Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Wpadła mi w ręce dość leciwa już książka pod tytułem „Przerwana dekada”, a dokładniej wywiad-rzeka o takim tytule, jakiego Edward Gierek (1913-2001), pierwszy sekretarz KC PZPR w latach 1970-1980, udzielił Januszowi Rolickiemu zaraz po upadku komunizmu w Polsce. Był to rok 1990. Z ciekawości postanowiłem sprawdzić, cóż ciekawego do powiedzenia miał towarzysz Gierek u zarania III RP.

Zacznijmy od formy. Wywiad-rzeka rządzi się bowiem swoimi prawami. Z reguły takie obszerne wywiady przeprowadza się ze znanymi osobistościami życia społecznego, w których w centrum zainteresowania jest przede wszystkim osoba udzielająca wywiadu. To sprawa jasna jak słońce i nie ma w tym stwierdzeniu nic odkrywczego, ale warto jednak pamiętać, że wywiad-rzeka rzadko kiedy przybiera formę wyraźnie krytyczną wobec swojego bohatera. Z reguły bowiem samo już jego udzielenie poprzedzone jest długimi rozmowami wstępnymi, a efekt końcowy podlega autoryzacji. Tym samym wywiad tego typy najczęściej ma nam „sprzedać” taki wizerunek danej postaci, na jakiego opublikowanie wyrazi zgodę osoba go udzielająca. A to nie zawsze musi być przecież obraz w pełni odpowiadający rzeczywistości. Szczególnie jeśli udziela go polityk.

Ale wróćmy do „Przerwanej dekady”. Osobą, która przeprowadziła wywiad z Edwardem Gierkiem, jest Janusz Rolicki, dość znany w okresie PRL-u dziennikarz, członek PZPR, daleki od skrajnych nurtów opozycyjnych, choć potrafiący zdobyć się na potępienie stanu wojennego w Polsce. Pan Rolicki jest w zasadzie idealnym rozmówcą dla byłego pierwszego sekretarza (dodatkowo łączy ich wspólna niechęć do ekipy gen. Jaruzelskiego), gdyż to dziennikarz dobrze wiedzący, jakich pytań lepiej nie zadawać. Wywiad-rzeka przebiega zatem według powtarzalnego schematu, w którym Rolicki zadaje - przeważnie krótkie - pytanie, po czym słucha znacznie dłuższej odpowiedzi swojego rozmówcy. Czasami zdarzy się bardziej szczegółowe dopytanie o jakąś kwestię lub powrót do porzuconego w wyniku dygresji wątku, ale w zasadzie przebieg wywiadu daleki jest od tego, do czego przywykliśmy aktualnie. I rzeczywiście, nie jest to bynajmniej dziennikarstwo współczesne, w którym dziennikarz bardzo często chce być ważniejszy od swojego rozmówcy. Przeciwnie, pan Rolicki to taki trochę dziennikarz „z minionej epoki”, więc trudno w jego pytaniach znaleźć takie, które wyraźnie przycisnęłoby Gierka do ściany i zmusiły go do lawirowania. Myślę zresztą, że na taką formę wywiadu pierwszy sekretarz z pewnością by się nie zgodził. Inna sprawa, że ten „staroświecki” styl wywiadu Janusza Rolickiego nawet przyjemnie rezonuje ze współczesnymi wywiadami, w których przerywanie rozmówcy w połowie wywodu jest w zasadzie normą. Ot, jak to zwykle w życiu bywa - są plusu, są minusy.

A więc skoro było o formie, przejdźmy do treści wywiadu. Gierek opowiada autorowi swoje życie w ujęciu chronologicznym, rozpoczynając od młodości spędzonej we Francji i Belgii, gdzie pracował jako górnik, i gdzie też stawiał pierwsze kroki polityczne w ruchu komunistycznym. Następnie przechodzimy do jego kariery już w Polsce Ludowej, gdzie najpierw został działaczem komunistycznym na Śląsku, a następnie - na fali zdobytej w partii popularności - zastąpił na stanowisku I sekretarza KC PZPR Władysława Gomułkę (po wydarzeniach grudniowych w roku 1970). Duża część wywiadu dotyczy zakulisowych gier wewnątrz partii zarówno w momencie wyboru Gierka na najważniejsze stanowisko w ramach komunistycznego państwa, jak i późniejszym jego zastąpieniu przez Stanisława Kanię w roku 1980, już po powstaniu NSZZ Solidarność. To w zasadzie najciekawszy wątek wywiadu, w którym sam sekretarz przekazuje obraz stosunków panujących w gruncie rzeczy tylko pozornie zjednoczonej partii.

Przejdźmy jednak do kontrowersji. Pierwsza pojawia się w stosunku Gierka do stalinizmu, jako systemy sprawowania władzy. Okazuje się bowiem, że w zasadzie to Gierek nie popierał metod Józefa Stalina, a likwidację KPP w latach 30. uznał za dziejową niesprawiedliwość. Nie przeszkodziło to jednak mu w zaangażowanie się w działalność PZPR, która przecież u zarania swego powstania stosowała metody stalinowskie. Najważniejszym argumentem Gierka, który pada jako ostateczne alibi kilkukrotnie w trakcie wywiadu, to fakt, że po Jałcie nie mogło być innej Polski niż komunistyczna. A każdy, kto uważał inaczej, był fantastą nieliczącym się z rzeczywistymi uwarunkowaniami. Cóż, z jednej strony argument ten jest argumentem słusznym - po oddaniu Polski w radziecką strefę wpływów przez Aliantów, rzeczywiście nie było żadnej innej alternatywy dla Polski Ludowej. Inna sprawa jednak, że udzielającemu wywiadu chyba dość łatwo przyszło pogodzenie wewnętrznego sprzeciwu wobec Stalina z działalnością w stalinowskiej partii. Tym samym okres lat 1945-1956 jest raczej przemilczany w wywiadzie, jako wyraźnie niewygodny dla rozmówcy i mogący zagrozić lansowanemu wizerunkowi Gierka jako polskiego patrioty.

A co Edward Gierek ma do powiedzenia na temat długów, które zaciągnął za swoich rządów? W zasadzie nie dziwi, że główną winą za ich powstanie obarcza okoliczności zewnętrzne, choć wspomina też o „przeinwestowaniu gospodarki”, co rzekomo miał naprawić „manewr gospodarczy”. Przyznajmy, że tzw. zima stulecia, która sparaliżowała kraj, oraz nieurodzaj w rolnictwie rzeczywiście mogły zaszkodzić rachitycznej gospodarce, ale diagnoza stawiana przez byłego pierwszego sekretarza jest tutaj niewystarczająca. Długów i porażki gospodarczej nie tłumaczy także „niska efektywność pracy”, której Gierek przypisał zasadniczą przyczynę kłopotów gospodarczych w drugiej połowie lat 70. Niska efektywność pracy nie była zresztą przyczyną, ale skutkiem funkcjonowania systemu socjalistycznego w Polsce. Także załamanie się „złotej dekady” Gierka bynajmniej nie tkwi w tym, że wzrostowi inwestycji w gospodarkę nie towarzyszył wzrost efektywności pracy, a przez to wzrost jakości i efektywności produkcji. W zasadzie socjalizm, jako ustrój gospodarczy oparty na klasycznej ideologii marksistowskiej, osiągnął szczyt swojego rozwoju w Polsce w epoce Gomułki. Dla przypomnienia i w wielkim uproszczeniu, komunizm był ruchem mającym zapewnić w teorii sprawiedliwy podział dóbr i poprawę losu klasy robotniczej, która w momencie kładzenia podstaw ideologii (pierwsza połowa XIX wieku) rzeczywiście była poddana ostrej presji ze strony kapitalistów i wspierających ich aparatów państwowych. Tylko że to była sytuacja z poprzedniego stulecia. Wraz z odejściem w przeszłość kapitalizmu czysto przemysłowego i coraz mocniejszej obecności sektora usługowego zaszła też zasadnicza zmiana położenia pracowników.

