rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Na pewno masz czasem tak, że wszystko, na czym Ci zależy, wali się na głowę, a jedyną myślą, jaka się w Tobie kłębi jest, żeby dać sobie spokój. Nie widzisz już sensu niczego i tylko czujesz, że swoją osobą wadzisz wszystkim na drodze. Jak sobie z tym radzisz? Czekasz, aż czarne myśli opuszczą Twoją głowę? Z całych sił starasz się o tym nie myśleć? Czy może załamujesz się i nie wiesz kompletnie, co dalej?
Właśnie w takim momencie życia chwyciłam za drugą książkę Reginy Brett, Jesteś cudem. A musisz wiedzieć, że z trzech wyjść jakie mam do wyboru w takich sytuacjach, mimowolnie zostaję przy tej ostatniej. Ale nie tym razem. Przedstawiam Ci książkę, która DOSŁOWNIE odmieniła mój światopogląd. Trzymaj się. Wielkie rzeczy przed Tobą.

„Nie stosuj wobec siebie innej miary. Musisz traktować siebie tak samo dobrze jak wszystkich innych.”*

Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z książkami – poradnikami (może wyjąwszy Dlaczego mężczyźni kochają zołzy? Shame on me..). Faza na młodzieżówki minęła mi jak na razie bardzo skutecznie. Szybko potrzebowałam czegoś innego, aby nie popaść znowu w czytelniczy dołek.
Zanim wreszcie trafiłam na jej książkę, o Reginie Brett słyszałam już bardzo dużo. Wszyscy zaczytywali się w jej felietonach. Mnie dodarcie do nich zajęło odrobinkę dłużej. Ale wiesz co? Wcale nie żałuję. Bo przyszła do mnie dokładnie wtedy, kiedy tego potrzebowałam. A co do już wspomnianego zastoju czytelniczego; jak to było? Oczywiście, że w niego wpadłam. Tylko dlatego, że po prostu nie miałam serca kończyć lektury.

„Czasem coś, co wydaje Ci się bezwartościowe i nieważne, może mieć ogromne znaczenie. Nie możesz uszczęśliwić wszystkich ani rozwiązać każdego problemu. Ale możesz uszczęśliwić jedną osobę i to wystarczy.”*

Ciężko jest mi pisać o książce, przy której niespecjalnie skupiałam się na walorach estetycznych. Tak, dokładnie, przyznaję się, winna. Wszystko dlatego, że nie mogłam wyjść z podziwu, jak wiele wartości niesie ona ze sobą. Najlepszym na to dowodem jest fakt, że mój egzemplarz po prostu pęka w szwach od ilości fiszek przy cytatach. Gdybym chciała je tu wszystkie wypunktować, nie byłoby sensu brać już za lekturę – bo najchętniej przepisałabym całą książkę.

„Wszyscy robimy to samo, różnica polega na tym, jak to robimy. Kiedy inni czują się przy nas wyjątkowo, sami się tacy stajemy.”*

No dobrze. Poradnik. Daje nadzieję. Pełno teraz takich. Bo przecież to takie modne teraz. Ale jest coś, czym Jesteś cudem zdecydowanie wygrywa na tle całej reszty.
To ludzie.
Autorka w każdej swojej lekcji przywołuje historie różnych osób, które spotkała na swojej drodze. To było coś, co po prostu mnie zmiotło. Te właśnie fragmenty sprawiały, że kolejny raz spóźniona na wykład z cywila potrafiłam ze szklanymi oczyma zatrzymać się i pomyśleć. Na każdej karcie przypominały, jak wielką siłę ma człowiek.

„ – Miałam dobre życie – powiedziała – Nie przeżyłam go tylko dla siebie. Nie przyszliśmy na ten świat tylko dla siebie. Jesteśmy tu, żeby pomagać innym.”*

Nie ma nic bardziej inspirującego niż drugi człowiek. Książka Reginy Brett tylko tego dowodzi. Nadzieja. Kolejny raz. Ale nic dziwnego. Te osiem liter to klucz do całości. Jesteś cudem rozświetla mi teraz skutecznie każdy dzień, ale to nie koniec. Przede wszystkim przywróciła mi wiarę w ludzi. Bo jednak da się. I można być dobrą osóbką.

Dla mnie książka ta nie jest poradnikiem. Z pełną świadomością mogę stwierdzić, że jest jednym z obowiązkowych podręczników życia. Ja w każdym razie tak będę jej używać.

„Jak znaleźć chwile wielkiego spokoju?
Trzeba codziennie się na nie otwierać.”*

A chciałam tyle powiedzieć. Gdy czytałam, w pewnych momentach byłam wręcz pewna, że mój mózg zaraz eksploduje od nadmiaru myśli. Ale gdy przyszło mi wreszcie zmierzyć się z tym, co tak rwało się, by przelać to na papier okazuje się, że każde słowa są za małe. Jedyne co mogę jeszcze dodać, to to, że Jesteś cudem jest jedną z najlepszych książek jakie w życiu przeczytałam. To powinno być najlepszą rekomendacją.

Na pewno masz czasem tak, że wszystko, na czym Ci zależy, wali się na głowę, a jedyną myślą, jaka się w Tobie kłębi jest, żeby dać sobie spokój. Nie widzisz już sensu niczego i tylko czujesz, że swoją osobą wadzisz wszystkim na drodze. Jak sobie z tym radzisz? Czekasz, aż czarne myśli opuszczą Twoją głowę? Z całych sił starasz się o tym nie myśleć? Czy może załamujesz się i...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Tajemny ogień Christi Daugherty, Carina Rozenfeld
Ocena 7,4
Tajemny ogień Christi Daugherty, ...

Na półkach: , ,

W ciągu ostatnich kilku miesięcy przez moje ręce przewinęło się całkiem sporo książek młodzieżowych. Jedne były lepsze, innych lepiej nie wspominać; niemniej jednak całkiem przyjemnie mi się je czytało. Bardzo potrzebowałam tego odprężenia, a czasem wręcz zbytniego niemyślenia nad tym co czytam, dlatego też ten gatunek często mi towarzyszył. Wszystko było w porządku, niestety do czasu. Do przewidzenia było, że w końcu musi nastąpić zmęczenie materiału.

„Taylor Montclair (Anglia)
Pewnego dnia wybuch złości Taylor powoduje, że przedmioty wokół niej zmieniają swoje położenie, a silne emocje zakłócają przepływ elektryczności. Dziewczyna poznaje szokującą prawdę o swoim pochodzeniu. Dowiaduje się, że drzemie w niej tajemny ogień.
Sacha Winters (Francja)
Setki lat temu na stosie spłonęła alchemiczka, która rzuciła klątwę na trzynaście pokoleń pierworodnych synów z rodu jej zabójców. Sacha jest trzynasty – za osiem tygodni ma umrzeć. Na świecie jest tylko jedna osoba, która może mu pomóc.” (źródło: Wydawnictwo Moondrive)

Siedzę już jakieś dwadzieścia minut i nie wiem od czego zacząć. W sumie co to za różnica; jedna, druga trzecia – dobre strony; jedna, druga, trzecia - te złe. Właśnie. Sęk w tym, że tu nie ma takiego rozgraniczenia.
No, ale moment, jak to? Przecież tak nie może być? To w końcu podobała mi się czy nie? Hmm, no i tak i nie. To znaczy; było w porządku. Ale czy książka ma być „w porządku”?

Jak już wspominałam, wiem dokładnie co mi zaszkodziło. Dawniej czytałam różne książki na zmianę – dzięki temu wszystko było wyważone. Teraz ta naprzemienność wygląda nieco inaczej [to znaczy, że czytam jeden gatunek do porzygu i zmiana]. Tak się zachowując, sama sobie szkodzę, wiem, ale cóż poradzę? W końcu czyta się to, na co ma się ochotę, tak? Żałuję tylko, że za późno sobie o tym przypomniałam, bo odbiór Tajemnego ognia byłby zapewne dużo bardziej pozytywny w innym momencie.

Z książkami C.J. Zetknęłam się po raz pierwszy podczas lektury Wybranych. Zarówno pierwsza jak i druga część serii Nocna Szkoła przypadły mi do gustu. Było to jednak na samym początku mojej „fazy” na książki młodzieżowe [Tak się próbowałam odmłodzić, żeby zapomnieć, że to już 21 lat]. Tajemny Ogień to projekt Daugherty w duecie z francuską pisarką, Cariną Rozenfeld. Jak dowiedziałam się na targowym spotkaniu z autorką Wybranych, to właśnie Rozenfeld była pomysłodawcą tej kooperacji – wysłała do Christi pierwszy rozdział, który napisała. Nie spodziewałam się rozczarowania, bo wiedziałam jak wiele potrafi Amerykanka. I rzeczywiście, nie doznałam zawodu. Jednak sęk w tym, że ciężko powiedzieć mi cokolwiek, co nie zabrzmiałoby dziwnie. Książka po prostu padła ofiarą mojego znużenia. Ale już tłumaczę.

Fabuła, jak się tego spodziewałam, była naprawdę ciekawie skonstruowana. Anglia, Paryż. Dziewczyna, Chłopak. Ofiara, wybawiciel. A może pomieszałam kolejność? Nieważne. Wszystko składało się w spójną i przyjemną całość. Pomysł też był niczego sobie, chociaż poszłabym o zakład, że gdzieś to już czytałam. Niemniej jednak, przyjemnie spędziłam czas przy Tajemnym Ogniu, A Sacha i Taylor to bardzo interesujące postaci. Ale to byłoby na tyle. Żadnych wzruszeń, westchnień. Brak cytatów, które tradycyjnie już wstawiam potem do tekstu. Więc w czym rzecz? No tak, mówiłam to już kilka razy. Po prostu przeszło mi z młodzieżówkami.


Ciężko wyrazić mi zarówno aprobatę jak i jej brak, gdy myślę o dziecku duety Daugherty&Rozenfeld. Może to taka mała sugestia od mojego ja w środku, że czas dorosnąć? Drugi rok studiów tak dojrzałego kierunku [co Ty pleciesz, dziecko?!] do czegoś zobowiązuje. Zdaję sobie sprawę, że opinia ta recenzją nazywać się nie powinna. A o tym, czy powinniście sięgnąć po ostatnią książkę Daugherty najlepiej przekonacie się sami.

W ciągu ostatnich kilku miesięcy przez moje ręce przewinęło się całkiem sporo książek młodzieżowych. Jedne były lepsze, innych lepiej nie wspominać; niemniej jednak całkiem przyjemnie mi się je czytało. Bardzo potrzebowałam tego odprężenia, a czasem wręcz zbytniego niemyślenia nad tym co czytam, dlatego też ten gatunek często mi towarzyszył. Wszystko było w porządku,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ohh, Panie Green. Jak Cię nie kochać?
To już czwarta z kolei książka Johna Greena, jaką było mi dane przeczytać. Jako, że wpadła mi w ręce wtedy, kiedy powinnam uczyć się do zbliżającej się już wielkimi krokami sesji, nikogo nie zdziwi fakt, że po prostu ją pożarłam.
Ale jak właściwie odebrałam debiut literacki Zielonego? Od początku niezmiennie trwałam w team’ie GNW. W miarę zapoznając się z jego literaturą, pozostawałam konsekwentna w swoim wyborze. Czy tym razem coś się zmieniło? Keep reading!

Główny bohater i jednocześnie narrator powieści to szesnastoletni chłopak - Miles Halter. Niczym niewyróżniający się, chuderlawy nastolatek, który właśnie przeżywa swoje wejście w dorosłe życie – decyduje się na szkołę z internatem. Tam poznaje swojego współlokatora - Pułkownika, sympatycznego Azjatę - Takumiego i zagadkową dziewczynę - Alaskę. Cała akcja jest specyficznym odliczaniem czasu do i od ważnego wydarzenia, które całkowicie zmieniło moje patrzenie i odbiór tej książki.

