rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Wydany po polsku Derleth skompletowany. „Tropem Cthulhu” było (jak dotąd) ostatnią pozycją tego autora dostępną na rodzimym rynku, której nie przeczytałem, ale zmieniło się to jakiś czas temu, słów zatem kilka.

Nic nowego w tym temacie nie wymyślę – jeśli ktoś nie jest twardogłowym maniakiem Lovecrafta, który będzie się czepiać dialogów (te są tylko u Derletha), powielania pomysłów czy korzystać bezrefleksyjnego „nikt tak nie pisze jak MiStRz”, to zabawa jest przednia. Znajomość pierwowzorów obowiązkowa, dużo tu odniesień, analogii, powrotów do znanych już miejsc, ale wszystko sprawnie przygotowane. Mamy zatem adekwatnie kwiecisty styl, nieco lovecraftowskiego krindżu w postaci np. nietoperzowatych stowrów, multum niedopowiedzeń, formę stylizowaną na jakieś dzienniki/pamiętniki/notki prasowe itp., gremia archeologów, językoznawców, muzealników, którzy badają nieznane, także wszystko na swoim miejscu. Dodatkowym plusem jest ładne „rozciągnięcie” tego uniwersum w czasie, gdyż o ile cały ten „świat przedstawiony” u Lovecrafta kończy się na początku lat 30., tak tutaj (bez spojlerów się tego nie da oddać) Derleth opisuje zdarzenia dziejące się ponad dekadę dalej – i zamyka wszystko ładną klamrą. Aż naszła mnie myśl, a gdyby tak jakiś kolejny sprawny epigon ciągnął to dalej, na lata 70., 80. i tak dalej?
Na uwagę zasługuje też kompozycja, bo niby to zbiór opowiadań, ale wszystkie one kapitalnie zawiązują się z sobą, co powoduje, że tak naprawdę jest to jednolita powieść (stąd obowiązkowo trzeba czytać po kolei) – ciekawa forma, pochwalam, rzadko takie coś się spotyka.
Z minusów? Oczywiście, podobnie jak chyba większość miłośników Lovecrafta, nie podoba mi się umniejszenie rangi Przedwiecznych – wolę wersję, że są oni niepowstrzymywalnym, wszech potężnym złem i nie ma dla ludzkości nadziei, aniżeli jakieś derlethowskie dyrdymał o strąceniu z piedestału, ale ok, mogę na to przymknąć oko. Dalej? No cóż, to po prostu „Lovecraft”, a więc trzeba go sobie dawkować, by nie przekroczyć progu kiczowatości, było nie było, bez mała obecnego w prozie Samotnika z Providence i powtarzalności schematów (miałem z tym problem przy „Obserwatorach spoza czasu” – trafiał szlag, gdy n-ta historia zaczynała się w ten sam sposób od kupna/przejęcia/otrzymania w spadku tajemniczego domostwa, w którym zalęgło się plugastwo… uuuuuu…).

Werdykt? Spokojne 7 na 10 w swoim gatunku. Po raz kolejny dostałem to, co chciałem – lekką lekturę do pociągu czy klapnięcie w ogrodzie.

Wydany po polsku Derleth skompletowany. „Tropem Cthulhu” było (jak dotąd) ostatnią pozycją tego autora dostępną na rodzimym rynku, której nie przeczytałem, ale zmieniło się to jakiś czas temu, słów zatem kilka.

Nic nowego w tym temacie nie wymyślę – jeśli ktoś nie jest twardogłowym maniakiem Lovecrafta, który będzie się czepiać dialogów (te są tylko u Derletha),...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

rzeczytałem sobie opowiadanko słynnej Daphe du Maurier, zatytułowane "Nie oglądaj się teraz". Książkę (zbiór opowiadań, ale tu będzie tylko o tytułowym) wyłowiłem kiedyś z bibliotecznej wyprzedaży za jakieś 2 złote, odleżała swoje, i przyszedł czas, by przeczytać. Film, rzecz jasna, oglądałem i to jakieś dobre 10 lat temu. Pamiętałem go dość nieźle - ciężkawy, nieprzyjemny, zimny klimat, trochę psychodelii, no i to zakończenie - nie, żebym był strachliwy, także nie skoczyłem ani nie śniło mi się po nocach, ale naprawdę jest mocne i zaskakujące. Oczywiście ma swoje mankamenty (cały film), ale oceniałem na plus. A opowiadanie? No cóż, w takich momentach, po zakończonej lekturze, zawsze zazdroszczę filmowcom/scenarzystom/producentom/reżyserom (ktokolwiek odpowiada za ekranizację w największych stopniu) wyobraźni i ulepienia niezłej produkcji z czegoś tak... nijakiego. Jednowymiarowe, bez jakiejś wciągającej fabuły, ot takie czytadło, które normalnie z głowy wyleciałoby mi po kilku dniach, tutaj stanowi kanwę dla (niejednego widza) legendarnego dzieła. To naprawdę trzeba umieć, żeby jakieś 40-50 stron historyjki przerobić na porządne kino w gwiazdorskiej obsadzie.

Kilka razy miałem już podobne wrażenia (generalnie rzadko przyrównuję filmy do książek - może kiedyś o powodach - a już na pewno nigdy nie użyję sformułowania, że "książka jest zawsze lepsza od filmu" itp.), gdy zastanawiałem się, jak z nijakiego/bezbarwnego/nieciekawego/przeciętnego itp. opowiadania/książki ktoś robi dobre kino - Skazani na Shawshank, Sotnikow, Nawiedzony do na wzgórzu, Cena strachu, Pociąg - kilka innych jeszcze wyłowię. Kojarzycie podobne przypadki, gdy zaskoczył Was (na minus) literacki pierwowzór albo, jak dużo udało się z niego "wyciągnąć"?

rzeczytałem sobie opowiadanko słynnej Daphe du Maurier, zatytułowane "Nie oglądaj się teraz". Książkę (zbiór opowiadań, ale tu będzie tylko o tytułowym) wyłowiłem kiedyś z bibliotecznej wyprzedaży za jakieś 2 złote, odleżała swoje, i przyszedł czas, by przeczytać. Film, rzecz jasna, oglądałem i to jakieś dobre 10 lat temu. Pamiętałem go dość nieźle - ciężkawy, nieprzyjemny,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Odhaczania "klasyki" ciąg dalszy. Dziś na rozkładzie "Nawiedzony dom na wzgórzu" Shirley Jackson.

Werdykt? Będzie krótko - porażka. To znaczy, nie zrozumcie mnie źle, książka nie jest jakimś totalnym gniotem, ale doprawdy nie sposób zrozumieć fenomenu tego dzieła. Nie ma tu za grosz klimatu, charakterystycznych bohaterów, jakiejś wielkiej tajemnicy czy zaskakującego zakończenia. Momentami bardzo przypomina jakąś "babską", infantylną literaturę (wiem, że teraz to już niemodne tak mówić, ale co zrobić, gdy takie skojarzenia). Historyjka jakich wiele, ot, po prostu mamy tu tytułowy nawiedzony dom, w którym coś gdzieś stuka albo w jakimś pokoju jest zimniej niż w pozostałych. 🤪 Na to wszystko zjawia się pan badacz zjawisk paranormalnych i dobrana z łapanki grupa asystentów. Cała fabuła to miałkie rozmowy, picie alkoholu, w końcówce coś drga i tyle.

To historyjka dobra jako opowiadanie na, nie wiem, na góra 40-50 stron w jakiejś antologii typu "Księga strachu". Jak zatem wyjaśnić fenomen tego "klasyka"? Ekranizacje? Być może tak, to zawsze pomaga rozsławić dzieło. Nurt amerykański? Bez wątpienia - Amerykanie, ubodzy w historię i kulturę, lubią egzaltować ichniejszą muzykę, literaturę czy nawet malarstwo (przypomnę, to kraj, w którym powstała tylko jedna doktryna filozoficzna). Fuks? Jest to jakiś trop, wiecie, czasem powstaje 100 takich samych książek, a sukces odnosi akurat ta jedna (ileż to książek o czarodziejach, a Harry Potter tylko jeden zrobił taką furorę).

