludzkich. Dokonując kolejnych odkryć, dochodzi on do wniosku, że to fluid galwaniczny (prąd) jest owym tajemniczym czynnikiem. Na skutek przeprowadzonych na zmarłych eksperymentach, udaje mu się ożywić człowieka, jednak efekt tego działania, okazuje się nie do końca pokrywać z jego oczekiwaniami.
Byłem pewien, że Przypadek Victora Frankensteina będzie dokładnie tym, co sugerował uznany angielski dziennik, czyli powieścią science fiction z dreszczykiem. Nic jednak bardziej mylnego. W moich oczach książce tej bliżej do powieści historycznej niż do s-f, a grozy nie uświadczyłem tu w ogóle. Autor niestety na tym ostatnim polu, poległ sromotnie.
Akcja książki toczy się leniwie, i nawet w kulminacyjnych momentach nie chce, niestety, przyspieszyć. Powoduje to, że czyta się ją z pewną trudnością. Teoretycznie gwarantowane emocje, związane z ożywieniem przez Victora martwego ciała, również nie wywołały u mnie dreszczyku emocji. W decydujących momentach Ackroyd nie potrafił stworzyć atmosfery zagrożenia i zaszczucia. W mojej opinii, książka jako powieść akcji i grozy, po prostu nie spełnia pokładanych w niej oczekiwań. Krótko ujmując – często nudzi.
Nie oznacza to jednak, że Przypadek Victora Frankensteina to utwór, w którym nie można doszukać się mocnych stron. Wręcz przeciwnie! Peter Ackroyd znany jest jako znawca i krytyk literatury, a także jako pisarz, umiejętnie łączący faktografię z fikcją. Na tym właśnie opiera się największa siła książki. Jak już wspomniałem, książce blisko jest do powieści historycznej. Autor doskonale oddał realia tamtej epoki. Sam Londyn, opisany jest niesłychanie sugestywnie, z jego brudem, wąskimi uliczkami i biedą sąsiadującą z przepychem. Stanowi to niebywałą gratkę dla zainteresowanych początkami XIX wieku w Europie. Dodatkowo pisarz, uzupełnił tło powieści o postacie Percy’ego Bysshe Shelley’a i Lorda Byrona, czyli dwójki sławnych poetów tamtej epoki, zaprzyjaźnioną w powieści z Victorem. Dzięki temu, fabuła nabiera niebywałej wręcz autentyczności i głębi.
Wielkim kłopotem jest dla mnie sformułowanie trafnego podsumowania. Z jednej strony, książka nie nadaje się dla wielbicieli horrorów i fantastyki jakiejkolwiek – na tym polu, nie ma po prostu prawie nic do zaoferowania (sama akcja rozkręca się sensownie dopiero na ostatnich 100 stronach). Z drugiej strony, dla osób lubiących klimaty historyczne, szczególnie związane z XIX wiecznym Londynem, będzie bezcenna. Autor położył w niej nacisk, bardziej na kwestie rozwoju medycyny i nauki, stosunków społecznych i ogólnej sytuacji w Europie, niż na akcję. Czytelnikom zainteresowanym właśnie tymi tematami książkę polecam jako wartościową, reszta zaś może sobie – bez uczucia straty – lekturę tą po prostu podarować.
[recenzja opublikowana na: http://podsluch.wordpress.com]
Czy jest ktoś, kto nie zna Frankensteina? Klasyczna powieść Mary Shelley, doczekała się niedawno nowej, współczesnej wersji autorstwa Petera Ackroyda zatytułowanej Przypadek Victora Frankensteina. Nie ukrywam, że z wypiekami na twarzy, czekałem na tą książkę, określaną przez dziennik The Independent genialnym połączeniem horroru i science fiction. Czy ta literacka mikstura...
więcej mniej Pokaż mimo to2010-10-05
Jak każdy mężczyzna, w pewnym stopniu interesuję się motoryzacją. Nie jest to może jakaś ogromna miłość, jednak od czasu do czasu zerkam, co nowego w spalinowym światku się dzieje. Od dość dawna, kiedy tylko mam okazję, siadam przed programem Top Gear, dostępnym na angielskim kanale BBC. Jednym z jego prowadzących jest brawurowy lub – jak kto woli – szalony Richard Hammond, znany szczególnie z faktu, że podczas bicia rekordu świata szybkości samochodem z silnikiem odrzutowym uległ wypadkowi przy prędkości 480 km/h. Jak zostać arktycznym ninja i inne przygody z Evelem, Oliverem i wiceprezydentem Botswany jest pierwszą z książek jego autorstwa wydaną w Polsce przez wydawnictwo Znak. Czy błyskotliwy dziennikarz i utalentowany kierowca poradził sobie w roli pisarza?