I tutaj dopatrywałbym się jednej z historycznych zasług Edwarda Gierka. Otóż ten wychowany we Francji i Belgii człowiek widział różnicę dziejowego rozwoju między Wschodem a Zachodem kontynentu, a jego program „rozwoju społeczno-ekonomicznego narodu” daleki był od idei międzynarodowego ruchu komunistycznego. Gomułka był zadeklarowanym przeciwnikiem kredytu zagranicznego, jako formy rozwoju gospodarki socjalistycznej. „Siermiężny socjalizm” towarzysza Wiesława był zatem doktrynalnie zgodny z ideologią marksistowską. Ale Gierek, otwierając gospodarkę na kredyt zagraniczny i związane z tym inwestycje, wpuścił do kraju coś, czego socjalistyczna ideologia nigdy nie zakładała - konsumpcjonizm. Jeśli ktoś zastanawia się, skąd sympatia starszego pokolenia do postaci Gierka i dekady lat 70., to wynika to najprawdopodobniej właśnie z tego powodu. Ludzie dostali rzeczy, o których za Gomułki nie mogli nawet pomarzyć. Ale ręcznie sterowana gospodarka planowana nigdy nie jest w stanie sprostać wymogom konsumpcyjnego społeczeństwa. Po prostu plany rozwoju kreślone na kilka lat do przodu powstają w oparciu o założenia, które mogą wkrótce ulec zmianie (np. wzrost kosztów obsługi kredytów walutowych). Pomijam już tutaj zupełnie zjawiska nieplanowane, takie jak oszustwa w raportach gospodarczych, kradzieże, marnotrawstwo czy wspomniane już uwarunkowania atmosferyczne. Edward Gierek, otwierając PRL na konsumpcję, podłożył minę z opóźnionym zapłonem pod cały system. Mina ta wybuchła przy pierwszym poważniejszym kryzysie gospodarczym, co też doprowadziło zresztą do jego upadku. Pomijam już w toku tego i tak skrótowego wywodu sytuację geopolityczną, w której gospodarka kraju podlega także wpływom czynników politycznych z zewnątrz, a dokładniej - z Moskwy. Oczywiście w wywodach Gierka ani śladu tego typu rozumowania. W zasadzie Gierek jest przekonany, że w momencie jego odsunięcia na boczny tor przez Kanię do spółki z Jaruzelskim kraj i gospodarka wychodziły już na prostą, a gdyby on pozostał nadal u steru partii, również problem zadłużenia zagranicznego udałoby się rozwiązać. Są to tezy w zasadzie nieweryfikowalne. Natomiast za późniejsze nawarstwianie się długów jawnie oskarża ekipę Jaruzelskiego.

Jak zatem sam siebie widzi towarzysz Gierek? Ano, jako w zasadzie szczerego i gorliwego patriotę, którego jedynym celem było dobro ojczyzny i narodu. A to, co w tym celu robił, nie zawsze mógł komunikować wprost ze względu na sytuację geopolityczną. Wszelkie wypatrzenia systemu, o jakich dane było mu wiedzieć, były przez niego zwalczane dla dobra ludzi. Cóż, nawet historycy epoki przyznają, że Gierek wydał kategoryczny zakaz używania broni palnej w stosunku do robotników, ale o innych formach przemocy już nie wspomina, zasłaniając się niewiedzą. Jest to oczywiście nieprawda, gdyż każdy z sekretarzy KC PZPR wiedział, iż rządy komunistyczne w Polsce oparte są o lufy radzieckich karabinów i czołgów, bez których ich władza w kraju nad Wisłą nie utrzymałaby się zbyt długo. Innymi słowy, Gierek nie przyznaje się do tego, że choć rzeczywiście za jego czasów nie strzelano do rodaków, to jednak „przewodniej roli partii” broniłby do upadłego. „Bo inaczej nie mogło być”. Cała tragedia polega tutaj na tym, że do momentu rozpadu ZSRR rzeczywiście, w momentach kryzysowych, graliśmy w swojego rodzaju rosyjską ruletkę.

Powszechna wiedza o epoce Gierka w zasadzie sprowadza się do długów, jakich jego ekipa zaciągnęła, a które Polska spłacała do roku 2012. Jest to jednak tylko jedna strona medalu. Czy tego chcemy, czy nie, trzeba przyznać, że pęd inwestycyjny Gierka podłożył podstawy pod rozwój Polski jako kraju przemysłowego. Oczywiście, poczynione inwestycje i zakupione licencje przeważnie były albo chybione, albo straszliwie przepłacone, ale na ich podstawie powstawały zakłady przemysłowe, elektrownie, drogi itp. Epoka Gierka to także historyczny boom inwestycji mieszkaniowych. To prawda, że bloki z wielkiej płyty ani nie były ładne, ani ekonomicznie najtańsze, ale jednak pozwalały oddawać rocznie do 300 tys. mieszkań, głównie w średnich i dużych miastach. Czekało się na nie długo, nieraz były felerne i brzydkie, ale jednak były. Bo były niezbędne dla rozwoju kraju. Jest to rzecz, której III Rzeczpospolita do dnia dzisiejszego nie rozumie. Po 89. roku państwa polskie abdykowało z rynku mieszkaniowego, czego smutne skutki zbieramy do dnia dzisiejszego, a niewiele wskazuje na to, aby miało się to diametralnie zmienić, mimo szumnych zapowiedzi z różnych stron sceny politycznej. Dlatego jeśli Gierek mówi, że nieprawdą jest, iż komunizm zrujnował Polskę, to ma ku temu pewne obiektywne podstawy. Epoka gierkowska przypieczętowała trwałe przekształcenie Polski z kraju rolniczego w kraj rolniczo-przemysłowy. A że fundamenty te były liche, przepłacone i w zasadzie można było to zrobić lepiej, to jest rzeczy oczywista. Jednego tylko nie uwzględnia - w ówczesnych uwarunkowaniach, gdy doktryna górowała nad prawami ekonomii, naprawdę ciężko byłoby to zrobić inaczej.

Ale kończąc już ten tekst, bo odbiegłem w sumie daleko od recenzowanej książki. Wywiad-rzeka z Edwardem Gierkiem to rzecz z dzisiejszego punktu widzenia w zasadzie historyczna. Echa tamtej epoki są już coraz słabsze w polskim dyskursie politycznym i ograniczają się właściwie do „pałowania się” na poziomie emocji i przyklejania gęby „komucha” w ramach całkowicie aktualnej walki politycznej. To ułatwia bardziej obiektywne podejście do książki Rolickiego. Oczywiście osoby reagujące na nazwisko Gierek = komunistyczny zdrajca raczej nie znajdą w tej książce nic ciekawego, ale cała reszta zainteresowanych powinna mieć okazję do ciekawej lektury, po której ukończeniu można nieco inaczej spojrzeć na najnowsza historię Polski. Wizerunkowe zabiegi Gierka są bowiem z współczesnej perspektywy dość proste do przejrzenia (Gierek z wywiadu to w sumie taki fajny, kierujący się własnymi zasadami i pracowity facet, którego wykiwali niewdzięczni współtowarzysze z partii), tym bardziej, jeśli posiadamy choćby podstawową wiedzę historyczną o tamtych czasach, więc pozostaje już tylko próba zrozumienia człowieka i motywów, którymi się kierował. Z zachowaniem jednak odpowiedniego poziomu czujności.