Odhaczania "klasyki" ciąg dalszy. Dziś na rozkładzie "Nawiedzony dom na wzgórzu" Shirley Jackson.

Werdykt? Będzie krótko - porażka. To znaczy, nie zrozumcie mnie źle, książka nie jest jakimś totalnym gniotem, ale doprawdy nie sposób zrozumieć fenomenu tego dzieła. Nie ma tu za grosz klimatu, charakterystycznych bohaterów, jakiejś wielkiej tajemnicy czy zaskakującego...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Szaleństwo Cthulhu Arthur C. Clarke, Heather Graham, Lois H. Gresh, Caitlín R. Kiernan, J.C. Koch, Joseph S. Pulver Sr., Daniel Schweitzer, Michael Shea, John Shirley, Robert Silverberg, William Browning Spencer, Melanie Tem, Jonathan Thomas, K.M. Tonso, Harry Turtledove, Donald Tyson
Ocena 6,0
Szaleństwo Cth... Arthur C. Clarke, H...

Na półkach:

„Szaleństwo Cthulhu” od Wydawnictwo Vesper. Ufff…. Cóż to była za… mordęga? Niedosyt? Rozczarowanie? Mam spory problem z oceną tej książki i chyba (jak wielu) miałem zupełnie inne oczekiwania. Do rzeczy.

Oczywiście jako miłośnik Lovecrafta, który przeczytał prawie wszystko, co wyszło spod jego ręki (zostały niedobitki tworzone z kimś/poprawiane itp.), szukam co jakiś czas zamienników/epigonów/prozy ”okołolovecraftowskiej”. Swoją rolę spełnił np. Derleth (słabszy, sztampowy, ale jednak spełnił) czy zbiory opowiadań w stylu „Dziedzictwo Lovecrafa” (czytane wiele lat temu, nadal miło wspominam). Wiadomo – żadna to wielka literatura, można rzecz, że temat już przemaglowany po stokroć, no ale co zrobić, skoro ma to swój urok i zwyczajnie, mimo wielu słabości, lubię ten styl i ten klimat. Naturalnie ucieszyłem się, gdy dowiedziałem się, że Vesper startuje z całą serią hołdującą Lovecraftowi pt. „Kroniki Arkham”. O poziom wydań byłem spokojny, pozostało tylko wyczekać i konsumować. Gdzieniegdzie przebijały się jakieś znane nazwiska (dla całego cyklu – C. Clarke, Gaiman, Joshi itd.), okładki rozbiły wrażenie, człowiek nastawił się po prostu na więcej Lovecrafta nienapisanego przez Lovecrafta.

Pierwszy tom – „Szaleństwo Cthulhu”, czyli zbiór stworzony w oparciu o „W górach szaleństwa” . To akurat jedna z mniej przeze mnie lubianych historii spośród tych klasycznych i najbardziej uznanych. Nie znaczy, że jest zła, co to, to nie. Ma ciekawy punkt wyjściowy, klimacik podróży w nieznane (gdy świat był jeszcze ogromny i niezbadany), potem rażą nieco głupotki fabularne i nieco kiczu, ale ogólnie wychodzi na plus, choć, jak wspomniałem, nie jest to mój faworyt. To opowiadanie otwiera zbiór i w ostatecznym rozrachunku nieco podnosi ogólną ocenę tego wydawnictwa, gdyż, było nie było, zajmuje sporą jego część. Dalej jest tylko gorzej. Zamiast więcej „plugawego bluźnierstwa, którego słowami nie sposób oddać” mamy jakieś dziwne, czasem i głupkowate wariacje. Jest tu historia o jakichś naćpanym zespole, którego managerem jest niejaki pan Howard i pingwiny podbijające cały świat, mamy ultrasuchara od C. Clarke’a (szalony Arab Abdul Al-Haszysz, hehe, dobre, boki zrywać! – humor rodem z polskich kabaretów), nudne, mało wyraziste historyjki o grobowcach, kompletnie bez związku z mitologią Cthulhu itd. Sytuację ratuje kilka opowiadań w starym stylu (np. historia pewnego eksploratora napisana w zawsze sprawdzającej się formie dziennika/pamiętnika), coś niecoś o monstrach spod lodu, ale, serio, chyba niektóre konkursowe antologie wydane przez małe wydawnictwa (od kolegów dla kolegów), pełne podpalonych grafomanów wypadają na tym tle lepiej.

Książkę męczyłem prawie rok. Dawkowałem po opowiadaniu, bo inaczej nie szło. I sądząc po innych opiniach, na które natrafiłem w Internecie widać, że nie tylko ja jestem potwornie rozczarowany. Z ogromnego tomiszcza wartych uwagi jest tylko otwierające opowiadanie i może 4–5 ze środka. Polecam tylko ortodoksom Lovecrafta, reszta może sobie darować.
Z tego też powodu, póki co, kompletnie przeszła mi ochota na „Widma nad Innsmouth” (to akurat jedno z bardziej przeze mnie lubianych i cenionych).

„Szaleństwo Cthulhu” od Wydawnictwo Vesper. Ufff…. Cóż to była za… mordęga? Niedosyt? Rozczarowanie? Mam spory problem z oceną tej książki i chyba (jak wielu) miałem zupełnie inne oczekiwania. Do rzeczy.

Oczywiście jako miłośnik Lovecrafta, który przeczytał prawie wszystko, co wyszło spod jego ręki (zostały niedobitki tworzone z kimś/poprawiane itp.), szukam co jakiś czas...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Maglowania "Biblioteka Grozy" wydawnictwa C&T ciąg dalszy. Jakoś tak naszła mnie w ostatnim czasie ochota, by nieco nadrobić zaległości z tej serii, a to już kolejny jej tom przeczytany w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Padło na słynącego przede wszystkim z „Carmilli” (którą oceniam bardzo dobrze) Josepha Sheridana le Fanu i jego „Osobliwe zdarzenia”.

Książka nie odbiega specjalnie poziomem od pozostałych z serii, które przeczytałem w tym roku. Zaletą jest tradycyjnie ładny, dostojny język (ale to typowe dla epoki) i klimat XIX-wiecznej Irlandii (no, odrobinkę szeroko pojętej Wielkiej Brytanii). Z wad? Historie są zaskakująco mało pomysłowe (nie mogę w pełni oddać wrażeń bez spojlerów, więc nie rozwijam myśli), mamy długi „moment wejścia”, bywa że opowiastki nieco się wloką, a co za tym idzie niespecjalnie wciągają, grozy nie ma za wiele, a i nie każda historia (jest ich siedem) zawiera elementy nadprzyrodzone – trafniej określić je można jako thriller, może nawet kryminał aniżeli horror czy jakieś „niesamowitości”. Czy to źle? Nie do końca, oczekiwałem nieco staroświeckiego czytadła, takie też dostałem, nic specjalnego, ale i żadna tragedia, typowe 6/10 z zaznaczeniem, że to nie proza dla każdego (język, powolna narracja).

Zdecydowanie bardziej polecam „Carmillę” - to jest naprawdę dobra opowieść, która wciąga od pierwszych stron, ma pewną tajemnicę i zaskakuje odwagą w niektórych tematach, ale o niej może kiedyś, innym razem.

Maglowania "Biblioteka Grozy" wydawnictwa C&T ciąg dalszy. Jakoś tak naszła mnie w ostatnim czasie ochota, by nieco nadrobić zaległości z tej serii, a to już kolejny jej tom przeczytany w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Padło na słynącego przede wszystkim z „Carmilli” (którą oceniam bardzo dobrze) Josepha Sheridana le Fanu i jego „Osobliwe zdarzenia”.

