rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

"Wielki świat" Pierre'a Lemaitre to wyjątkowa powieść łącząca w sobie kilka gatunków literackich. Jest to zarówno powieść historyczna, political-fiction, jak i społeczno-obyczajowa oraz kryminalna. Bywa smutno, bywa strasznie, ale bywa też całkiem zabawnie i zaskakująco, co typowe dla tego autora.
Powieść wielowątkowa, gdzie podróżujemy między Bejrutem, Paryżem a Sajgonem przez wiele lat, sięgając często retrospekcji rodzinnych zawiłości. Zanurzamy się z jednej strony w świat dużych pieniędzy, a z drugiej w powojenną biedę.
Lemaitre jak zawsze sprytnie łączy wątki, płynnie przechodzi między postaciami i choć mocno rozciąga swą opowieść w czasie i przestrzeni, nie pozwala czytelnikowi zgubić sensu opowieści.
„Wielki świat” wciąga czytelnika w wir zdarzeń już na samym początku, rozpędzając się z rozdziału na rozdział, aby przywalić w nieoczekiwanym momencie tak, że czytelnik musi zbierać szczękę z podłogi. A tych zaskakujących ciosów jest naprawdę dużo. Autor zręcznie łączy wątki kryminalne z elementami historii powojennej Francji i Indochin, tworząc niezwykle bogatą i wszechstronną opowieść, dla której tłem są zarówno dzieje rodziny Pelletierów, jak i dzieje ludzi, którzy przetrwali II wojnę światową tylko po to, by obudzić się w świecie stojącym na głowie, niemającym pozornie żadnego sensu.
Bohaterowie powieści są wyraźnie i wiarygodnie przedstawieni, a ich losy budzą silne emocje. Nie ma tu jednego głównego bohatera, naprzemiennie są nimi trzej bracia – Jean, Étienne i François oraz ich siostra Hélène, spadkobiercy słynnej i dobrze prosperującej (choć nie zawsze) fabryki mydła. Tu każda postać mogłaby być kimś innym, niż jest, gdyby potrafiła wpisać się w ramy obowiązujących zasad, często niedorzecznych, idiotycznych, gdyby zacisnęła pięści i zęby, i nie wychodziła przed szereg. Jednak ci ludzie mają marzenia, ambicje i zszargane nerwy, a to każe im iść pod prąd, co może skończyć się dla niech źle. Może, ale nie musi. Przynajmniej tak im się wydaje.
Trudna powojenna rzeczywistość oraz (nie)zwykłe rozterki życiowe prowadzą każdego z nich w różne rejony społecznej egzystencji. Bezrobocie, namiętność seksualna, chęć niesienia pomocy potrzebującym i walka z korupcją, a nawet niepohamowana chęć mordu. W tej książce wszystko może się wydarzyć i zdaje się, że wszystko jest usprawiedliwione. Czy na pewno?
Wszyscy bohaterowie powieści, a jest ich całkiem sporo (bohaterowie drugiego planu są równie ciekawi i porywający), próbują odnaleźć się w powojennej rzeczywistości, żyjąc według własnego kodeksu, własnych zasad i własnych marzeń. Drogi jednych krzyżują się z losami innych, tworząc złożoną sieć zależności i relacji.
Lemaitre posługuje się językiem wyrafinowanym i precyzyjnym, który dodaje powieści charakteru i stylu. Opisy miejsc i sytuacji są szczegółowe i bogate, co pozwala czytelnikowi zanurzyć się w atmosferze opowiadanej historii i wrócić do końca lat 40., kiedy Francja niemal doprowadziła się do ruiny wojną w południowo-wschodniej Azji i niezrozumiałą finansową hochsztaplerką, dzięki której Indochiny były o włos od wykupienia Francji od Francuzów (sic!).
Lemaitre śmieje się ze swoich ziomków, wytyka ich nonszalancję, wiarę w swoją wyższość nad innymi narodami oraz punktuje złe strony kolonializmu, w którym przecież Francja obok Anglii i Holandii wiodła prym jeszcze kilka lat po II wojnie światowej. Ludzka głupota, chciwość, bałwochwalczość, brak szacunku dla drugiego człowieka i upadek moralności, to motyw przewodni tej powieści, a czarny humor wylewa się z tej książki wodospadem.
Fabuła "Wielkiego świata" jest nieprzewidywalna i pełna zwrotów akcji, co utrzymuje czytelnika w ciągłym napięciu. Wątki zaplątane jak skomplikowane węzły marynarskie są rozwiązywane stopniowo i mozolnie, co paradoksalnie dodaje powieści dynamiki i zachęca do dalszego czytania. Niewielu współczesnych pisarzy to potrafi, a Lemaitre jest w tym mistrzem, co udowodnił już trylogią „Dzieci katastrofy”.
„Wielki świat” to pierwszy tom kolejnej trylogii – „Lata chwały”. To powieść, która z pewnością zostanie doceniona przez miłośników zarówno powieści kryminalnych, historycznych, jak i obyczajowych, ale także przez tych, którzy cenią sobie dobrze napisaną, dobrze skonstruowaną i wszechstronną opowieść. Autor zasługuje na uznanie za umiejętne połączenie różnych gatunków literackich i stworzenie niezwykłej historii, która pozostanie w pamięci czytelnika przez długi czas.
To z pewnością książka warta przeczytania, która zapewni czytelnikowi wiele emocji i pozwoli mu zanurzyć się w wyjątkowym świecie opowiadanej historii. W historii stworzonej przez najlepszego francuskiego pisarza XXI wieku.

"Wielki świat" Pierre'a Lemaitre to wyjątkowa powieść łącząca w sobie kilka gatunków literackich. Jest to zarówno powieść historyczna, political-fiction, jak i społeczno-obyczajowa oraz kryminalna. Bywa smutno, bywa strasznie, ale bywa też całkiem zabawnie i zaskakująco, co typowe dla tego autora.
Powieść wielowątkowa, gdzie podróżujemy między Bejrutem, Paryżem a Sajgonem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Inny punkt widzenia na tragedię. Hipnotyzująca historia. Jedna z najlepszych książek o polarnictwie. Trudno się od niej oderwać.

Inny punkt widzenia na tragedię. Hipnotyzująca historia. Jedna z najlepszych książek o polarnictwie. Trudno się od niej oderwać.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Mój dziadek mawiał o pewnym polskim autorze per „elegancki pisarz". Kiedy w końcu zapytałem go, co ma na myśli, powiedział, że pisarzy dzieli na miernych, średnich, wspaniałych i eleganckich, przy czym ten ostatni jest pisarzem wyjątkowym, niedoścignionym i niebywale inteligentnym. To pisarz, który nie tylko potrafi pisać ładnie, składnie i z pomysłem, ale również z szacunkiem dla czytelnika, nie wciska mu kitu nawet wtedy, kiedy opowiada rzeczy nieprawdopodobne. Zna granicę między naciąganiem rzeczywistości a obciachem.
Dzisiaj ja mogę powiedzieć to samo o Macieju Liziniewiczu, który wpisuje się w teorię mojego dziadka idealnie. Autor Diabelskiego posłańca jest po prostu eleganckim pisarzem, a takich na świecie jest niewielu. Czy Liziniewicz jest jednak pisarzem światowego formatu? Bezapelacyjnie, o tym już zresztą pisałem przy okazji wcześniejszych tomów Cyklu z Nadolskim, ale czy reszta świata będzie miała okazję się nim zachwycić, to już zależy od wydawcy. Miejmy nadzieję, że Nadolski w języku polskim to dopiero początek i że wkrótce książki z tym bohaterem zostaną przetłumaczone na inne języki, bo trzymać go tylko dla siebie to rzecz iście nieludzka.
Diabelski posłaniec przypomina nieco prozę Pilipiuka, Piekary i Ziemiańskiego, lecz (z całym szacunkiem do tych panów) książki Liziniewicza są na nieco wyższym poziomie, mroczniejsze, żywsze, mniej śmiesznie i bardziej rozbudowane. Jest tu też coś z Wiedźmina, jednak na całe szczęście Liziniewicz nie odjechał tak bardzo, jak Sapkowski i dzięki temu nie musimy klasyfikować tej powieści jako literatury stricte fantastycznej, ale historycznej, choć z pewnością autor dotyka w tej książce fantastyki, subtelnie, ale jednak. Wszystko zależy od tego, czy czytelnik uważa ducha/demona za osobliwość fantastyczną. Mimo to śmiem twierdzić, że absolutnie nie jest to powieść fantastyczna... No, może trochę ;)
Najważniejsze w tej serii jest jednak to, iż autor zdaje się mieć bardzo dużą wiedzę historyczną, kiedy chodzi o obyczaje, ubiór, uzbrojenie i język, co bardzo mnie cieszy, bo podobnych tematycznie książek "nowych" polskich autorów widziałem już wiele, ale większość tych autorów czerpała wiedzę z Wikipedii. W tym przypadku mamy do czynienia z autorem wyedukowanym (tak mi się przynajmniej wydaje) i bardzo inteligentnym, zresztą nie jest to tylko moja opinia, wystarczy spojrzeć na oceny czytelników, którzy są już po lekturze książek z Cyklu o Nadolskim. No cóż, czego mielibyśmy się spodziewać po eleganckim pisarzu, prawda? Liziniewicz z pewnością nie jest gorszy od Jacka Komudy i śmiało mogą stanąć ramię w ramię na najwyższym podium historycznej fantasy.
Czy będą kolejne tomy cyklu? Tak, możemy potwierdzić, że autor pracuje nad czwartą częścią, ale i ta nie będzie ostatnią, zatem wygląda na to, że Liziniewicz się rozkręca i życzymy mu, aby trzymał w kolejnych tomach równie wysoki poziom, jak w tych trzech, które są już dostępne dla czytelnika.
Nasze recenzje poprzednich tomów znajdziecie TU (tom 1) i TU (tom 2), a o czym jest tom trzeci? O walce dobra ze złem, jak zawsze. XVII-wieczna Polska cuchnie krwią, winem i spoconymi końmi, a zatem brzęknie tu nie jedna szabla, nie jeden koń rozedmie chrapy, głośno parskając, nie jedna butelczyna pęknie pod strzechą lub przy ognisku i nie jeden osobnik w mordę dostanie. Wracają postaci z poprzednich książek, pojawiają się też nowi, są kameralne dworki, folwarki, średnio zamożni szlachcice, chłopi i cały ten siedemnastowieczny anturaż. Znajdziecie tu wspaniałe dialogi (niektóre rozkminki mości panów szlachciców są wręcz genialne, komiczne, ale i mądre), wspaniałe opisy (nienachalne, kiedy fabuła ważniejsza jest od otoczenia i szczegółowe, kiedy wymaga tego czytelnik), jest trwoga, krew i emocji co niemiara.
Jak dla mnie, Liziniewicz rulez! Facet ma wiedzę, pomysł, chęć, talent i potrafi to wszystko skrzętnie połączyć. W innych czasach, a może w innym świecie, uchodziłby oficjalnie za jednego z najlepszych pisarzy globalnie. Gdyby TEN autor napisał TE książki i w TAKIM stylu na przełomie XIX i XX wieku, świat nie mówiłby o Przybyszewskim, Nowaczyńskim czy Sienkiewiczu, mówiłby o Liziniewiczu. I nie piszę tego na wyrost, na zamówienie, czy dlatego, że mam kaprys dobrego dnia, bo człowieka nawet nie znam, ale znam jego twórczość, znam historię literatury europejskiej tych minionych czasów i czasów obecnych, i wiem, że Liziniewicz zasługuje na wiele więcej niż peany blogerów i zachwyt czytelników na lubimyczytacpeel. Maciej Liziniewicz to arcytalent, a większość polskich pisarzy (do których sam się zresztą zaliczam) nie jest nawet w ułamku procenta tak dobra, jak on.
Pełna recenzja: https://www.hultajliteracki.pl/post/diabelski-posłaniec-maciej-liziniewicz

Mój dziadek mawiał o pewnym polskim autorze per „elegancki pisarz". Kiedy w końcu zapytałem go, co ma na myśli, powiedział, że pisarzy dzieli na miernych, średnich, wspaniałych i eleganckich, przy czym ten ostatni jest pisarzem wyjątkowym, niedoścignionym i niebywale inteligentnym. To pisarz, który nie tylko potrafi pisać ładnie, składnie i z pomysłem, ale również z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Od lat mam jakąś nieodpartą pokusę zgłębiania wiedzy o starożytnym Egipcie, więc wciągam wszystko, co o nim traktuje, bez względu na to, czy jest to beletrystyka, reportaż, czy teorie spiskowe. Oczywiście nie wszystkie te książki są dziełami wybitnymi, ale trafiają się takie perełki, jak ta od Andrzeja Ćwieka, która jest naprawdę książką wyjątkową. Hieroglify egipskie. Mowa Bogów to nie tylko książka historyczna, ale też coś w rodzaju słownika egipsko-polskiego, rzecz jasna w domyśle Egipt starożytny. Można by uznać tę książkę również za publikację naukową, traktującą o piśmiennictwie, systemie tworzenia i zapisu pisma, cywilizacji, kultury, a nawet ogólnym zagadnieniu społecznym. Historia Egiptu jest fascynująca, a pismo, jakim się posługiwali, wręcz wspaniałe. Paradoksem jest przecież to, że choć egipska cywilizacja była tak dobrze rozwinięta, to pismo ich wydaje się do dziś pismem archaicznym, bo czymże jest zapis obrazkowy, prawda? No i też to pismo musiało być niebywale czasochłonne, co jest jeszcze bardziej interesujące i niesamowite, bo wyobrażam sobie, że ówczesny skryba, aby zapisać jeden akapit, spędzał nad nim dni, a może tygodnie lub nawet miesiące.
Andrzej Ćwiek przeprowadza swego rodzaju analizę egipskich hieroglifów oraz ich znaczenia i wpływu na "późniejsze cywilizacje". I tak się zastanawiam, jak by to było, gdyby świat wpadł w absolutne władanie Egiptu i przejął pismo hieroglificzne w każdym swoim zakątku, utrzymując je po dziś dzień. Wyobraźcie sobie teraz klawiaturę laptopów czy smartfonów z hieroglifami zamiast cyfr i liczb. Byłoby naprawdę ciekawie.
Nie będę się tu rozpisywał o znakach fonetycznych, ideograficznych i determinatywnych pisma starożytnego Egiptu, bo od tego jest autor książki, ale zdecydowanie jest to jeden z najtrudniejszych języków do opanowania, aczkolwiek wielce ciekawy i aż kusi, aby wykorzystać niniejszą publikację, jako wstęp do nauki.
Andrzej Ćwiek wykonał kawał dobrej roboty, a jego książka jest po prostu fantastyczna (nie mylić z gatunkiem literackim). Zawiera ogromną ilość tłumaczeń hieroglifów i zdjęć. I tylko jedna rzecz mi się w tej książce nie podoba, jest nią okładka. Dość licha, jak na takie cacko, a szkoda, bo znając zamiłowanie Wydawnictwa Poznańskiego do pięknych i solidnych okładek, jesteśmy nieco zawiedzeni. Jeśli jednak wydawca wznowi tę publikację jeszcze kiedyś, to z pewnością stanę się jej właścicielem, bo taka książka musi znaleźć się w moim księgozbiorze. Na razie będzie ta, choć już po pierwszym czytaniu wygląda marnie.
Mimo wszystko jest to jedna z najciekawszych książek o Egipcie, czy raczej o egipskich hieroglifach, bogata w swoim przekazie i świetnie napisana.
Cała recenzja tu:
https://www.hultajliteracki.pl/post/hieroglify-egipskie-mowa-bogów-andrzej-ćwiek