Wpadła mi w ręce dość leciwa już książka pod tytułem „Przerwana dekada”, a dokładniej wywiad-rzeka o takim tytule, jakiego Edward Gierek (1913-2001), pierwszy sekretarz KC PZPR w latach 1970-1980, udzielił Januszowi Rolickiemu zaraz po upadku komunizmu w Polsce. Był to rok 1990. Z ciekawości postanowiłem sprawdzić, cóż ciekawego do powiedzenia miał towarzysz Gierek u...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ciężko jest być Najwyższym. Trzeba rządzić. I to rządzić sprawiedliwie, co również oznacza, że sprawiedliwie trzeba więzić, wieszać i rozstrzeliwać. Tak, ciężko być Najwyższym. Trzeba panować na wszystkim, projektować mundury żołnierzy, kupować broń i handlować mate, aby za zarobione pieniądze kupować jeszcze więcej broni. Ciężko wreszcie być Najwyższym, gdy kraj otaczają wrogowie, a i wewnątrz jego granic skryci są niegodziwcy, którzy ciągle spiskują przeciwko rządowi i rozwieszają po miastach złośliwe pamflety i szydercze karykatury. Ale mimo tych wszystkich trudów José Gaspar Rodríguez de Francia (1766-1840) pozostał Najwyższym aż do samego końca swego życia i przez nieco ponad ćwierć wieku żelazną ręką rządził Paragwajem, nadając temu państwu ów specyficzny, autorytarny ryt, który trwać będzie właściwe aż do czasów współczesnych.

Historyczna postać Wieczystego Dyktatora była główną inspiracją dla paragwajskiego pisarza, Augusto Roa Bastosa, do napisania monumentalnej powieści pod tytułem „Ja, najwyższy”. Książka ta uchodzi za dzieło jego życia i jest nie tylko monumentalna, ale także, pod pewnymi względami, monstrualna. Zupełnie jak postać człowieka, który lubił się określać mianem el supremo, czyli Najwyższy. Od razu trzeba zaznaczyć, że powieść Bastosa wcale nie jest rzeczą łatwą i przyjemną w lekturze. Wręcz przeciwnie, to wymagająca ogromnych pokładów cierpliwości i samozaparcia przeprawa przez literacką interpretację meandrów myślenia paragwajskiego dyktatora. Wystarczy bowiem przyjrzeć się stylowi narracji, aby od razu dostrzec, iż mamy do czynienia z dziełem nieszablonowym. Otóż powieść ta jest niby to zbiorem zapisków Najwyższego, którego dokonuje jakiś anonimowy kompilator. Oczywiście pod postacią tą skrywa się sam pisarz. Gwoli wyjaśnienia tej nietypowej konstrukcji powieści, trzeba dodać, że Francia miał obsesyjny wręcz zwyczaj skrupulatnego notowania wszelkich spraw związanych ze swoimi rządami. Jego osobiste archiwum obejmowało dziesiątki ksiąg, z których znaczna część spłonęła podczas pożaru pod koniec jego życia. Kompilator wciela się w powieści w rolę poszukiwacza pozostałości na pogorzelisku, wyciągającego kolejne nadpalone karty z zapisem przemyśleń dyktatora i uzupełniającego je tu i ówdzie własnymi wtrętami oraz autentycznymi dokumentami z epoki (listami, fragmentami pamiętników i relacji podróżniczych).

Powieść zaczyna się od rozmowy dyktatora z jego osobistym sekretarzem, Policarpo Patino, który również jest postacią historyczną. Ta dwójka będzie przewijać się przez karty powieści właściwie do samego końca. Na tle obłudnie wiernego i pokornego Patino pisarz odmalowuje wyniosły - żeby nie powiedzieć zadufany - i dominujący charakter Najwyższego. To postać przeświadczona o własnej misji dziejowej, którą to tylko on jest w stanie wypełnić. Całe swoje otoczenie traktuje w sposób paranoicznie podejrzliwy i z nieskrywaną pogardą. Dotyczy to szczególnie jego przeciwników politycznych, o których co do zasady nie ma najlepszego mniemania (delikatnie rzecz ujmując). W zasadzie w ten sam sposób traktuje swojego biednego sekretarza, nie szczędząc mu złośliwości oraz różnego rodzaju wyrzutów, a na końcu nawet dyktując mu jego własny wyrok śmierci. Meandry umysłowości Najwyższego poznajemy jednak nie tylko z jego „rozmów” z Patino, ale także z niby spisanych jego ręką przemyśleń na przeróżne tematy. Przemyślenia te czasami są tylko pretekstem dla pisarza do tworzenia kwiecistych i oryginalnych popisów literackich lub nieuchwytnych dla niehiszpańskojęzycznego odbiorcy zabaw słownych, tak trudnych do zachowania w procesie translacji.

Taka oto postać dyktatora ukazuje się nam z kart powieści i w zasadzie w jakimś stopniu musi ona odpowiadać historycznej prawdzie, skoro ówcześni podróżnicy nazwali Paragwaj pod jego rządami „Królestwem Grozy”. Dyktator zamienił bowiem porośnięty dżunglą kraj w samowystarczalne i zamknięte przed obcymi władztwo, w którym znane powiedzenie Ludwika XIV, iż „państwo to ja” nabrało zupełnie realnego znaczenia. Nie da się bowiem zaprzeczyć, że Francia w jakimś sensie stworzył kraj, którym potem władał przez długie lata. Początkowo bowiem junta rządząca Paragwajem przychylnym okiem zerkała w stronę sąsiedniej Argentyny i jej federacyjnych zapędów wobec „prowincji Asuncion”. Jednak przejęcie pełni władzy przez Najwyższego w roku 1814 na trwale zadecydowało o odrębności narodowej Paragwaju. Bardzo interesujące są tutaj analizy, jakie pisarz wkłada w usta lub głowę Franci, odnośnie jego spojrzenia na ówczesną sytuację geopolityczną w Ameryce Łacińskiej po zrzuceniu hiszpańskiej dominacji. To bardzo trzeźwa analiza możliwości i zagrożeń, jakie stanęły wobec tego stosunkowo małego kraju, jakim był - i w sumie jest nadal - Paragwaj. Widać zatem, że pisarz najpierw sam wytworzył w swojej głowie postać Francii, aby potem przelać to doświadczenie na karty powieści. I zrobił to bardzo przekonująco, gdyż jego literacka kreacja postaci Najwyższego jest w zasadzie wzorcowym szkicem osobowości obsesyjnie chorej na manię wielkości.

Wróćmy jeszcze na chwilę do języka i stylu utworu. Tak ja wspomniałem, język Bastosa nie ułatwia odbioru powieści. Czasami zdaje się, że pisarz wpada w jakiś literacki szał, który może w jakimś sensie oddawać też sposób myślenia dyktatora. Wspomniałem już o paranoicznych cechach jego osobowości, które wraz z wiekiem z pewnością mogły się pogłębiać. Dyktator, siedząc do późna w nocy w swoim archiwum, mógł przelewać na papier właśnie takie chaotyczne i nieuporządkowane myśli, w których mieszały się rozmaite wątki i problemy. To szaleńcze następstwo myśli jest zatem metodą literacką pisarza i polem do prezentacji własnego talentu. Do tego dzieło paragwajskiego pisarza nie jest też pozbawione elementów humorystycznych (absolutnie prześmiewcza scena rezygnacji dobosza Najwyższego, która bawi do łez) lub samo złośliwości pisarza pod własnym adresem. W powieści znajdziemy też odwołanie do wcześniejszego utworu Bastosa, a mianowicie do „Syna człowieczego”, w którym również postać Najwyższego była wspomniana. Wreszcie w powieści nie mogło zabraknąć elementów magicznych (np. odizolowana wioska, w której skazańcy zmieniali się w kamień, lub rozmów dyktatora ze swoim zdechłym psem Sułtanem).

Ze zrozumiałych względów w powieści przewija się mnóstwo nawiązań do historycznych wydarzeń. Dobrze jest znać przynajmniej w zarysie historię tego regionu, aby móc w pełni zrozumieć ich rolę. Szczególnie znajomość postaci historycznych zdecydowanie jest zalecana, gdyż nawet krótka kwerenda ich biografii ukaże ukryte w tekście znaczenia pewnych wydarzeń i motywów. A to szczególnie ważne dla zrozumienia postaci dyktatora, która była przecież przede wszystkim postacią polityczną, niekwestionowanym władcą swojego państwa, osadzoną jednak w konkretnej rzeczywistości historycznej.