Książka nie odbiega...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na ładne wznowienie Washingtona Irvinga czekałem bardzo długo. Nie, żebym był jego jakimś wielkim fanem, ale było to nie było, to klasyk opowieści niesamowitych, który zainspirował mnóstwo filmów, gier, piosenek, grafik, obrazów i innych wytworów kultury, także należało mu się piękne wydanie. Nie miały ku temu zakusów specjalizujące się w literaturze grozy wydawnictwa z "Biblioteka Grozy" wydawnictwa C&T na czele, zrobiło to wreszcie Wydawnictwo Nowa Baśń. Efekt? Umiarkowany.

Będzie krótko – na plus twarda oprawa, ładna okładka, ilustracje w środku (choć niestety tylko trzy), niska cena. Na minus? Na Bogów (cytując klasyka), jeśli już wznawianie taką klasykę, to dajcieże ludziom coś więcej niż trzy opowiadania, które w małym formacie, dużą czcionką zajmują niecałe 130 stron, a ich lektura zajmie co bardziej wprawnemu czytelnikowi niecałą godzinę! Toż to wydanie z lat 60. zawiera kilka historyjek więcej, a wy, robiąc niezłą pompę i naprawdę starając się przy całej reszcie dajecie TRZY opowiastki i nazywacie to „… i inne opowiadania”?

Samego Irvinga umiarkowanie polecam – nie jest to klasyczna groza, to raczej opowieści z dreszczykiem z dużą dawką humoru, mocno budujące ubogi folklor amerykański (wówczas dopiero kształtującego się kraju tak naprawdę), także jeśli ktoś szuka kogoś kalibru Blackwooda, Lovecrafta czy innego Chambersa, to trafił pod zły adres. Jednak lektura czytana z odpowiednim dystansem daje sporo radości. Można, nie trzeba, a mnie pozostaje dalej czekać na porządne wznowienie (czyt. z większą ilością tekstów!)

Na ładne wznowienie Washingtona Irvinga czekałem bardzo długo. Nie, żebym był jego jakimś wielkim fanem, ale było to nie było, to klasyk opowieści niesamowitych, który zainspirował mnóstwo filmów, gier, piosenek, grafik, obrazów i innych wytworów kultury, także należało mu się piękne wydanie. Nie miały ku temu zakusów specjalizujące się w literaturze grozy wydawnictwa z...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Koszmary Hazel Heald, H.P. Lovecraft
Ocena 7,2
Koszmary Hazel Heald, H.P. L...

Na półkach:

„Odhaczania” Lovecrafta ciąg dalszy. Będzie krótko, bo i nad czym się tu rozwodzić? „Koszmary” to skromna objętościowo (pięć opowiadań na niecałych 150 stronach), niczym niezaskakująca książka, która jednak spełniła swoją rolę i jako np. urlopowe czytadło albo lektura na jeden długi, mroźny albo deszczowy jesienny wieczór jak znalazł.

O tym, ile w tej książce jest Hazel Heald, a ile Lovecrafta dyskutować nie chcę – psychofani tego drugiego zarzekają się, że to jest jego autorskie dzieło, ci bardziej krytyczni mogą określić je jako bardziej udany fanfik, niemniej jest tu dużo Samotnika z Providence i gdyby nie drugie nazwisko – dałbym się złapać, że to w pełni on, solo. Pięć historii jest wszakże bardzo dla niego typowych – jakieś dawne artefakty, dziwne eksperymenty pseudomedyczne i alchemiczne, rzecz jasna wzbudzające niekiedy uśmiech politowania opisy nieopisywalnej grozy i twarzy dorosłych mężczyzn powykrzywianych w plugawym przerażeniu (😃), ale jest i fajniutki klimat, jest dobry flow, historyjki nie są za krótkie czy za długie, czyta się szybko, lekko, łatwo i przyjemnie.

„Koszmary”, jak już wspomniałem wcześniej, w pełni mnie zadowoliły, spodziewałem się takiej pozycji w stylu 6/10 i taką też dostałem. Polecam wszystkim miłośnikom Lovecrafta, bo mimo że tworzone w duecie, to spokojnie z 2–3 opowiadania przerastają poziomem niektóre jego bardziej znane, kanoniczne utwory (szczególnie te „kosmiczne”, które dla mnie są bełkotliwe i pretensjonalne) i są przyjemnym uzupełnieniem tychże. Nie chcę zbytnio spojlerować, ale pojawia się i Cthulhu, i „Nienazwane kulty” von Juntza, i istoty zamieszkujące Ziemię przed człowiekiem, także mamy kolejne poszerzenie uniwersum/mitologii Chulthu.

Na koniec minus - zaskoczony byłem poziomem ilustracji (jedna do każdej opowieści) - nie wiedziałem, że tak marne rysuneczki mogą trafić do książki (wiecie, w szkole czy później w liceum to koledzy ładniej bazgrali na marginesie zeszytu z nudów na matematyce), ale zerknięcie na nazwisko figurujące w stopce rozwiało wątpliwości.

Ach, książka, podobnie jak większość publikacji od "Biblioteka Grozy" wydawnictwa C&T do wyciągnięcia za kilkanaście złotych, polecam nabyć w pakiecie, co by raz za przesyłkę zapłacić.

„Odhaczania” Lovecrafta ciąg dalszy. Będzie krótko, bo i nad czym się tu rozwodzić? „Koszmary” to skromna objętościowo (pięć opowiadań na niecałych 150 stronach), niczym niezaskakująca książka, która jednak spełniła swoją rolę i jako np. urlopowe czytadło albo lektura na jeden długi, mroźny albo deszczowy jesienny wieczór jak znalazł.

O tym, ile w tej książce jest Hazel...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nieznany szerszemu gronu Colin Insole jest kolejnym pisarzem, którego Wydawnictwo IX zdecydowało się wprowadzić na polski rynek, a jako że jest to literatura niełatwa (o czym zaraz), bez „zaplecza” w postaci np. podczepiania się pod uznane marki/uniwersa (patrz: Joshi, Derleth itp.), tym bardziej trzeba pochwalić wydawców za odwagę. I życzyć sukcesu!

Colin Insole kupił mnie swoją osobą nim przeczytałem choćby słowo z jego zbioru opowiadań, dzięki umieszczonemu na skrzydełku zdjęciu. Facet o aparycji kloszarda bądź zmęczonego życiem cynicznego dziada od razu wkupił się w moje łaski (lubię tych wszystkich szczerych twórców i/lub lumpeninteligentów) i był miłą odmianą od nabzdyczonych czarno-białych fotografii „mistrzów” prozy psychologicznej z papierosem w ustach (no, ewentualnie w ręce). Wydanie także jest w pełni luksusowe (z przedmową, posłowiem, dedykowaną zakładką, klimatyczną okładką), także nie pozostało nic innego jak zanurzyć się w lekturze pochodzącego (co istotne) z Wielkiej Brytanii autora.

Pierwsza i najważniejsza kwestia na dzień dobry – to książka trudna i bardzo specyficzna. Język bardzo kwiecisty (czasem aż do przesady), historie się „toczą” (czyt. powolutku, na spokojnie), wszystko odbywa się gdzieś na granicy snu i jawy, czasem fabuła prowadzi donikąd, bo tak naprawdę chodzi o sam nastrój i maestrię słowa. Pięknie to wszystko Insole „cyzeluje”, ale nim sięgniecie po lekturę, chcę wyraźnie ostrzec – jeśli polegliście lub nie przepadacie za językiem w stylu Conrada czy Żeromskiego, którzy potrafili rozprawiać przez kilka stron o „omiatanych mglistą zawiesiną polach, kędy pada strzała gorejąca, skąpana gdzieś w resztkach popołudniowego słońca”, to absolutnie nie powinniście sięgać po „Epifanie”. Nie ma tu klasycznej grozy, upiorów, zagadek z przeszłości, nawiedzonych domostw (niektórym może to zasugerować okładka), a i sam chyba sklasyfikowałbym tę pozycję bardziej jako „literaturę piękną”, aniżeli „misterium grozy”.