Od lat mam jakąś nieodpartą pokusę zgłębiania wiedzy o starożytnym Egipcie, więc wciągam wszystko, co o nim traktuje, bez względu na to, czy jest to beletrystyka, reportaż, czy teorie spiskowe. Oczywiście nie wszystkie te książki są dziełami wybitnymi, ale trafiają się takie perełki, jak ta od Andrzeja Ćwieka, która jest naprawdę książką wyjątkową. Hieroglify egipskie. Mowa...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zapytacie pewnie, dlaczego zdecydowaliśmy się zrecenzować książkę, o której powiedziano i napisano już wszystko...
Odpowiedź jest bardzo prosta, bo właśnie nie tak dawno świętowaliśmy 25 lat polskiej edycji tej książki, a że każda okazja jest dobra, aby wspomnieć o Paulo Coelho i jego twórczości, to nie wybaczylibyśmy sobie, gdybyśmy właśnie teraz nie podjęli się napisania kilku zdań o Alchemiku i o sprawach, jakie się wydarzyły wokół niego.
A jest o czym pisać, bo od czasu, kiedy Alchemik ujrzał światło dzienne, a było to 33 lata temu, wydarzyło się tak wiele, że można byłoby porządny esej o tym napisać, a i tak pewnie przy każdym jego wznowieniu musielibyśmy dopisywać kolejne rozdziały, bo co by o tej książce nie mówić, jest powieścią kultową, wryła się w historię literatury jak żadna inna książka wcześniej, czy później, a Paulo Coelho stał się dzięki niej jednym z najbardziej rozpoznawalnych pisarzy w dziejach świata. A poza tym to jedna z naszych ulubionych powieści...
powieść, która w 1995 roku stała się w Polsce bestsellerem, jakiego nie widziano od lat. Nie trafiłaby jednak wtedy do polskiego czytelnika, gdyby nie Basia Stępień. Oczywiście prędzej czy później ktoś by ją w końcu przetłumaczył na język polski, bo przecież wydawcy śledzą światowy rynek książki i nie przepuściliby okazji wydania powieści, która robiła na świecie zawrotną furorę.
Jednak to Basia Stępień była tą, która spotkała się z Paulo Coelho w paryskim hotelu, po czym wróciwszy do Polski, powołała do życia wydawnictwo Drzewo Babel, wraz z Andrzejem Kowalskim przetłumaczyła Alchemika na język polski i wydała książkę, wywołując istny szał wśród czytelników, którzy za wszelką cenę chcieli dostać własny egzemplarz.
No właśnie, co się zatem stało przez te 25 lat, że z euforii popadliśmy w miałkość, drwinę, a nawet nienawiść? Oczywiście my, którzy zachwycali się tą książką w latach 90., będziemy jej bronić jak niepodległości, ale skąd ta nagła zmiana w - ogólnie rzecz biorąc - polskim czytelniku?
Zdaje się, że młodsze pokolenia nie do końca wiedzą, jakim fenomenem był Alchemik i jak rozkręcił polskie czytelnictwo; jak zmienił wielu ludzi, którzy wcześniej traktowali marzenia jako coś, o czym głośno nawet nie warto było mówić, bo większość z nas traktowała marzenia z przymrużeniem oka. I to właśnie ta książka spowodowała, że nie tylko w Polsce, ale na całym świecie mnóstwo ludzi uwierzyło w siebie, wydobyło z otchłani zapomnienia najskrytsze marzenia i ruszyło mocno do przodu, aby je spełniać. Powiecie, że brzmi banalnie, a nawet boomersko, prawda? Cóż, jako samozwańczy Hultaj (z rodowodem) mogę napisać, że mam to w... nosie, bo wiem, że tak właśnie było. Wiem to z autopsji. Ta książka spowodowała, że uwierzyłem w siebie i w to, że mogę wszystko; że nic nie dzieje się bez powodu; że wszystko ma w życiu swój cel, "i kiedy czegoś gorąco pragniesz, to cały wszechświat sprzyja potajemnie twojemu pragnieniu".
Kiedy wyszedłem z lotniska JFK w Nowym Jorku i stanąłem na zupełnie obcej mi ziemi, ale tej, o której marzyłem całe dzieciństwo (miałem wtedy 17 lat, a otrzymanie wizy graniczyło w tamtych latam z cudem), przez ramię przerzuconą miałem jedną małą torbę, a w ręku trzymałem egzemplarz Alchemika. Ten dzień był dniem zwrotnym w moim życiu i nigdy by do tego nie doszło, gdyby nie ta książka. Później ta sama książka spowodowała, że pojechałem dalej i dalej... Aż w końcu wróciłem tam, gdzie cała ta podróż się zaczęła. Dokładnie tak, jak w książce Paulo Coelho. I dokładnie tak samo znalazłem swój skarb na końcu drogi, która kilkanaście lat wcześniej był jej początkiem.
Ludzi podobnych do mnie poznałem od tamtego czasu całe mnóstwo. Ania z Rzeszowa, Michel ze Sztokholmu, Augusto z Barcelony, James i Kate z Nowego Jorku, Paul i Elizabeth z Santa Monica, Thabita z Dublina... mógłbym tak wymieniać jeszcze bardzo długo. Wszyscy pozostali moimi przyjaciółmi bez względu na okoliczności i odległość. Dzięki tej książce robiliśmy rzeczy nieprawdopodobne, byliśmy w miejscach, o których większość ludzi na świecie nawet nie słyszała... Alchemik zmienił ich życie. Nigdzie na świecie jednak nie spotkałem się z takim kuriozum, jak w Polsce, nowe pokolenia nie rozumieją, jak potężną broń trzymają w rękach. Broń przeciw niemocy, kompleksom i brakowi wiary w siebie; broń przeciw lękom, strachom i depresji; broń przeciw stagnacji, apatii i zobojętnieniu. A przecież w tej książce drzemie siła, jakiej nie spotkałem w żadnej innej książce, a mam ich na swoim koncie więcej, niż moglibyście to sobie wyobrazić.
Gdyby ta książka była tak zła, jak piszą niektórzy literaccy malkontenci w tym kraju (na szczęście jest ich niewielu), nie sprzedałaby się w 85 mln egzemplarzy i nie zostałaby przetłumaczona na 83 języki (Sic!), prawda? Czy jesteście zatem w stanie wymienić 10 tytułów innych książek z XX wieku, które sprzedały się w takim nakładzie, w takim czasie i w tylu tłumaczeniach? No właśnie.
Alchemik to historia pasterza o imieniu Santiago, wędrującego ze swoim stadem owiec po Andaluzji. Santiago miał zostać księdzem, ale porzucił naukę, aby podróżować, a poza tym zakochany jest w pewnej dziewczynie. Miewa on powtarzający się sen o zakopanym gdzieś przy egipskich piramidach skarbie. Gdy przychodzi do pewnego miasteczka sprzedać wełnę, udaje się do Cyganki, która mówi mu, że skarbu tego powinien szukać w Egipcie. Wkrótce potem spotyka starca, który przedstawia się jako król Salem. On również zachęca Santiago do odwiedzenia Egiptu, twierdząc, że każdy człowiek ma swoją Własną Legendę, czyli życiową misję, która powinna być zrealizowana, choćby za cenę największego poświęcenia... Zaczyna się niewiarygodna podróż...
Jest to jedna z tych książek, do której często wracam i którą wielbię niczym talizman. Szanuję autora za sukces, za to, że nigdy się nie poddał, za styl, za piękne słowa. A tym, którzy nie do końca wiedzą skąd ta światowa fascynacja autorem, proponuję przeczytać biografię pisarza, autorstwa Fernardo Moraisa.
Kiedy poznacie już historię autora, postarajcie się odnaleźć wywiad z Basią Stępień, w którym opowiada, jak książka trafiła do polskich domów, wtedy spojrzycie na Alchemika z innej perspektywy.
Tym, którzy jeszcze Alchemika nie czytali, polecam z pełną odpowiedzialnością, przeczytajcie, nie pożałujecie. A tym, którzy ją przeczytali i twierdzą, że im się nie podobała, zalecam wrócić do niej za kilka lat, bo sam tak mam z wieloma książkami, musi na nie być odpowiednia pora, odpowiedni czas, odpowiedni moment. To nie byle czytadło do Metra, to książka, w którą trzeba wejść całym sobą i poczuć jej magię, w przeciwnym razie będzie to kolejny tytuł z wielu, jaki udało Wam się wchłonąć, ale czy o to chodzi? Nie, to zupełnie inny kaliber powieści, to książka na całe życie.
Cała recenzja na stronie: www.hultajliteracki.pl

Zapytacie pewnie, dlaczego zdecydowaliśmy się zrecenzować książkę, o której powiedziano i napisano już wszystko...
Odpowiedź jest bardzo prosta, bo właśnie nie tak dawno świętowaliśmy 25 lat polskiej edycji tej książki, a że każda okazja jest dobra, aby wspomnieć o Paulo Coelho i jego twórczości, to nie wybaczylibyśmy sobie, gdybyśmy właśnie teraz nie podjęli się napisania...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kobieta bez znaczenia to kolejna książka, którą warto mieć, warto ją przeczytać i warto do niej wracać. To Historia przez duże "H", tym bardziej że dotyczy kobiety niezwykłej, żyjącej w czasach, kiedy mężczyźni postanowili spalić świat. Wtedy to właśnie ta niezwykła kobieta przyczyniła się w dużej mierze do zakończenia ów szaleństwa; nie byle jaka kobieta, bo najgroźniejsza agentka II wojny światowej, która doprowadzała Niemców do furii.
Choć Vincent V. Severski twierdzi, że nikt nie słyszał o Virginii Hall, to założę się, że jednak większość z Was kojarzy kobietę szpiega o tym nazwisku. Są pewnie też i tacy, którzy uważają, że wiedzą o niej już wszystko. Jednak ta biografia przygniata swoim literackim rozmachem i niejednego "znawcę" mocno zaskoczy. To książka wspaniała i pełna napięcia, niczym powieść szpiegowska John le Carré, a jednocześnie silnie bije od niej rasowym reportażem, którego nie powstydziliby się najwybitniejsi korespondenci wojenni.
Sznyt dziennikarski pozwolił autorce podejść do tej biografii w sposób nie tylko profesjonalny, ale też niemal filmowy, dzięki czemu odnieść można wrażenie, że znaczna część książki została zmyślona na potrzeby efektu wow, ale nic z tych rzeczy, to po prostu kapitalnie skonstruowana książka i napisana świetnym językiem. Jednak bez historii, która wydarzyła się naprawdę, chyba nikt nie zdołałby wymyślić tak wspaniałej opowieści.
Kobieta bez znaczenia to zdecydowanie jedna z najważniejszych książek biograficznych ostatnich lat i chyba najlepsza szpiegowska historia, jaką czytałem.