Powieść przygodowo-podróżnicza (taką definicję książki wyczytałem na okładce) opowiada o kulisach powstawania wyżej wspomnianego programu. Podzielona jest na 7 rozdziałów, które przenoszą nas na mroźną Arktykę, do upalnej afrykańskiej Botswany, w rodzinne strony Hammonda zalane powodzią stulecia czy do USA na spotkanie z legendarnym motocyklistą Evel’em Knievel’em. W każdym z tych miejsc autor opowiada, jakie sztuczki wykonują kamerzyści i z jakimi problemami musiała zmagać się ekipa (a w szczególności on sam), by Top Gear mógł w ogóle zostać zrealizowany. Ilość przygód, jakie go spotykają, wywołuje zdumienie. Tłem każdej wyprawy są oczywiście samochody i często to one grają główną rolę w poszczególnych opowiadaniach.
Na uwagę zasługują opisy miejsc odwiedzanych przez Richarda Hammonda i jego ekipę. Zaskoczyło mnie, że dziennikarz motoryzacyjny potrafi tak trafnie i sugestywnie wykreować odwiedzane lokacje. Podczas jego zmagań z saniami na lodach Arktyki czułem zimno, z którym walczył i jego oczami podziwiałem widok śnieżnego pustkowia. Na solnej pustyni Botswany ujął mnie umierającym, samotnym Baobabem. Takich momentów było w książce więcej, jednak w końcowym rozrachunku za mało.
Przytoczone opisy nie ratują przed monotonią. O ile pierwsze rozdziały z akcją osadzoną na Arktyce i w Botswanie da się czytać w miarę komfortowo, o tyle dalej zaczyna się robić jednostajnie, czyli… nudno. Styl pisania, który początkowo jest atrakcyjny, szybko się opatruje i niewiele zostaje. Jak zostać arktycznym ninja… usypiała mnie z godną podziwu skutecznością. Całość robi wrażenie sinusoidy, bardzo dobre kilkustronicowe momenty przeplatają się z dłużyznami, w których niby coś się dzieje, jednak śmiało mogłoby ich w ogóle nie być. Najlepiej widać to na przykładzie ostatniego rozdziału, którego ciekawy początek i moment spotkania z Aniołami Piekła rozdzielone są nudnymi relacjami spotkań z Evel’em.
Nie wypada nie wspomnieć o wydaniu, które wybija się ponad przeciętność. Okładki Twardej Serii imitujące wycinki z gazet są oryginalne i ładnie prezentują się na półce. Wnętrze, choć pozbawione ozdobników graficznych, ubogacone jest trzema kolekcjami zdjęć, nawiązujących do tekstu. Są one najmocniejszą stroną książki. Dla fanów programu będzie nie lada gratką zobaczyć Hammonda w sytuacjach zarówno nietypowych, jak i prywatnych.
Jak zostać arktycznym ninja i inne przygody z Evelem, Oliverem i wiceprezydentem Botswany jest pozycją, którą trudno jednoznacznie ocenić. Z jednej strony jako miłośnik program, w wielu miejscach czułem się wręcz zachwycony, z drugiej jednak autor nie posiadł zdolności przytrzymania odbiorcy przy lekturze. Każdy, kto nie oglądał nigdy Top Gear, a postać Richarda Hammonda zna jedynie mgliście, może sobie śmiało odjąć punkcik bądź dwa od ostatecznej oceny. Czy warto dla poznania kilku faktów z życia znanego reportera inwestować w książkę? Na to pytanie każdy potencjalny czytelnik musi sobie sam odpowiedzieć.