„Spędzasz całe swoje życie w labiryncie, zastanawiając się, jak któregoś dnia z niego uciekniesz i jakie niesamowite to będzie uczucie, wmawiasz sobie, że przyszłość pomaga ci przetrwać , ale nigdy tego nie robisz. Wykorzystujesz przyszłość, żeby uciec od teraźniejszości.”*

Oczywiście, nie mogę zdradzić, cóż to za wydarzenie. Skupmy się zatem na czymś innym. Kolejny raz, czytając coś spod pióra Greena przekonuję się o tym, jak doskonale facet wytrenował sobie granie na uczuciach ohh, żona musi mieć przechlapane. Każdy, kto czytał cokolwiek jego autorstwa, wie doskonale o czym mówię. Kiedy po raz pierwszy sięgnęłam po Gwiazd Naszych Wina nie spodziewałam się tego, że książka doprowadzi mnie do łez. Tym razem, któryś już raz, zasiadając do lektury Greena, było dla mnie wręcz oczywistym, że muszę się przygotować. Zatem zakodowałam sobie to w głowie. I te oczekiwania chyba trochę posuły mi odbiór tej książki. Owszem, od TEGO momentu wywróciło mi się wszystko. I pewnie takie było zamierzenie. Jednak całość na tyle mi się pomieszała, że trochę pogubiłam sens tej książki.

Nie zdziwi mnie, jeżeli okaże się, że jestem jedyną osobą na tej planecie, która nie przepada za tytułową Alaską. Phi, nie przepada? Ja zwyczajnie jej nie lubię . I w sumie nie wiem, dlaczego. Bo przecież ta dziewczyna to bożyszcze i każdy powinien ją uwielbiać. Ładna, zadziorna, inteligentna laska, która skrywa w sobie więcej tajemnic, niż można by się spodziewać. Dla mnie jednak wydała się trochę przerysowana. Niby jest kolejną nastolatką, która tak się zachowuje, a jednak coś mi w niej nie pasowało. Jak świetnie się składało, że zawsze, gdzie na kartach powieści pojawiała się ona, był również mój ulubieniec, Miles. Ten chłopak, choć rozlazły i niezbyt ciekawy, bezapelacyjnie podbił moje serce. Coś mi mówi, że przesądził o tym fakt, iż Miles to osoba dość ekscentryczna. A ja lubię takich ludzi.

„Po tym wszystkim ciągle wydaje mi się, że jedyne wyjście to proste i szybkie – ale wybieram labirynt. Labirynt jest do bani, ale i tak go wybieram.”*

Nie mogę tutaj powiedzieć, że brakowało mi hmm, Greena w Greenie. Wszystko co Green’owskie było na swoim miejscu: humor, który bez patrzenia na okładkę jestem w stanie poznać, dziwaczne imiona bohaterów, a także unikatowe określenia, których nie znajdziemy w żadnych innych książkach. Szukając Alaski to naprawdę udany debiut literacki, których, ze względu na ilość rozczarowań, zawsze się obawiam. Mimo wszystko wciąż czuję niedosyt. To i żal, że najwyraźniej zaczęłam od najlepszej i teraz tendencja może być tylko spadkowa.

Ciężko coś podsumować, gdy ma się taki rozrzut myślowy w głowie. Bo z jednej strony naprawdę nieźle spędziłam czas przy lekturze Szukając Alaski, z drugiej sęk w tym, że tylko nieźle. Książka jest zdecydowanie pozycją wartą przeczytania i bezsprzecznie wyciągnąć z niej można dużo dobrego. Tym razem nie przemówiła do mnie tak mocno jak wspominane już wcześniej Gwiazd Naszych Wina. Jeżeli jednak nie czytaliście ani jednej ani drugiej, koniecznie sięgnijcie najpierw po Alaskę; Wasza satysfakcja z czytania na pewno osiągnie dużo wyższy poziom.

http://niekulturalna-o-kulturze.blogspot.com/2016/01/kluchy-dowcipy-i-wielkie-byc-moze.html

Ohh, Panie Green. Jak Cię nie kochać?
To już czwarta z kolei książka Johna Greena, jaką było mi dane przeczytać. Jako, że wpadła mi w ręce wtedy, kiedy powinnam uczyć się do zbliżającej się już wielkimi krokami sesji, nikogo nie zdziwi fakt, że po prostu ją pożarłam.
Ale jak właściwie odebrałam debiut literacki Zielonego? Od początku niezmiennie trwałam w team’ie GNW. W...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nie było mi po drodze z panią Clare. Oj, bardzo. Już nawet w duchu odpuściłam lekturę całej serii Darów Anioła. Wszystko za sprawą obejrzanego wcześniej filmu. Zawsze brak mi mobilizacji do przeczytania jakiejś książki, jeśli przed nią widziałam już jej ekranizację. Jest na to tylko jedno określenie. Nie owijając w bawełnę, jestem zwyczajnie leniwa. Ale człowiek chyba powinien dążyć do polepszenia swojego ja, prawda? Ot, właśnie. W tym celu postawiłam się sama sobie i (dla własnego dobra) zdecydowałam się na lekturę.

„Wiedza zawsze boli.”*

Dziewczyna ze skłonnością do wpadania w tarapaty, wampir, który zmaga się ze swoją mroczną naturą, półanioł, pogromca demonów. Połączyła ich miłość i walka, dzieli ich wszystko. Razem wkraczają do Miasta Kości… (źródło: Wydawnictwo MAG)

Taki opis powinien być na każdej sprzedawanej książce! Nie uważacie? Nic nie zdradza, wprowadza w intrygujący mikroklimat. A przede wszystkim spełnia swoje zadanie – zachęca do lektury! No tym razem muszę przyznać; lepszego opisu na okładce jeszcze nie widziałam.

Jak wiele straciłabym, gdybym trwała nadal w swoim leniwym uporze nie bo nie. Każdy, kogo znam, mający styczność z Clare opiewał zachwytami wszystko, co wyszło spod jej pióra. Teraz rozumiem tą ekscytację. Autorka swoim talentem mogłaby obdzielić kilku miernych grafomanów i zostałoby dla niej jeszcze całkiem sporo.

„To, że nazwiesz elektrycznego węgorza gumową kaczką, nie znaczy, że zrobisz z niego maskotkę, prawda? I niech Bóg pomoże nieszczęśnikowi, który zechce wykąpać się z kaczuszką.”*

Najwięcej dobrego słyszałam na temat humoru Cassandry Clare. Miał być specyficzny i charakterystyczny, nie do podrobienia. Przyznać trzeba rację tym, którzy tak twierdzą. Rzadko zdarza mi się śmiać podczas czytania, ale tutaj uśmiech wręcz nie schodził z mojej twarzy. Owszem, część żartów może być nieco infantylna (główna bohaterka ma przecież 15 lat), jednak nie zmienia to faktu, że nieźle się przy niej ubawiłam.

Mogę chyba powiedzieć, że zrobiłam dla siebie przysługę, czytając Miasto Kości. Przebrnęłam błyskawicznie przez historię, którą już znałam (co najbardziej mnie zniechęcało) i dzięki temu otworzyłam sobie furtkę do kontynuowania dalszych, nieznanych mi już przygód świata Nocnych Łowców.
Radość z lektury dodatkowo potęguje fakt, że ponownie będę mogła przeżyć tę historię na ekranie – za pośrednictwem serialu, który zapowiada się naprawdę świetnie (już nie mogę się doczekać).

„Ten, kto z uporem wypiera się brzydkich stron tego, co robi, nigdy nie wyciągnie nauki ze swoich błędów.”*

Choć książkę czytałam już jakiś czas temu, nadal świetnie ją wspominam. Czekam teraz na wolną chwilę, żeby chwycić za kolejny tom serii. Najprawdopodobniej jestem jedną z ostatnich osób, które dopiero zapoznają się z Darami Anioła, ale jeżeli jeszcze jakimś cudem nie czytaliście Miasta Kości to koniecznie musicie się zreflektować.

Nie było mi po drodze z panią Clare. Oj, bardzo. Już nawet w duchu odpuściłam lekturę całej serii Darów Anioła. Wszystko za sprawą obejrzanego wcześniej filmu. Zawsze brak mi mobilizacji do przeczytania jakiejś książki, jeśli przed nią widziałam już jej ekranizację. Jest na to tylko jedno określenie. Nie owijając w bawełnę, jestem zwyczajnie leniwa. Ale człowiek chyba...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wiem, że ten tekst byłby całkowicie inny, gdybym Czas żniw przeczytała w którymkolwiek momencie, tylko nie tym. Nie w tym, kiedy w XXI wieku, w cywilizowanym świecie bestialsko zabija się masę ludzi bo tak. I choć recenzję publikuję już jakiś czas po tragedii w Paryżu, odczucia związane z lekturą wciąż są silnie powiązane z tymi zdarzeniami. Dlatego też potraktujcie ten tekst trochę inaczej. Wszystko dlatego, że recenzja przesiąknięta może być nieco wzmiankami na ten temat.

„Rok 2059. Dziewiętnastoletnia Paige Mahoney pracuje w kryminalnym podziemiu Sajonu Londyn. Jej szefem jest Jaxon Hall, na którego zlecenie pozyskuje informacje, włamując się do ludzkich umysłów. Paige jest sennym wędrowcem i w świecie, w którym przyszło jej żyć, zdradą jest już sam fakt, że oddycha.
Pewnego dnia jej życie zmienia się na zawsze. Na skutek fatalnego splotu okoliczności zostaje przetransportowana do Oksfordu – tajemniczej kolonii karnej, której istnienie od dwustu lat utrzymywane jest w tajemnicy. Kontrolę nad nią sprawuje potężna, pochodząca z innego świata rasa Refaitów. Paige trafia pod protektorat tajemniczego Naczelnika – staje się on jej panem i trenerem, jej naturalnym wrogiem. Jeśli Paige chce odzyskać wolność, musi poddać się zasadom panującym w miejscu, w którym została przeznaczona na śmierć.” (źródło: wydawnictwo SQN)

Przyznać muszę, że książka nie należała do łatwych. Tym razem nie powiem, że ją pożarłam i nie powiem też, że wciągnęła mnie od pierwszej strony. Not this time. Bo choć chwyciłam za Czas żniw z wielkim zapałem, to początkowo ze strony na stronę ten mój entuzjazm robił się coraz mniejszy. Bardzo rozbudowane universum każdy zapewne uznać powinien za ogromną zaletę książki. Mnie jednak było bardzo ciężko; pokojarzyć fakt jeden z drugim było naprawdę nie lada wyzwaniem. Mówiłam sobie jednak, że nie mogę odpuścić; przecież nie bez powodu każdy polecał mi tę lekturę. Dzielnie i wytrwale brnęłam więc przez kolejne rozdziały. I choć nie mogę stwierdzić, że nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki coś mi się odmieniło i błyskawicznie ją skończyłam, książkę mogę z czystym sercem zaliczyć do grupki najlepszych, jakie miałam okazję przeczytać w ostatnim czasie.

Jak już wcześniej wspomniałam, autorka niewyobrażalnie rozbudowała świat przedstawiony w książce. Co za tym idzie wielość epizodów i mnogość rodzajów postaci może się początkowo wręcz mienić w oczach. Przyznać trzeba, że Czas żniw to lektura, która zdecydowanie wymaga poświęcenia większej uwagi przez czytelnika.