Warto wreszcie wspomnieć o współczesnym dla momentu wydania powieści kontekście utworu. W gruncie rzeczy bowiem powieść „Ja, najwyższy” mogła być odczytana jako zawoalowana krytyka długoletniej dyktatury Alfredo Stroessnera, który władał Paragwajem jeszcze dłużej niż Francia - od 1954 do 1989 roku. Także jego rządy charakteryzowały się przemocą, prześladowaniami opozycji oraz terrorem. Bastos ukazując paranoidalne i momentami mocno karykaturalne rządy Najwyższego mógł jednocześnie uderzyć w ówczesną autorytarną władzę w Paragwaju. Warto dodać, że w momencie wydania powieści przebywał on od 1947 roku na emigracji w Argentynie, a anty-dyktatorska wymowa jego książki spowodowała jego kolejne wypędzenie. Tym razem do Europy. Do kraju mógł powrócić dopiero po odsunięciu Stroessnera od władzy w roku 1989. Co ciekawe, w powieści zabrakło wyraźnego i jednoznacznego potępienia postaci Franci ze strony pisarza. Dokonując interpretacji jego osobowości, pisarz chciał ukazać piętno, jakie odcisnął on na Paragwajczykach, którzy przez przytłaczający okres swojej historii kierowani byli przez autorytarnych przywódców. Ten nie do końca określony stosunek do Franci każe jednak przypuszczać, że ukryte ostrze politycznej wymowy utworu rzeczywiście miało całkiem współczesnego Bastosowi adresata.

W zasadzie ciężko mi jednoznacznie ocenić dzieło życia paragwajskiego pisarza. Z jednej strony jest to powieść bardzo trudna, wymagająca skupienia i uwagi oraz docenienia kunsztu literackiego i bogactwa języka. Zabaw słowne autora, rozwlekłe monologi, które wkłada w usta lub myśli dyktatora, niejako przesłaniają właściwą akcję powieści. O ile w ogóle o jakiejkolwiek akcji możemy mówić. Wszak Najwyższy jest przekonany, że w zasadzie może on przywoływać zdarzenia i myśli bez porządku chronologicznego. Wszak to on jest Najwyższym, więc kto może mu tego zabronić? Druga strona medalu to bardzo przekonująca, momentami wręcz genialna interpretacja postaci Wiecznego Dyktatora. Tak czy inaczej, na pewno jest to jedna z najważniejszych książek napisanych na kontynencie południowoamerykańskim i już z tego powodu warto się z nią zmierzyć. Rzecz godna polecenia.

Ciężko jest być Najwyższym. Trzeba rządzić. I to rządzić sprawiedliwie, co również oznacza, że sprawiedliwie trzeba więzić, wieszać i rozstrzeliwać. Tak, ciężko być Najwyższym. Trzeba panować na wszystkim, projektować mundury żołnierzy, kupować broń i handlować mate, aby za zarobione pieniądze kupować jeszcze więcej broni. Ciężko wreszcie być Najwyższym, gdy kraj otaczają...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tym razem w serii Prozy Iberoamerykańskiej przyszedł czas na Urugwaj. „Dziękuję za ogień” to powieść tamtejszego pisarza, Mario Benedettiego (generacja 45), w której przenosimy się do lat 60. XX wieku. Powieść - wyjąwszy kilka rozdziałów - jest w zasadzie introspekcją głównego bohatera, Ramona Budino, w której musi on zmierzyć się ze swoim nie do końca szczęśliwym życiem. Choć należy do wyższej warstwy średniej, ma żonę i syna, a zawodowo prowadzi dobrze prosperujące biuro podróży, nie odczuwa życiowej satysfakcji. Ciążą mu bowiem relację z jego ojcem, kiedyś kochanym Tatą, a teraz po prostu Starym. Urugwajski pisarz tworzy zatem sytuację wewnętrznego rozdarcia bohatera, na którym to tle odmalowuje ówcześnie aktualną sytuację społeczną w swoim kraju.

A więc osią przewodnią powieści jest konflikt na linii syn-ojciec. Edmund Budino, senior rodu, to człowiek obdarzony niezwykłą charyzmą oraz siłą woli, co wykorzystuje do podporządkowania sobie otoczenia. To typ bezwzględnej persony, która tylko dzięki własnym zdolnościom doszła do ogromnego znaczenia w niewielkim Urugwaju. Inna sprawa, że nie zrobił tego do końca uczciwie. Wręcz przeciwnie - cała jego kariera była sztuką lawirowania i naginania prawa. Stary doskonale zna się na ludziach, potrafi czytać ich słabości, aby je następnie wykorzystać do własnych celów. Nie jest mu obcy szantaż, przekupstwo, groźby, a może i nawet stosowanie przemocy. Mamy zatem do czynienia z postacią cyniczną i pozbawioną wszelkich skrupułów. Ale ten obraz własnego ojca Ramon odkrywa z czasem, gdyż jego pierwsze wspomnienia związane z Tatą są bardzo pozytywne. Dopiero pewien incydent między ojcem a matką bohatera otwiera mu oczy. Właśnie wtedy Tata staje się Starym, a w Ramonie zaczyna kiełkować nienawiść do rodzica.

Silna osobowość ojca żywo kontrastuje z bezbarwnymi postaciami jego dwóch synów. Hugon, młodszy brat Ramona, to kompletne rozczarowanie dla Edmunda, z którym nie wiąże on żadnych nadziei. Ma je w stosunku do starszego syna, gdyż dostrzega w nim inteligencję, ale jednocześnie widzi też kompletny brak charakteru i zdecydowania. Stary rozgrywa syna, który dzięki jego pieniądzom założył własny biznes i prowadzi dostatnie życie. Również główny bohater jest świadomy tego wewnętrznego konfliktu: z jednej strony, pogłębiającej się niechęci do ojca, a z drugiej - świadomości, że całe jego ustabilizowane życie zawdzięcza wypracowanej przez Starego renomie nazwiska Budino. To paląca zadra, która nie daje wewnętrznego spokoju i zatruwa mu życie. Jednocześnie komfort dostatniej egzystencji powstrzymuje go przed „rozpoczęciem wszystkiego od nowa”. Oto coś na kształt współczesnej odsłony kompleksu Edypa.

Pod postacią rodziny Budino pisarz przedstawia świat urugwajskiej klasy średniej i wyższej (używając ówczesnej terminologii - burżuazji). Ukazując ich dostatnie życie pod względem materialnym, jednocześnie odsłania pustkę ich życia wewnętrznego. Kompleksy, zawiedzione nadzieje, brak prawdziwych celów życiowych itp. - te elementy możemy wyczytać z prozy Benedettiego. Ramon jest tutaj sztandarowym przykładem zagubionego dojrzałego mężczyzny, nie potrafiącego odnaleźć szczęścia w życiu zawodowym oraz małżeńskim i szukającego pocieszenia w płytkich, najczęściej seksualnych, relacjach z przypadkowo napotkanymi kobietami. Jest to zatem wątpliwy moralnie świat zaspokajania chwilowych zachcianek i pogoni za wydumanymi fantazjami, czego najlepszym przykładem jest relacja głównego bohatera z żoną własnego brata, o czym jeszcze wspomnę. Inną odsłoną pustki tej klasy społecznej jest pogardliwy stosunek do własnego kraju, z czym pisarz rozprawił się w rozpoczynającym powieść rozdziale rozgrywającym się w Nowym Jorku.