Jak każdy mężczyzna, w pewnym stopniu interesuję się motoryzacją. Nie jest to może jakaś ogromna miłość, jednak od czasu do czasu zerkam, co nowego w spalinowym światku się dzieje. Od dość dawna, kiedy tylko mam okazję, siadam przed programem Top Gear, dostępnym na angielskim kanale BBC. Jednym z jego prowadzących jest brawurowy lub – jak kto woli – szalony Richard...
więcej mniej Pokaż mimo to2010-11-01
Poszukując dobrej literatury science fiction, natrafiłem ostatnio na świeżo wydaną w Polsce najnowszą powieść Petera Hamiltona zatytułowaną Pustka: Sny. Jest to pierwszy tom Trylogii Pustki (ostatnia część ukazała się jakiś czas temu na Wyspach). Nazwisko autora gwarantuje niejako najlepszą jakość, a w niektórych kręgach uznaje się go nawet za wskrzesiciela gatunku space opery. Czy i tym razem wysoka forma Hamiltona została zachowana?
Jest rok 3580. Ludzkość wkracza powoli w fazę postfizyczną. Każdy człowiek za sprawą rejuwenacji (czyli wymianie ciała na nowe) jest praktycznie nieśmiertelny. Każda planeta w galaktyce posiadająca warunki zbliżone do ziemskich została zasiedlona. Populacja podzielona jest na świat zewnętrzny i wewnętrzny, w którym dodatkowo działają różne frakcje polityczne. W tym zamieszaniu jakby z boku egzystują wyznawcy Snu Indigo, czyli ludzie wierzący w Chodzącego po Wodzie o którym to śnią ich prorocy. Wszystko to jednak dzieje się na tle tytułowej Pustki – miejsca stworzonego przez nieznane siły miliony lat temu, która co jakiś czas rozszerza się, aby istnieć, pochłaniając jednocześnie galaktykę kawałek po kawałku. W Pustce tej znajduje się planeta, jednak jedynie raz ludzkiemu statkowi kosmicznemu udało się na nią dostać. Od tamtego czasu ktokolwiek zbliży się do niej – ginie. Sekta śniących wierzy, że z pomocą Boga uda im się wkroczyć na tę ziemię obiecaną. W całą sytuację wplata się polityka oraz potężna, starożytna rasa kosmitów – Raielów, którzy są przeciwni pielgrzymce wiernych, uważając, że spowoduje ona niekontrolowany rozrost Pustki.
Kiedy zaczynałem moją przygodę z Pustką, nie było łatwo. Początkowo czułem się zagubiony. Mnogość wątków i postaci nie ułatwia zorientowania się w fabule. Dodatkowo muszę zaznaczyć, że książka ta luźno kontynuuje wątki podjęte w Gwieździe Pandory i Judaszu wyzwolonym. Pytam głośno: Dlaczego nikt tego nie zaznaczył na okładce? Dla fanów Hamiltona jest to zapewne rzecz naturalna. Ja jednak uważam, że czytelnik powinien zostać poinformowany o fakcie, że chociaż jest to tom I nowej trylogii to nawiązuje do wcześniejszych pozycji. Mimo to nawet nowi czytelnicy, którzy z autorem nie mieli wcześniej nic wspólnego, dadzą radę przez książkę przebrnąć, ponieważ wydarzenia opisane są w miarę rzetelnie – będzie to jednak doświadczenie uboższe, które ominie stałych czytelników.
Fabuła zbudowana jest genialnie! Hamilton to mistrz kreacji. Akcja toczy się wielotorowo. Obserwujemy ją z każdej możliwej perspektywy za sprawą różnorakich bohaterów. Ta wielość momentami przytłacza, jednak przy odrobinie samozaparcia daje z czasem ogromną satysfakcję. Poszczególne postacie nie są jedynie marionetkami. Każdej autor poświęcił czas i stworzył ją od podstaw. Zapadają one dzięki temu w pamięć i zyskują na oryginalności. Kiedy już poznamy wszystkie strony i fabuła zaczyna się zapętlać – Pusta wciąga! Szczególnie na końcu!