Jej akcje sabotażowe, zaangażowanie w misje i słynna ucieczka przez Pireneje (80 km / -20 st.C) przeszło do historii i stało się opowieścią przekazywaną z pokolenia na pokolenie.
Jest to historia kobiety silnej, odważnej i pomysłowej, a jednak ignorowanej i niedocenianej przez Rząd USA oraz CIA, dla którego pracowała po wojnie, ze względu na płeć.
W końcu ktoś jednak wyciągnął Virginię Hall z odmętów historii i jadł jej najlepszy order, na jaki sobie zasłużyła, a tym kimś jest Sonia Purnell, jedna z najbardziej uznanych dziennikarek brytyjskich, którą czytelnicy kochają za skrupulatne badania i barwny styl.
Cała recenzja na stronie www.hultajliteracki.pl

Kobieta bez znaczenia to kolejna książka, którą warto mieć, warto ją przeczytać i warto do niej wracać. To Historia przez duże "H", tym bardziej że dotyczy kobiety niezwykłej, żyjącej w czasach, kiedy mężczyźni postanowili spalić świat. Wtedy to właśnie ta niezwykła kobieta przyczyniła się w dużej mierze do zakończenia ów szaleństwa; nie byle jaka kobieta, bo najgroźniejsza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po przeczytaniu tej książki zaproponowałem ją znajomym, i to takim, którzy bez książki nie wychodzą z domu. "A kto to jest ta Rudan?"; "Nie znam, fajna?"; "Po co mam czytać biografię jakiejś nieznanej babki?"... To najczęściej pojawiające się pytania, a mnie, przyznam szczerze, szlag jasny trafiał za każdym razem, bo odnosiłem wtedy wrażenie, że mam do czynienia z ignorantami. Rozumiem, że nie każdy czytelnik musi znać wszystkich pisarzy z całego świata, ale ci, którym tę książkę proponowałem, to nie "każdy", a Rudan to nie "wszyscy". Zatem ta recenzja niech będzie poniekąd odpowiedzią na te wszystkie zdziwienia, niedowierzania i kręcenie nosem, bo to jest Rudan, psia kość, Rudan! Hello! Babeczka, która na Bałkanach jest tak znana, jak swego czasu Manuela Gretkowska w Polsce. Różnica polega jednak na tym, że bardziej, i jak o Gretkowskiej nikt już nie mówi (lub tylko sporadycznie), tak o Rudan mówi się i pisze w byłej Jugosławii częściej, niż chciałaby tego sama pisarka. Od zawsze i na zawsze. Więc chwyć jeden z drugą tę książkę, przeczytaj, a potem... a potem sam sobie odpowiesz na swoje pytanie.
Co tam jednak Bałkany, przecież w Polsce również Vedrana Rudan ma swoich wielbicieli, choć część z nich zapewne nie wie, że są jej wielbicielami. Ot taki choćby monodram wystawiony 236 razy w Teatrze Polonia, zatytułowany "Ucho, gardło, nóż", który zbierał wyśmienite recenzje, zdobywał nagrody, a sale zapełniały się do ostatniego miejsca. W Teatrze Dramatycznym wystawiono inną sztukę na podstawie książki tej autorki - "Miłość od ostatniego wejrzenia" i efekt był niemal ten sam, a spektakl wciąż jest wystawiany i wciąż cieszy się dużym powodzeniem. Ilu z tych walących do teatru wie, kto jest autorem jednej czy drugiej sztuki? A przecież "Murzyni we Florencji" czy "Oby matka cię urodziła", to kwintesencja twórczości Vedrany Rudan, książki prawdziwe, wulgarne, życiowe, mocne jak diabli i cholernie ciekawe, więc należy po nie równie gorliwie sięgać, jak po bilety na w/w spektakle. Taka też jest autobiografia pisarki Taniec wokół słońca, nieposkromiona złośnica potrafi w niej przyłożyć idealnie między oczy każdemu, nawet samej sobie, a tematy tabu u niej nie istnieją.
Jeśli uznać wulgaryzmy w języku potocznym za przecinki, kropki i średniki, to Rudan jest mistrzynią interpunkcji. Nie jest to jednak język rynsztokowy, a "ku*wy" i tym podobne nie padają tu bezcelowo i na chybił trafił. Wszystko w tej książce ma sens i każdy bluzg jest swego rodzaju podkreślnikiem lub wzmacniaczem danego zdania czy większej myśli (lub cytatem z życia). Nic dziwnego, kobieta opisuje trudne dzieciństwo, trudny los dziennikarki, trudny okres wojny, pierdolnik i korupcję, jaki panował jeszcze do niedawna w jej kraju... Trzeba by chyba być wiecznie na haju albo mieć nerwy ze stali, żeby zachować spokój i nie rzucać mięsem. A Rudan zdaje się jednym z tych ludzi, którzy swą frustrację wyładowują siarczystym językiem, ale robią to w sposób kontrolowany i trafny.
Sformułowanie "ani trochę beztroskie dzieciństwo" jest wyłącznie bardzo delikatną formą określenia dzieciństwa przeje*anego. Dosłownie. Myślę, że ta książka to dokładny obraz dzieciństwa, jakiego nikt z nas nie życzyłby ani sobie, ani nikomu innemu. Może właśnie dlatego Rudan przez całe życie jest tak zadziorna i tak waleczna, a bywa też buńczuczna i wredna, o czym nie omieszkała napisać w autobiografii. Powiem jedno, nacisnąć jej na docisk, to jak zagrać w rosyjską ruletkę z pełnym magazynkiem ostrej amunicji.
Skandal to jej drugie imię, choć tak samo, jak imienia sobie nie wybrała, tak też nie ma wpływu na to, jak ludzie odbierają jej książki. To przecież nie jej wina, że opinia publiczna uważa jej książki - prawdziwe do bólu - za kontrowersyjne. Chyba że prawda i pisanie o niej jest kontrowersją, wtedy zmienia to postać rzeczy.
Cała ta książka, wcale nie taka obszerna, jak na biografie przystało, ma w sobie ogromne pokłady emocji. Od smutku, żalu i złości, po radość, szczęście i wdzięczność.
Jest to książka o miłości (lub o jej braku), o mężczyznach (najczęściej niepotrzebnych), kobietach, polityce, Serbach i Chorwatach. O matce, ojcu, dzieciach, wnukach i mężu. O książkach, dziennikarstwie, czytelnikach i idiotach. O wszystkim po trochu, czyli o życiu i o tym, jak sobie w nim radzić, próbując nie zwariować.
Jest to trochę taka autobiografia na szybko, ale dzięki temu, odnosi się wrażenie, że zostało w niej opisane to, co ważne, bez nudnych przelotów. Treściwie i dosadnie, krótko, zwięźle i na temat, a jednak z jakąś taką głębią, która zmusiła mnie do przemyślenia kilku spraw. A tak, zdarzają się czasami takie biografie, które mają wpływ (choćby najmniejszy) na nasze życie. Taniec wokół słońca jest właśnie taką biografią, bo wśród opowieści z życia, Rudan przemyca pewne wartości, o które często się obijamy, nie wiedząc nawet, jak do nich podejść, jak je ugryźć. I tu z pomocą przychodzi nam właśnie autorka, która nie mówi wprost, ale skrywa pewne mądrości między słowami i albo czytamy tę książkę sauté i jest "fajnie", albo mamy jeszcze odrobinę tej zanikającej w dzisiejszych czasach wrażliwości i znajdziemy w tej książce kilka ważnych uwag, wskazówek i wytycznych, które pozwolą nam być jak Rudan - mocno stąpającym po ziemi, niedającym sobie w kaszę dmuchać człowiekiem. A może to tylko ja mam tak koślawo pod kopułą, że szukam w książkach ukrytych przesłań?
Tak czy owak, dlaczego mielibyśmy sięgać po tę autobiografię? Z kilku powodów. Po pierwsze, bo wbrew temu, co sądzą pewni ignoranci, uważający się za znawców literatury, jest to pisarka znana, poczytna i genialna. Po drugie, bo zostać pisarzem na Bałkanach jest tak samo trudno, jak seryjnym zabójcą na bezludnej wyspie, więc trzeba być nie lada literackim cwaniakiem i mieć coś ważnego do powiedzenia, a przy okazji pióro, jakiego nie ma nikt inny i wtedy można liczyć na to, że ktoś cię wyda, bo akurat na brak czytelników spragnione rodzimej literatury Bałkany nie mogą narzekać (ostatnio trochę się to zmieniło, choć Serbia wciąż jest zadupiem wydawniczym Europy). I wreszcie po trzecie, powód bardzo prozaiczny, jeśli tak bardzo lubimy jeździć do Chorwacji, to może powinniśmy liznąć odrobinę kultury tego kraju i nie opierać się jedynie na "fajnych" plażach, "fajnym" jedzeniu i "fajnej" pogodzie. Nicola Tesla i Vedrana Rudan to dwa nazwiska, które zna każdy Chorwat i dnia może zabraknąć, jeśli wejdziecie z nim w rozmowę na temat jednej z tych dwóch postaci. Tak, wiem, powiecie, że Tesla był Serbem... I tak, i nie, ale to temat na inną opowieść.
Dodam jedynie na koniec, że gdybym chciał tę książkę określić jednym słowem, napisałbym, że jest zajebista. Tak, to jedna z tych książek, które będą u mnie stały w specjalnym miejscu, przeznaczonym właśnie dla takich zajebistych publikacji.
Dziękuję za uwagę.

Po przeczytaniu tej książki zaproponowałem ją znajomym, i to takim, którzy bez książki nie wychodzą z domu. "A kto to jest ta Rudan?"; "Nie znam, fajna?"; "Po co mam czytać biografię jakiejś nieznanej babki?"... To najczęściej pojawiające się pytania, a mnie, przyznam szczerze, szlag jasny trafiał za każdym razem, bo odnosiłem wtedy wrażenie, że mam do czynienia z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeszcze Hill nie zaczął swojej kariery na dobre, a już spadły na niego nagrody, pochwały i uznanie, a wszystko to za debiutancką publikację Upiory XX wieku. Miało to miejsce oczywiście w 2005 roku, bo dzisiaj, jak nam wszystkim wiadomo, Autor ten jest już bardzo znanym i uznanym pisarzem. 16 lat temu jednak nie była to jeszcze powieść, choć jak sam mówił, już wtedy pracował nad Pudełkiem w kształcie serca. To jednak sprawa późniejsza, bo teraz miał zostać wyniesiony na szczyt za zbiór opowiadań, dzięki najważniejszej nagrodzie w kategorii literatury grozy - Bram Stoker Award. Statystyki amerykańskich wydawców mówią jasno o tym, że w samym tylko 2005 roku wydano 1009 zbiorów opowiadań w całych Stanach Zjednoczonych (Sic!) i właśnie On, Joe Hill, okazał się tym najlepszym. I to dwa razy, bo pierwsza nagroda została mu przyznana za cały zbiór w kategorii Najlepszy Zbiór Opowiadań, a druga za opowiadanie zatytułowane Najlepszy Nowy Horror w kategorii Najlepsze Długie Opowiadanie.
Hill jak to Hill, bez względu na to, czy sięgam po jego pierwsze książki, czy te ostatnie, zawsze robi na mnie wrażenie. Mroczny, pomysłowy, zaskakujący i również zabawny.
Hill zawsze kupi nas swoimi opowiadaniami, bo nigdy nie ukrywaliśmy fascynacji opowiadaniami, a wręcz często sami o tym głośno mówimy, że jest to nasza ulubiona forma literacka. Jakość opowiadań w tej książce jest różna, z pewnością nie można odmówić autorowi zaangażowania, bo w końcu była to jego pierwsza książkowa publikacja, choć już wcześniej publikował kilka tytułów w kilku znanych magazynach. Młodzi, walczący o uznanie mają trudniej i przez to muszą wnieść się na wyżyny swoich umiejętności, bez taryfy ulgowej. I Joe Hill temu podołał.
16 magicznych opowiadań, a wśród nich Synowie Abrahama, które powaliło mnie doszczętnie i Śniadanie wdowy, które przeczytałem trzy razy, tak bardzo mi się spodobało. Zresztą kilka z tych opowiadań można byłoby rozbudować do rozmiarów powieści i z pewnością nic nie straciłyby na swojej wielkości i sile rażenia.
Wszystkie 16 opowiadań ma swoją wysoką, a nawet bardzo wysoką wartość literacką, potwierdzając, jak genialnym pisarzem jest Joe Hill. Zresztą Hill nie byłby sobą, gdyby nie mrugnął do czytelnika ze swojej książki. W każdej swojej publikacji dyskretnie do czegoś nawiąże (do swoich innych książek lub książek innych autorów, a nawet filmów), coś ukryje, coś schowa... W tym przypadku, kiedy otworzycie spis treści, doliczycie się 15 opowiadań, ale jest tam jeszcze jedno opowiadanie, ukryte. Nie powiem Wam gdzie, sami znajdziecie, jeśli lubicie czytać książki "od deski do deski" ;)
Zastanawia mnie jednak pewna rzecz, otóż większość blogerów, ale też i sam wydawca pisze, że ów zbiór zawiera 14 opowiadań, ale wcale tak nie jest, sam spis treści mówi o 15. Zresztą przeczytałem je wszystkie i jak by nie liczyć, jest ich tam 15! Plus to jedno ukryte. Także wiecie, nie dajcie się zwieść...
Jedyna rzecz, której mógłbym się przyczepić, to ta, że polska edycja tej książki jest tłumaczeniem edycji amerykańskiej. Pełniejsza była edycja brytyjska, gdyż zawierała dwa opowiadania więcej, z czego jedno z nich (Czarny telefon. Brakujący rozdział) było dopełnieniem Czarnego telefonu, opowiadania numer siedem w Upiorach XX wieku. Tym bardziej że właśnie pojawił się w sieci trailer filmu na podstawie tego opowiadania, z Ethanem Hawkem w jednej z ról, a jego premiera przewidziana jest na 4 lutego 2022 (w moje urodziny!). Zatem ubolewam, bardzo ubolewam nad brakiem (nomen omen) Brakującego rozdziału.
Poza tym nie ma też w polskiej edycji notatek do opowiadań, które Hill umieścił właśnie w brytyjskiej wersji książki, a te akurat zawsze u Hilla wychodzą wybornie.
Mimo to Upiory XX wieku są książką tak niesamowitą i tak pięknie wydaną, że można machnąć ręką i bez żalu pogodzić się z wersją, jaką wydawca zdecydował się przetłumaczyć. Tak więc cofam moje słowa i już się nie czepiam... ;)
Ten wspaniały zbiór opowiadań dopełnia pozostałe 6 książek wydanych w 2020/21 roku przez Wydawnictwo Albatros, z genialnymi okładkami od Dark Crayon, który w 2021 roku nominowany był przez European Science Fiction Society do Hall of Fame Awards w kategorii Best Artist. Jak zatem nie przeczytać tej książki, skoro jedno z najlepszych wydawnictw w Polsce wydaje zbiór opowiadań jednego z najlepszych pisarzy na świecie, z grafiką jednego z najlepszych ilustratorów w Europie! No przecież to nawet nie wypada, aby jej nie przeczytać, prawda?
Gorąco polecamy tę i pozostałe książki Joego Hilla, który - jak chodzą słuchy - pracuje obecnie nad czymś nowym, przełomowym i niewiarygodnie zaskakującym.
I pamiętajcie o ukrytym opowiadaniu, bardzo krótkim, ale bardzo ciekawym. Kto wie, może to jakaś kolejna podpucha Autora... ;)
I jeszcze małe postscriptum na koniec: Prócz Czarnego telefonu, dwa inne opowiadania ze zbioru Upiory XX wieku zostały jeszcze zekranizowane. Są to co prawda filmy krótkometrażowe, ale do opowiadań pasują przecież jak ulał. Poszukajcie w sieci Abraham's Boys i Pop Art. ja oglądałem na DVD, które dostępne są na Amazon.com, ale kto wie, może uda się Wam je znaleźć w Internecie. Zapewniam, że warto poświęcić czas na oba filmy, ale zalecam w pierwszej kolejności sięgnąć jednak po książkę.