Kiedy dowiedziałam się o tym, co zdarzyło się w sercu Francji; czytałam książkę Shannon. Zamarłam. Bo dopiero po dłużej chwili uświadomiłam sobie, że nie jestem w stanie nie parować tych zdarzeń z akcją powieści. Dla wielu może się to wydawać banalne, dla innych znowu wręcz oburzające (bo to przecież brak szacunku chyba, co? Ekhm.) Ja zaś od tej pory nie byłam w stanie patrzeć inaczej na fabułę jak tylko przez ten pryzmat. Pryzmat tragedii ludzkiej z ręki bliźniego. I choć książki nie można odnieść do tego wszystkiego dosłownie (choć w sumie chyba nie o to chodzi) to cała wartość, jaka jest w niej zawarta spadła na mnie jak grom.
Powiedziałam, że nie zmieniłam o niej zdania ot tak? Hmm, to chyba jednak nie do końca prawda. Może nie zmieniłam zdania, jednakże diametralnie zmienił się u mnie sposób postrzegania tej powieści. To zaważyło w głównej mierze na moich wrażeniach po skończeniu książki.

Nie powiedziałam tym razem zbyt wiele o walorach estetycznych, stylu ani innych aspektach technicznych, które teoretycznie powinnam zawrzeć w tym tekście. Technika techniką, styl stylem, ale emocje emocjami. W tym wypadku jest ich tak wiele, że ciężko cokolwiek wyrazić słowami. Na koniec powiedzieć mogę tylko tyle – jeśli nie czytaliście jeszcze Czasu żniw, sięgnijcie po nią, zwracając uwagę na kąt widzenia jaki obrałam. Na pewno nie pożałujecie.

Wiem, że ten tekst byłby całkowicie inny, gdybym Czas żniw przeczytała w którymkolwiek momencie, tylko nie tym. Nie w tym, kiedy w XXI wieku, w cywilizowanym świecie bestialsko zabija się masę ludzi bo tak. I choć recenzję publikuję już jakiś czas po tragedii w Paryżu, odczucia związane z lekturą wciąż są silnie powiązane z tymi zdarzeniami. Dlatego też potraktujcie ten...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Cały hype i słodka otoczka związana z kampanią reklamową kolejnej książki autorki Eleonory i Parka w ogóle do mnie nie trafiała. Ja rozumiem, piżama z Harrym, no ale Fangirl? Nie, to chyba nie dla mnie. Moje sceptyczne nastawienie do powieści potęgował fakt, że zieloną okładkę widziałam dosłownie wszędzie. Widać masa, odmiennie do mnie, połknęła haczyk zarzucony przez speców od reklamy. Chociaż przyznać muszę, że wydanie było urocze. Tak, jestem estetką i moje oczy cieszą się gdy widzą ładnie zrobione książki. I to był właśnie powód, dlaczego wbrew sobie postawiłam w końcu Fangirl na mojej półce.

Cath i Wren to bliźniaczki, które w nowym roku akademickim zaczynają swój pierwszy rok w college’u. Od zawsze wszystko robiły razem. Jednak nowy etap w swoim życiu miały otworzyć już osobno. Cath jest autorką poczytnego fanfiction o Simonie Snow – bohaterze literackim jej dzieciństwa. Dziewczyna trafia na Reagan – ekscentryczną współlokatorkę i jej przyjaciela Leviego. W swoim towarzystwie przeżywają ten rok. Co dzieje się dalej? Tego powiedzieć już nie mogę.

Zacząć trzeba od tego, że pomysł był naprawdę ciekawy. Próba przybliżenia czytelnikom fanowskiej społeczności i zasad jej funkcjonowania mogła być całkiem niezłym punktem wyjścia do stworzenia lekkiej, acz bardzo ciekawej powieści dla młodzieży. Cóż… Wyszło jak wyszło, ale to już inna sprawa.

Fangirl to moje pierwsze spotkanie z Rainbow Rowell. Bardzo chciałam przeczytać Eleonorę i Parka, jednak teraz, po lekturze drugiej z książek autorki mój zapał nieco się ostudził. Jestem świadoma tego, jak wielu zwolenników ma historia Cath, niestety ja nie mogę powiedzieć tego o sobie. Pomimo tego, że kupując książkę nie myślałam zbyt dużo o tym jaka będzie, w mojej głowie mimowolnie zakodował się podprogowy sygnał, że ona musi być coś super. No niestety, nie było tak różowo i pięknie, jak zapowiadała okładka.

Prosty język, przez co książkę przeczytałam błyskawicznie, bo w zaledwie dwa dni. Jak na coś, co ma prawie 500 stron to dla mnie zadziwiająco zawrotne tempo. Rowell ma bardzo humorystyczne pióro, które skłoniło mnie nie raz do lekkiego uśmiechu w czasie lektury. Jednakże. Strony uciekały, lektura płynęła przyjemnie, ale co z tego, jak poza tym zbyt wiele z niej nie wynosimy?

"Chudymi zołzami jesteśmy w dni powszednie, a w weekendy jesteśmy pijanymi zołzami."*

Fabuła została bardzo niedbale nakreślona. Żadnych zawiłości, wszystko proste i do przesady uschematyzowane. Bolało mnie to, zwłaszcza, że ostatnio przyzwyczaiłam się do skomplikowanych historii. W pewnych momentach wydawać by się mogło, że autorka pisała wybrane fragmenty na kolanie, bez większego przemyślenia ich sensu.

W tym samym tonie potraktowała również swoich bohaterów, którzy byli po prostu banalni i bez wyrazu. Nie wspominając już o tym, że sama Cath denerwowała mnie swoją osobą już od pierwszych stron. Rowell miała, jak myślę, w zamiarze wykreowanie nieśmiałej kujonki, która trafia do wielkiego świata i niekoniecznie potrafi się odnaleźć. Hmm, no to chyba się jej udało. Z tym, że ja takiej Cath nie byłam w stanie polubić. Bo o ile charakter domatorskiej outsiderki nie jest mi obcy, to jej hipochondryczne zachowanie i wieczne niezdecydowanie było dla mnie po prostu nie do przyjęcia.


Nie mogę jednak powiedzieć, że zmęczyłam się podczas czytania Fangirl. Pomimo wad, jak już wcześniej wspomniałam, lektura minęła mi nadzwyczaj szybko. Fakt, że Rowell potrafiła mnie czasem zaciekawić i rozbawić w tym przypadku uratował całą sytuację. Nie odradzam ani nie polecam książki, mogę jedynie podsumować: Mnie szkoda jest czasu na nijakie powieści, więc drugi raz na pewno bym jej nie wzięła.

* - cytat z książki

Cały hype i słodka otoczka związana z kampanią reklamową kolejnej książki autorki Eleonory i Parka w ogóle do mnie nie trafiała. Ja rozumiem, piżama z Harrym, no ale Fangirl? Nie, to chyba nie dla mnie. Moje sceptyczne nastawienie do powieści potęgował fakt, że zieloną okładkę widziałam dosłownie wszędzie. Widać masa, odmiennie do mnie, połknęła haczyk zarzucony przez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Był szok po upadku i krew na moim kolanie, a Simon niósł mnie całą drogę do przyczepy zupełnie sam, bez niczyjej pomocy, choć omal o to nie zabiło, ale mimo wszystko to zrobił, zrobił to dla mnie, ponieważ mnie kochał.“*

Zapytaj księżyc wypełniona jest po brzegi takimi cytatami. A jeśli początek nie przekonał Was dostatnio, zachęcam do zapoznania się z dalszą częścią tego tekstu. Mniemam, że jest duża szansa, iż na końcu zmieni się Wasze zdanie.

Matthew jest chory. Nie boli go gardło, ani nie złamał nogi. Ta choroba jest całkiem innego rodzaju. Sam o tym dobrze wie. Wie, że zwariował. Dziesięć lat wcześniej, w wyniku nieszczęśliwego wypadku mały, wówczas dziewięcioletni Matt traci swojego ukochanego brata. Obecnie chłopak pewny jest dwóch rzeczy. Jest wariatem. Ale wie też, że jego brat jest przy nim. Nie zostawił go nigdy i w tym szaleństwie pomaga mu żyć.

Do tej pory nie miałam dużej styczności z powieścią psychologiczną. Zwłaszcza w ostatnim czasie, gdy moje półki znowu opanowuje fantastyka, książka Filera była całkowitą odmianą. Słyszałam o niej wcześniej, gdy jeszcze nie było jej w polskim wydaniu. Muszę przyznać, że oryginalny tytuł The Shock of the Fall jest zdecydowanie bardziej adekwatny do treści i milszy dla mojego ucha. Ale cóż, z polskimi tłumaczeniami tak to już czasem jest. W duchu liczyłam tylko na to, by to samo nie stało się na kartach powieści.

Nie skłamię, gdy kolejny raz przyznam się, że dałam się złapać na urok okładki. Z drugiej strony faktem jest, że już dawno nie widziałam tak pięknie wydanej książki. Fantastyczna oprawa to jedno; środek zaś zawiera w sobie różne czcionki i rzeczywistą stylizację na autentyczne zapiski człowieka. Nie wiem, jak wyglądało oryginalne wydanie wewnątrz, ale zapewne równie wartościowo. Wynika to oczywiście bezpośrednio z treści i formy stworzonej przez autora. Niemniej jednak nadal chylę czoła wydawcom za tak piękną ozdobę mojej półki.

W Zapytaj księżyc nie znajdziemy wściekle pędzącej akcji i nieskazitelnych bohaterów, których z miejsca zaczyna się kochać. Tok zdarzeń płynie tutaj swoim rytmem, który wyznacza szpitalny zegar na oddziale psychiatrycznym. Matt pisze notuje swoje przemyślenia w różnych momentach. Haos, mętlik i brak chronologii to coś, co charakteryzuje jego zapiski. Pełno tutaj ciągnących się bez końca zdań, a także wycinków wyrwanych totalnie z kontekstu. Wszystko to tworzy (nie)spójną całość, która daje czytelnikowi choćby wyrywkowy ogląd na to, co dzieje się w umyśle schizofrenika.

„Witaj, nazywam się Twój Potencjał. Ale możecie mówić do mnie Niemożliwy. Jestem straconymi okazjami, których nigdy nie spełnisz. Zawsze z ciebie drwię, nieważne, jak bardzo się starasz, nieważne, ile masz nadziei. Proszę, po umyciu posyp mi dupę talkiem i zwróć uwagę na to, że nasze gówna śmierdzą tak samo.”*

Sam autor, jak mówi jedno ze skrzydełek okładki, jest ściśle związany ze światkiem psychiatrii. Praca i doświadczenie w tym środowisku umożliwiły mu jak najwierniejsze oddanie tego, co chciał przekazać. Wsiąknięcie w tak skomplikowany świat wymaga nie lada wysiłku i specyfiki, dlatego tym bardziej jestem pod wrażeniem tego, czego dokonał Filer.

Filer zrobił dla mnie coś jeszcze. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio lektura książki skłoniła mnie do tak intensywnych rozważań. Zaczęłam szukać i drążyć gdzie tylko się da. Oczywiście, o schizofrenii, jak i o innych chorobach psychicznych wiele razy już słyszałam. Jednak tym razem temat ten tak mnie zainteresował, że zaczęłam przeczesywać zasoby internetu, byle tylko dowiedzieć się jak najwięcej. W tym miejscu pragnę za to serdecznie podziękować autorowi.

„Choroba psychiczna sprawia, że człowiek zwraca się do wewnątrz. Tak myślę. Więzi nas w pułapce bólu płynącego wprost z umysłu, podobnie jak ból złamanej nogi albo skaleczonego kciuka tak silnie potrafi przyciągnąć naszą uwagę i utrzymać ją w napięciu w takim stopniu, że zdrowa noga czy zdrowy kciuk zdają się już nie istnieć.”*

O tym tytule można by mówić bez końca. Widzę, jak błyskawicznie rozrastają się akapity mojego tekstu i z rozżaleniem myślę tylko, jak wiele jeszcze chciałam Wam przekazać. To, że język, choć cięty i bezpośredni, uderza prosto w serce każdego, kto czyta te książkę. I to, że warto ją mieć na własność, bo wypisywanie każdego cytatu równałoby się niemal z przepisywaniem całej książki. A jeszcze to, że tak naprawdę sama nie wiem, co mogę o niej powiedzieć, bo to, jakie wrażenie na mnie wywarła, zabiera mi z koniuszka języka wszystkie sensowne słowa. Więc to pewnie czas, żeby kończyć i nie pogrążać się jeszcze bardziej.