Werdykt? Mając świadomość tego, czego się spodziewać, sięgnąć po „Epifanie” jak najbardziej warto. To piękna proza, bardzo melancholijna, która uwiodła mnie swoim nastrojem – tu jakiś obdrapany opuszczony dom, tam zapomniana bocznica kolejowa (w ogóle sporo tu kolei, kolejny plus dla kryptomikola, którym gdzieś tam, w jakimś pierwiastku jestem), wszystko jeszcze takie dziewicze, dopiero z początku XX wieku, nim świat jeszcze nie „zmalał”. A że wydawca dość wyraźnie sygnalizuje nawiązania do Meyrinka czy Schulza, (bywa, że Insole robi z nich bohaterów swoich historii) i akcja rozgrywka się w bliskiej nam kulturowo Europie Wschodniej i Środkowej, można poczuć się dość swojsko.

Jak już wspomniałem w pierwszym akapicie – naprawdę trzeba sporej odwagi, by będąc (było, nie było) małym wydawnictwem, opartym na modelu pasjonackim, zdecydować się na publikację i promowanie tak wymagającej i wciąż nietypowej (niemasowej?) literatury, która nawet na goodreads.com zbiera raptem po kilkanaście-kilkadziesiąt głosów (prędzej szukałbym takich pozycji w ofercie PIW-u np.). Gratuluję wyłowienia takiej „perełki” i z chęcią wysłucham kiedyś kolejnej części podcastów/wywiadów, w której ludzie z „Dziewiątki” zdradzą historię tego wydania.

Nieznany szerszemu gronu Colin Insole jest kolejnym pisarzem, którego Wydawnictwo IX zdecydowało się wprowadzić na polski rynek, a jako że jest to literatura niełatwa (o czym zaraz), bez „zaplecza” w postaci np. podczepiania się pod uznane marki/uniwersa (patrz: Joshi, Derleth itp.), tym bardziej trzeba pochwalić wydawców za odwagę. I życzyć sukcesu!

Colin Insole kupił...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Cóż to była za bomba! 💣 Świetna, budząca wiele skrajny emocji lektura, która pozostanie ze mną na dłużej, czyli wydana przez Tajfuny „Gąsienica” autorstwa Edogawy Ranpo. Na wstępie podkreślę, że to nie jest stricte horror, zjawiska paranormalne i takie tam. Więcej tu opowiastek kryminalnych, ze sprawnie wymyśloną i zaskakująca intrygą, które jednak potrafią wywołać nie tyle dreszczyk, co najprawdziwszy dreszcz. Niektóre zachwycają czarnym humorem, inne swoistą „nikczemnością” bohaterów, jeszcze inne groteską i makabrycznością pomysłów.

Wydanie jest piękne – elegancki papier, świetna okładka, wartościowa przedmowa, z której dowiemy się o tym, jak rozwijała się ówczesna literatura japońska, jak „segregowano” ją na lepszą i gorszą (co ciekawe Ranpo uchodził za miałkiego twórcę od banalnych opowieści – ależ się te czasy zmieniły, a i wartość takiej literatury gatunkowej, widząc co serwują nam zarówno ci wielcy, jak i kameralni wydawcy), a także o wpływach Edgara Allana Poego na twórczość rzeczonego Ranpo (ciekawostka: Edgar Allan Poe = Edogawa Ranpo, przeczytajcie na głos 😉). Faktycznie, najwięcej tu historyjek detektywistycznych, ale nawet tak „zblazowanego” czytelnika jak ja, który przemaglował takich opowieści na pęczki, potrafiły one zaskoczyć. Największe zaś wrażenie zrobiło tytułowe opowiadanie – „Gąsienica” – które swoim motywem przypomina pewną głośną książkę, która doczekała się ekranizacji, która zainspirowała pewien zespół do napisania pewnej piosenki, ale zdradzić nie mogę nic, bo sypnąłbym soczystymi spojlerami – w każdym razie Ranpo był wcześniej, a rzeczona historia potrafi wręcz obrzydzać.

Polecam jak najbardziej – dalekowschodnie spojrzenie na te tematy przynosi pewną świeżość, zaskoczenie. Delektować się można stylem (dzisiaj mało już tak się pisze) i różnorodnym klimatem. Jeśli ukaże się coś więcej tego pana – na pewno sięgnę. 😎

Cóż to była za bomba! 💣 Świetna, budząca wiele skrajny emocji lektura, która pozostanie ze mną na dłużej, czyli wydana przez Tajfuny „Gąsienica” autorstwa Edogawy Ranpo. Na wstępie podkreślę, że to nie jest stricte horror, zjawiska paranormalne i takie tam. Więcej tu opowiastek kryminalnych, ze sprawnie wymyśloną i zaskakująca intrygą, które jednak potrafią wywołać nie tyle...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zbiór opowiadań „Opowiem ci mroczną historię” był moją pierwszą przygodą ze Stefanem Dardą – rzekomo jednym z najlepszych i najpopularniejszych autorów grozy w Polsce. Pierwszą i potencjalnie ostatnią, o czym poniżej. 👇

Na wstępie – książkę kupiłem w 2020 roku, gdy po wielomiesięcznym lockdownie świat miał chwilę oddechu i w ramach wsparcia lokalnych księgarń nabyłem ją za jakieś 15 złotych. Nazwisko dość głośne, rozpoznawalne, także wypadałoby się z czymś zapoznać, a chyba najlepszą okazją są opowiadania właśnie – krótka forma nie przytłacza, nie rozczaruje tak bardzo jak wielgachna powieść, którą wreszcie się porzuci, gdy „nie podejdzie” i szkoda czasu, da ogląd w różnych stylistykach, pomysłach itd. Dlatego tak chętnie po nie sięgam – nie tylko w przypadku literatury grozy/horroru, także w pozostałych gatunkach. W przedmowie autor zaznacza, że to jego pierwsze próby literackie, napisane jeszcze przed flagowymi „Czarnym wygonem” czy „Domem na wyrębach”, zatem byłem wyrozumiały. Okoliczności „czytelnicze” również sprzyjały – długi weekend nad morzem, więc jako wakacyjne czytadło jak znalazł.

O poszczególnych historiach nie ma się co rozdrabniać. To dość mało oryginalne i mało wciągające opowiastki ze wszelkimi mieszkającymi w blokach Magdami, którym życie się nie ułożyło i mającymi ciekawe, ale niesatysfakcjonujące prace, pijącymi whisky Maćkami – że niby tak się buduje w tego typu literaturze wiarygodność postaci. Sam styl poprawny, choć ubogi w słowa, czułem się trochę jakbym czytał jakiegoś Mastertona czy innego Cobena – idzie lekko, szybko, ale ja oczekuję czegoś więcej. Pewnie gdybym miał piętnaście lat byłoby fajniej, lektura robiłaby większe wrażenie, no ale w tym przypadku nawet jako plażowa książeczka, którą czyta się jednym okiem i w każdej chwili można się od niej swobodnie, bez żalu oderwać, sprawdza się umiarkowanie. Fabuła z np. „Retrowizji” na myśli przywodzi mi jakąś literaturę młodzieżową typu „tajemnica fantastycznego zegara” albo „Jonathan superagent i zamek tysiąca królów”, grozy tutaj tyle co nic, wspomniani bohaterowie to figury skonstruowane na modłę wypracowań licealisty (gdy ma kryzys to dajmy mu papierosy i alkohol itd.), generalnie trudno mi wyrazić się w jakikolwiek sposób pochlebnie – pomyślcie sobie – przeczytaliście takie „Wierzby” Blackwooda, przeczytaliście „Wij” Gogola, „Małpią łapkę” Jacobsa itd. itp. a potem sięgacie po coś takiego i wmawia się wam, że oto jakaś najczystsza groza, król rodzimego podwórka horroru itd. – nie ze mną te numery. 😉

No i ostatnia kwestia – lektura nie okazała się kompletną klapą, bo to wspomniany zbiór opowiadań – gdy jakieś zbyt zaczęło żenować, zaraz się kończyło i lecimy dalej. Ale pan Darda słynie z książek, całych cykli jak „Dom na wyrębach” i chciałbym się utwierdzić w przekonaniu, że nie warto, ale strach mi nie pozwala – czy te tomiszcza napisane są równie nijako jako „Opowiem ci mroczną historię”? Powinienem w ogóle brać je do ręki? Nie zachęcają wszakże same tytuły typu „Dom na wyrębach II” czy „Nowy dom na wyrębach” – brakuje tylko „Jeszcze nowszy dom na wyrębach”, „Nowy dom na wyrębach kontratakuje” i „Zmartwychwstanie jeszcze nowszego domu na wyrębach III”.