Cała recenzja dostępna jest tu: https://www.hultajliteracki.pl/post/upiory-xx-wieku-joe-hill

Jeszcze Hill nie zaczął swojej kariery na dobre, a już spadły na niego nagrody, pochwały i uznanie, a wszystko to za debiutancką publikację Upiory XX wieku. Miało to miejsce oczywiście w 2005 roku, bo dzisiaj, jak nam wszystkim wiadomo, Autor ten jest już bardzo znanym i uznanym pisarzem. 16 lat temu jednak nie była to jeszcze powieść, choć jak sam mówił, już wtedy pracował...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powinienem zacząć od pytania: Dlaczego William T. Vollmann nie był znany do tej pory polskim czytelnikom, skoro on sam zaczytywał się w młodości polską literaturą i wie o niej więcej, niż niejeden polski "ekspert"? Oczywiście to, że Vollmann zna polską literaturę na wskroś, nie jest jeszcze powodem do tego, aby polski czytelnik wiedział, kim jest ów pisarz, ale już fakt, że przez lata był korespondentem wojennym, powinien zwrócić na niego naszą uwagę, przecież ten rodzaj literatury jest nam bardzo bliski. Gdyby i to nie wystarczyło, to wspomnę jeszcze, że recenzowana tutaj książka liczy sobie już 16 lat i mówi między innymi o froncie wschodnim podczas II wojny światowej, a to już wystarczający powód do tego, aby nazwisko Vollmanna było w Polsce znane. Tak się jednak złożyło, że dopiero 2021 rok przyniósł nam jego pierwszą powieść w języku polskim i przyznać trzeba, że Wydawnictwo W.A.B. strzeliło w dziesiątkę. Nie tylko tym, że w końcu dało nam możliwość poznania twórczości Vollmanna, ale też dlatego, że na pierwszy rzut wybrało najlepszą powieść tego autora, choć chcąc być sprawiedliwym, należy przyznać, że pozostałe jego książki są również godne uwagi i niczego złego zarzucić im nie można.
To tyle o Autorze, choć moglibyśmy jeszcze tak długo. A co tyczy się samej książki, to jest ona dość specyficznym tworem, niby to opowiadania, a jednak powieść. To jakby wystawa dzieł "rozdzielnie scalonych", której motywem przewodnim jest fanatyzm o dwóch obliczach - brunatnym i czerwonym - niemal niczym się od siebie nieróżniących w kwestiach tworu zwanego "totalitaryzmem absolutnym". Historie, jakie Vollmann przytacza na kartkach tej książki, są o tyle ciekawe, że opowiedziane w dość specyficzny sposób, nieco poetycki, a czasami nawet mitologiczny lub baśniowy (sic!).
Chodzi oczywiście o sam język, bo fabuła nie ma nic wspólnego ani z mitologią, ani tym bardziej z baśnią, a jednak czyta się tę powieść jak zadziwiająco, a może nawet zatrważająco łatwo. Tak właśnie jest ta powieść pokręcona i to czyni z niej książkę wyjątkową.
Vollmann opowiada o najgorszych latach XX wieku (a być może też całej historii ludzkości) poprzez pewne dziwne i czasami niedorzeczne historie i też nie wszystkie prawdziwe, bo trafiają się tu również opowieści fikcyjne. Wszystkie jednak mają jeden cel - nakreślić najbardziej zidiociały okres tego świata, który przez wieki pompowany wojnami, nienawiścią rasową, religijną i stanową rozrósł się do tak wielkich rozmiarów, że w końcu musiał pier*olnąć z wielkim hukiem. A żeby dramat był większy, to stało się tak, jakby w jednym czasie wybuchły na świecie wszystkie wulkany, ale dwa z nich "bardziej".
Mamy zatem III Rzeszę i Związek Radziecki oraz wszechpotężne zło, które się z obu tych stron wylało niczym wulkaniczna lawa, zalewając niemal cały świat.
Historie dotyczące faszyzmu i komunizmu dzieją się w tej książce w różnych częściach świata i w różnym okresie, a każda z tych historii jest jak opowieść barda. Fantastycznie skonstruowana powieść, aż dziw bierze, że w Polsce pojawiła się dopiero teraz. Centrala Europa to zupełnie nowe spojrzenie na stary temat i w końcu nie jest to ani powieść historyczna spisana techniczno-naukowym językiem, ani infantylnie skreślona beletrystyka. To naprawdę wybitne dzieło jednego z najważniejszych amerykańskich pisarzy XXI wieku, ale też jednego z najlepszych dziennikarzy i korespondentów wojennych. I choć książka ta to blisko 900 stron, czyta się ją zadziwiająco szybko, co bez wątpienia jest zasługą wykwintnego stylu literackiego, jakim operuje autor. Nie można też zapomnieć o świetnym tłumaczeniu, o czym zresztą pisze już sam wydawca, a my możemy jedynie potwierdzić, że nie ma w tym ani krzty przesady, bo tak się składa, że twórczość Vollmanna znamy z oryginału i wiemy, jak specyficznym językiem pisarz operuje. Jędrzej Polak stanął jednak na wysokości zadania i dzięki temu możemy zachwycać się książką tak, jak zachwyciła się nią reszta świata, szczególnie ta anglojęzyczna.
Czy jest to lektura obowiązkowa? Tak, jeśli lubimy książki historyczne, ale też choćby wtedy, jeśli ważny jest dla nas język, sposób przedstawiania opowieści i nietuzinkowe podejście do historii. Nie koniecznie trzeba być znawcą czasów wojennych czy krótko powojennych, nie trzeba być miłośnikiem historii, wystarczy miłość do książek o wysokiej jakości literackiej.

CAŁA RECENZJA TU:
https://www.hultajliteracki.pl/post/centrala-europa-william-t-vollmann

Powinienem zacząć od pytania: Dlaczego William T. Vollmann nie był znany do tej pory polskim czytelnikom, skoro on sam zaczytywał się w młodości polską literaturą i wie o niej więcej, niż niejeden polski "ekspert"? Oczywiście to, że Vollmann zna polską literaturę na wskroś, nie jest jeszcze powodem do tego, aby polski czytelnik wiedział, kim jest ów pisarz, ale już fakt, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy Polacy są gotowi na taki rodzaj literatury? Nie sądzę. Gdyby Szpila urodziła się w Nowym Jorku, Sacramento, czy innym Saint Louis, siedziałaby już dawno na kanapie u Oprah Winfrey, a New York Times Book Review uznałby ją za najważniejszy głos kobiecy w dzisiejszej literaturze. Wydawcy z całego świata zabijaliby się o prawa do tłumaczenia książki, a sama Szpila pławiłaby się w luksusach. Budzimy się jednak ze snu i gdzie jesteśmy? W zaściankowej Polsce, w kraju ultraprawicowych Lachów, w którym ważniejsze są ołtarze mobilne dla gówno wartego wojska niż literacki fenomen na miarę Zadie Smith, Elif Shafak, czy Susan Sontag.
Był czas, kiedy kobiety szalały za literaturą Manueli Gretkowskiej, ale (z całym szacunkiem dla twórczości Gretkowskiej) jej książki w porównaniu z "Heksami", są jak cukier puder w zestawieniu z kokainą sprowadzoną bezpośrednio od don Escobara.
Odnoszę wrażenie, że Polacy nie dorośli do światowej literatury, do książek, które mogłyby się stać miarą rewolucji obyczajowej w tym kraju. W kraju, który od kilku lat pędzi w kierunku poniżania kobiet, przykuwania ich łańcuchem do kuchni; z nakazem rodzenia, z zakazem stosunków przerywanych i aborcji oraz traktowaniem kobiet jak gorszego sortu ludzi. A przecież "Heksy" są dla tych kobiet, które tak dzielnie nosiły czarne parasole, które tak dzielnie wspierają tęczowe flagi i które tak epicko wymachiwały wymyślnymi transparentami kartonowymi, kiedy biliśmy kolejne rekordy w liczbie wkurwionych na zakaz aborcji.
Dla nas szczytem ambicji są kryminały szwedzkie, bez względu na to, czy są cokolwiek warte, czy nie. Byleby szwedzkie. Ewentualnie niekończąca się seria kryminalna z przerysowaną panią komisarz w polskim wydaniu.
Jesteś mężczyzną i czytasz tę opinię? Nie myśl sobie zatem, że "Heksy" cię nie dotyczą. To książka również dla mężczyzn, a kto wie, czy nie przede wszystkim. To książka warta każdej wydanej na nią złotówki, każdej spędzonej z nią minuty, bo jeśli "Heksy" nie mogą być godłem rewolucji obyczajowej, to nic już nim nie będzie. Nigdy.
"Heksy" to najlepsza książka po 1989 roku, bez względu na to, czy komuś się to podoba, czy nie.

Czy Polacy są gotowi na taki rodzaj literatury? Nie sądzę. Gdyby Szpila urodziła się w Nowym Jorku, Sacramento, czy innym Saint Louis, siedziałaby już dawno na kanapie u Oprah Winfrey, a New York Times Book Review uznałby ją za najważniejszy głos kobiecy w dzisiejszej literaturze. Wydawcy z całego świata zabijaliby się o prawa do tłumaczenia książki, a sama Szpila pławiłaby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka bardzo zła, choć z potencjałem. Nie bardzo rozumiemy, w którą stronę Autorka zmierza. Książka bardzo nierówna, raz świetnie, raz żenująco. Zakończenie bardzo, bardzo, bardzo złe.
Generalnie najgorsza książka autorki. Szkoda, bo kiedy zaczynała, byliśmy pewni, że będzie jedną z lepszych pisarek w Polsce, a tu taki klops.

Książka bardzo zła, choć z potencjałem. Nie bardzo rozumiemy, w którą stronę Autorka zmierza. Książka bardzo nierówna, raz świetnie, raz żenująco. Zakończenie bardzo, bardzo, bardzo złe.
Generalnie najgorsza książka autorki. Szkoda, bo kiedy zaczynała, byliśmy pewni, że będzie jedną z lepszych pisarek w Polsce, a tu taki klops.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Na kolejne książki tego Autora czekamy jak na deszcz w przeciągający się upał. Jego powieści przynoszą świeżość i ulgę, bo dzisiaj już chyba nikt tak nie pisze, a jeśli nawet, to niewielu. Od czasów pozytywizmu nikt nie używa już takiego języka, nikt nie tworzy takich obrazów w literaturze... nikt, prócz Liziniewicza, godnego następcy Sienkiewicza, Prusa i Zapolskiej.
Wszystko w tej powieści zagrało tak, jak powinno, a my możemy śmiało powiedzieć, że Maciej Liziniewicz to bardzo dobry pisarz. Utalentowany, skrupulatny i pomysłowy. Pamiętam, jak czytałam zaciekle książki Jacka Komudy, byłam nimi zafascynowana. Dzisiaj mam to samo z książkami Liziniewicza. Adekwatny do fabuły język (piękny!), magiczne i barwne opisy, pełne i zaskakujące postaci, mnóstwo emocji oraz zaskakujące zwroty akcji. Poziom bardzo równy - wysoki, a całość niebywale wciągająca. Do tego te okładki! No chapeau bas! Pierwsza wbiła w fotel, ale druga jest jeszcze lepsza. Wiem, że Autor pisze trzeci tom i mam nadzieję, że nie będzie to ostatni. Gdyby Liziniewicz urodził się sto lat wcześniej, znałby go dzisiaj każdy polski czytelnik. Nie ma się do czego przyczepić, za to o plusach tej książki można mówić w nieskończoność.
Żegota Nadolski powraca i to we wspaniałym stylu. Choć powieść określona została przez Wydawcę, jako historyczna z elementami fantasy, ja bym dodała tu, że Autor pokusił się również o wspaniałą sagę obyczajową, niemal tak dobrą, jak ta z serii książek o wikingach, napisaną przez Bernarda Cornwella. Choć seria rozwija się powoli, to jednak Autor potrafi przywalić i rozpędzić fabułę na łeb, na szyję. Zresztą jest tu trochę kryminału, trochę thrillera, a nawet literatury przygodowej - a może przede wszystkim. Jako miłośniczka Aleksandra Dumasa, potrafię docenić kunszt Liziniewicza, którego prawdopodobnie sam Francuz czytałby z ogromnym zainteresowaniem. Nie podlega dyskusji, że Autor zna się na pisaniu i wie, jak chwycić czytelnika za serce. Aż się prosi o serial tv i kontynuację komiksową... aż się prosi o rozbudowanie uniwersum Żegoty do rozmiarów Wiedźmina. I choć to całkiem inny bajka, powinniśmy się nim światu pochwalić. W każdym innym kraju Autor spokojnie utrzymałby się z pisania, bo to, co stworzył, zasługuje na uznanie. Niestety miał pecha i musi się błąkać po rodzimym poletku wydawniczym, który nie chce, a może nie potrafi wypromować tak dobrego pisarza. I nie chodzi mi o Wydawcę, lecz o całość rynku, włącznie z czytelnikami. Pozostaje nam jedynie wiara w to, że przyjdzie kiedyś taki czas i Maciej Liziniewicz będzie na ustach całej Europy, a kto wie, może i świata. Nikt inny nie zasługuje na to dzisiaj bardziej niż on.
Prawdziwa złota perła Akoya wśród dużo mniej wartych pereł hodowanych. Jedna z najlepszych powieści, jakie czytałem. Jeden z najlepszych pisarzy w dziejach polskiej literatury. Mistrz!
10/10