Książka ta to doskonałe studium ludzkiej psychiki. Nie znam pionierów i klasyków tego rodzaju, jednak każdy chyba słyszał nazwiska takie jak Freud czy Joyce. Nie śmiem porównywać do nich Nathana Filera, również ze względu jaki już wymieniłam, niemniej jednak autor, podejmując takie zadanie i wywiązując się z niego na tak dobrym poziomie, zdecydowanie zasługuje na zainteresowanie i chwilę uwagi od czytelników. Oby było ich jak najwięcej.

„Ja to czasem tak się na sobie skupiam, tak świata poza sobą nie widzę, że jestem całkiem ślepy na okazywaną mi dobroć.”*

*- cytaty z książki

„Był szok po upadku i krew na moim kolanie, a Simon niósł mnie całą drogę do przyczepy zupełnie sam, bez niczyjej pomocy, choć omal o to nie zabiło, ale mimo wszystko to zrobił, zrobił to dla mnie, ponieważ mnie kochał.“*

Zapytaj księżyc wypełniona jest po brzegi takimi cytatami. A jeśli początek nie przekonał Was dostatnio, zachęcam do zapoznania się z dalszą częścią tego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Biegniesz przed siebie. Nie oglądasz się, pędzisz co sił w nogach. I nagle Twoim oczom ukazuje się mglisty obraz, jakiego nigdy wcześniej byś nie zauważył. Dom. Stara rudera. Podupadająca ruina. Wchodzisz do niego, a wraz z przestąpieniem progu coś się dzieje. Twoje życie już nie będzie takie samo.

"Jesteśmy istotami kruchymi. Przemijamy. Zostają po nas tylko dzieła, dobro lub zło, które czynimy innym."*

Zafón dał mi się poznać ładnych kilka lat temu. W moje ręce trafił wtedy jego debiut literacki; Książę mgły. Zatem jego debiut stał się także moim debiutem; pierwszym razem z jego piórem. Pamiętam, że mając wtedy te szesnaście lat z miejsca pochłonęłam książkę. I jak później dane mi było się dowiedzieć, Książę był, według mas, najsłabszą książką autora.
Nie mogłam się zdecydować, co mam przeczytać, a że u Zafóna podobno gorzej już nie będzie, moja ręka powędrowała za szarą okładką. Zdejmując z półki Marinę, która kurzyła się tam przez dość spory okres czasu, w sumie nie myślałam nic. Wiedziałam tylko, że zawieść się nie mogę. Szczęśliwym trafem złożyło się tak, że moje przeczucie się spełniło.

"Ocean czas - chcemy czy nie - zawsze zwraca nam to, co w nim kiedyś pogrzebaliśmy."*

Młody Óscar Drai, mieszkaniec barcelońskiego internatu ma wścibską naturę. Przemierzając wąskie uliczki, zachwyca się pięknem dorobku jego ukochanego miasta. Na jednej ze swoich wypraw trafia na coś, co niczym rzucony urok oczarowuje go. Oniryczny widok opuszczonego (jak myślał) dworu tak go hipnotyzuje, że nie potrafi odmówić sobie wejścia do niego. Gdy zachodzi tam kolejnego dnia spotyka dziewczynę, która zakręciła nim jeszcze bardziej niż zdarzenia minionego dnia. Marina, bo tak na ma imię, pokazuje chłopakowi opuszczony cmentarz, a to, co się na nim wydarzy od tej chwili wspólnie próbują rozwiązać.

" Ile kto ma cierpliwości, tyle ma mądrości (...) i wrzodów na ogonowej kości."*

Nie chcę mówić za dużo, bo Marina to jedna z tych powieści, które najlepiej się czyta, gdy nic się o nich nie wie. Dlatego zakreślając jedynie początek tworzę sobie wstęp do potoku słów, jaki kłębi się w mojej głowie po lekturze Zafóna.

Chyba cieszę się, że nie przeczytałam tej książki w momencie, gdy ją dostałam. Było to (jak z Księciem Mgły) cztery lata temu. Biedna odleżała swoje na półce, jednak po wszystkim mogę stwierdzić, że tak jak się stało, jest w porządku. Wszystko dla tego, że ta książka naprawdę mnie przestraszyła. Nie czytam horrorów i Mariny nie mogę zaliczyć do tego gatunku, jednakże faktem jest, że posiada ona wyraźne elementy charakterystyczne dla literatury grozy. Utwierdziłam się tylko w przekonaniu, że dreszczowce nie są mi pisane, a taka doza gęsiej skórki zdecydowanie mi wystarczy.

"Natura jest niczym dziecko bawiące się naszym życiem. Znudziwszy się popsutymi zabawkami, porzuca je i zastępuje nowymi. To my musimy pozbierać części i naprawić szkodę."*

Coś jednak musiało być w tej książce, skoro mimo wytrzeszczonych z przerażenia oczu, strona za stroną zagłębiałam się w tę historię. No jasne. Język. Zafón ze swoim talentem wygrał życie. I moje serce. Ja po prostu uwielbiam jego styl. Bardzo często w swoich recenzjach zwracam na niego uwagę. Każdy pisarz ma w sobie coś, czym się charakteryzuje. Wielu robi to naprawdę dobrze. Ale Zafón jest chyba nie do pobicia w tej kwestii. Unikalność pióra tkwi chyba w tym, jak sentencjonalny jest jego język. Jak widać na wyżej załączonym obrazku (i w wyjątkowej mnogości zamieszczonych cytatów), rozwijać chyba nie muszę tego, jak wiele myśli zachowałam dla siebie.

Historia, mimo, że prosta, jest również mocną stroną tej lektury. Punkt wyjścia wydawał mi się wręcz banalny, jednak całość odebrałam zdecydowanie bardziej entuzjastycznie. Sam początek wydawać się może nieco ciężki. Jednak gdy przebrniemy przez pierwsze pięćdziesiąt stron – obiecuję – ciężko będzie się oderwać.

"Kto nie wie, dokąd zmierza, nigdy nigdzie nie dojdzie."*

Do czego mogę się przyczepić to fakt, że główni bohaterowie niekoniecznie do mnie trafili. Mimo, że Óscar i Marina napędzali całą akcję i bez nich książki by nie było, to same ich sylwetki wydawały mi się trochę mdłe i potraktowane odrobinę po macoszemu.

Na koniec powiem tylko tyle. Nawet jeżeli historia miałaby Ci się nie spodobać, weź ją do ręki i zastanów się. Bo Marinę warto przeczytać. Zwłaszcza dla czarującego klimatu katalońskiej stolicy i słownej uczty przy stole u Carlosa.

"Z czasem wcale nie stajemy się mądrzejsi, stajemy się tylko bardziej tchórzliwi."*

* - cytaty z książki

Biegniesz przed siebie. Nie oglądasz się, pędzisz co sił w nogach. I nagle Twoim oczom ukazuje się mglisty obraz, jakiego nigdy wcześniej byś nie zauważył. Dom. Stara rudera. Podupadająca ruina. Wchodzisz do niego, a wraz z przestąpieniem progu coś się dzieje. Twoje życie już nie będzie takie samo.

"Jesteśmy istotami kruchymi. Przemijamy. Zostają po nas tylko dzieła, dobro...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po zakończeniu Wybranych, tkwiąc jeszcze w zauroczeniu świeżo przeczytaną książką, praktycznie od razu sięgnęłam po Dziedzictwo, czyli kolejny tom serii Nocna Szkoła. Czy owy zachwyt podtrzymał się po lekturze drugiej książki o przygodach Allie? Hmm… Zacznijmy od początku.

Aby dużo nie zdradzać, zakreślę tylko schematycznie fabułę Dziedzictwa. Po wydarzeniach letniego semestru w Cimmerii Allie wraca do domu na wakacje. Nie jest tam jednak bezpieczna, o czym niestety się przekonuje. Pewnego wieczora kilku tajemniczych mężczyzn puszcza się w pościg za dziewczyną. Ojciec jej przyjaciółki w porę przychodzi z pomocą, a gdy Allie wraca do Akademii wcale nie jest łatwiej.

„Ponieważ najbliższa osoba może wyrządzić Ci największą krzywdę.”*

Lektura Dziedzictwa miała przede wszystkim zaspokoić moją palącą ciekawość dotyczącą tych wszystkich niedomówień zaistniałych w pierwszym tomie. Jak mówiłam już tutaj, CJ bardzo rozważnie zdradza nam kolejne rozwiązania problemów, które natworzyły się w toku akcji. Tym razem jednak zrobiła to, według mnie, nieco bardziej oszczędnie. Dlatego rozczarowującym był dla mnie fakt, że drugi tom Nocnej Szkoły był miejscami trochę nużący. Bo choć akcja nadal toczy się w zawrotnym tempie, a czytelnik nie może się nadziwić jak ta szybko się zmienia, to zbyt wielu odpowiedzi na moje pytania nie otrzymałam.

„No cóż, kiedy twoje życie rozpada się na kawałki, czasem rozpadasz się razem z nim.”*

Sama Allie tym razem trochę mnie zawiodła. Silna, zdeterminowana i zbuntowana nastolatka, ustępuje miejsca niezdecydowanej i trochę rozstrojonej dziewczynce, która w pewnym momencie sama nie wie, czego chce. Wątek miłosny, który w Wybranych nie dominował całości, tym razem został bardziej rozwinięty i pogmatwany. Na szczęście Allie w porę zauważa błędy jakie popełnia i wreszcie na powrót czytamy o dziewczynie, którą poznaliśmy w pierwszej części.

Jeśli chodzi o sam styl pisarki, znowu dostałam to, za co pokochałam Daugherty już od pierwszego rozdziału. Niezwykła dokładność i precyzja, z jaką CJ posługuje się słowami jest po prostu nie do podrobienia. Co zauważyłam w jej książkach, i charakteryzuje ją w pewnym sensie; autorka skupia się na opisach, a mimo to potrafi zaciekawić przekazywaną czytelnikowi treścią, co jest według mnie nie lada wyzwaniem. Dialogi z kolei są idealnym dopełnieniem całości i sprawiają, że ta jest idealnie spójna i płynna.

Humor, jaki znajdziemy w Dziedzictwie nie odstaje od tego, który znaleźć możemy w Wybranych. Rządzi się on pewną specyfiką, charakterystyczną dla serii, jednak żeby zrozumieć to, o czym mówię, trzeba się już przekonać samemu. I choć czasem jest on nieco naciągnięty to i tak ogół wypada naprawdę dobrze.

Mimo, że moje emocje związane z Nocną Szkołą zostały nieco ostudzone po przeczytaniu Dziedzictwa, nadal mogę ją polecić i nie martwić się szczególnie o śmiertelne rozczarowanie. Jakkolwiek książka wypada słabiej w zestawieniu ze swoją poprzedniczką, nadal jest to miła lektura, a historia, jaką serwuje nam Daugherty wciąga w głąb siebie bez dwóch zdań. Niezależnie od lekkiego zawodu chętnie sięgnę po kolejne przygody uczniów Cimmerii i mam nadzieję, że będzie już tylko lepiej.

Po zakończeniu Wybranych, tkwiąc jeszcze w zauroczeniu świeżo przeczytaną książką, praktycznie od razu sięgnęłam po Dziedzictwo, czyli kolejny tom serii Nocna Szkoła. Czy owy zachwyt podtrzymał się po lekturze drugiej książki o przygodach Allie? Hmm… Zacznijmy od początku.