Lata 60. XX wieku w Urugwaju to czas dyktatury wojskowych i narastania tendencji autorytarnych w kraju, który uchodził za najbardziej stabilny spośród państwa latynoamerykańskich („latynoska Szwajcaria”). W społeczeństwie zaczyna coraz większą popularność zdobywać lewica. Pisarz przedstawia trzy podejścia do tego zjawiska w rodzie Budino. Nie dziwi, że Stary, kapitalista starej daty, uważa socjalizm za stek szkodliwych bzdur i jest jego twardym przeciwnikiem. Ramon z kolei przeżył w młodości fascynację lewicową ideologią, ale jego chwiejny i niezdecydowany charakter uniemożliwił mu prawdziwe zaangażowanie w działalność polityczną lub społeczną. Będąc synem własnego ojca ogranicza się do cichego wsparcia, jakiego udziela własnemu potomkowi, Gustavo. Najmłodszy przedstawiciel rodu Budino to z kolei przykład młodzieży inteligenckiej, ostro atakującej ówczesną sytuację społeczno-ekonomiczną kraju z pozycji zbliżonych do lewicującego anarchizmu. Spór o idee jest tematem wielu rozmów między Gustavo i Starym, z których z reguły zwycięsko wychodzi senior rodu. Kierując się własnym doświadczeniem, bezlitośnie punktuje on naiwność i młodzieńczy zelotyzm swojego wnuka. Ramon w tym konflikcie skrycie wspiera syna, ale z drugiej strony nie może wyzbyć się swojego zachowawczego podejścia, starając się jednocześnie hamować młodzieńczy entuzjazm juniora dla sprawy. Pisarz nie kończy wątku Gustavo, a więc nie wiem, jaką ostatecznie drogę obierze najmłodszy z roku Budino.

Kulminacyjnym momentem powieści jest finał romansu między Ramonem i jego szwagierką, która idzie z nim do łóżka, ale odmawia opuszczenia męża, czyli brata głównego bohatera. Tym samym kobieta wydaje wyrok na jednego z przedstawicieli rodu Budino. To punkt bez odwrotu, w którym Ramon traci ostatecznie jakiś inny cel, który mógłby nadać sens jego życiu, choć trudno jednocześnie uwierzyć, że odbicie żony własnemu bratu i porzucenie dla niej własnego małżeństwa rzeczywiście byłoby jakimkolwiek ratunkiem dla głównego bohatera. Należy to raczej traktować jako kolejny przejaw niedojrzałości i chwiejności bohatera, który poprzez idealizację Dolores próbuje wypełnić pustkę własnej egzystencji. To rozpaczliwy akt pogoni za niemożliwym do zrealizowania ideałem prawdziwego szczęścia. Ramon jednak nie zdaje sobie z tego sprawy, a odtrącenie przez kochankę uznaje za ostateczny powód do rozwiązania sporu ze Starym. Nie będę zdradzał, jak zakończy się konfliktu między ojcem i synem. Stanowi on zamknięcie powieści, w którym poznajemy prawdę o Edmundzie Budino. Ale czy na pewno? Czy Stary wobec własnej kochanki nie gra do końca tej samej roli? A może właśnie wtedy ukazuje siebie po raz pierwszy jako całkowicie bezbronnego i zranionego, co stałoby w sprzeczności z całym jego dotychczasowym życiem? Zakończenie intrygi przewodniej powieści przez urugwajskiego pisarza pozostaje pod tym względem pewne niedopowiedzenie, umożliwiając czytelnikowi własną interpretację postaci Starego.

Podsumowując, „Dziękuję za ogień” to opowieść o międzyludzkich relacjach (nie tylko tych rodzinnych), ale również otwarta przez pisarza dyskusja o kształcie społeczeństwa urugwajskiego lat 60. XX wieku i trapiących je problemach. Benedetti nie mówi tutaj wprost, ukrywając treść społeczną pod płaszczykiem rodzinnego konfliktu. Ale znajomość historii Urugwaju odsłania „drugie dno” tego utworu, w którym to widać z wolna nadciągający kryzys, a więc upadek demokracji, narastające dysproporcje społeczne oraz narodziny ruchu Tupamaros, który do początku lat 70. będzie walczył z wojskową dyktaturą. Konflikt w rodzinie Budino jest zatem możliwy do odczytania jako konflikt społeczny, w którym stara i kapitalistyczna elita (skryta pod postacią Edmunda Budino) rządzi twardą ręką krajem. Ich dzieci (Ramon) zadowalają się materialnym bezpieczeństwem, gwarantowanym przez konserwatywne elity. Dopiero młode pokolenie w postaci Gustava dostrzega potrzebę zmiany, ale czy będzie w stanie ją dokonać? Tę kwestię pisarz pozostawia nierozstrzygniętą. Z perspektywy czasu możemy jednak odpowiedzieć na to pytanie - było, gdyż w latach 80. Urugwaj powrócił do demokracji.

Tym razem w serii Prozy Iberoamerykańskiej przyszedł czas na Urugwaj. „Dziękuję za ogień” to powieść tamtejszego pisarza, Mario Benedettiego (generacja 45), w której przenosimy się do lat 60. XX wieku. Powieść - wyjąwszy kilka rozdziałów - jest w zasadzie introspekcją głównego bohatera, Ramona Budino, w której musi on zmierzyć się ze swoim nie do końca szczęśliwym życiem....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Lubię czytać o światach, które odeszły w zapomnienie. Takim nieistniejącym już światem jest południowoamerykańska pampa, czyli w przybliżeniu rozległy i równinny obszar leżący na pograniczu Argentyny, Urugwaju i Brazylii. A wszystko zaczęło się wraz z przybyciem na te tereny Europejczyków i założeniem pierwszych hodowli bydła w Nowym Świecie. I - jak to w hodowli bywa - od czasu do czasu co cwańsze egzemplarze „dawały nogę” z estancji i zapuszczały się w rozległą i bezludną pampę. Z czasem zwierzęta zdziczały, a ich liczebność rosła w wyniku niekontrolowanego rozrodu. Wkrótce w ich ślady poszli ludzie. Przestępcy, dłużnicy i różnego rodzaju niespokojne duchy, nie pasujące do nowo tworzącego się kolonialnego społeczeństwa - bezkresna pampa przyciągała wszystkich, tworząc z nich kozaków Nowego Świata. Gauczów (hiszp. gaucho).

Ale kim dokładnie byli gauczowie? W zasadzie należałoby ich ulokować między kowbojami a traperami z terenów północnoamerykańskich. Ich głównym zajęciem było przemierzanie pampy i pomoc w hodowli bydła, która stała się jedną z dominujących dziedzin gospodarki argentyńskiej. Korzystali oni właśnie z nagromadzenia zbiegłych zwierząt, na które polowali, aby się wyżywić i pozyskać ich skóry. Byli też mistrzami jazdy konnej, więc chętnie byli zatrudniani przez ranczerów do ujeżdżania koni lub pędzania wielkich stad zwierząt hodowlanych. Gauczowie jednak nade wszystko cenili własną wolność i specyficznie pojęty honor, a z racji ustawicznego życia w siodle i bycia w ciągłej drodze, byli przyzwyczajeni do wszelkich niewygód oraz posługiwania się bronią (w szczególności sławnymi nożami facon, za pomocą których rozstrzygali co poważniejsze kwestie sporne). A poza tym pili ogromne ilości yerba mate.

Literatura gauczowska jest szczególnie mocno obecna w Argentynie, w której epopeją narodową jest „Martin Fierro”, poemat poświęcony właśnie życiu na rozległych pampach w północnej części tego kraju. Ale temat ten poruszali również inni pisarze argentyńscy. „Don Segundo Sombra” jest krótką powieścią napisaną w 1926 roku przez Ricardo Guiraldesa, w której odmalowano powoli odchodzący do przeszłości świat gauczów, przegrywających starcie z nowoczesnością i postępem. Powieść tę określiłbym mianem „sielanki gauczowskiej”, gdyż w sposób wyidealizowany oddaje ona tryb życia gauczów. Ten momentami nieco naiwny idealizm świadczy o wielkiej sympatii, jaką Guiraldes darzył to środowisko, czego zresztą dowodzi przepiękna dedykacja na początku książki.