Na kolejne książki tego Autora czekamy jak na deszcz w przeciągający się upał. Jego powieści przynoszą świeżość i ulgę, bo dzisiaj już chyba nikt tak nie pisze, a jeśli nawet, to niewielu. Od czasów pozytywizmu nikt nie używa już takiego języka, nikt nie tworzy takich obrazów w literaturze... nikt, prócz Liziniewicza, godnego następcy Sienkiewicza, Prusa i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kiedy pytają mnie o najlepszego aktora Hollywood, bez namysłu wymieniam cztery nazwiska, a wśród nich zawsze znajdzie się miejsce dla Seana Penna. Darzę tego człowieka wielkim sentymentem od czasu Szkoły kadetów (Taps, 1981). Od tego filmu zaczęła się nasza wspólna wędrówka artystyczna. Nie tylko przez filmy, ale przez dziennikarstwo twórcze, literaturę, fotografię i malarstwo. Za co zabierał się Penn, zabierałem się i ja. Nic zatem dziwnego, że każdy jego film, każdy artykuł czy każdy wernisaż analizowany był przeze mnie bardzo drobiazgowo. Przyszła ona na książkę. I choć w tej dziedzinie byłem pierwszy, to debiutant Penn jest dużo lepszy.
Sean Penn miał i wciąż ma z książkami wiele wspólnego przez wszystkie lata kariery. Chętnie grywa w filmowych adaptacjach powieści (Taps, Ofiary wojny, Cienka czerwona linia, Rzeka tajemnic, plus 25 innych), sam reżyseruje filmy na ich podstawie (Obietnica, Wszystko za życie, Crazy For The Storm, Dzień Flagi), opiera na nich swoje scenariusze (The Gunman), a nawet jest producentem filmowych adaptacji (Obietnica, In Search Of Captain Zero). Teraz przyszła pora na własną powieść, którą dzięki Wydawnictwu Literackiemu, mogą przeczytać polscy czytelnicy. Czy miłość Penna do literatury jest na tyle wystarczająca, aby mógł bez kompleksów stać się pisarzem? Reżyser Piotr Trzaskalski (Edi, Mój rower) powiedział mi kiedyś, że scenarzysta nigdy nie będzie dobrym pisarzem, a pisarz w życiu nie napisze dobrego scenariusza. I nie chodzi o to, że nie wiedzą jak tego dokonać, a o to, iż zawodowe nawyki są tak bardzo ze sobą sprzeczne, że uniemożliwiają wyłuskanie z wnętrza siebie tego, co najlepsze w obu przypadkach. Są to dwa odmienne stany świadomości, które nijak ze sobą współgrają, choć oba zawody łączy tak wiele.
Bezwzględnie zauważalny szlif filmowy w tej książce sprawia, że mamy do czynienia z prozą bliższą konstrukcji scenariusza filmowego, niż klasycznej formy powieści, co czyni tę książkę bardziej interesującą, lecz nieco trudniejszą w odbiorze. Lekko surrealistyczny, komediowy i przerażający świat, który Sean Penn stara się przedstawić czytelnikowi, to tak naprawdę bonanza ideologicznych uniesień oraz sprzeciwu wobec globalnemu zidioceniu, za które odpowiedzialna jest masowa ekspansja nowoczesnej technologii. Tęsknota bohatera książki za przemijającym pięknem Ameryki, wolnej od nadmiernego konsumpcjonizmu, komercjalizacji i drapieżności, przywodzi na myśl twórczość Johna Updike'a, Philipa Rotha i Franka Norrisa, ojców amerykańskiej prozy.
Bob Honey robi swoje to tragikomedia w piętnastu aktach stacjach, podróż przez umysł człowieka, którego drażni świat - ten sam świat, który poniekąd go fascynuje, choć nie chce się do tego przyznać; człowieka podejrzliwego, który ma wiele do ukrycia; zagubionego, a jednocześnie umiejącego odnaleźć swoje miejsce w otaczającym go świecie. Bob Honey po prostu robi swoje, mimo że wokół dzieją się rzeczy, które go drażnią, irytują i których najczęściej nie rozumie. Świat się zmienia błyskawicznie, a Bob jest temu przeciwny. Jednak mimo wielu wad współczesnej egzystencji, Honey jest człowiekiem przedsiębiorczym i obrotnym, nad wyraz inteligentnym, a jednocześnie zimnym draniem, pozbawionym skrupułów. Pen skonstruował postać, która jest kompilacją wybiórczych cech Holdena Caulfielda (Buszujący w zbożu), Williama Fostera (Upadek), Walta Kowalskiego (Gran Torino) i Richarda "The Icemana" Kuklinskiego (płatny morderca), osadził go w realiach rządowej konspiracji i wsadził w ręce młotek...
Nie jest to jednak jedyna postać w tej książce, która intryguje. Penn wykreował bohaterów swojej prozy bardzo dokładnie i pieczołowicie, nadając im skrajnie odmienne charaktery, które w jakimś sensie jednak się uzupełniają. I choć Bob Honey jest bohaterem tytułowym książki, to jednak nie jest tym najważniejszym. Jest nim Pappy Pariah, urodzony w fikcyjnym miasteczku Summerton Feathers autor audiobookowej wersji książki Bob Honey robi swoje. Pappy jest zarówno narratorem książki, jak i pseudonimem Seana Penna, który twierdził, że spotkał Pappy'ego na Florydzie. Jest wścibskim dziennikarzem, który dryluje Boba Honeya, chcąc uzyskać jak najwięcej informacji na nurtujące go pytania związane z Bobem. Żeby jednak nie było łatwo, mimo iż Pappy Pariah jest tu osobą najważniejszą, to autor skupia się przede wszystkim na losach Boba Honey'a.
Ufff... sami widzicie, że łatwo nie będzie. Powieść inna niż wszystkie, zdecydowanie warta pochłoniętego czasu, ale wymagająca, nienależąca do gatunku weekendowych czytadeł.
Gargantuiczna, zmieniająca postrzeganie świata opowieść o cywilizacji zmierzającej do samozagłady. Powieść o cofającym się w rozwoju intelektualnym społeczeństwie, ustępującym pola kontrolujących świat bezwzględnym jednostkom, ale też całym grupom jednostek, dla których pieniądz i władza są jak tlen. Pirotechniczna farsa opowiedziana w sposób niezwykły. Książka skonstruowana w zupełnie inny sposób od tego, jaki upodobali sobie rasowi pisarze.
OCENA: 10+++/10
Uzasadnienie: Nie może być inaczej. Wychodzimy z założenia, że im trudniej, tym lepiej. Genialny debiut, genialnego autora, którego wciągamy na listę nominowanych do nagrody Literackiego Hultaja 2020. Powieść ma szansę stać się książką kulową, na miarę najsłynniejszych powieści amerykańskich.

Kiedy pytają mnie o najlepszego aktora Hollywood, bez namysłu wymieniam cztery nazwiska, a wśród nich zawsze znajdzie się miejsce dla Seana Penna. Darzę tego człowieka wielkim sentymentem od czasu Szkoły kadetów (Taps, 1981). Od tego filmu zaczęła się nasza wspólna wędrówka artystyczna. Nie tylko przez filmy, ale przez dziennikarstwo twórcze, literaturę, fotografię i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Polscy wydawcy imają się różnych pomysłów, aby przyciągnąć czytelnika, każdy z nich chciałby mieć w swoich szeregach pisarza, który będzie zachwycał, wprawiał czytelników i krytyków literackich w osłupienie, tworzył nową grupę zrzeszonych ze sobą miłośników swoich powieści i sprzedawał książki w nakładach, o jakich inni mogliby jedynie pomarzyć. Niestety, często jest tak, że za świetną okładką i pompatycznym opisem, nic więcej nie idzie. Jest źle, a nawet bardzo źle.
Jest jakiś problem wśród polskich pisarzy, którego nie potrafię wyjaśnić. Mają oni pomysł i ambicję, mają możliwości, chęci i... nic poza tym, choć przyznać trzeba, że raz na jakiś czas pojawi się ktoś, kto potrafi zaskoczyć i sprawić, że czytelnik zacznie znów wierzyć, że Polacy nie gęsi... Mimo to trudno wskazać w naszym kraju na pisarza, którego nazwać by można było literackim gigantem. No może Olga Tokarczuk, Jacek Komuda plus dwa, trzy nazwiska więcej, ale na tym koniec.
Z Czasem pomsty mam pewien problem, a nawet nie pewien, a ogromny problem. Chodzi o to, że ta powieść nie wpisuje się w schemat tej słabej, miałkiej, opisanej przeze mnie powyżej literatury. Burzy mi mur słabości polskiego dorobku pisarskiego i braku efektu WOW w rodzimej beletrystyce. Oczywiście to bardzo dobrze, że tak się stało, całą moją opinię o złej kondycji polskich pisarzy szlag trafił. Alleluja! Muszę przyznać z własnej i nieprzymuszonej woli, że powieść Macieja Liziniewicza wybija się ponad całą polską twórczość literacką i sprawia, że nie tylko wraca wiara w polskich pisarzy, ale prowokuje do stwierdzenia, że oto narodził się pisarz światowego formatu. Tak, tak, nie ma w tym żadnej przesady czy egzageracji, uczciwie i z pełną świadomością stwierdzam, że w tej powieści zagrało dosłownie wszystko, nawet nie wiem, czego miałabym się przyczepić. Jest epicko, wybornie, mądrze, krwawo, pięknie, historycznie, magicznie i mrocznie.
Moi koledzy z Hultaja Literackiego lubią naciągać oceny, dając pisarzom fory i dość spory kredyt zaufania. U mnie nie ma tak łatwo i jeśli prześledzicie recenzje na naszej stronie, to wszystko to, co ocenione zostało poniżej 6 gwiazdek na 10, to moja zasługa i nie mam zamiaru się tego wypierać. Nie znoszę polskiej literatury, uważam, że stoi ona w dzisiejszych czasach na bardzo niskim poziomie, jest bardzo zła i tworzona, kolokwialnie mówiąc, na "odpierdol". Często też obniżam oceny kolegów, którzy przymykają oko na rażące uchybienia, braki i styl. Tuż po przeczytaniu książki Liziniewicza musiałam jednak odczekać z recenzją, musiałam uspokoić emocje, aby nie zostać oskarżoną o demagogię. Niestety, minął tydzień, a ja wciąż myślę o Czasie pomsty, jak o najlepszej polskiej książce, z jaką przyszło mi obcować. Ba, konia z rzędem temu, który wskaże równie dobrze napisaną powieść tego gatunku na świecie! Jest okładka, która zwala z nóg, jest opis, który niewiele zdradza, a wręcz prowokuje, nie mówiąc o książce dosłownie niczego, i w końcu jest treść, fabuła, konstrukcja, postaci wykreowane przez człowieka, któremu nie sposób odmówić chęci, umiejętności, pasji, talentu i odwagi. Oto powieść, która bezapelacyjnie zasługuje na miano najlepszej polskiej powieści ostatniej dekady.... co ja piszę, jakiej dekady? Od niepamiętnych czasów nie było w Polsce pisarza, który tak sprawnie władałby piórem, a gdyby ktoś z czytelników miał jakiekolwiek wątpliwości, to wystarczy poczytać opinie tych, którzy mieli już zaszczyt dzieło Liziniewicza pochłonąć.
Gdyby wręczano w Polsce nagrodę za piękno języka w literaturze, Maciej Liziniewicz bez wątpienia byłby murowanym kandydatem do zwycięstwa (mimo tych kilku kuwrisynów).
Wierzę, że wszystko ma swój czas, i to jest właśnie czas Macieja Liziniewicza.
Oto mamy szlachcica, Żegotę Nadolskiego, który po latach wypraw wojennych, mając nadzieję spędzić resztę życia w spokoju i ciszy, powraca do rodzinnego domu, gdzie czekają go przerażające, mroczne, ponure i dramatyczne wieści. Rodzinna tragedia nie jest tym, czym się wydawało na pierwszy rzut oka, więc wątek kryminalny staje się osią napędową całej książki, a klimat Polski szlacheckiej - tak sprawnie nakreślony przez autora - sprawia niebywałą przyjemność czytania powieści równej najwybitniejszym polskim wieszczom dawnych lat i nie ma potrzeby wymieniać tu ani nazwisk, ani tytułów, bo wszyscy wiemy, o jakie chodzi. Zemsta musi się dokonać, lecz jak walczyć ze złem, które trudno pojąć, którego nie sposób okiełznać, i które jest tak przerażające, jak tylko przerażające może być zło? Nadolski z nie jednego pieca chleb jadał, z nie jednym kurwisynem szablę krzyżował, strach jest mu obcy, a siła zemsty niepohamowana.
Tragiczna prawda o okrutnej i tajemniczej śmierci najbliższych okazuje się jeszcze straszniejsza, niż mógłby przypuszczać podążający tropem morderców mściciel Żegota Nadolski.
Czy przerażające zbrodnie uda się wyjaśnić? Kto spośród bohaterów jest dobry, a kto zły? Kolejne strony dają odpowiedzi na te pytania. Pozwalają też poznać zapomniany skrawek szlacheckiej Rzeczypospolitej, gdzie o sprawiedliwość trzeba było walczyć z szablą w dłoni. I gdzie nadprzyrodzone miesza się z realnym.
Tak dobrze skrojonej powieści, tak dobrym językiem spisanej i tak ciekawymi pomysłami okraszonej nie czytałam już bardzo dawno. Jestem pewna, że ci, którzy słyną z powieści fantasy (Rebis, Fabryka Słów, Uroboros czy Powergraph), po przeczytaniu Czasu pomsty ostrzą sobie pazury na Liziniewicza. Wydawnictwo Dolnośląskie ma nosa do autorów i jeśli chce mieć w swoich szeregach pisarza, który będzie zachwycał, wprawiał czytelników i krytyków literackich w osłupienie, tworzył nową grupę zrzeszonych ze sobą miłośników swoich powieści i sprzedawał książki w nakładach, o jakich inni mogliby jedynie pomarzyć, będzie musiało w przyszłości stoczyć o niego bój. Już teraz można zdecydowanie powiedzieć o Liziniewiczu, że jest gigantem polskiej literatury, a jego polski Van Helsing wkrótce stanie się jednym z najbardziej rozpoznawalnych postaci literackich na świecie, z jakże polskobrzmiącym (wreszcie) nazwiskiem.