Aby dużo nie zdradzać, zakreślę tylko schematycznie fabułę Dziedzictwa. Po wydarzeniach letniego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wyobraź sobie, że z dnia na dzień znika z Twojego życia najważniejsza dla Ciebie osoba. Bez słowa wyjaśnienia nagle jej brakuje. Wszystkie miejsca i momenty, jakie wypełniała swoją obecnością nagle zioną nieprzeniknioną pustką. Ciągle zmuszają Cię do jednej, najtrudniejszej refleksji: dlaczego? Jak się w takiej sytuacji zachowujesz?

Allie poznajemy w momencie, kiedy kolejny raz zostaje aresztowana przez policję. Po niewytłumaczalnym zniknięciu jej brata wzorowa uczennica i dobra córka zmieniła się nie do poznania. Buntem, złością i nonkonformizmem chce zagłuszyć krzyk samotności w swojej głowie. Rodzice dziewczyny czują się coraz bardziej bezradni. W związku z tym decydują się na umieszczenie córki w szkole z internatem. Allie nigdy wcześniej nie słyszała o Akademii Cimmeria; to właśnie tam trafia nastolatka. To, czego dowiedziała się na miejscu, to fakt, że z pewnością nie jest to miejsce odpowiednie dla niej. Do Cimmerii należą uczniowie, których rodzice mają wielkie wpływy w świecie i jeszcze większe pieniądze na koncie. Słowem, Akademia to zbieranina snobów z kraju i zagranicy (są tu również ludzie na wymianie międzynarodzowej). Allie powzięła sobie za punkt honoru, że będzie nienawidzić wszystkiego, co związane jest choćby w małym stopniu z jej obecną szkołą. Jak się okazało, dziewczynie zaczęło się tam podobać, szybciej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.

Temat wszelakich szkół, akademii czy innych tego typu miejsc był już przerabiany na każdy możliwy sposób przez autorów z każdego zakątka świata. Pomyśleć można, że Daugherty nie miała już możliwości wykrzesania czegoś oryginalnego przy pisaniu swojej serii. Osadzając całą akcję w szkole, mogła stworzyć którąś z kolei średniawą historię o rozwydrzonych nastolatkach. Nic bardziej mylnego! Jeśli myślisz, że to następna taka opowiastka, koniecznie sięgnijcie po pierwszy tom, by przekonać się, w jak wielkim błędzie jesteś.

„Nie wszystko jest tym, na co wygląda, a ludzie nie zawsze są tymi, za których się podają.” *

Wbrew pozorom, Wybrani nie jest kolejną historią o wampirach, aniołach, zombie, wilkołakach, kotołakach, mlekołakach.. (Ejej, zapędzam się) czy jakichkolwiek innych nadnaturalnych stworzeniach. Bohaterami książki są zwykli ludzie, ze zwykłymi problemami i zwykłymi (hmm, może tym razem nie do końca) przygodami. Allie w Cimmerii poznaje ekscentryczną Jo, z którą się zaprzyjaźnia. Ale co wysuwa się na pierwszy plan to specyficzny trójkąt, w jakim dziewczyna mimowolnie się znajduje. Sylvain – przystojny Francuz, zabiegający o jej względy i Carter – wyalienowany chłopak, którego tajemniczość sprawia, że dziewczyna początkowo żywi do niego niekoniecznie przyjazne uczucia. Autorka włożyła nieopisany ogrom pracy w nakreślenie głównych bohaterów, co widać na każdej karcie powieści. Każdy ma swój niepowtarzalny charakter, a razem tworzą barwną i niezwykle ciekawą społeczność, którą, przyznam się szczerze, z miejsca pokochałam.

Mimo, że wątek miłosny przeplata całą fabułę, jest on na tyle subtelny i neutralny, że nie razi, a książka nadal zachowuje swój urok. Uwagę czytelnika skupiają przede wszystkim elementy akcji, które autorka dawkuje nam w doskonale przemyślany sposób. Jednak po lekturze książki można odczuwać rozczarowanie. Bynajmniej (w moim przypadku) nie jest ono związane z jakimkolwiek niedopracowaniem ze strony C. J. Po prostu pierwszy tom serii nie zdradza nam zbyt wielu rozwiązań zagadek, jakie nagromadziły się w toku całej powieści. Rekompensuje to jednak fakt, jak zadziwiające były te, które jednak zostały obnażone. I fakt, że to dopiero pierwsza część całej historii. Nie mogło się to skończyć inaczej, jak tylko tym, że od razu po skończeniu książki sięgnęłam po Dziedzictwo, które na szczęście miałam na swojej półce (recenzja również niebawem).

“Oczywiście, że coś się stało, Allie! (...) Wszyscy kłamią - Machnęła ręką w jej stronę. - A ty o niczym nie wiesz. Nie powiedzą ci prawdy, ponieważ nie wiedzą dlaczego tu jesteś. Ani kim jesteś. Kim jesteś, Allie Sheridan?”*

C. J. Daugherty serwuje nam coś zupełnie odstającego od obecnej normy młodzieżowych powieści. Nie ma w niej czarów, końca świata ani globalnych katastrof. Jest natomiast przyjaźń, miłość, walka i poświęcenie. Wybrani to coś więcej niż zwykła młodzieżówka. Czego więcej można w niej szukać? Najlepiej przekonać się samemu.

* - cytaty z książki

Wyobraź sobie, że z dnia na dzień znika z Twojego życia najważniejsza dla Ciebie osoba. Bez słowa wyjaśnienia nagle jej brakuje. Wszystkie miejsca i momenty, jakie wypełniała swoją obecnością nagle zioną nieprzeniknioną pustką. Ciągle zmuszają Cię do jednej, najtrudniejszej refleksji: dlaczego? Jak się w takiej sytuacji zachowujesz?

Allie poznajemy w momencie, kiedy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Jeśli tego doświadczyłeś, wiesz, że nie ma słów, którymi można ująć to choć powierzchownie. A jeśli nie doświadczyłeś, nie zrozumiesz nigdy.“*

Jodi Picoult to pisarka, do której mam ogromny sentyment. To pierwsza autorka dorosłej literatury, po której książki sięgnęłam. Na długo przeze mnie zapomniana, wreszcie doczekała się na swój czas. To, co zostało leży na mojej półce niemal od dnia swojej premiery. Picoult i ja ponownie się spotkałyśmy, a ja jak znowu się nie zawiodłam.

Osamotniona Sage Singer, zrozpaczona po śmierci matki, zaprzyjaźnia się ze starszym panem, ulubieńcem lokalnej społeczności, emerytowanym nauczycielem. Pewnego dnia Josef prosi ją o nietypową przysługę: chciałby, aby pomogła mu umrzeć. Wyznaje, że nie jest tym, za kogo przez wiele lat się podawał. Mężczyzna skrywa straszną tajemnicę z przeszłości, sięgającą czasów II wojny światowej i masowych mordów na ludności żydowskiej. Czy Sage zgodzi się mu pomóc? Czym będzie wówczas jej czyn: aktem miłosierdzia wobec drugiego człowieka czy wymierzeniem sprawiedliwości bezwzględnemu naziście? Czy ma do tego prawo? (źródło: Wydawnictwo Prószyński i S-ka)

Książki poruszające temat II Wojny Światowej nie są mi obce. Liceum i profil humanistyczny zdecydowanie o to zadbały, a dodatkowo sama zainteresowałam się taką literaturą. Zawsze jednak miałam do czynienia ze wspomnieniami i pamiętnikami więźniów czy też relacjami pracowników obozów. Tym razem miałam do czynienia ze współczesną powieścią, która wykorzystała ten wątek do rozwinięcia swojej fabuły. Było to dla mnie ciekawym doświadczeniem, bo jeszcze nie miałam okazji przeczytać tego typu książki.

„To niesamowite, co można sobie wmówić, gdy zachodzi taka konieczność.”*

Lektura kompletnie skradła moje serce obszernym wątkiem o Polsce, który, jak zawsze u Picoult, był perfekcyjnie przemyślany i dopracowany. Niewypowiedzianym przeżyciem było czytać o swojej okolicy opisanej piórem kogoś spoza naszych granic.
Idealna równowaga pomiędzy akcją toczącą się współcześnie, a wspomnieniami z minionego stulecia sprawia, że wszystko łączy się w spójną całość, tworząc niesamowitą, chwilami wręcz niewiarygodną historię; historię opowiadaną (jak to u Picoult) z różnych perspektyw. W przypadku migawek z przeszłości, relacja przedstawiona jest oczami kata i ofiary; te same zdarzenia tak różne od siebie przez sposób, w jaki są przekazywane na przemian szokują i wzburzają.

Pisarka charakteryzuje się raczej dłuższymi historiami. Jednak książka w żadnym wypadku nie jest przedłużana ani nużąca. Precyzja i dokładność w opisach i informacjach zawartych w książce świadczą o jej doświadczeniu i znakomitym przygotowaniu się do pracy.

„Fikcja przybiera różne kształty i rozmiary. Tajemnice, kłamstwa, bajki. Wszyscy je opowiadamy. Czasem dla rozrywki. Czasem dla zwrócenia uwagi. A czasem – bo nic innego nam nie pozostaje.”*

Pokusić można by się o tezę, że pisarka swoim dziełem chce dopełnić niejako pewnej misji; przykładem XX – wiecznej tragedii chce otworzyć ludziom oczy na niebezpieczeństwa współczesności. Ludzie XXI wieku, żyjąc z klapkami na oczach, nie baczą na to i zajmują się tym co według nich jest najważniejsze. Praca, pieniądze, kariera. Zapominają jednak przy tym o tym, co tak naprawdę się liczy. O drugim człowieku.

„Świat niczego się nie nauczył. (…) Byłam pewna, że przeżyłam po to, aby coś takiego nigdy już się nie zdarzyło, ale chyba się myliłam. Bo to wciąż się dzieje, każdego dnia.”*

„Jeśli tego doświadczyłeś, wiesz, że nie ma słów, którymi można ująć to choć powierzchownie. A jeśli nie doświadczyłeś, nie zrozumiesz nigdy.“*

Jodi Picoult to pisarka, do której mam ogromny sentyment. To pierwsza autorka dorosłej literatury, po której książki sięgnęłam. Na długo przeze mnie zapomniana, wreszcie doczekała się na swój czas. To, co zostało leży na mojej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po przeczytaniu „Gwiazd naszych wina” ustawiłam sobie małe wyzwanie, aby przeczytać wszystkie książki, jakie do tej pory wydał John Green. 19 razy Katherine była moim trzecim z kolei podejściem do twórczości tego autora. Tego, czy była udana, dowiecie się w dalszej części mojej paplaniny.

Colin Singleton gustuje wyłącznie w dziewczętach o imieniu Katherine. A te zawsze go rzucają. Gwoli ścisłości, stało się tak już dziewiętnaście razy. Ten uwielbiający anagramy, zmęczony życiem cudowny dzieciak wyrusza w podróż po Ameryce ze swoim najlepszym przyjacielem Hassanem, wielbicielem reality show Sędzia Judy. Chłopcy mają w kieszeni dziesięć tysięcy dolarów, goni ich krwiożercza dzika świnia, ale za to nie towarzyszy im ani jedna Katherine. Colin rozpoczyna pracę nad Teorematem o Zasadzie Przewidywalności Katherine, za pomocą którego ma nadzieję przepowiedzieć przyszłość każdego związku, pomścić Porzuconych tego świata i w końcu zdobyć tę jedyną. Miłość, przyjaźń oraz martwy austro-węgierski arcyksiążę składają się na prawdziwie wybuchową mieszankę w tej przezabawnej, wielowarstwowej powieści o poszukiwaniu samego siebie.