Zbiór opowiadań „Opowiem ci mroczną historię” był moją pierwszą przygodą ze Stefanem Dardą – rzekomo jednym z najlepszych i najpopularniejszych autorów grozy w Polsce. Pierwszą i potencjalnie ostatnią, o czym poniżej. 👇

Na wstępie – książkę kupiłem w 2020 roku, gdy po wielomiesięcznym lockdownie świat miał chwilę oddechu i w ramach wsparcia lokalnych księgarń nabyłem ją za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dziś na rozkładzie „Szalupy z Glen Carrig” Williama Hope’a Hodgsona od "Biblioteka Grozy" wydawnictwa C&T, czyli bardzo przyjemna ramotka.

Pierwszy raz z tym pisarzem miałem styczność przy okazji zbioru opowiadań „Tropiciel duchów”, który okazała się bardzo, ale to bardzo rozczarowujący. Klimatu za grosz, intrygi i rozwiązania zagadek rodem ze „Scooby-Doo”, co najwyżej staromodny styl pisania był zaletą, ale ja po prostu taki styl lubię, także pochwała poszła niejako „z urzędu”. „Szalupy…” to jednak inna rodzaj opowieści – przede wszystkim to jedna historia, żaden tam zbiorek, która czerpie pełnymi garściami ze sprawdzonych składników – katastrofa, podróż w nieznane, odkrywanie niezbadanych lądów (pamiętajmy, że w momencie pisania na świecie wciąż pozostawało wiele do odkrycia i opisania), klimat przygody, tajemnica i gotowe. Książka nie rości sobie pretensji do bycia czymś więcej, jest po prostu przyjemną historią marynarzy, którzy cudem uniknęli śmierci, lecz prądy morskie/oceaniczne znoszą ich do coraz to wymyślniejszych krain, gdzie czekają różnorakie zagrożenia – brzmi sztampowo, widziało się/czytało się takie opowiastki wiele razy, ale w tym przypadku uroku dodaje wspomniany język i wyobraźnia autora (więcej zdradzić nie mogę. Naturalnie nie jest to wielka literatura, nawet nie jest znakomitym horrorem, ale ma swoje plusy (u mnie pulsuje dodatkowo za morski klimat – lubię marynistyczne powieści, także marynistyczne wątki w powieściach🙃) i ostatecznie mogę ją polecić, choć ci, którzy nie gustują w niegdysiejszej prozie pokroju Poego, Dickensa czy Jamesa lub drażni ich zanadto elegancki język, pewnie psychologiczne uproszczenia itd., mogą ją sobie darować.

Za to szczególną uwagę na tę pozycję powinni zwrócić psychofani Lovecrafta – widać tu sporo podobieństw i są też… macki. 😉

Dziś na rozkładzie „Szalupy z Glen Carrig” Williama Hope’a Hodgsona od "Biblioteka Grozy" wydawnictwa C&T, czyli bardzo przyjemna ramotka.

Pierwszy raz z tym pisarzem miałem styczność przy okazji zbioru opowiadań „Tropiciel duchów”, który okazała się bardzo, ale to bardzo rozczarowujący. Klimatu za grosz, intrygi i rozwiązania zagadek rodem ze „Scooby-Doo”, co najwyżej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mimo pompowanego od lekko dwóch lat balonika, mimo obietnicy horroru aspirującego do miana literatury pięknej i całej tej otoczki ”czegoś lepszego”, nauczony doświadczeniem, pozostawałem spokojny. I słusznie. „Poławiacz” Johna Langana okazuje się poprawną lekturą, mającą swoje zalety, ale też wpisuje się w nieznośną ostatnimi czasy manierę niepotrzebnego „przepompowania” (wersja dla innych – przehajpowania).

Szybko, od plusów – mogę docenić język. Co prawda gawędziarski styl nie każdemu będzie pasować, tutaj historia się TOCZY, trzeba ją opowiedzieć dokładnie, z każdej strony, wtrącić jakieś prozaiczne opisy, co kto lubi – dla mnie ok. Druga sprawa – kompozycja szkatułkowa, czyli „ktoś powiedział komuś, że kiedyś ktoś inny usłyszał”. Zerkam pobieżnie na jakieś opinie, że można się pogubić od natłoku postaci i linii czasowych – no proszę was, nie przesadzajmy. Trzecia sprawa – osadzenie akcji w najlepszym dla grozy okresie – koniec XIX i początek XX, gdy technologia i postęp jeszcze nie obnażyły świata, to naturalne horrorowe środowisko. Uwielbiam. Czwarta sprawa – nawiązanie do dawnych, europejskich (niemieckojęzycznych w dużej mierze) legend i podań. Jak czerpać, to od najlepszych prawda?

I wszystko fajnie, ogólne wrażenia z lektury mogę ocenić pozytywnie, nie zgrzytałem zębami, nie czułem zażenowania, ale obyło się bez zachwytów, takie 6/10 i puszczenie książki w świat. „Poławiacz” okazuje się ostatecznie dość banalną historyjką o stracie, niczym wielkim jak chciałbym tego wydawca i (chyba) pisarz. Tutaj pojawia się jednak większy problem, obecny także wśród rodzimych autorów, a mianowicie zbędne nadawanie dziełu większej wartości, niźli zasługuje. Zrozumcie – gdy czytam horror, kryminał itd. oczekuję oczywiście uczciwego podejścia do czytelnika, logiki, pomysłu, ale trzeba być chyba niespełna zmysłów, by te przyjemne bądź co bądź (lubię, czytuję itp.) gatunki wynosić na piedestał. Różnorodność jest fajna, jest potrzebna, lubię i „Szklaną pułapkę” i „Tam, gdzie rosną poziomki”, lubię i Chopina i Modern Talking, ale proszę, nie wmawiajcie mi, że banalny w swym wydźwięku „Poławiacz” to jakaś wielka literatura. Dzięki takim działaniom (monitorując też inne „aspirujące” dzieła) robi się czasem niedobrze. To trochę jak mityczne „weird fiction” (wymyślone de facto przez faceta od bzyczących krewetek) – gatunek, który robi furorę i tak mocno się go obecnie lansuje chyba tylko po to, by dumny z siebie pisarz, mający obowiązkowo fanpage z 345 obserwującymi, który przyozdabia czarno-białe zdjęcie rzeczonego autora w zamyślonej pozie, nie musiał opowiadać znajomym, że pisze horrory (czyli przez wielu odgórnie ocenianych jako literaturę miałką), ale że jest wielkim artystą-myślicielem, co to WEIRD FICTION tworzy. Że wiecie, to nie jakieś byle co, tylko szalenie „mondra” i „guemboka” literatura. Nie róbcie z mrówki słonia, mierzcie siły na zamiary. I bądźcie uczciwi, bo takie działanie jest niepotrzebne. Gdy człowiek liznął Sołżenicyna, Shakespeare’a, Manna czy innego Turgieniewa, to w życiu nie pomyśli, że jakiś „Poławiacz” to wielka literatura (i proszę nie oskarżać mnie z automatu o snobizm, bo to najprostsze, takie mam zwyczajnie wrażenia). Zdecydowanie preferuję, gdy podchodzi się do czytelnika uczciwie (no chyba, że dla kogoś innego to jest uczciwe podejście - wmówimy ci, że to coś "poważnego", a ty połechtasz swojego ego, że niby z ciebie taki "wyrobiony" czytelnik, co to takie wielkie rzeczy czytuje, a nie byle chłam).