Jeżeli brałbym pod uwagę samą fabułę i oceniał jedynie pióro Hamiltona, Pustka: Sny uzyskałaby ode mnie niemal najwyższą notę. Jednak nie mogę nie wspomnieć o polskim wydaniu książki, za które odpowiedzialne jest wydawnictwo MAG (poprzednie książki Hamiltona wydane zostały przez wydawnictwo Zysk i S-ka). Pierwsze na co trafiamy to okładka i wygląd zewnętrzny. Cena książki to 45, — a okładka jakościowo jest po prostu mierna. Już po kilku dniach wygląda nieciekawie, a wierzcie mi, że mam wpojone poszanowanie dla literatury. Sama jakość druku również nie powala. Zdarzają się plamy jaśniejszego druku i niedodrukowane literki.
Zostawmy jednak estetykę i przejdźmy do elementów, które autentycznie psuły mi radość z czytania. Zacznę od tłumaczenia, które jest miejscami koślawe. Momentami musiałem się zastanawiać, co tłumacz miał na myśli. Na szczęście znam dobrze język angielski, co ułatwiało mi orientację. Podaję pierwszy z brzegu przykład:
""Zmusiło to Oscara do zastanawiania, czy rzeczywiście można wykorzystać gajasferę w celach szkodliwych."
Po łapach należy się także korekcie. Literówki drobne mogę zrozumieć, ale żeby przekręcać imię bohatera (Edeard – Edeart)? Nie wybaczę także błędów, które podkreśla każdy edytor tekstu (wywływała – powinno być wywoływała). Na deser napomknę jeszcze, że fani twierdzą, iż w polskim wydaniu brakuje jednego rozdziału. Zgodzę się z tym spostrzeżeniem, ponieważ na stronie wydawnictwa widnieje informacja, że książka powinna mieć 600 stron a mój egzemplarz posiada ich 545, poza tym po czwartym rozdziale następuje… szósty.
Podsumowanie I tomu nowej trylogii Hamiltona przychodzi mi z ogromną trudnością. Z jednej strony świetny kawałek kosmicznej literatury przygodowej, z drugiej naprawdę kiepskie wydanie. Po MAGu po prostu się tego nie spodziewałem. W moich oczach słynie on ze staranności. Autorowi zaś trudno zarzucić coś konkretnego. Fabuła jest złożona, wielowarstwowa i niebanalna, a dodatkowo cała historia jest bardzo zróżnicowana: począwszy od wątku czysto fantastycznego po twarde s-f. Ksiązka przeznaczona jest zdecydowanie dla osób dorosłych (sporo momentów przesyconych ostrą erotyką). Czy sięgnę po kolejny tom? Co do tego nie ma wątpliwości! Pustkę:Sny polecę bez wahania, jednak dopiero wtedy, kiedy pojawi się nowe, poprawione wydanie.
Poszukując dobrej literatury science fiction, natrafiłem ostatnio na świeżo wydaną w Polsce najnowszą powieść Petera Hamiltona zatytułowaną Pustka: Sny. Jest to pierwszy tom Trylogii Pustki (ostatnia część ukazała się jakiś czas temu na Wyspach). Nazwisko autora gwarantuje niejako najlepszą jakość, a w niektórych kręgach uznaje się go nawet za wskrzesiciela...
więcej mniej Pokaż mimo to2010-12-18
2011-07-29
Absolutny top jeżeli chodzi o literaturę sf. Świetnie napisana powieść, której lektura wciąga niesamowicie. Prostotę i tempo akcji jednocześnie uzupełnia głębia i kompleksowe podejście do tematu klonowania i tworzenia społeczeństwa.
Największym dla mnie atutem jest jednak audentyzm tej książki. Nie ma momentów kiedy czuć plastikowość świata. Wszystko jest prawdziwe, namacalne, możliwe i często przerażające. Fantastyczna książka!
Absolutny top jeżeli chodzi o literaturę sf. Świetnie napisana powieść, której lektura wciąga niesamowicie. Prostotę i tempo akcji jednocześnie uzupełnia głębia i kompleksowe podejście do tematu klonowania i tworzenia społeczeństwa.
więcej Pokaż mimo toNajwiększym dla mnie atutem jest jednak audentyzm tej książki. Nie ma momentów kiedy czuć plastikowość świata. Wszystko jest prawdziwe,...