Za książkę zabrałam się po dość długim kacu, liczyłam więc na lekką książkę do poduszki. Historia Colina Singletona taka właśnie się okazała. Pan Green tą lekturą nie dowiódł jednak po raz kolejny, jak wielki potencjał w nim drzemie (patrz GNW). Owszem, jest to coś ciekawego, a także niesłychanie plastycznego (język Greena zawsze będzie dla mnie prześwietnym – prosty, ale zabawny, niewysoki, ale chwytający za serce). Tym razem jednak w książce nie znajdziemy miłosnych uniesień okraszonych potokami łez ani wzruszających historii z drugim dnem. Inną sprawą jest to, że przecież nie każda książka musi być wyciskaczem łez – potrzebujemy także lektur na krótką rozrywkę, do zapamiętania na chwilę.


19 razy Katherine ciężko więc było mi ocenić. Swoją funkcję w danym momencie należycie spełniła, jednak przecież książką wybitną nie jest. Dlatego też 6/10 – nie mniej, bo miło spędziłam z nią swój czas i wróciłam (na chwilę) w książkowy wir. Nie więcej, bo wybitności w sobie bynajmniej nie posiada. Ot, taka lektura w porządku. Jeśli ktoś szuka właśnie takiego czytadła (w ramach odstresowania się przed egzaminem, MATURĄ, kolokwium) to mogę książkę Zielonego mogę spokojnie polecić – ze łzami czy bez, nudy z Nim nie ma.

Po przeczytaniu „Gwiazd naszych wina” ustawiłam sobie małe wyzwanie, aby przeczytać wszystkie książki, jakie do tej pory wydał John Green. 19 razy Katherine była moim trzecim z kolei podejściem do twórczości tego autora. Tego, czy była udana, dowiecie się w dalszej części mojej paplaniny.

Colin Singleton gustuje wyłącznie w dziewczętach o imieniu Katherine. A te zawsze go...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czy ludzkość jest w stanie stawić czoła inwazji obcej cywilizacji tysiąckrotnie bardziej zaawansowanej niż nasza?

Nie.

Ponura wizja świata w obliczu zagłady zawsze wprawiała mnie w przygnębienie. Bo przecież dlaczego? Za co? W jakim celu to wszystko? Jednocześnie wojna to jedna z tajemnic (tak, tajemnic, nadal jest i chyba będzie to dla mnie niepojęte), które niezmiernie mnie fascynują. Chcąc nie chcąc, temat ten zawsze będzie palący, a fakty z naszej historii nie pozwolą nam o tym zapomnieć. Dotąd jednak zawsze sięgałam po książki mówiące o tym co było przede mną. Piąta fala rozgrywa się przeciwnie – w przyszłości.

Możecie pomyśleć – Kosmici? Przecież to już było – owszem, było, to żadna tajemnica. Ale, ale. W końcu nie chodzi o to, żeby na siłę kreować coś nowego. Takie nieudolne próby przeważnie kończą się, lekko mówiąc, katastrofą. Cały wic polega na tym, żeby z tego, co już kiedyś było wyciągnąć esencję i wszystko co najlepsze wykorzystać na swój sposób. Po pierwszej książce Yanceya stwierdzam, że w tym temacie jest mistrzem.

Sama idea obcych w ciele ludzi od razu skojarzyła mi się z Intruzem Stephenie Meyer, który, jak kiedyś tu pisałam, nie trafił do mnie w ogóle. Jakoś tak dłużył się, fabuła wolno się rozwijała i ogółem nie podszedł mi. Myślałam wtedy jaka to szkoda, że książka z takim potencjałem okazała się dla mnie kompletnym fiaskiem. Od tamtej chwili czekałam na geniusza, który przywróciłby temu pomysłowi drugie, zasłużone życie. Aż wreszcie trafiłam na Yanceya i jego Piątą falę. To był strzał w dziesiątkę i całkowite przeciwieństwo wcześniej wspomnianej. Oddając się lekturze pierwszego tomu dosłownie nie sposób było przerwać czytanie. Każdą stronę połykałam w całości, kompletnie zapominając o tym co dzieje się wokół mnie.

Już dawno nie czytałam książki młodzieżowej, która byłaby tak dynamiczna jak Piąta fala. Bohaterowie są skrojeni tak jak lubię; nieprzesłodzeni, pewni siebie i tego, czego chcą (jeżeli można w ogóle mówić o takich cechach w obliczu globalnej zagłady). Bez zbędnych ozdobników i udziwnień. Słowem, postacie, które powinno się polubić, pokochałam od samego początku. Zatem punkt: Ciekawi bohaterowie? Check!

Styl autora podkreśla jego kunszt i biegłość w temacie powieści Young Adult. Ostatnio tak popularny gatunek owocuje masą powieści. Niestety często z ilością, zatraca się jakość. Tym razem śmiało powiedzieć można, że Piąta Fala to perła w tym morzu. Lekkość operowania językiem, niedługie rozdziały i odpowiednie tępo napędzania akcji, które zostało wyważone idealnie, sprawiają, że kartki same uciekają spod palców.

Książka Yanceya uczy pokory. Pokazuje nam świat, którego nie chcielibyśmy widzieć nawet w sennych koszmarach. I mimo, że nie jest to pierwsza książka, która przedstawia wojnę i śmierć jako chleb powszedni, nie tylko szokuje (co zwykle mają na celu takie książki), ale przede wszystkim zmusza do refleksji. Skłania, by zastanowić się nad dniem dzisiejszym. Choć brzmi banalnie, lepiej ująć tego nie potrafię, bowiem potrzeba tu ogółu, aby każdy przyjął to na siebie osobiście. Jeśli jeszcze nie czytaliście Piątej Fali, koniecznie radzę to nadrobić. I dzięki niej otworzyć oczy.

Czy ludzkość jest w stanie stawić czoła inwazji obcej cywilizacji tysiąckrotnie bardziej zaawansowanej niż nasza?

Nie.

Ponura wizja świata w obliczu zagłady zawsze wprawiała mnie w przygnębienie. Bo przecież dlaczego? Za co? W jakim celu to wszystko? Jednocześnie wojna to jedna z tajemnic (tak, tajemnic, nadal jest i chyba będzie to dla mnie niepojęte), które niezmiernie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Mocna kawa i głupia książka na wieczór to mój must have na ostatnie chwile moich wakacji. Od razu mówię – nie zrozumcie mnie źle - określając książkę głupią mam mimo wszystko na myśli pozytywne odczucia. Masa zawirowań i miliard rzeczy na głowie sprawiają, że pod koniec dnia nie marzę o niczym innym jak tylko położyć się spać. Z drugiej strony chętnie bym coś poczytała. Stąd wziął się ten mój śmieszny wieczorowy duet. Czytam ostatnio bardzo dużo (jak na mnie) dlatego od czasu do czasu chętnie siądę przy czymś lżejszym, bez zbędnego myślenia i ciśnień, czy ta książka jest dość wybitna i ambitna.

Po tytuły Katarzyny Michalak sięgam właśnie zawsze w takich chwilach. Zawsze spełniają swoje zadanie – w dostarczaniu relaksu i odprężenia autorka jeszcze mnie nie zawiodła. I mimo, że nie są to nigdy arcydzieła polskiej literatury to zawsze przyjemnie wspominam lekturę. Tym razem szczęśliwie historia się powtórzyła.

Trójka kilkuletnich urwisów wkroczy w uporządkowane życie Patryka z siłą huraganu. Z dnia na dzień, zupełnie nieprzygotowany do tej roli mężczyzna, będzie musiał sprostać opiece nad nimi. Okaże się to naprawdę trudnym wyzwaniem, gdyż dzieci, jak to dzieci, mają tysiąc pomysłów na minutę. Wyczyny z piekła rodem, nie raz i nie dwa przyprawią Patryka o palpitację serca i wybuchy serdecznego śmiechu. [źródło: Wydawnictwo Literackie]

Zaczęłam bardzo nie po kolei, co nie jest raczej w moim stylu. Jednakże zapewniono mnie, że Zmyśloną można spokojnie potraktować jako osobną książkę. Jest to bowiem trzecia i ostatnia część Słonecznej Trylogii autorki. Dobrze się stało, bo właśnie przyszedł czas na taki tytuł– poczciwą obyczajówkę z przyjemnym zakończeniem. Jak przeważnie u niej bywa, Michalak kunsztem języka serc nie podbija. Jednakże. Nie jest to z drugiej strony prostactwo. Autorka ma swój styl, który opiera na (czasem krańcowej) prostocie klecenia zdań. Jest to zatem lektura nie wymagająca od czytelnika wielkiego zaangażowania i wysiłku (co cenię sobie, gdy czytam głupie książki).

Co z bohaterami? Nakreśleni są raczej prostolinijnie – autorka pokazuje od razu kto jest dobry, a kto zły, kogo mamy lubić, a na kogo się denerwować. Dynamicznych postaci raczej brak, ale przecież książka nie ma być lotnym kryminałem, więc można to wybaczyć pisarce. Tradycyjnie dużą rolę w książce odgrywają zwierzaki, a akcja powieści toczy się w sielankowej, arkadyjskiej wsi o jak zwykle fantazyjnej nazwie (Zmyślona).

To właśnie najbardziej lubię w książkach Michalak – to, że potrafi pokazać obraz Polski tak jak lubię. W takich miejscach mogłabym zamieszkać od zaraz – dwa razy nie trzeba mnie pytać. Dlatego też chętnie uciekam do jej książek. Nie potrzebuję bestselleru ze szczytu empikowej półki, żeby świetnie spędzić czas. I mimo, że czasem lepiej, czasem gorzej, Pani Michalak nigdy nie zawodzi. Zmyślona zdecydowanie jest na to dowodem.

Szukasz chilloutu po polsku? Nie masz wygórowanych oczekiwań? Na pewno się nie zawiedziesz. Ja spędziłam bardzo miły dzień w Zmyślonej i z czystym sumieniem mogę ją polecić komuś, kto chce sobie trochę odpocząć . Z Michalak odpoczynek zawsze mi się udaje.

Mocna kawa i głupia książka na wieczór to mój must have na ostatnie chwile moich wakacji. Od razu mówię – nie zrozumcie mnie źle - określając książkę głupią mam mimo wszystko na myśli pozytywne odczucia. Masa zawirowań i miliard rzeczy na głowie sprawiają, że pod koniec dnia nie marzę o niczym innym jak tylko położyć się spać. Z drugiej strony chętnie bym coś poczytała....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Witajcie w Le Cirque des Rêves: w namiotach w biało – czarne paski czekają na was niezwykłe przeżycia, można się tam zgubić w gąszczu chmur, przechadzać po bujnym ogrodzie z lodu i podziwiać jak wytatuowana kobieta guma wciska się do szklanego pudełka. W tym świecie iluzji rozgrywa się zaciekła rywalizacja – pojedynek dwojga magików, Celii i Marca, których od dzieciństwa szkolili właśnie w tym celu władczy nauczyciele. […] Rywale nie wiedzą, że cyrk jest areną niecodziennej bitwy, w której bronią jest wyobraźnia. Kiedy zaś Celia i Marco dadzą się ponieść uczuciu, ich mistrzowie zdecydują się na bezwzględną interwencję. [źródło: wydawnictwo Świat Książki]

Kogo nie cieszy książka kupiona za równowartość ¼ oryginalnej ceny? Robiąc zakupy na Taniej Książce, moją uwagę przykuła szczególnie piękna okładka i ta śmiesznie niska cena. Zamówiłam Cyrk Nocy (wraz z 15 innymi książkami) już jakiś czas temu i od razu zaczęłam ją czytać. Szło mi świetnie i już prawie ją skończyłam, ale.. nie wiedzieć czemu odłożyłam. Moje drugie podejście do niej zakończyło się już doczytaniem książki, a moje wrażenia po niej przeżywam do dziś (będzie już jakiś tydzień po skończeniu).