Mimo pompowanego od lekko dwóch lat balonika, mimo obietnicy horroru aspirującego do miana literatury pięknej i całej tej otoczki ”czegoś lepszego”, nauczony doświadczeniem, pozostawałem spokojny. I słusznie. „Poławiacz” Johna Langana okazuje się poprawną lekturą, mającą swoje zalety, ale też wpisuje się w nieznośną ostatnimi czasy manierę niepotrzebnego „przepompowania”...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Obserwatorzy spoza czasu August Derleth, H.P. Lovecraft
Ocena 7,2
Obserwatorzy s... August Derleth, H.P...

Na półkach:

„Obserwatorzy spoza czasu”. Ależ to była przyjemna lektura, dostałem wszystko to, czego oczekiwałem. Kolejne brakujące, „okołolovecraftowskie” dzieło przeczytane.

Powinienem napisać coś słowem wstępu? Zainteresowani doskonale znają historię listownej przyjaźni Derletha i Lovecrafta, wiedzą, jakie zasługi ma ten pierwszy w popularyzacji drugiego, co wnikliwsi uważają czasem jego postawę za kontrowersyjną, ale nie o tym pora. Cieszę się, że Zysk i S-ka Wydawnictwo wydało „Obserwatorów…”, bo co jak co, ale januszy allegro wspierać nie zamierzałem i płacić ponad 100 złotych za zmęczone książeczki z obżartymi rogami (naturalnie stan: bdb+), dzięki czemu euforia była jeszcze większa. Piękna okładka (chyba najlepsza z tych „zyskowych”), twarda oprawa, elegancki druk, przedmowa, wszystko jest na miejscu.

O samych opowiadaniach? Dostajemy 100% Lovecrafta w Lovecrafcie ze wszystkimi wadami i zaletami. To podobny poziom, jak „Maska Cthulhu” – mamy utarte schematy opuszczonych domostw (tutaj często, może aż za często, otrzymywanych w spadku), tajemniczych ksiąg, pierwotnego zła, wracamy do Dunwich, Innsoumth, dostajemy ten sam kwiecisty język, niemałą porcję kiczu (choć zabrakło moich ulubionych bzyczących krewetek) i rozkoszujemy się tym klimacikiem. Nie ma potrzeby wymyślania koła na nowo albo klepania truizmów. Różnice? Derleth dokłada dialogi i to chyba tyle (formalnie). O reszcie polecam przekonać się samodzielnie. Wszyscy miłośnicy tego typu literatury będą bardzo zadowoleni. A przynajmniej powinni.

„Obserwatorzy spoza czasu”. Ależ to była przyjemna lektura, dostałem wszystko to, czego oczekiwałem. Kolejne brakujące, „okołolovecraftowskie” dzieło przeczytane.

Powinienem napisać coś słowem wstępu? Zainteresowani doskonale znają historię listownej przyjaźni Derletha i Lovecrafta, wiedzą, jakie zasługi ma ten pierwszy w popularyzacji drugiego, co wnikliwsi uważają...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Opowieści niesamowite z języka angielskiego Edward Frederick Benson, Ambrose Bierce, Algernon Blackwood, Robert W. Chambers, Charles Dickens, Nathaniel Hawthorne, W.W. Jacobs, Henry James, Montague Rhodes James, Joseph Sheridan Le Fanu, H.P. Lovecraft, Arthur Machen, Charlotte Perkins Gilman, Edgar Allan Poe, John William Polidori, Walter de la Mare
Ocena 7,8
Opowieści nies... Edward Frederick Be...

Na półkach:

Opowieści niesamowite z języka angielskiego od Państwowy Instytut Wydawniczy, czyli kolejny tom legendarnej serii.

O samej serii rozpisywać się nie trzeba. Absolutnie każdy, kto lubuje się w niesamowitych opowiastkach z pogranicza grozy i fantastyki powinien traktować ją jak biblię – we wszystkich dotychczasowych tomach znalazły się absolutne perełki perełek. Bo czegoś tu nie ma? Jest słynna „Zagłada domu Usherów”, jest Lovecraft z autoironicznym „Nienazywalnym”, jest legendarna wampirza lesbijka „Carmilla”, jest wstrząsająca „Małpia łapka”, znany z serialu „Detektyw” Król w żółci i tak dalej. Cudowny klimat, świetne przekłady i pan Płaza, który jak zwykle spisał się na medal.

Na dobrą sprawę trudno byłoby wyselekcjonować inne flagowe, niepokojące historie z języka angielskiego. No, może dałbym coś bardziej lovecraftowskiego (samego Lovecrafta w sensie, coś z mitologii Cthulhu), ale zapewne zrezygnowano z tego, bo ten ostatnio jest maglowany potwornie, może z sentymentu dałbym „Wrzeszczącą czaszkę”, a i losy Usherów nie zaliczają się do moich ulubionych, ale nie wybrzydzajmy.

Pozostaje tylko zastanowić się, czy seria opowieści niesamowitych to czasem nie najlepsze, co wydaje się obecnie na polskim rynku w tym gatunku? Zeszyty opowieści z dreszczykiem, seria „Fantastyka i groza” (tak, wiem, że wcześniej był powielony „Czarny pająk” itp.) to zamierzchłe czasy. W latach 90. taka proza została wypchnięta przez kiczowate horrory, z obecnie żyjących pisarzy trudno wskazać kogokolwiek, kto mógłby równać poziomem do Dickensa czy le Fanu (jakieś pojedyncze przypadki), inni wydawcy skupiają się raczej na pełnoprawnych książkach a nie nowelistyce, królem grozy zaś nazywa się Kinga. Czy miłośnik klasycznej grozy, elegancko wydanej z posłowiem itd. może liczyć na coś lepszego? Nie sądzę.

Opowieści niesamowite z języka angielskiego od Państwowy Instytut Wydawniczy, czyli kolejny tom legendarnej serii.

O samej serii rozpisywać się nie trzeba. Absolutnie każdy, kto lubuje się w niesamowitych opowiastkach z pogranicza grozy i fantastyki powinien traktować ją jak biblię – we wszystkich dotychczasowych tomach znalazły się absolutne perełki perełek. Bo czegoś tu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dziś pod lupą kolejna polska, „okołolovecraftowska” pozycja wydana nakładem budzącego mieszane uczucia Wydawnictwo Novae Res. „Czarny Bóg” od Krzysztofa Wrońskiego.

Na wstępie – zaintrygował mnie opis, ulokowanie akcji w powojennym polskim grajdołku, zachęciły dobre opinie. I mam z tą książką problem. Z jednej strony doceniam rozeznanie w temacie, warsztat pisarski, dobre oddanie epoki, z drugiej zaś pozycja okazała się… zwyczajnie nudna. Wiecie, leci człowiek przez pierwsze strony, jest fajnie, język nie przeraża amatorszczyzną, jest jakaś tajemnica, coś czyha, a potem człowiek dalej czyta i czyta, i czyta i mija 200 stron i nic się nie dzieje. W tego typu literaturze element „wciągający” jest niezbędny, to nie proza psychologiczna i wybitny znawca „dusz”, żeby na takie tematy poświęcić tyle miejsca. Opowieść ostatecznie okazuje się rozczarowująca, rozwiązanie akcji niesatysfakcjonujące, wszystko można było (a nawet należało) zmieścić na 300 stronach łącznie i powieść tylko by na tym zyskała.