OCENA: 10+++/10
Uzasadnienie: Wspaniała konstrukcja, wyborny język, mistrzowska fabuła, genialne postaci Żegoty Nadolskiego i Williama Murray'a. Maciej Liziniewicz przywraca nadzieję w polskich pisarzy!

POSTANOWIENIEM ZARZĄDU HULTAJA LITERACKIEGO POSTANOWILIŚMY NOMINOWAĆ MACIEJA LIZINIEWICZA DO NAGRODY LITERACKIEGO HULTAJA SEZONU 2019/2020, KTÓRĄ WRĘCZAĆ BĘDZIEMY PODCZAS PRZYSZŁOROCZNYCH WARSZAWSKICH TARGÓW KSIĄŻKI.

Polscy wydawcy imają się różnych pomysłów, aby przyciągnąć czytelnika, każdy z nich chciałby mieć w swoich szeregach pisarza, który będzie zachwycał, wprawiał czytelników i krytyków literackich w osłupienie, tworzył nową grupę zrzeszonych ze sobą miłośników swoich powieści i sprzedawał książki w nakładach, o jakich inni mogliby jedynie pomarzyć. Niestety, często jest tak,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zwariowana komedia o zaświatach. Lekka i przyjemna. Rozśmiesza do łez.

Zwariowana komedia o zaświatach. Lekka i przyjemna. Rozśmiesza do łez.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

O mafii i gangsterach pisało już wielu, ale nikt nie opowie gangsterskiej historii lepiej, niż sam gangster. Grek, to pseudonim literacki gangstera, który w swoim życiu robił takie rzeczy, na które nie wpadłby nawet najlepszy pisarz czy scenarzysta. Bezkompromisowy, twardy i co najważniejsze - inteligentny chłopak, który sukcesywnie wspinał się na szczyt mafijnej drabiny, zarabiając przy tym więcej pieniędzy, niż ktokolwiek z nas widział przez całe swoje życie.

Znacznie lepsza część od swojej poprzedniczki, ale bez części pierwszej możecie nie zrozumieć "Banków" do końca tak, jak chciałby ją Wam przedstawić autor. Po tej książce widać, że Grek nabrał literackiej ogłady, ale z racji tego, że znamy autora osobiście i wiemy, że pisze bardzo dużo, że godzinami ślęczy przed klawiaturą spisując własne przeżycie, ale też pracuje nad beletrystyką, nie dziwimy się. To naprawdę inteligenty typ, który szybko się uczy. Gdyby taki nie był, nie dotarłby na szczyt mafijnej hierarchii. Jego życie nie było usłane różami, ale robił co chciał i choć część swoich decyzji żałuje, to jednak wciąż jest to człowiek o twardym charakterze i mocnym kręgosłupie. Jego książki, to nie wywiady rzeki, których pełno w księgarniach, to pełna mięcha opowieść o tym, jak działały grupy przestępcze w Polsce na przestrzeni lat osiemdziesiątych, dziewięćdziesiątych i nowego millenium, kiedy kraj ten bardziej przypominał dziki zachód niż praworządne państwo środka Europy.

"Zacząłem zastanawiać się , ile jeszcze banków obrobimy. Ilu jubilerów. Jak na razie, nie musieliśmy jeszcze do nikogo strzelać. Choć Rafi deklarował chęć jebnięcia kogoś przy robocie... debil. Brankowi też to było bez różnicy."

Grek wprowadza czytelnika za kulisy działalności grupy przestępczej, która w pewnym czasie stała się postrachem niemieckich banków i jubilerów. Nie ucieka jednak w tej książce od życia prywatnego i własnych przemyśleń, co bardzo mocno uwypukla jego motywy działania, jego charakter i osobowość. Bardzo dobrze napisana książka jak na człowieka, który zamiast pióra nosił przy sobie spluwę, a jego ulubioną lekturą były nagłówki niemieckich gazet rozpisujących się na temat kolejnych napadów na banki.

P R A W D Z I W A H I S T O R I A

Książka napisana przez głównego bohatera tej powieści. Bez pomocy ghostwriterów czy dziennikarzy śledczych. Prawdziwa, trudna i mocna historia prawdziwego, trudnego i mocnego człowieka. Czytając tę książkę poczujecie się jak byście słuchali tej opowieści siedząc z Grekiem twarzą w twarz. Tylko Ty i On, w zamkniętym pomieszczeniu, którego nie znasz, w którym nigdy nie byłeś, a przez głowę przebija się myśl, czy kiedy Grek skończy opowiadać, będę mógł spokojnie wyjść?

"Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy do lasu. Taki plan miał Jugol. W busie obok łopaty leżał związany Cygan. Facet się nie odzywał, ale widziałem, że żyje. Siedziałem koło niego z kominiarka na głowie. Ta sytuacja mnie nie przerażała, wiele razy w życiu brałem udział w takich akcjach. Często wywoziłem ludzi do lasu. "

Nie miał sobie równych mano a mano. Znał sztuki walki, nie cofał się przed niczym i nikim. Czy się bał? Oczywiście, tylko psychopata niczego się nie boi. Ale potrafił kochać, szanował świętości i miał zasady. Podstawową wartością w żuciu Greka była jego rodzina. Za matkę spaliłby cały świat i nie miałby żadnych skrupułów. Mocno stąpał po ziemi, lecz musiał uważać, aby go nikt z niej nie zdmuchnął. A okazji ku temu było wiele. Był wilkiem w stadzie indywidualności, wiec musiał gryźć, aby nie zostać zagryzionym. Rewelacyjny obraz państwa w państwie, podziemia, które wychodziło na powierzchnię, aby łupić, rabować i siać strach.

"Byłem Gangsterem. Prawdziwa Historia to tytuł, który zachwycił mnie pod każdym względem. Choć bohater ukrywa się pod pseudonimem, jego historia wydarzyła się naprawdę. Świetna narracja, wciągająca akcja na każdej stronie. Bardzo obrazowo przedstawiona polska przestępczość zorganizowana. Książkę czyta się jak dobry kryminał."
- Filip Czerwiński | redaktor naczelny online-mafia.pl, najpopularniejszego serwisu o przestępczości zorganizowanej w Polsce -

"Wspomnienia Greka są ostre jak brzytwa. Gdybym był Patrykiem Vegą, już bym kręcił film na ich podstawie."
- Robert Ziębiński | redaktor naczelny miesięcznika PLAYBOY, założyciel portalu dzikabanda.pl -

"Szczerze do bólu, mocno jak cholera, dosadnie, wyraziście i bez zbędnej kokieterii. Jeden z najniebezpieczniejszych polskich gangsterów ujawnia mechanizmy działania przestępczego podziemia lat 90. Z jego relacji dowiemy się, że wtedy nikt nie przebierał w środkach i każdy brał, co chciał. A najwięcej do zabrania zawsze było w... bankach."
- Ivo Vuco | pisarz, autor między innymi biografii Grzegorza Stelmaszewskiego "Złodzirej" i powieści "Synonim Zła" -

Podobno małe banki były zobowiązane dzwonić po konwój, gdy miały większą gotówkę niż siedemdziesiąt tysięcy marek, i przekazywać pieniądze. Firmy ubezpieczeniowe tylko do takich kwot wypłacały odszkodowanie w razie napadu. Podobno nigdy nie wypłacały, gdy strażnicy użyli broni i ktoś z klientów banku został ranny. Może dlatego tak ochoczo strażnicy dawali nam się rozbroić, a może po prostu nie chcieli narażać życia. Fakt był taki, że obrabianie banków weszło nam w krew i według mnie był to najłatwiejszy sposób na zarabianie szybkich pieniędzy. Zawsze była gotówka, raz mniejsza, raz większa, ale gotówka.

TYTUŁ: Napadałem Na Banki. Historia Prawdziwa.
AUTOR: Grek (pseudonim)
WYDAWNICTWO: Dolnośląskie
PREMIERA: 19.09.2018
LICZBA STRON: 256
OKŁADKA: Miękka
FORMAT: 225 x 145 mm
ISBN: 978-83-245-8331-7

OCENA: 10/10

-Hultaj Literacki-

O mafii i gangsterach pisało już wielu, ale nikt nie opowie gangsterskiej historii lepiej, niż sam gangster. Grek, to pseudonim literacki gangstera, który w swoim życiu robił takie rzeczy, na które nie wpadłby nawet najlepszy pisarz czy scenarzysta. Bezkompromisowy, twardy i co najważniejsze - inteligentny chłopak, który sukcesywnie wspinał się na szczyt mafijnej drabiny,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Sąd Najwyższy uniewinnił Tomasza Komendę od zarzucanych mu czynów, przez które przesiedział 18 lat w więzieniu. Należy zatem traktować Tomasza Komendę jako niewinnego i to akurat nie podlega dyskusji. Kwestią czasu było to, że o Tomaszu Komendzie powstanie książka, ale to, że ta książka jest tak bardzo słaba, jednostronna, a autor uległ emocjom, jakim dziennikarz śledczy ulegać nie powinien, ogromnie zaskakuje. Tym bardziej, że redaktor Głuszak nie jest dziennikarzem z pierwszej łapanki. Ta książka to przykład tego, jak mając świetny materiał można napisać rzecz okropną.

Przeczytaliśmy tę książkę bardzo dokładnie i wnikliwie, potem długo o niej rozmawiając. Przyznać musimy, że spodziewaliśmy się tej książki, bo mimo, iż jej powstanie było trzymane w dużej tajemnicy, dochodziły do nas przecieki o tym, że redaktor Głuszak nad nią pracuje. Kibicowaliśmy mu nawet. Wiedzieliśmy też, mniej więcej, o czym będzie, jakie będą punkty odniesienia autora. Dlatego czekaliśmy na nią z niecierpliwością. Jednak większość informacji o tym, co książka będzie zawierała nie sprawdziła się. Zabrakło w niej tego, na co czekaliśmy od kilkunastu tygodni, a na domiar złego autor postanowił urządzić sobie personalną wędrówkę po sprawie, którą powinien opisać zupełnie inaczej. Jako dziennikarz powinien być bardziej opanowany, bezstronny, powinien zachować zimną krew, a u redaktora Głuszaka tego zabrakło. Ta książka miałaby większą siłę rażenia, gdyby autor skupił się bardziej na tym, co zawierał podtytuł: Szokująca opowieść o największej aferze w wymiarze sprawiedliwości wolnej Polski. I właśnie tej szokującej powieści nam tu zabrakło. Jakieś fragmenty tylko, nie do końca dopowiedziane historie... Jednym słowem: Chaos. Niby coś chciał przekazać i opowiedzieć ciekawą historię, ale chyba nie do końca wiedział jak to zrobić.

"Wcześniej nikt nigdy nie zadawał Tomkowi takiego pytania, ponieważ nigdy nie był traktowany jako świadek"
Powyższy cytat z książki dotyczy przesłuchania Tomasza Komendy z (prawdopodobnie) 2017 roku, kiedy kilku ludzi wpadło na trop, że wyżej wymieniony człowiek może być osobą skazaną niesłusznie. Napisaliśmy prawdopodobnie, bo już na samym początku doszukiwaliśmy się daty tego przesłuchania, lecz autor najwyraźniej uznał, że jest to informacja mało istotna. Ale nie o datę chodzi, a o sam cytat. Otóż jest to nieprawda, a autor manipuluje opinią publiczną, co zdarza mu się w tej książce wielokrotnie. Tomasz Komenda był przesłuchiwany jako świadek DWA RAZY zanim postawiono mu zarzuty gwałtu i morderstwa.

"Jego zachowanie podczas przesłuchania, przygnębienie i smutek wskazywały, że powinien być raczej pensjonariuszem zakładu, gdzie leczy się depresję, a nie więźniem zakładu karnego. Jedynie jego lewa ręka, niemal cała wytatuowana, nie pozostawiała złudzeń, że jest mieszkańcem tego drugiego miejsca"
A w/w cytat z tej książki, to jeden z przykładów zaściankowego myślenia i stereotypowego podejścia do sprawy, co dziennikarzowi tego formatu po prostu nie przystoi, bo idąc jego tropem, każdy wytatuowany człowiek nie pozostawia złudzeń, że jest mieszkańcem zakładu karnego.
To tylko dwa przykłady z całej książki, która usłana jest takimi "kwiatkami". Czytelnicy, którzy nie znają tej sprawy tak dogłębnie, jak redaktor głuszak czy my, nie wyłapią przekłamań, ale wyłapią inne rzeczy, które z pewnością im się nie spodobają.
Grzegorz Głuszak miał wyjątkową okazję, aby napisać genialną powieść o historii człowieka, przy którym przez ostatnie miesiące był niemal dzień i noc. Miał okazję napisać książkę o człowieku, który mu zaufał i z którym rozmawiał, jak chyba z nikim innym. Cóż, Głuszak tej szansy nie wykorzystał i wyszło co wyszło. A szkoda, bo to naprawdę bardzo ciekawa historia, warta opowiedzenia ku przestrodze nie tylko tym, którzy mogą znaleźć się w sytuacji podobnej do tej Tomasza Komendy, ale też tym, którzy mogą znaleźć się w sytuacji, w jakiej znaleźli się policjanci, prokuratorzy, adwokaci i sędziowie blisko związani z tą sprawą. Ale przede wszystkim, ku przestrodze opinii publicznej, która zlinczowała Tomasza Komendę na długo przed tym, zanim został wydany prawomocny wyrok skazujący. I tu również autor popłynął przyznając w swojej książce, że sam uwierzył w winę Tomasza Komendy osiemnaście lat temu, bo dzisiaj, opisując Jego historię, popełnia dokładnie ten sam błąd kategorycznie wskazując winę na innego mężczyznę, któremu co prawda zostały postawione zarzuty, ale Sąd nie skazał go jeszcze prawomocnym wyrokiem. Czy jeśli historia się powtórzy, to redaktor głuszak znów napisze książkę, tym razem o innym niesłusznie skazanym, o którym sam dzisiaj mówi, że jest winny? Dziennikarz takiego kalibru jak Grzegorz Głuszak, który ma duży wpływ na opinię publiczną, powinien wystrzegać się takich wpadek.