W pierwszej kolejności koniecznie trzeba zwrócić uwagę na to, jak pięknie autorka wykreowała całe otoczenie w swojej książce. Myślę, że nie skłamię, jeśli powiem, że to jakby obraz namalowany słowami. Magiczny świat Cyrku Snów jest przedstawiony tak dokładnie i tak barwnie, że zatracając się lekturze odczuć możemy, jakby akcja toczyła się wręcz wokół nas. Mnogość przedstawionych miejsc jest tak różnorodna, że czytając Cyrk nocy nadziwić się nie mogłam, jak wielką wyobraźnię musi mieć pani Morgenstern.

Główni bohaterowie nie zawładnęli bezgranicznie moim sercem, niestety. Chociaż, gdy się dłużej zastanowię, dochodzę do wniosku, że owszem, zakochałam się. Kwestia kluczowa: czy główni bohaterowie to Celia i Marco czy też jest nim sam cyrk. Dwóch toczących ze sobą niecodzienną walkę magików stanowi, jak sądzę, jedynie tło do uwypuklenia najważniejszego bohatera (tego, którego pokochałam) – samego cyrku. Cyrku, który niejako jest samodzielnie (choć niezupełnie) funkcjonującym, żywym organizmem, który odgrywa w końcu kluczową rolę w książce Erin Morgenstern. Może autorka nie dopracowała sylwetek dwóch głównych postaci, a może (w co mocno wierzę i nie chcę myśleć inaczej) zrobiła to celowo, wykorzystując właśnie taki zabieg.

Oniryzm i wszechobecna magia to coś, co towarzyszy nam na wszystkich kartach Cyrku nocy. Niezwykle udany dobór słów i subtelność języka autorki sprawia, że książkę czyta się naprawdę szybko (pomijając mój do dziś niewytłumaczony zastój w jej czytaniu). Ta obrazowość językowa, którą możemy w niej znaleźć to coś, co zdecydowanie lubię w książkach i właśnie tym najbardziej mnie urzekła.

Wreszcie, czy Cyrk Nocy przynosi wraz z jego lekturą jakieś merytoryczne wartości? Ponadczasowa historia z magią i romansem w tle, która pokazuje, do jakich strasznych konsekwencji doprowadzić może manipulacja cudzym życiem. Miłość wszystko zwycięża, jednak ta książka ukazuje smutną rzeczywistość i skutki popełnianych kiedyś złych decyzji.

Lekturę Cyrku Nocy polecić mogę każdemu. Jest to nie tylko dramatyczny romans w niecodziennej scenerii, ale przede wszystkim magiczna baśń, która wciąga i pochłania czytelnika swoją historią.

Witajcie w Le Cirque des Rêves: w namiotach w biało – czarne paski czekają na was niezwykłe przeżycia, można się tam zgubić w gąszczu chmur, przechadzać po bujnym ogrodzie z lodu i podziwiać jak wytatuowana kobieta guma wciska się do szklanego pudełka. W tym świecie iluzji rozgrywa się zaciekła rywalizacja – pojedynek dwojga magików, Celii i Marca, których od dzieciństwa...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Martin i jego saga patrzyli na mnie z półki już od dobrego roku (jak to dobrze jest mieć młodszego brata, któremu nie szkoda było kilku stów na tak opasłe tomiszcza). Z początku jednak bardzo sceptycznie podchodziłam do całego halo na temat GOT. Serial, który wszyscy oglądali i wychwalali pod niebiosa przepełnił czarę goryczy i tak do tej pory książki leżały na regale odłogiem. Aż do teraz. Ucichły wszechobecne zachwyty, skończył się szał, więc przeprosiliśmy się z Panem Martinem i w końcu zaczęłam lekturę pierwszego tomu. Zawsze, gdy coś staje się tak popularne, mam obawy, czy aby na pewno sprosta moim oczekiwaniom. Wiele razy przecież się nie udało. Tym razem było inaczej.

W Zachodnich Krainach o ośmiu tysiącach lat zapisanej historii widmo wojen i katastrofy nieustannie wisi nad ludźmi. Zbliża się zima, lodowate wichry wieją z północy, gdzie schroniły się wyparte przez ludzi pradawne rasy i starzy bogowie. Zbuntowani władcy na szczęście pokonali szalonego Smoczego Króla, Aerysa Targaryena, zasiadającego na Żelaznym Tronie Zachodnich Krain, lecz obalony władca pozostawił po sobie potomstwo, równie szalone jak on sam. Tron objął Robert - najznamienitszy z buntowników. Minęły już lata pokoju i oto możnowładcy zaczynają grę o tron... (źródło opisu: Wydawnictwo Znak)

Początek był trudny. Gubiłam się totalnie w znajomości bohaterów. Nie mogłam rozróżnić głównych postaci, nie mówiąc już o tych pomniejszych. I jakoś tak.. ciężko mi szło. Strony wolno ubywały (przepadnij, śnieżnobiały papierze drukarski!), co jeszcze bardziej drażniło przy ciężkim rozpoczęciu. Jednak im dalej w las, tym rzadziej myślałam, ile już przeczytałam i skupiałam się tylko na treści. Nie jest to na pewno książka lekka, łatwa i przyjemna. Lektura wymaga dużego zaangażowania od czytelnika (spamiętać te wszystkie wątki i bohaterów – pewnie, udało się, ale po 1/3 książki) i zdecydowanie nie jest do przeczytania od tak, w parę godzin (przynajmniej dla mnie; komu się udało – chapeau bas!). Czy to minus? Nie uważam tak. Dzięki temu możemy dokładniej przyjrzeć się wszystkiemu, a gdy już pojmiemy, o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi, satysfakcja z lektury będzie podwójna, gwarantuję.

Gra o tron to książka niezwykle zawiła, z milionem intryg, różnorodnych wątków, o różnych charakterach. Dlatego każdy znajdzie coś dla siebie. Jednak zdecydowanie nie jest to tytuł nadający się na lekturę dla młodszego rodzeństwa. Naturalizm, jakim posługuje się autor jest brutalny, momentami ordynarny i wulgarny. Dosadność i ciętość języka Martina nie zionie bynajmniej prostactwem. Wszystko wydaje się być idealnie wyważone, dzięki czemu Gra o tron nadal zostaje lekturą napisaną ze smakiem.

Jak się ma sprawa z bohaterami? Jeśli chodzi o ilość, jedyne co mogę rzec, to to, że jest ich mnóstwo. Co do postaci, którą obdarzyłam szczególną postacią. Gdybym miała wybrać jedną, byłoby mi ciężko, ale chyba najprzyjemniej brnęłam w fabułę z punktu widzenia młodszych członków rodziny Starków. To takie fascynujące, jak dziecko odbiera i rozumie wypadki związane z wojną, walką o tron, wszechobecną śmiercią i coraz to nowymi intrygami. Bądźmy szczerzy, nie ma co się przywiązywać do jednego bohatera – jest ich tylu pewnie dlatego, żeby autor mógł spokojnie eliminować z gry kolejne osoby. Dlatego niczym zaskakującym nie powinien być fakt, że zanim zdążymy dobrze poznać danego bohatera, okrutny kat zetnie mu głowę lub też zginie w bohaterskiej (lub nie) walce.

Gra o tron to książka dla mnie w pewnie sposób szczególna. Odnowiła moje zamiłowanie do fantastyki i rozbudziła na nowo apetyt na ten gatunek. Śmiało przyznać mogę, że od czasu entego wertowania Harrego Pottera nie trafiłam na tak świetnie napisaną powieść fantasy. To już powinno być wystarczającą rekomendacją.

Martin i jego saga patrzyli na mnie z półki już od dobrego roku (jak to dobrze jest mieć młodszego brata, któremu nie szkoda było kilku stów na tak opasłe tomiszcza). Z początku jednak bardzo sceptycznie podchodziłam do całego halo na temat GOT. Serial, który wszyscy oglądali i wychwalali pod niebiosa przepełnił czarę goryczy i tak do tej pory książki leżały na regale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Od czego by tu.. A tak. Recenzja. Maciej Frączyk. Książka. Hmm.. W sumie czemu ja ją czytałam? Przecież nawet go nie oglądam. No nic. Przeczytałam, stało się. Teraz chyba słówko o niej, co? Na to wychodzić. Okej, to zaczynam.

Książka wpadła w moje ręce całkiem nieoczekiwanie i dotąd jakoś nie miałam przesadnej chęci ani parcia, by ją przeczytać. Jednak tak się złożyło, że trafiliśmy na siebie, pomyślałam czemu nie? No i przeczytałam. Czy zachwyt? Raczej niekoniecznie. Tragedia? Też nie. Zatem co takiego w tej książce jest, że mimo to całkiem przyjemnie się ją czytało? O tym zaraz.

Książka dla wielbicieli Macieja Frączyka, czyli Niekrytego Krytyka – polskiego władcy YouTube (prowadzi program Przemyślenia Niekrytego Krytyka), krytyka: filmów, seriali, gier, książek i reklam, a także internetowych celebrytów. Świetnie napisane, zabawne i ciekawe obserwacje z życia, zilustrowane satyrycznymi rysunkami i kodami do internetowych filmów Autora na YouTube. Książka dla młodszych i starszych, w której znajdą się wyznania Krytyka na temat języka młodzieżowego, edukacji szkolnej i seksualnej, poszukiwaniu sensu życia i życiowych wyborów, kobiet, subkultur młodzieżowych itd., a także jego życiowej pasji, tego, kim chciałby być, gdyby nie robił tego, co robi. /Zielona Sowa, 2012/

Jako, że jestem całkowicie uzależniona od internetu i jego zasobów, parę razy trafiłam na filmy Niekrytego na YT. Przyznam, że przyjemnie się je oglądało, jednak nie przykuły mojej uwagi na tyle, bym zaczęła to robić regularnie. Chyba po prostu inny typ filmów jest przeznaczony dla mnie. Do rzeczy jednak. Zacząć należy od tego, że książkę czytało mi się nad wyraz miło - bardzo lekko, oprawa graficzna też przyjemna dla oka. Wszystko poskutkowało tym, że owszem, książkę złapałam dawno, ale gdy wczoraj do niej usiadłam, wczoraj ją skończyłam.

Frączyk w swojej książce porusza bardzo różne tematy. Są to, jak mówi, takie kwestie, jakie podrzucili Mu widzowie. Jedne mniej, drugie bardziej ciekawe. Za to jednak winić go nie można, przecież pisał o tym, o czym "chcieliśmy" czytać. Nie sama tematyka mi się tutaj spodobała. Maciej Frączyk ma naprawdę warty uwagi styl pisania. Sposób, jakim operuje językiem; mieszanie (choć nie zawsze wyważone) wulgaryzmów i języka naukowego dają bardzo przyjemną dla oka całość. Widać, podczas czytania, zapał felietonisty autora, bowiem każdy rozdział, jest swego rodzaju felietonem, każdy to odrębny temat, na który napisano osobny tekst. Mimo to, wszystko ze sobą pięknie gra.

Nie można wymagać jednak, że taka książka będzie zmieniającym nasze życie arcydziełem. Z drugiej strony podejrzewam, że również nie taki był zamiar. Niemniej warto poświęcić jej tą godzinkę czy dwie (nie więcej) swojego czasu, choćby dla samego języka autora. Języka, który jest dowcipny, cięty, nieprzeciętnie inteligentny i naprawdę ciekawy.

Od czego by tu.. A tak. Recenzja. Maciej Frączyk. Książka. Hmm.. W sumie czemu ja ją czytałam? Przecież nawet go nie oglądam. No nic. Przeczytałam, stało się. Teraz chyba słówko o niej, co? Na to wychodzić. Okej, to zaczynam.