Niemniej jednak, mimo wielu słabości widać potencjał. Wiem, sam nie przepadam za eufemistycznymi recenzjami gniotów typu „napisał to mój znajomy z grupy, to przecież nie wysmaruję negatywa, że to kiszka, podsumuję zatem słowami typu „widać potencjał, jest nadzieja na lepsze, nieźle jak na debiut””, ale w tym przypadku… po prostu widać potencjał. Mamy dobry warsztat, mamy pomysł, nie ma tutaj typowych dla początkujących autorów niedojrzałości, grafomanii, napuszenia etc.

I na koniec kwestia wydawnictwa. Wiem, że wydawnictwa vanity bywają obśmiewane, ale zdaje się, że akurat w Novae Res zaczynało co najmniej kilku przyzwoitych autorów, którzy nie wiedzieć czemu nie przeszli przez „zwykłą procedurę”. „Czarny Bóg” spokojnie mógłby zostać opublikowany gdzie indziej, jest po stokroć lepszy niż wiele wypocin wydawanych jako „pełne niepokoju, tajemnicy, łamiące schematy literatury grozy…”, które ostatecznie okazują się marnotrawstwem papieru. Widzę, że akurat historia Krzysztofa Wrońskiego ma happy end, publikował w Wydawnictwo Vesper, gdzieś tam się przebił, ale dlaczego do kroćset diabłów „Czarnego Boga” nie przytuliło wydawnictwo nievanity? A może taka była jego wola? By debiut po prostu wrzucić w self-publishingu?

Dziś pod lupą kolejna polska, „okołolovecraftowska” pozycja wydana nakładem budzącego mieszane uczucia Wydawnictwo Novae Res. „Czarny Bóg” od Krzysztofa Wrońskiego.

Na wstępie – zaintrygował mnie opis, ulokowanie akcji w powojennym polskim grajdołku, zachęciły dobre opinie. I mam z tą książką problem. Z jednej strony doceniam rozeznanie w temacie, warsztat pisarski, dobre...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Duch z Canterville oraz inne opowiadania" od Wydawnictwo CM. Opinia będzie dwutorowa - jedna o samej twórczości Oscara Wilde'a, druga na temat tego konkretnego wydania.

W zbiorze znajduje się kilka opowiadań tj.:

- Duch z Canterville (The Canterville Ghost, 1887)
- Zbrodnia Arthura Saville'a (Lord Arthur Savile's Crime, 1891)
- Modelowy milioner (The Model Millionaire, 1887)
- Portret pana W.H. (The Portrait of Mr. W.H., 1889)
- Sfinks bez sekretu (The Sphinx Without a Secret, 1887)

Nie wszystkie są stricte grozowe/niesamowite, uczulam więc tych, którzy spodziewają się horroru czy duchów w każdym z nich. Niemniej jakąś hmm... tajemnicę mają wszystkie z nich. Bo jest i duch w tytule, jest zbrodnia i jest sekret. 😉 Tytułowa historia? Doskonały pastisz, inteligentny, cięty humor i zaskakujący zwrot akcji w samym finale. Historyjka godna swej renomy. "Zbrodnia..."? Równie zacna zabawa konwencją, w niektórych miejscach zabawna, w innych zaś skandaliczna (a szczególnie w roku powstania). "Modelowy..." to raczej podnosząca na duchu ciekawostka, "Portret..." to niezłe i wnikliwe śledztwo w sprawie tajemniczego osobnika (tak, to dobre określenie) z otoczenia Shakespeare'a, wreszcie ostatnia opowieść z bolesnym brakiem morału - lubię to.

Oscara Wilde'a nie trzeba przedstawiać. Są tutaj charakterystyczne dla jego prozy elementy, jest ta lekkość pióra, dostojny język tamtych lat, ech... można by wymieniać i wymieniać. Zbiór polecam tym bardziej, że nawet jeśli kogoś przerośnie literatura tamtych czasów lub nie trafi w jego gusta czytelnicze, to nie straci wiele - jest on tani i krótki. 😉

A o samym wydaniu? Doceniam dobór propozycji wydawniczych tego dość kameralnego wydawnictwa, widać jednak, że jest ono trochę "biedne" (skromne te wydania, marna strona internetowa, lichy marketing i promocja), ale trudno przejść obojętnie obok tak rażącej redakcji i korekty. Tekst oparto na przekładzie z 1922 roku, niejednokrotnie nie poprawiono pisowni i nie przystosowano do obecnych standardów i zasad (patrzenie na "nie" pisane z przymiotnikami rozłącznie boli), kilka literówek, zdania rozpoczynające się małą literą (!). Szkoda, że brakuje tego "szlifu" i chyba pomysłu, bo tytuły w ofercie mają przezacne!

"Duch z Canterville oraz inne opowiadania" od Wydawnictwo CM. Opinia będzie dwutorowa - jedna o samej twórczości Oscara Wilde'a, druga na temat tego konkretnego wydania.

W zbiorze znajduje się kilka opowiadań tj.:

- Duch z Canterville (The Canterville Ghost, 1887)
- Zbrodnia Arthura Saville'a (Lord Arthur Savile's Crime, 1891)
- Modelowy milioner (The Model Millionaire,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dziś na rozkładzie „Potępiona” Bartłomieja Fitasa wydana przez Dom Horroru Wydawnictwo.

Pozostaję na krajowym podwórku, dalej „monitorując” rodzimych autorów. Będzie krótko i konkretnie, bez specjalnego uzasadniania. „Potępiona” to jedna z tych pozycji, po których przeczytaniu zaczynam wątpić w jakiekolwiek wydawnicze standardy i racjonalną ocenę jakości danego dzieła. Jest nędzną książką, przypominającą wypociny rozentuzjazmowanego licealisty, napisana infantylnym językiem, w niedojrzały sposób portretująca bohaterów (ach ci przeżywający rozterki „gliniarze” przy butelce alkoholu, zaciągający się papierosami), pełna naiwności i zbędnie ohydna. A przy tym wszystkim pisana „na poważnie”, czyli popełnia największy grzech literatury niskich lotów.

Wypada zatem zastanowić się, co stoi za „sukcesem” omawianej pozycji? Pierwsza rzecz – to, że moja opinia jest na wskroś negatywna, nie oznacza, że książka nie znajdzie swoich odbiorców. Zdaje się, że chyba lepiej dla niej gdyby była reklamowana jako B-klasowy horror (jak np. Guy N. Smith czy te zastępy morderczych stworzeń od Siwca i nie ma w tym nic złego) aniżeli przejmująca powieść grozy połączona z kryminałem – wszakże są ludzie, którzy potrzebują 13. części „Halloween” czy „Piątku trzynastego” i w to „podziemie” mógł trafić Fitas. Druga sprawa – okładka z Valakiem. Sorry, ale skojarzenie tak oczywiste, że pewnie niejeden kupił ze względu na nią. Trzecia sprawa – mityczny, nieobiektywny „gust”. Zatem dla mnie to gniot, a kto inny znalazł coś dla siebie.

Pozostaje tylko życzyć, że Fitas może jakoś dojrzeje literacko, widzę, że dalej bawi się w pisarstwo i może z lepszym skutkiem? Póki co nie, ale być może hen, hen kiedyś tam sięgnę po jakąś kolejną pozycję i życzę powodzenia. Niemniej, „Potępioną” odradzam w jakiejkolwiek postaci – szkoda czasu, pieniędzy, czegokolwiek, co można na nią poświęcić.

Dziś na rozkładzie „Potępiona” Bartłomieja Fitasa wydana przez Dom Horroru Wydawnictwo.