Czas akcji powieści nie jest dokładnie sprecyzowany, ale możemy założyć, że toczy się ona w momencie pisania powieści, a więc w latach 20. XX wieku. Głównym bohaterem, który pełni równocześnie rolę narratora, jest chłopak-sierota z małego miasteczka (jego prawdziwą tożsamość poznamy na samym końcu powieści), który w wieku czternastu lat ucieka od swoich bezwzględnych ciotek i podąża na pobliskie ranczo w poszukiwaniu pracy jako resero, tj. zawodowy poganiacz bydła. Do tego kroku skłania go przypadkowe spotkanie z don Segundo, doświadczonym gauczem, który również przybył do miasteczka w poszukiwaniu zajęcia. Dodajmy, że postać don Segundo była zainspirowana przez prawdziwego gauczo z estancji Guiraldesa, don Segundo Ramireza (zdjęcie człowieka do zobaczenia na Wikipedii).

Natomiast w powieści postać don Segundo Sombra jest wyidealizowanym i żywym obrazem kultury gauczowskiej, w której mamy zawarte wszystkie cechy charakterystyczne dla tego typu osobowości - małomówność, honorowość, siła fizyczna, biegłość w ujeżdżaniu koni oraz spędzie bydła, zapewne też umiejętność posługiwania się nożem i wreszcie bogate doświadczenie z twardego życia na pampie. Don Segundo to także doskonały opowiadacz rozmaitych historii oraz anegdot. Sombra to nazwisko wybrane nieprzypadkowo, gdyż słowo to znaczy po hiszpańsku „cień”. I taka też jest rola tej postaci, która zawsze pozostaje gdzieś na uboczu, niewiele mówi, ale jej osobowość odciska silne piętno na wymowie całego utworu. Główny bohater (celowo nie zdradzam jego imienia) określa go mianem „ojca chrzestnego”, gdyż jest dla niego wzorcem postępowania, choć jemu samemu daleko jeszcze do życiowej mądrości i opanowania don Segundo. Mimo to chłopak chce być takim jak on, więc przez kilka lat nie odstępuje go na krok, ucząc się od niego trudnego sposobu życia gaucza. Trwa to do czasu, aż otrzymuje niespodziewaną wiadomość, która ujawnia jego pochodzenie. Don Segundo pełni zatem w powieści podwójną rolę - jest jednym z jej bohaterów, a jednocześnie jest uosobieniem gauczowskiego ideału.

Cała fabuła powieści nie jest skomplikowana i służy pisarzowi przede wszystkim do odmalowania świata gauczów, ich sposobu bycia oraz obyczajów. Pisarz w kolejnych rozdziałach w sposób bardzo szczegółowy przedstawia kolejne scenki z gauczowskiego życia, a więc mamy tutaj pracę na estancji wielkiego hodowcy bydła, następnie obszerną relację z arreo, tj. przepędu bydła między odległymi posiadłościami ranczerów; mamy wreszcie przykłady gauczowskich rozrywek - hazardu powiązanego z walkami kogutów i wyścigami konnymi, wiejskich festynów i zabaw tanecznych oraz raczej krótkotrwałych miłostek z napotykanymi w czasie wędrówek kobietami. Wszystko to pisarz oddaje z niezwykłym znawstwem tematu, z zachowaniem nawet drobnych detali, co jeszcze raz podkreśla, że świat ten nie był mu obcy, choć sam Guiraldes był zamożnym i wykształconym człowiekiem, właścicielem bogatej estancji La Portena. Nie przeszkadzało mu to jednak czuć autentycznego podziwu dla tych prostych, ale twardych jak „nandubajowe słupy” (nandubay - południowoamerykańskie drzewo o niezwykle twardym i odpornym na procesy gnilne drewnie) ludzi, z którymi przyszło mu codziennie się zadawać i w których towarzystwie zapewne też dorastał. Stąd też w powieści możemy odnaleźć liczne nawiązania autobiograficzne do losów jej autora.

Nie sposób odmówić tej powieści uroku literackiego. Opisy są bardzo szczegółowe, pełne porównań i momentami poetyckiego języka, który zastosowano do opisu pampy. Ciekawie czyta się o tym egzotycznym dla nas świecie, choć w pewnym momencie przychodzi do nas refleksja, że to na pewno nie jest komplementarny obraz świata gauczów. Poza sceną pojedynku na noże dwóch pobocznych postaci z powieści, w którym to jeden z nich ginie, w powieści trudno szukać ciemnych stron tego „fachu”. A te z pewnością musiały w rzeczywistości występować. Przede wszystkim podstawowym napojem gauczów w powieści jest yerba mate, ale - znając życie - trudno uwierzyć, że byli to sami praworządni i wstrzemięźliwi od alkoholowych uciech osobnicy. Wszak mówimy o prostych i przeważnie niewykształconych ludziach. Tym samym można postawić powieści zarzut zbytniego monumentalizmu, czyli patrzenia na świat gauczów wyłącznie przez „różowe okulary”. Natomiast inna sprawa, że powieść argentyńskiego pisarza ma bardzo nostalgiczną wymowę, a końcowa scena odjazdu o zmierzchu don Segundo jest w zasadzie oddaniem niepowstrzymanego procesu przemijania gauczów jako grupy społecznej. Co ciekawe, główny bohater opuszcza swoje miasteczko o wschodzie słońca, co dodaje dodatkowego znaczenia powieści, która rozpoczyna się o poranku, a kończy o zmierzchu, niejako oddając początek i koniec świata gauczów. Zacytujmy Guiraldesa: „Przybycie oznacza dla resero jedynie pretekst do odjazdu” - ten cytat z powieści doskonale oddaje, czym był gauczowski żywot. „Iść dalej, dalej, coraz dalej”.

„Don Segundo Sombra” jest zatem próbą utrwalenia wyidealizowanego mitu gaucza, jako postaci odchodzącej w przeszłość argentyńskiej historii. To także opowieść o fatum ludzkiego przeznaczenia, któremu opór mogą stawić jedynie jednostki takie jak don Segundo. Bezkresna pampa została zasiedlona, zdziczałe bydło wybite lub ponownie schwytane, a nowoczesne państwo krzywym okiem spoglądało na wszelkie jednostki żyjące według innych praw niż tych ustanowionych w rządowych gmachach gdzieś daleko w stolicy - oto powody dla których świat gauczowski w swojej pierwotnej formie musiał zniknąć. Nie oznacza to jednak, że odszedł całkowicie. Zapewne potomkowie gauczów nadal kultywują spuściznę po wolnych i dumnych jeźdźcach z pampy, ale czy w dobie mediów masowych, mechanizacji hodowli i wreszcie zawłaszczenia każdego akra ziemi postacie takie jak don Segundo mogłyby znaleźć jakąkolwiek nić powiązania z minioną przeszłością? Chyba nie, skoro dla gaucza najważniejsza była nieskrępowana wolność. Tę wolność czuć w powieści Ricardo Guiraldesa, ale czuć tutaj też żal za światem, który przeminął.

Lubię czytać o światach, które odeszły w zapomnienie. Takim nieistniejącym już światem jest południowoamerykańska pampa, czyli w przybliżeniu rozległy i równinny obszar leżący na pograniczu Argentyny, Urugwaju i Brazylii. A wszystko zaczęło się wraz z przybyciem na te tereny Europejczyków i założeniem pierwszych hodowli bydła w Nowym Świecie. I - jak to w hodowli bywa - od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Egzamin” to pierwsza powieść jednego z najsławniejszych argentyńskich pisarzy, Julio Cortazara, i zarazem pierwsza tegoż autora, którą miałem okazje przeczytać. Książka została ukończona we wrześniu roku 1950, ale ówcześnie nie udało się jej wydać i dopiero po śmierci pisarza trafiła ona w ręce czytelników. To zatem dość nietypowy przypadek gdy wczesne dzieło pisarza niejako zamyka jego literacki dorobek, choć podobno można odnaleźć w nim wszystkie charakterystyczne cechy późniejszej twórczości Cortazara.