Bardzo źle postąpił również z pewnym człowiekiem, którego opisał w w/w książce powołując się na znajomość z nim. Przypisał mu rzeczy, które nie miały miejsca, ujawnił jego tożsamość i teraz musi napisać sprostowanie do książki, co raczej dobrze o autorze nie świadczy. Zresztą, w tej książce jest bardzo dużo niejasności, bardzo dużo przekłamań i bardzo dużo pomówień, i tylko czekać, aż kolejne osoby zaczną domagać się sprostowania.

Uderzył nas też nieprofesjonalizm i nieuczciwość autora, do czego sam się przyznaje. (chyba trochę nieświadomie) pisząc w swojej książce o wywiadzie z człowiekiem, który obecnie uważany jest za podejrzanego o dokonanie zbrodni miłoszyckiej. Ten człowiek nie wyraził zgody na nagrywanie go tak, aby widoczna była jego twarz. Mimo to, redaktor Głuszak nagrał go z dwóch różnych kamer, z których jedna rejestrowała go tak, jak sobie ów nagrywany nie życzył. Coś nam mówi, że te nagranie będzie wykorzystane przeciw podejrzanemu, kiedy rozpocznie się jego proces...

Jak już pisaliśmy wcześniej, w tej książce jest bardzo dużo niedomówień i przekłamań. Znając tę sprawę od podszewki, możemy się o niej wypowiadać bez kompleksów, dlatego po przeczytaniu w/w książki uważamy, że jest bardzo, ale to bardzo źle napisana. Jest słaba i wydaje się być pisana na kolanie.

Umówmy się, że zbrodnię miłoszycką możemy dzisiaj nazywać Sprawą Tomasza Komendy, co akurat jest dużym nadużyciem, bo choć te sprawy są ze sobą ściśle powiązane, to jednak są to dwie różne tragedie dwóch różnych rodzin. Ale to, czego nam zabrakło w tej książce, to kilka ważnych słów na temat zamordowanej i jej rodziców. Wszyscy dzisiaj mówią o dramacie Tomasza Komendy, ale nikt już nie pamięta o dramacie rodziny, której nastoletnia córka została zgwałcona i w bestialski sposób zamordowana.

Panu Komendzie życzymy wszystkiego dobrego i trzymamy za niego kciuki, bo to co przeżył, to ogromna tragedia dla niego i jego najbliższych. Jesteśmy pełni podziwu dla jego determinacji, siły charakteru, hartu ducha oraz niezłomności i cierpliwości. Chyba nikt z nas nie miałby siły przeżyć tego, co przez te wszystkie lata przeżył on sam. Wielki szacun za wytrwałość. Ale chcielibyśmy zapytać redaktora Głuszaka, czy wie coś na temat renty od premiera, którą dostali rodzice zamordowanej dziewczyny? Nie wie, bo takiej nie było. Tomasz komenda przeżył straszne chwile, ale przeżył i może walczyć z systemem, który go pogrążył, może walczyć o rentę, którą już zresztą otrzymał i o wielomilionowe odszkodowanie, którego mu życzymy z całego serca. A piszemy to dlatego, że autor powyższej książki nie napisał niczego na temat odszkodowania dla rodziny, która córki już nigdy nie odzyska. Na temat dziewczyny, która nie może wskazać na swoich oprawców. Nie zapominajmy, że to Małgorzata Kwiatkowska jest tą pierwszą i największą ofiarą całej tej sprawy i pisząc cokolwiek i na temat kogokolwiek związanego ze zbrodnią miłoszycką, nie pomijajmy tych, którzy stracili najwiecej. Kilka głupkowatych i nic nie znaczących wzmianek powielanych z Internetu, to nie to, co powinno się w takich publikacjach znaleźć.
Odnieśliśmy wrażenie, że dla autora powyższej książki ważniejsze jest wszystko inne, niż sprawiedliwe zamknięcie sprawy, która ciągnie się od 21 lat. Być może jesteśmy w błędzie, ale takie odnieśliśmy wrażenie po przeczytaniu jego książki.

Mimo wszystko, bardzo dobrze, że Tomasz Komenda miał u swojego boku kogoś takiego, jak Grzegorz Głuszak, bo to jeden z niewielu ludzi, którzy stali za nim murem na długo zanim Tomasz Komenda został uniewinniony prawomocnym wyrokiem. Chwała mu za to, że podjął się arcytrudnego wyzwania, które mogło go przecież pogrążyć, gdyby okazało się, że jest w błędzie. Nie zmienia to jednak faktu, że autor pisze i mówi rzeczy nie czekając na ich oficjalną weryfikację, a jego książka, jest bardzo przykładem absolutnego grafomaństwa, niesprawdzonych faktów i daleko sięgających wniosków, i aż dziw bierze, że wydawnictwo Znak pozwoliło sobie wydać tak źle napisaną pozycję.

Redaktor Głuszak, jako czołowy przedstawiciel dziennikarstwa śledczego, powinien lepiej przyłożyć się do tej książki i sprawić, aby stała się najważniejszą literacką premierą tego roku. Tak się jednak nie stało i wyszedł z tego lakoniczny bełkot. Szkoda.

-Hultaj Literacki-

Sąd Najwyższy uniewinnił Tomasza Komendę od zarzucanych mu czynów, przez które przesiedział 18 lat w więzieniu. Należy zatem traktować Tomasza Komendę jako niewinnego i to akurat nie podlega dyskusji. Kwestią czasu było to, że o Tomaszu Komendzie powstanie książka, ale to, że ta książka jest tak bardzo słaba, jednostronna, a autor uległ emocjom, jakim dziennikarz śledczy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Długo zastanawiałem się od czego zacząć recenzję tej książki. Zazwyczaj przedstawiane historie albo mi się podobają albo nie. Sprawa niemal zawsze jest prosta. Ale ta powieść jest inna, wyjątkowa, bo nie tylko podoba mi się przedstawiona w niej historia, ale też styl w jakim jest napisana, spójność, te napięcie wiszące nad głowami bohaterów przez wszystkie strony powieści, a postaci, których jest całe mnóstwo, są tak wyraźne, tak rzeczywiste i tak od siebie różne, że aż jestem w stanie uwierzyć, że wszystkie są prawdziwe.

Wydawało mi się, że o Żydach przeczytałem już wszystko. Ale jeszcze nikt nie przedstawił mi ich w taki sposób. Z tej jednej książki nauczyłem się o kulturze żydowskiej więcej, niż ze wszystkich poprzednich. I choć nie jest to przecież leksykon kultury żydowskiej, to jednak przekazuje ogrom wiedzy na temat tych ludzi, ich wiary i obrządków. Zapewne dzisiaj jest trochę inaczej, gdyż akcja książki dzieje się na przełomie XVI i XVII wieku, ale kiedy pokazałem tę książkę mojemu żydowskiemu przyjacielowi, Tsahi po przeczytaniu stwierdził, że autorka albo jest Żydówką, albo ukończyła Studia Judaistyczne.

Z premedytacją czytałem tę powieść bardzo powoli, chcąc chłonąć każdy wyraz, każde zdanie i każdą stronę tak, aby ich nie zapomnieć.

Autorka ma cudowny dar opisywania miejsc i postaci. Robi to nienachalnie, delikatnie i z wyczuciem, a mimo wszystko rozpościera przede mną obrazy pełne kolorów, życia i tak bardzo realne, że kiedy budzę się na drugi dzień, to nie wiem, czy to był sen, książka, czy może znam tych ludzi i te miejsca osobiście.

"Ludzie wierzyli, że złoto Wenecji wytrysło z morskich głębin, które niczym szańce opasywały miasto, strzegąc jego skarbów."

Narratorką powieści jest Hila Campos, młoda Żydówka, która wraz z liczną rodziną mieszka i pracuje w weneckim getcie, gdzie w zamian za możliwość praktykowania swojej wiary, zmuszeni są do bezwzględnej wierności wobec Republiki. Rodzina Campos, po ucieczce z Hiszpanii, odnajduje w Wenecji spokój i względny dostatek, choć bez porównania z tym, jak im się żyło na Półwyspie Iberyjskim.
Ojcem Hili jest kupiec – Menachem Campos, człowiek mądry i opanowany, ale surowy i bardzo religijny, który po śmierci żony samotnie wychowuje swoje dzieci, ucząc ich dobroci i szacunku.
Hila szykuje się do zaślubin, a piękna, mądra i dobra bratowa spodziewa się dziecka. Kiedy ojciec wraz z synem wypływają na handlowym galeonie wspólnika do Stambułu, w domu rodziny Campos zaczynają się dziać rzeczy dziwne i złe. Pojawia się tajemniczy Falasz, młodszy syn trwoni rodzinne pieniądze i nie przestrzega panujących w domu zasad, a poród upragnionego dziecka Rubena i Chai zmienia wszystko.
Hila, musi przejąć nad wszystkim kontrolę. Robi co może, aby utrzymać ład i porządek i aby rodzina wciąż była jednością. Nie wszystko jednak zależy od niej, a obcy ludzie bywają bezwzględni i okrutni. Tym bardziej, kiedy górę biorą zabobony. Splot niefortunnych zdarzeń sprawia, że rodzina Campos musi opuścić Wenecję i szukać schronienia w miejscu, które byłoby dla nich bezpieczne i przyjazne. Przez Wiedeń i Kraków docierają do Zamościa.

"Chaja opadała z sił, a ból wstrząsający jej umęczonym ciałem był już nie do zniesienia. Nie krzyczała; rzęziła ochryple głosem, w którym zgroza górowała nad błaganiem o zmiłowanie, aż raptem straciła przytomność, więc Ruta przytknęła jej do nosa chusteczkę nasączoną octem, aby ją ocucić. Ale w chwili, gdy Chaja otworzyła oczy, spomiędzy jej ud popłynęła krew."

Księga życia Hili Campos, to porywająca dwutomowa opowieść o burzliwych dziejach sefardyjskich Żydów, wygnanych w 1492 roku z Hiszpanii edyktem króla Ferdynanda i królowej Izabeli. Pragnienie znalezienia nowej ojczyzny wiedzie Camposów do Wenecji i Zamościa, a ich niekończącej się wędrówce przyświeca idea citta ideale – miasta idealnego.

Autorka wykonała kawał dobrej roboty, dając światu powieść niepowtarzalną i wyjątkową, łamiąc tym samym stereotyp, że w Polsce rządzi kryminał.

"Nie bogactwa i nie światynie stanowią o charakterze miasta, lecz nacechowany prawdą i wielkością duch jego obywateli."

Choć historia jest trudna i w dużej mierze smutna, to jednak jest to zdecydowanie najpiękniejsza powieść, jaką w życiu czytałem. Hila jest tak śliczna i urocza, tak dobra i mądra, że w połowie pierwszego tomu byłem w niej zakochany. A akcja powieści toczy się w dwóch najpiękniejszych miastach Europy, które są memu sercu najbliższe. Wenecję odwiedzam zawsze, kiedy tylko mam na to czas, a w Zamościu przecież się urodziłem. Pewnie dlatego też chłonę tę powieść z taką ciekawością. Nie umniejsza to jednak talentu literackiego Autorki, przed którą chylę czoła i podziwiam za dar, jaki posiada. Życzyłbym sobie, aby moje książki były tak pięknie napisane, jak książki Agnieszki Wojdowicz.
Z niecierpliwością czekam na drugi tom, a Wam polecam tę powieść bardzo gorąco.
Szkoda, że nasza skala ocen kończy się na 10, bo z chęcią dalibyśmy jej znacznie wyższą notę.

AGNIESZKA WOJDOWICZ - pisarka, filolożka polska, autorka serii fantasy dla młodzieży Strażnicy Nirgali oraz trylogii historyczno-obyczjowej dla dorosłych Niepokorne. Interesuje się kulturą i dziedzictwem polskich Żydów, a także dawną i współczesną sztuką użytkową.
Do powstania Córki Głosu oraz Morza Trzcin, dwóch tomów Księgi życia Hili Campos, przyczyniła się galeria Paradisus Iudaeorum, w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN. To właśnie tam, podczas rocznych warsztatów poświęconych tysiącletniej obecności Żydów w Polsce, pisarka poznała losy zamojskich Sefardyjczyków.