Pozostaję na krajowym podwórku, dalej „monitorując” rodzimych autorów. Będzie krótko i konkretnie, bez specjalnego uzasadniania. „Potępiona” to jedna z tych pozycji, po których przeczytaniu zaczynam wątpić w jakiekolwiek wydawnicze standardy i racjonalną ocenę jakości danego dzieła....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Przeklęty rejs” Krzysztofa Kowalskiego od Wydawnictwo Phantom Books. Werdykt? Jest przyzwoicie!

Do książki podszedłem bez specjalnych oczekiwań, ot niejednokrotnie sparzyłem się na polskich debiutantach / młodych pisarzach / przeegzaltowanych fanatyków Lovecrafta, ale nie oznacza to, że z góry przekreślam każdą kolejną propozycję w tym nurcie. I słusznie, bo „Przeklęty rejs” okazał się pozycją nad wyraz dobrą. Co zaważyło o pozytywnej ocenie? Po kolei:

Książka jest dość gruba, a mimo to udało się utrzymać właściwe tempo, uniknąć dłużyzn i zbędnych opisów. Od początku do końca czyta się nieźle, fabuła nie skręca w stronę absurdów, wszystko trzyma się kupy.

Język. Autor może pochwalić się całkiem bogatym słownictwem i niezłym stylem. Nawet opisy wymiocin wyszły elegancko 😉. Plus odpowiednia (lecz nieprzesadzona) stylizacja na czas akcji.
Subtelna groza. Mimo, że to dzieło „okołolovecraftowskie” to nie za dużo tu ohydy i oczywistej grozy. Ta jest obecna, ale jakby gdzieś obok. Spora część książki to przyzwoita powieść przygodowa, może nawet powieść drogi (rejsu?). Bohaterowie są wiarygodni, ba, nawet lepiej zbudowani niż niejedna lovecraftowska figura, która bywa tylko pretekstem do opowiedzenia historii, niźli pełnoprawnym osobnikiem z krwi i kości.

„Przeklęty rejs” to naprawdę niezła pozycja. Unika typowych dla debiutantów błędów napuszenia (czyt. udawania, że jest się czymś więcej niż faktycznie jest), nie rości sobie pretensji, język i historia są dojrzałe i nie czuć, że odpowiada za nią młody autor. Miła niespodzianka, szkoda, że jakoś tak o niej cicho – dlatego poświęcam jej swoją notkę.

„Przeklęty rejs” Krzysztofa Kowalskiego od Wydawnictwo Phantom Books. Werdykt? Jest przyzwoicie!

Do książki podszedłem bez specjalnych oczekiwań, ot niejednokrotnie sparzyłem się na polskich debiutantach / młodych pisarzach / przeegzaltowanych fanatyków Lovecrafta, ale nie oznacza to, że z góry przekreślam każdą kolejną propozycję w tym nurcie. I słusznie, bo „Przeklęty...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Wigilia pełna duchów. Zbiór opowiadań grozy Emily Arnold, G. B. Burgin, Francis Marion Crawford, Arthur Conan Doyle, Elizabeth Gaskell, Andrew Haggard, Montague Rhodes James, Charlotte Riddell, Isabella F. Romer, Edith Wharton
Ocena 6,9
Wigilia pełna ... Emily Arnold, G. B....

Na półkach:

Świetny zbiorek, dużo klasyki, choć wiadomo jak to w przypadku opowiadań – jedne lepsze, inne gorsze, ale całościowo „Wigilia pełna duchów” od Zysk i S-ka Wydawnictwo wypada naprawdę nieźle!

Na wstępie – niech Was nie zmyli tytuł. Choć mowa tu o świętach, to motyw ten pojawia się w nielicznych historiach. Zbiór ten wypada ocenić po prostu jako opowiadania niesamowite z domieszką grozy. Wiele z nich nie jest strasznych – pojawiają się typowe motywy straty, tęsknoty, naprawy relacji z bliskimi (już po śmierci) itp. Prawdziwy horror występuje może w kilku z nich. Prawdziwą perełką okazała się dla mnie „Wrzeszcząca czaszka” Francis Marin Crawford, niemal równie pozytywnie oceniam „Ducha lalki” tej samej autorki oraz „Kapitana Gwiazdy Polarnej” Arthura Conana Doyle’a. Niemniej, każda opowiastka zasługuje na uwagę, każdy samodzielnie wybierze te najbardziej smakowite.

„Wigilia pełna duchów” to doprawdy zacna lektura, w skali 1-10 oceniłbym na mocne 7, może 7,5. Naturalnie sporo opowiadań pojawia się w innych zbiorach, poszczególni autorzy doczekali się samodzielnych wydań w kolekcji "Biblioteka Grozy" wydawnictwa C&T, lecz nawet ale jeśli niekoniecznie gustujecie w tych historyjkach o duchach sprzed 100 lat i więcej, wykwintnym, staromodnym języku, to i tak w ramach sięgnięcia po „coś innego” warto. Dla tych, którym ten gatunek jest obcy, niniejszy zbiór może być dobrym „starterem”, punktem zaczepnym, by drążyć dalej w temacie klasycznej literatury niesamowitej.

Świetny zbiorek, dużo klasyki, choć wiadomo jak to w przypadku opowiadań – jedne lepsze, inne gorsze, ale całościowo „Wigilia pełna duchów” od Zysk i S-ka Wydawnictwo wypada naprawdę nieźle!

Na wstępie – niech Was nie zmyli tytuł. Choć mowa tu o świętach, to motyw ten pojawia się w nielicznych historiach. Zbiór ten wypada ocenić po prostu jako opowiadania niesamowite z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Jeździec na niebie i inne opowiadania” Ambrose’a Bierce’a od Wydawnictwo Dolnośląskie to niepozorna perełka, która grozą jest tylko w części, ale po którą trzeba koniecznie sięgnąć. Nabyłem ją za 3 złote w sieci Tak Czytam i od razu polubiłem się z autorem. Zdaje się, że nadal jest ona dostępna w tak niskiej cenie, nic tylko brać.

Pozycja sklasyfikowana jako „literatura piękna” bądź „klasyka” faktycznie jest niezłym misz-maszem gatunkowym. Mamy tu nieco wojny secesyjnej, nieco humoru i absurdu, wreszcie grozę. Co ciekawe, największe wrażenie zrobiły na mnie opowieści wojenne, niekiedy potrafiące nieźle wstrząsnąć czytelnikiem, zwłaszcza na samym końcu (w ogóle Bierce w wielu tych historiach daje niezły popis w finale), lecz znajdujące się pod koniec zbioru opowiastki grozowe także potrafią być zdumiewające – czasem niezła groteska, czasem solidny horror. Niekiedy zaskakiwała mnie odwaga autora, innym razem "okrutność" historii dziwnie współgrała z pięknym językiem typowym raczej dla prozy obyczajowej.

Zachwyca język, zachwyca klimat, to stara, dobra literatura, którą konsumuje się dostojnie, pomalutku chłonąc kolejne zdania. Wiem, że Ambrose Bierce trafił także do "Biblioteka Grozy" wydawnictwa C&T, ale to wciąż mało. Autor dalej czeka na odkrycie i solidne wydanie, w twardej oprawie. Naprawdę warto poszperać. Polecam przede wszystkim miłośnikom klasycznej literatury grozy.

„Jeździec na niebie i inne opowiadania” Ambrose’a Bierce’a od Wydawnictwo Dolnośląskie to niepozorna perełka, która grozą jest tylko w części, ale po którą trzeba koniecznie sięgnąć. Nabyłem ją za 3 złote w sieci Tak Czytam i od razu polubiłem się z autorem. Zdaje się, że nadal jest ona dostępna w tak niskiej cenie, nic tylko brać.

Pozycja sklasyfikowana jako „literatura...

więcej Pokaż mimo to