Książka wpadła w moje ręce całkiem nieoczekiwanie i dotąd jakoś nie miałam przesadnej chęci ani parcia, by ją przeczytać. Jednak tak się złożyło, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Z nazwiskiem Agnieszki Olejnik miałam styczność w 2014 roku, kiedy to moja koleżanka czytała jej inną powieść, mianowicie osławione już Zabłądziłam. Złożyło się tak, że nie zdążyłam od niej pożyczyć książki i tak nasze drogi się rozeszły. Rozeszły się po to, by na nowo trafić na siebie za sprawą książki Dante na tropie. Teraz już wiem, że będę musiała nadrobić zaległości jakie zrobiłam sobie w tym czasie.

Słowo od wydawnictwa: Anna Drozd przyjechała do małego miasteczka, kupiła piękną willę na uboczu, wyremontowała ją i zamieszkała w niej razem z wyżłem weimarskim o poetyckim imieniu Dante. Znalazła pracę w miejscowej bibliotece, a ponieważ była typem samotniczki, życie wśród bibliotecznych regałów bardzo jej odpowiadało. Mieszkańcy miasteczka zaintrygowani samotniczym życiem młodej kobiety, tonęli w domysłach, co też skłoniło Annę do porzucenia poprzedniego życia w dużym mieście. Większość stawiała na zawód miłosny, ale na nieszczęście plotkarzy, nikt więcej nie mógł się niczego o niej dowiedzieć.
Bomba wybucha, kiedy Dante na spacerze przynosi do nóg swojej pani zakrwawiony ludzki palec. Przerażona Anna biegnie na komisariat, gdzie poznaje komisarza Wiktora, podobnie jak ona pokiereszowanego przez życie. W spokojnym dotychczas miasteczku zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Osoby, z którymi Anna rozmawia, próbując wyjaśnić kryminalną zagadkę, umierają w tajemniczych okolicznościach. Wkrótce jej samej zaczyna grozić niebezpieczeństwo…
Czy Anna rozwikła tajemnicę zbrodni? Czy znajdzie spokój i zostanie w miasteczku z psem i mężczyzną przy boku?

Baardzo dawno nie miałam już w ręku żadnego kryminału, ani chociażby nic kryminałopodobnego. Kiedy zobaczyłam książkę pani Olejnik w zapowiedziach u kogoś na blogu, doszłam do wniosku, dlaczego nie? To może być miła odmiana. Tym bardziej okładka – może nie tytuł, bo dla mnie brzmi dla mnie trochę jak nagłówek zadania domowego drugoklasisty. Ale oprawa graficzna, kolory bardzo mi się spodobały.

Główna bohaterka książki – Anna Drozd to trzydziestopięciolatka, która w poszukiwaniu szczęścia opuszcza wielkie miasto i zatrzymuje się w niewielkiej miejscowości, Solcu. Postać wykreowana w ten sposób może zwać się szlagierem polskiej literatury kobiecej. Ileż to już książek czytałam o zranionych kobietach błądzących w poszukiwaniu szczęścia? Tu właśnie ujawnia się fakt, że książka napisana jest przez polską autorkę, nie da się ukryć. Ania jest typem samotnika i nie ma zbyt wielu przyjaciół. Gdy jednak cała akcja się zawiązuje, poznaje na swej drodze Wiktora, który jest policjantem w Solcu. Co się mogło z nimi dalej dziać musicie już przeczytać sami.

Dante na tropie to powieść, która skierowana jest raczej do kobiet. Czuć w niej ten polski klimat obyczajowości, jednak jednocześnie nie oznacza on złych cech tejże. Jest napisana językiem bardzo lekkim, przez co czyta się ją przyjemnie i naprawdę błyskawicznie. O ile część romansowa nieco mnie drażniła i wydawała się w tym wymiarze tak bardzo polska, o tyle wątek kryminalny zdecydowanie ratuje tutaj wszystko. Na początku brakowało mi trochę tego wiru akcji, jednak w niektórych momentach serce aż podchodziło mi do gardła. Okazuję się, że autorka bardzo zgrabnie i subtelnie (choć dla mnie mogłaby bardziej) dozuje czytelnikowi dawki adrenaliny. Dla miłośników mocniejszych wrażeń – wszystko wynagradza nam zakończenie, u mnie spotęgowane jeszcze czytaniem w środku nocy. Po prostu ze strachu kuliłam się pod kołdrą, ale z wypiekami pożerałam wręcz kolejne strony, chcąc czytać najszybciej jak się da. Mówią, że nieważne, jak zaczynasz, ważne jak kończysz. W tym wypadku zdecydowanie powiedzenie to się sprawdziło.

Książka Pani Olejnik to pozycja, którą szczerze mogę polecić. Mogę polecić tym, którzy szukają lektury na dwa wieczory, potrzebują relaksu i jednocześnie rozrywki. Książkę Dante na tropie czyta się naprawdę szybko, a to zapewne za sprawą nuty kryminału, która mnie w powieści urzekła. Bez niej książka byłaby jedynie kolejną obyczajówką na jedno kopyto, dzięki niej to lektura zdecydowanie godna polecenia.

Z nazwiskiem Agnieszki Olejnik miałam styczność w 2014 roku, kiedy to moja koleżanka czytała jej inną powieść, mianowicie osławione już Zabłądziłam. Złożyło się tak, że nie zdążyłam od niej pożyczyć książki i tak nasze drogi się rozeszły. Rozeszły się po to, by na nowo trafić na siebie za sprawą książki Dante na tropie. Teraz już wiem, że będę musiała nadrobić zaległości...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka zwyczajnie mnie zmęczyła. Czytając ją prawie rok, chyba dałam temu dowód dostatecznie. Bronte? Tak. Jednak zdecydowanie nie ta książka.

Książka zwyczajnie mnie zmęczyła. Czytając ją prawie rok, chyba dałam temu dowód dostatecznie. Bronte? Tak. Jednak zdecydowanie nie ta książka.

Pokaż mimo to

Okładka książki Harry Potter. Filozoficzny czarodziej Jorgen Gaare, Oystein Sjaastad
Ocena 5,1
Harry Potter. ... Jorgen Gaare, Oyste...

Na półkach: , , ,

Miałam się dziś zabierać za napisanie paru słów o skończonej wczoraj Księdze cmentarnej, jednak tej czytelniczej katastrofy pominąć nie mogę i od razu po skończonej lekturze dorwałam się do pisania o porażce, jaką jest Harry Potter. Filozoficzny czarodziej.

Szczerze mówiąc, nawet nie wiem, od czego zacząć. Jest tego tyle, że ciężko mi wszystko uporządkować. Od początku lektury tej książki wypunktowywałam sobie uwagi, jakie potem zawrę w opinii o niej. Rzadko zdarza mi się coś takiego, chyba że coś konkretnie tłucze mi się po głowie (zazwyczaj są to pojedyncze myśli do poszczególnych książek). Tym razem z czasem jak strony upływały, tworzył się wręcz wypunktowany plan z uwagami na temat Filozoficznego czarodzieja. Chyba nie pozostaje mi nic innego jak zwyczajnie je wymienić i krótko rozwinąć.

Gaare i Sjaastad stworzyli książkę o filozofii w Harrym Potterze. Taki był pierwotny zamysł. Rezultatem jednak jest miałki podręcznik do nauki filozofii – to zwyczajny przekrój przez epoki, zaznaczenie konkretnych postaci i to by było na tyle. Harry’ego Pottera w Harrym Potterze jest tyle co nic. Liczyłam na coś, co pozwoli mi odkryć nowe, nieznane smaczki sagi, uaktualniające mi dodatkowo to wszystko, dostałam natomiast suche fakty, niekoniecznie związane z tematem głównym. Jednak gdy już występują jakieś związki pomiędzy omawianą książką a rzeczoną wcześniej filozofią, autorzy snują naciągane wywody, które wręcz wydają się czytelnikowi śmieszne.
Infantylność książki obnażona jest szczególnie w niebagatelnych błędach, jakie w sobie posiada. Przykładowo:
„W Hogwarcie zaczyna wrzeć erotyzm […]”*
„[Slughorn] miał wyraźne powody, by nie zdradzić całej prawdy , prawdopodobnie dlatego, iż nie pasowała do jego napuszonego wizerunku.”**
Gdzie w Hogwarcie wrzał erotyzm? Czy tylko ja jestem tak ślepa, że nie zauważyłam tego rozpasania fizycznego na kartach powieści? I w którym momencie Slughorn był napuszony? Bo ja chyba cierpię na jakieś zaburzenia wzroku. Te i inne faile możemy znaleźć zaczytując się w tą lekturę.

Wydawca miał naprawdę ciekawy pomysł na wydanie tej publikacji. Każda strona wygląda bardzo barwnie – różne czcionki, wielkości, tu cytat, tam biogram, tutaj obrazek – wszystko prezentuje się naprawdę ładnie. Jednak gdy przyjrzymy się obrazkom, poczytamy cytaty, łącząc je z treścią to de facto nie mają one nic wspólnego z tym, co czytamy jako tekst główny. Wszystkie materiały dodatkowe są jakby w ogóle nie wyselekcjonowane, umieszczone tam od czapy. To wszystko sprawia, że potencjał książki został zduszony już w zarodku i skazany na porażkę.

Kolejnym minusem jest fakt, że Filozoficznego czarodzieja nie powinni czytać ludzie, którzy z sagą o Harrym jeszcze się nie zaznajomili. Owszem, wiadomo, książka miała być uzupełnieniem tego wszystkiego. Dokładnie, uzupełnieniem, a nie streszczeniem jej.
Śmieszyły mnie także niezmiernie ciągłe odwołania do Biblii – myślę, że autorka pisząc o przygodach Harry’ego jako ostatnią chwyciłaby Biblię, aby się nią inspirować (ale to moje subiektywne zdanie.)
Wspominając już o autorce omawianej w książce sagi, zastanawia mnie bardzo, co Ona na taki komentarz do serii o Harrym? Nie szukałam niczego na ten temat w sieci, jednak jestem bardzo ciekawa, jak odebrała tą arcynadinterpretację swojego dzieła.

Rzeczywistość jest taka, że Rowling stworzyła jeden z najbardziej kasowych bestselerów ostatnich lat? Dekady? Zgarnęła (i zgarnia) za swojego Graala kupę pieniędzy i to zapewne był niezły motor do napisania takiej książki dla dwóch autorów. Pieniądze rządzą tym światem i niepohamowana ich rządza może opętać każdego. Chęci są, jednak nie każdy jest do tego stworzony.

Książki nie polecam nikomu. Ta dwójeczka jest tylko za to, że dowiedziałam się paru ciekawostek, niestety jednak nie związanych kompletnie z HP. Jest ich jednak zaledwie dwie? Dlatego śmiało możecie sobie książkę darować, a tymi ciekawostkami spokojnie się z Wami podzielę i nic Was nie ominie :D Mimo srogich opinii na lubimy czytać uparłam się na tą książkę no i mam za swoje. Daaaawno nie czytałam nic tak wybitnie słabego. Zatem omijajcie Filozoficznego czarodzieja szerokim łukiem!

* Harry Potter. Filozoficzny czarodziej – s. 114
* tamże – s. 175

Miałam się dziś zabierać za napisanie paru słów o skończonej wczoraj Księdze cmentarnej, jednak tej czytelniczej katastrofy pominąć nie mogę i od razu po skończonej lekturze dorwałam się do pisania o porażce, jaką jest Harry Potter. Filozoficzny czarodziej.

Szczerze mówiąc, nawet nie wiem, od czego zacząć. Jest tego tyle, że ciężko mi wszystko uporządkować. Od początku...

więcej Pokaż mimo to