Bohaterami powieści jest grupka młodych ludzi, którą dzisiaj określilibyśmy mianem paczki znajomych. Dwójka z nich, Juan i Klara, oczekuje na egzamin w Budzie, do którego zostały im dwa dni. I właśnie podczas tych dwóch dni rozgrywa się akcja powieści. Czas ten wykorzystują na szwendanie się po Buenos Aires w towarzystwie innej pary, Andresa i Stelli, oraz ich wspólnego znajomego, Kronikarza, który jest dziennikarzem lokalnej gazety. Stąd jego pseudonim. Podczas swojej eskapady odwiedzają ulubione knajpy i dyskutują o literaturze oraz otaczającej ich rzeczywistości. W dyskusjach tych zawarta jest w gruncie rzeczy refleksja samego autora na temat literatury, ulubionych pisarza i wizji twórczości artystycznej w ogóle. „Egzamin” to także zawoalowana forma krytyki ówczesnego społeczeństwa argentyńskiego z punktu widzenia młodego intelektualisty - i tu należy upatrywać powodu, dla którego książka nie ukazała się drukiem tuż po jej napisaniu. Ale o tym napiszę szerzej nieco później.

Narracja powieści początkowo jest zupełnie normalna aż do momentu, w którym na scenę wkracza... kalafior. Pojawiają się także niestandardowe rozwiązania w zakresie formatowania tekstu, a więc wtręty, różne dopowiedzenia, wykrzyknięcia, nieraz opuszczone wersy lub urwane zdania itp., co znacząco utrudnia lekturę. Szczególnie, że ta, będąca początkowo zapisem intelektualnych konwersacji grupki młodych ludzi, z czasem zaczyna nabierać coraz bardziej niepokojącego charakteru. W opisach pobocznych pojawiają się bowiem surrealistyczne elementy, potęgujące poczucie nierealności, a później niepokoju i wreszcie narastającego zagrożenia. Egzamin Juana i Klary - będący wydarzeniem, wokół którego zbudowano raczej skąpą fabułę powieści - jest pretekstem do roztoczenia wizji postępującej dezintegracji świata otaczającego bohaterów. Początkowo do czytelnika docierają jakieś nieśmiałe szepty o mgle spowijającej miasto oraz narastającej duchocie i parności powietrza. Następnie coraz śmielej pisarz zamieszcza kolejne opisy, w których fizyczna struktura miasta zaczyna się z wolna rozpadać, by pod koniec powieści jawnie już zaserwować czytelnikowi zupełnie apokaliptyczną atmosferę upadku wielkiej metropolii.

Dla mnie książka ta posiada przyjemnie nostalgiczną aurę życia intelektualnego z połowy ubiegłego stulecia, a więc epoki sprzed nastania mediów masowych, w której literatura była jedną z podstawowych rozrywek dobrze wykształconych młodych ludzi z wielkich miast, a dyskusje o przeczytanych książkach oraz znanych pisarzach stanowiły jedno z ich głównych zajęć. Jest tutaj oczywiście jakiś elitaryzm społeczny, gdyż pisarz ukazuje grupkę młodych intelektualistów (poeta, pisarz, dziennikarz, studenci), którzy pośród wzajemnych rozmów i lektur poszukują sensu własnego życia. Z dzisiejszego punktu widzenia zaprezentowany w książce poziom znajomości literatury, szczególnie francuskiej, może wydawać się nieco sztucznym i napuszonym pozerstwem, ale warto pamiętać, że powieść powstawała w zupełnie innych czasach, w których znajomość nie tylko klasyków, ale także awangardowych pisarzy stanowiła istotny atut towarzyski w kręgach zaangażowanej młodzieży uniwersyteckiej.

W prozie Cortazara mamy zatem do czynienia z ustawicznym balansowaniem na granicy świata realnego i świata surrealistycznego, ustawicznie wykrzywiającego powieściową rzeczywistość (służą temu wprowadzone przez pisarza takie figury literackie jak grzyby, kości, psy itd.). Ale są tutaj także obecne inne elementy, na które warto zwrócić uwagę. Przede wszystkim humor (ach, ten kalafior będący obiektem troski Juana), który niejako zmiękcza gęstniejącą atmosferę schyłku wielkiego miasta. Sceny bójki o grzebień lub sprzątania zatłoczonego tramwaju, którym podróżują bohaterowie, wywołują uśmiech na twarzy. Szczególnie ta pierwsza sytuacja, w której szanowni i stateczni mężczyźni starli się o pierwszeństwo do skorzystania z zawieszonego na łańcuszku w męskiej toalecie grzebyka do czesania, bawi do łez. Inną cechą charakterystyczną dla „Egzaminu” jest specyficzny przeintelektualizowany język, pełen trudnych i rzadko spotykanych słów (eskapizm, pleonazm, anachoreta itp.), którymi bohaterowie operują na równi z młodzieżowymi przekleństwami. Także pomoc słownika języka polskiego podczas lektury jest bardziej niż wskazana. Wreszcie warto zwrócić uwagę na błyskotliwość dialogów tworzonych przez pisarza, gdyż w prozie Cortazara postacie mówią dużo i często.

To, co łączy bohaterów powieści (poza Stellą), to ich inteligenckie zacięcie, które wyraźnie odróżnia ich od szarych mas napotykanych na ulicach miasta. Wydaje się, że rozmowy i refleksje poszczególnych postaci są zatem młodzieńczą próbą pisarza zdefiniowania problemów tej grupy czy też klasy społecznej. To świat problemów teoretycznych, roztrząsania kwestii literackich i filozoficzny, a dla niektóry - przysłowiowego dzielenie włosa na czworo. Ale w tych rozmowach bohaterów Cortazara kryje się też parę naprawdę mądrych i ciekawych obserwacji, jak na przykład refleksja Andresa: „Spać - to znaczy gubić się, a kiedy usiłujesz powtórnie zasnąć, to znaczy, że szukasz powtórnej ucieczki.”, na którą Juan odpowiada: „Wiem, lekkiej śmieci bez konsekwencji. (...) ale na tym polega właśnie wielka sztuka spania, wspaniałość drzemki. Wakacje od samego siebie, nie widzieć nic i nie widzieć siebie. Wspaniałe, che”. Tego typu intrygujących przemyśleń znajduje się w powieści naprawdę sporo, więc warto czytać ją naprawdę uważnie, aby ich nie przeoczyć („Przyrost przeklinania stoi w stosunku odwrotnie proporcjonalnym do siły narodu.”).

Zamykając już kwestię postaci, warto wspomnieć o jeszcze jednym bohaterze powieści, którego celowo do tej pory pominąłem, gdyż stanowi on dla mnie nie lada zagadkę. Otóż śladami grupy przyjaciół podąża tajemniczy Abel (Abelito), który pojawia się w tych samych miejscach, co oni, ale w zasadzie niewiele więcej o nim wiemy. Pisarz trzyma go w celowym ukryciu, z którego wychodzi tylko na moment, aby ukazać się bohaterom. Jego celem zdaje się być Juan i Klara, ale widzą go też inni bohaterowie. Jest to postać ważna dla finału powieści, ale jednocześnie nie do końca potrafię odgadnąć jej rolę w książce. Dopiero dalsze poszukiwania ukazują całkiem ciekawą interpretację tej postaci, która w ujęciu pisarza mogła być wcieleniem samego miasta Buenos Aires (ELBA, tj. El Buenos Aires?), które pod jego postacią śledziło parę głównych bohaterów, aby ich „wchłonąć” w peronistyczną rzeczywistość.