TYTUŁ: Córka Głosu. Księga życia Hili Campos, część 1.
AUTOR: Agnieszka Wojdowicz
WYDAWNICTWO: NASZA KSIEGARNIA
PREMIERA: luty 2018
WYDANIE: pierwsze
OKŁADKA: miękka
LICZBA STRON: 416
FORMAT: 135 x 204
ISBN: 978-83-10-13210-9

OCENA: 10+/10

RECENZJA POCHODZI ZE STRONY HULTAJ LITERACKI: https://hultajliteracki.wixsite.com/mojawitryna/recenzje/córka-głosu-księga-życia-hili-campos-agnieszka-wojdowicz

Długo zastanawiałem się od czego zacząć recenzję tej książki. Zazwyczaj przedstawiane historie albo mi się podobają albo nie. Sprawa niemal zawsze jest prosta. Ale ta powieść jest inna, wyjątkowa, bo nie tylko podoba mi się przedstawiona w niej historia, ale też styl w jakim jest napisana, spójność, te napięcie wiszące nad głowami bohaterów przez wszystkie strony powieści,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdybym mógł się cofnąć i coś zmienić, to zrobiłbym tak: złapałbym za fraki samego siebie i zdzielił po pysku tak mocno, żebym w końcu zaczął myśleć jak człowiek.

Grzegorza Stelmaszewskiego widzieliście nie raz w kinie i telewizji, w wielu barwnych epizodach. Był przecież aktorem. Ale nie wiecie, że jego życie to dopiero materiał na gotowy film!
A właściwie na kilka: na thriller więzienny (siedział siedmiokrotnie), melodramat (kochał Cygankę, która przedwcześnie umarła), sensację przygodową (opisywane napady mógłby nakręcić Scorsese), barejowską komedię (właścicielka mieszkania, z którego go wyrzuciła, okazała się lekarzem w ośrodku dla bezdomnych) oraz… (sami poczytacie).
Lecz i to nie wszystko: „Złodzirej” to zarazem barwna kronika społeczno-obyczajowa z czasów Polski dwóch epok i wreszcie – współczesny moralitet.

"Chciałem napisać książkę o prawdziwym człowieku. Nie nudną biografię celebryty, sportowca, czy polityka, a człowieka z charakterem, który przeżył swoje życie tak, że inni baliby się wejść w jego buty. Ale też takiego, który przez całe życie był blisko szarego człowieka, który rozumiał ich ból dnia codziennego w latach, kiedy wolność była słowem niemal zakazanym, lub co najmniej słowem zniekształconym."
-Ivo Vuco. Autor-

"Konie przy blacie zamarły w bezruchu, cwel przestał obciągać druta, a reszta spod derek wychyliła pacyny, licząc na kolejny kocioł. Ułan schował dzidę do badejek i walnął z graby w uśmiech druciarza. Stanąłem na środku kajuty, gotowy na targanie się po szczękach. Po mojej lewej stronie stał fikoł, którego byłem gotowy użyć na konia. W końcu był o wiele większy ode mnie i miał za sobą kilku fąfli."

Pierwszy raz trafił do więzienia jako siedemnastolatek. W schronisku dla bezdomnych wypatrzył go Piotr Trzaskalski. Po "Edim" zagrał miedzy innymi w "Sztuczkach", "Służbach specjalnych", "Córkach dansingu" oraz kilku odcinkach "Pitbulla" i "Kryminalnych". Wydawnictwo AGORA opublikowało biografię Grzegorza Stelmaszewskiego.

Stelmaszewskiego poznałam w 2003 roku. W schronisku im. brata Alberta przy ul. Szczytowej znad kawy plujki opowiadał mi o swoim filmowym debiucie w „Edim” Piotra Trzaskalskiego, a także poprzedzających go odsiadkach. Kilka lat później odwiedziłam go w mieszkaniu, do którego przeprowadził się z Grażyną. Poznali się w schronisku (pracowała tam jako pielęgniarka) i pokochali – jak w hollywoodzkim melodramacie.
A jednak happy endu nie było. Miesiąc temu media obiegła wiadomość o samobójczej śmierci Stelmaszewskiego. Pogrzeb „zawodowego amatora” odbył się tego samego dnia, w którym do sprzedaży trafił „Złodzirej” – spisana przez Ivo Vuco biografia Stelmaszewskiego. Awanturnicza – jak życie jej bohatera.
Modelowy odbiorca tego typu piśmiennictwa nie nastawia się raczej na walory literackie. Ważna jest fabuła i anegdoty, których akurat w „Złodzireju” jest mnóstwo. Stelmaszewski, chłopak z Bałut, latami wiódł „życie na orbicie” (odsyłam do rozpoczynającego książkę słowniczka grypsery), więc jego przypadkami można by obdzielić kilka życiorysów. „Złodzirej” to przede wszystkim sceny więzienne, przeplatane opowieściami o „królewskim” życiu na wolności. Czytając barwne opisy włamań do mieszkań (w tym skok na majątek dyrektora zakładów przędzalnianych, skwitowany komentarzem „okradliśmy złodzieja”) oraz „epickich”, jak by powiedziała dzisiejsza młodzież, balang („koks, wóda i dziwki”), można domniemywać, że sporo jest tu autokreacji.
„Złodzirej” to również opowieść o Łodzi z czasów transformacji. Białe plamy „odsiadek” wypełniają korekty łódzkiej topografii – „Manhattan”, posterunek milicji przy Piotrkowskiej 212, zamienił się niespodziewanie w oddział banku PKO. Stelmaszewski z nostalgią wspominał, jak hitem łódzkiego półświatka stał się „Vabank” Machulskiego, wyświetlany w kinie Gdynia („tego dnia chyba nikt nie został w mieście oskubany, bo każdy blatny wybrał się do kina. Czułem się jak na zjeździe klasowym”).
Książka napisana jest sprawnie i dynamicznie, naszpikowana mięsistymi dialogami i żołnierskim dowcipem. To zasługa nie tylko Stelmaszewskiego, również Vuco, który zadbał o kompozycję i styl, zachowując leksykalne osobliwości bohatera. Bez słowniczka gwary więziennej ani rusz, bo kto wie, czym są „mikre planety”, „muminek” czy „paryżanka”? „Krasna Kanioła”, czyli „Czerwony Kapturek” w wersji grypsowanej, rozbawi nawet czytelników, którzy niespecjalnie cenią łotrzykowskie opowieści z pierwszej ręki.
Szkoda, że w „Złodzireju” tak niewiele można przeczytać o filmowych doświadczeniach Stelmaszewskiego, który przez lata współpracował z agencją Gudejko, występując w filmach i reklamie. Lubił opowiadać, że nie grał, tylko „występował”. Anegdoty z planu nie okazały się pewnie tak ciekawe, jak opowieści więzienne. Plus za świetny tytuł – neologizm (kontaminacja słów „wodzirej”, „Łódź” i „złodziej”) autorstwa Romana Jędrkowiaka z agencji ADHD Warsaw."
-Izabela Adamczewska. Wybrocza.pl | Łódź-

"Życie jest jak striptiz transwestyty. Wszystko ładnie, pięknie, aż tu nagle chuj! Tak właśnie ze mną igrało życie. Kiedy już się wydawało, że zaczyna mi się układać, wtedy szlag wszystko trafił. Najpierw zostałem sam, potem samotny, a teraz bezdomny."

W planach była trylogia Grzegorza Stelmaszewskiego. Autor wciąż posiada zachowane rozmowy z Grzegorzem. Druga część opowiadała o pracy w filmie i życiu w rodzinie. Trzecia miała opisywać zdruzgotane życie Grzegorza po śmierci żony, Grażyny, walce o majątek, godność i nowe życie. Na dzień dzisiejszy wydanie kolejnych tomów zostało wstrzymane.

TYTUŁ: Złodzirej
AUTOR: Ivo Vuco & Grzegorz Stelmaszewski
WYDAWNICTWO: Agora
OKŁADKA: Miękka
ILOŚĆ STRON: 504
FORMAT: 135 x 210
ROK WYDANIA: maj 2017
ISBN: 978-83-268-2513-2
JĘZYK: polski

OCENA: 10/10

RECENZJA POCHODZI ZE STRONY HULTAJ LITERACKI: https://hultajliteracki.wixsite.com/mojawitryna/recenzje/złodzirej-ivo-vuco

Gdybym mógł się cofnąć i coś zmienić, to zrobiłbym tak: złapałbym za fraki samego siebie i zdzielił po pysku tak mocno, żebym w końcu zaczął myśleć jak człowiek.

Grzegorza Stelmaszewskiego widzieliście nie raz w kinie i telewizji, w wielu barwnych epizodach. Był przecież aktorem. Ale nie wiecie, że jego życie to dopiero materiał na gotowy film!
A właściwie na kilka: na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przeczytaliśmy te powieść dlatego, że na jej podstawie powstał film. A skoro ktoś wykłada miliony dolarów na ekranizację powieści, to ów powieść powinna być wyjątkowa. Przynajmniej dla twórców filmu.

Jakże zła była ta powieść, aż trudno to opisać. Nie mogliśmy uwierzyć, że książkę można napisać tak źle. I nie daliśmy temu wiary. Sięgnęliśmy po wersję oryginalną w języku angielskim. BINGO! Zupełnie inna powieść. Genialna, lekko napisana choć poruszająca trudne tematy. Wniosek? Najgorzej przetłumaczona powieść, jaka trafiła nam w ręce.
Szkoda, bo ta książka jest po prostu piękna. Ale mamy wrażenie, że człowiek, który ją przełożył na język polski, korzystał z Google Tłumacz.

Narratorem powieści jest nieletni chłopiec, który wraz z ojcem profesorem i wyszczekaną gosposią zamieszkuje piękną posiadłość gdzieś we Włoszech. W tymże domu często pojawiają się studenci, których zadaniem jest pomoc profesorowi w pracach naukowych. Zatem pojawienie się Oliviera nie powinno być niczym szczególnym czy wyjątkowym. Ale Elia, narrator powieści, zakochuje się w nowo przybyłym, znacznie starszym mężczyźnie. Olivier nie pozostaje chłopcu dłużny i odwdzięcza się tym samym uczuciem.
Choć akcja powieści toczy się w okresie dwóch tygodni, to jest to wystarczający czas na to, aby przeżyć huśtawkę nastrojów.
Pięknie opowiedziana powieść o zakazanej miłości, która zaczyna się niewinnym zauroczeniem i przechodząc flirt przekuwa się w płomienny romans. Ale uwaga! To nie jest banalna powieść o miłości. To trudna historia chłopca, który stara się zrozumieć swą odmienną seksualność. To historia człowieka zagubionego w trudnym okresie dorastania. Ale też historia pierwszej miłości, która zawsze jest najpiękniejsza i najszczersza, a jednocześnie bardzo niebezpieczna.
Świetnie napisana powieść, która wciąga od pierwszej do ostatniej strony.
I tylko szkoda, że polskim czytelnikom ta historia została przedstawiona w tak niechlujnym tłumaczeniu.
Zresztą, sam tytuł (polski) również nie ma nic wspólnego z fabułą książki, bo tytuł oryginalny (Call Me by Your Name), to esencja tej powieści.

Mimo wszystko, powieść poruszyła nas dogłębnie. Juz dawno nie czytaliśmy tak dobrze napisanej historii miłosnej.

OD WYDAWNICTWA:
„Tamte dni, tamte noce” („Call Me by Your Name”) to historia nagłego i intensywnego romansu między dorastającym chłopcem a gościem jego rodziców w letnim domu we Włoszech. Obaj są zaskoczeni wzajemnym zauroczeniem i początkowo każdy z nich udaje obojętność. Ale w miarę jak mijają kolejne niespokojne letnie tygodnie, ujawniają się ukryte emocje: obsesja i strach, fascynacja i pożądanie, a ich namiętność przybiera na sile. Niespełna sześciotygodniowy romans jest doświadczeniem, które naznacza ich na całe życie. Na Rivierze i podczas namiętnego wieczoru w Rzymie odkrywają coś, czego boją się już nigdy nie znaleźć: totalną bliskość.
Dzięki znakomicie uchwyconej psychologii, która towarzyszy zauroczeniu, książka jest szczerą, przeszywającą serce elegią o ludzkiej namiętności, której nie da się zapomnieć.

O AUTORZE:
André Aciman (2 stycznia 1951 roku) - amerykański autor, eseista i literaturoznawca urodził się i dorastał w Egipcie, w rodzinie sefardyjskich Żydów. Wykładał literaturę francuską w Princeton University, uczył też kreatywnego pisania w Bard College. Jest autorem wielu prac krytycznych o twórczości Marcela Prousta. W 1995 roku wydał wspomnienia pod tytułem „Wyjście z Egiptu”. Książka otrzymała Nagrodę Whiting.
Aciman publikuje na łamach „The New Yorker", „The New York Review of Books" i „The New York Times". Obecnie jest profesorem City University of New York, gdzie wykłada teorię literatury.
Jego powstała w 2007 roku powieść „Tamte dni, tamte noce” otrzymała Nagrodę Literacką Lambda w kategorii Gay Fiction i została uznana przez „New York Times” za książkę roku.

TYTUŁ: Tamte dni, tamte noce.
TYTUŁ ORYGINALNY: Call Me by Your Name
AUTOR: Aciman Andre
TŁUMACZENIE: Tomasz Bieroń
WYDAWNICTWO: Poradnia K.
LICZBA STRON: 329
ROK WYDANIA: styczeń 2018
OKŁADKA: miękka
ISBN: 9788363960964

OCENA: 7/10 (wersja polska)
OCENA: 10/10 (wersja oryginalna)

RECENZJA POCHODZI ZE STRONY HULTAJ LITERACKI:
https://hultajliteracki.wixsite.com/mojawitryna/recenzje/tamte-dni-tamte-noce-aciman-andre

Przeczytaliśmy te powieść dlatego, że na jej podstawie powstał film. A skoro ktoś wykłada miliony dolarów na ekranizację powieści, to ów powieść powinna być wyjątkowa. Przynajmniej dla twórców filmu.

Jakże zła była ta powieść, aż trudno to opisać. Nie mogliśmy uwierzyć, że książkę można napisać tak źle. I nie daliśmy temu wiary. Sięgnęliśmy po wersję oryginalną w języku...

więcej Pokaż mimo to