Otóż to, i tutaj wreszcie dochodzimy do zasadniczej problematyki powieści. Bez znajomości realiów życia w Argentynie na przełomie lat 40. i 50. wiele odwołań pisarza pozostaje dla współczesnego europejskiego odbiorcy niemożliwa do zrozumienia bez sięgnięcia po głębszą analizę utworu. Cała scena wizyty bohaterów na Plaza de Mayo (literacka przepowiednia faktycznego pogrzebu Evy Peron w dwa lata po napisaniu powieści) jest zapewne jakimś odwołaniem do peronizmu, populistycznego ruchu politycznego, który panował w ówczesnej Argentynie, a którego pisarz był zadeklarowanym przeciwnikiem (czy mgła opanowująca miast to właśnie alegoria peronizmu zawłaszczającego Argentynę?). A jeśli tak, to postacie poszczególnych bohaterów można zinterpretować według konkretnych typów podejścia do zjawiska populizmu Perona. Kronikarz, który usypia na końcu powieści w barze pod wpływem wypitego alkoholu - to przykład postawy intelektualistów zagłuszających własne sumienie w obliczu narastającego peronizmu. Juan i Klara to z kolei przykłady chwiejnej postawy, która miota się od akceptacji do sprzeciwu wobec stosunków społeczno-ekonomicznych systemu. Wreszcie Andres - to właśnie on popycha parę do ucieczki z pochłoniętego przez czerwoną mgłę Buenos Aires, i to on stawia potem czoło prześladującemu ich Ablowi. Wynik tego starcia pozostaje niewyjaśniony przez pisarza, choć należy przypuszczać, że Andres nie wyjdzie z tego starcia żywy. Jeśli zatem Abel to Buenos Aires, to Andres jest przykładem zaangażowanego intelektualisty, który otwarcie stawia czoło populistycznemu systemowi władzy i godzi się ze związanym z tym ryzykiem. Z piątki bohaterów pozostaje nam jeszcze Stella, dziewczyna Andresa, która jako jedyna wydaje się nie przejawiać żadnych głębszych zainteresowań intelektualnych. W ostatnim rozdziale książki pisarz pokazuje ją w scenie zwykłego życia, gdyż dla niej miasto z mgłą lub bez niej nie stanowi żadnej różnicy.

W tym kontekście - jeśli tylko znamy biografię Cortazara - nie trudno już dojść do wniosku, że tytułowy „Egzamin” nie jest wcale egzaminem zaliczeniowym Juana i Klary, ale właśnie egzaminem inteligencji argentyńskiej wobec zjawiska peronizmu. Prezentując szeroką gamę postaw tej klasy społecznej, Cortazar jakby analizował własną sytuację na tle zachodzących w Argentynie przemian. Jak wiem z biografii pisarza, w roku 1951 wyemigrował on do Francji, a więc poszedł powieściowym śladem Juan i Klary, którzy odpływają na łódce z pogrążonego we mgle miasta. Tak samo uczynił ostatecznie pisarz, który nie powrócił już do Argentyny i został pochowany w Paryżu. Tym samym finałowe starcie Andresa z Ablem jest niejako oddaniem wewnętrznej walki pisarza o to, czy pozostać w kraju czy też zdecydować się na emigrację. Powieść ta jest zatem zapowiedzią tego, co miało nastąpić w rzeczywistości.

Kończąc zatem tę analizę, trzeba zaznaczyć, że „Egzamin” nie jest książką z gatunku tych lekkich, łatwych i przyjemnych. Przeciwnie, to wielopoziomowa i poddająca się wielu możliwościom interpretacji powieść, do której pełnego zrozumienia niezbędna jest wiedza o osobie pisarza oraz miejscu i czasie jej powstania. Bez tego lektura powieści w zasadzie pozostaje tylko lekturą od strony czysto literackiej, w której przewijają się charakterystyczne dla Cortazara elementy jego późniejszej twórczości, ale ulatuje prawie cała warstwa ukryta - to drugie dno, które nadaje książce głębszego sensu, którego inaczej próżno szukać w powieściowych losach bohaterów.

„Egzamin” to pierwsza powieść jednego z najsławniejszych argentyńskich pisarzy, Julio Cortazara, i zarazem pierwsza tegoż autora, którą miałem okazje przeczytać. Książka została ukończona we wrześniu roku 1950, ale ówcześnie nie udało się jej wydać i dopiero po śmierci pisarza trafiła ona w ręce czytelników. To zatem dość nietypowy przypadek gdy wczesne dzieło pisarza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zapewne wielu z nas uważa, że w 1939 roku pierwsze wystrzały na kontynencie europejskim padły nad ranem 1 września podczas niemieckiej agresji na Polskę. W zasadzie nikt - lub prawie nikt - nie pamięta, że kilka miesięcy wcześniej (dokładnie 7 kwietnia 1939 roku) doszło do włoskiej inwazji na Albanię, podczas której nieliczna i słabo uzbrojona armia albańska próbowała przeciwstawić się agresji większego i silniejszego sąsiada zza morza. Różnica między tymi wystrzałami była taka, że aneksją małego i niewiele znaczącego kraju na Bałkanach w zasadzie nikt się nie przejął, podczas gdy salwy z pancernika „Schleswig-Holstein” na polską placówkę na Westerplatte pociągnęły za sobą światowy konflikt. Tym samym lata okupacji Albanii przez Włochów, a następnie ich niemieckich kompanów, pozostają czarną plamą na europejskiej mapie wiedzy o II wojnie światowej. Od czego jednak jest literatura, aby takie plamy przynajmniej częściowo wymazywać?

Po tym krótkim wstępie pora przejść do recenzji debiutanckiej powieści najsławniejszego albańskiego pisarza, Ismaila Kadare, wydanej w 1963 roku. W Polsce książkę „Generał martwej armii” w translacji z języka francuskiego wydano nieco ponad dwadzieścia lat później, a więc w roku 1984. Powieść opowiada o włoskim generale, który otrzymał misję odnalezienia i ekshumowania zwłok swoich rodaków, poległych na terytorium Albanii podczas II wojny światowej. Po wynegocjowaniu porozumienia z rządem albańskim, rusza on za Adriatyk w towarzystwie księdza, który będzie pełnił funkcję jego przewodnika i tłumacza. Obu łączy też tajemnicza sprawa zaginięcia bez wieści podczas niedawnej wojny pułkownika Z. Jego wpływowa rodzina naciska teraz na generała, aby ten odnalazł i sprowadził jego doczesne szczątki do kraju.

Fabuła powieści nie jest skomplikowana. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że jest ona szczątkowa. Oto bowiem cała akcja powieści toczy się wokół procesu poszukiwania i ekshumacji kości włoskich żołnierzy. Podczas swojej misji generał i jego ekipa natrafiają na różne pozostałości po wojskach okupacyjnych, które rzucają nowe światło na poczynania armii włoskiej w Albanii. Ale prawda ta dotrze do wojskowego dopiero z czasem, gdyż na początku swojej misji generał jest święcie przekonany o bohaterstwie i słuszności sprawy swoich rodaków, okupujących ten bałkański kraj. Jest on również przekonany, że całą winę za klęskę armii w niedawnej wojnie ponoszą inni włoscy generałowie, których błędy zadecydowały o śmierci tysięcy żołnierzy. Natomiast gdyby to on sprawował dowództwo, nigdy nie popełniłby tych samych omyłek. Jak zatem widać po tej skróconej charakterystyce, postać generała to obraz pyszałkowatego i zadufanego w sobie militarysty, z pogardą i odrazą patrzącego na kraj, w którym przyjdzie mu działać.

Cała wartość powieści Ismaila Kadare tkwi zatem w detalach i szczegółach wykreowanej fikcji literackiej. A jest to zapis stopniowego odkrywania przez generała prawdy o realiach włoskiej okupacji na terenie Albanii. Ekshumacje prowadzone są w różnych częściach kraju - w wioskach, małych miasteczkach, górach oraz nad samym morzem, ale wszędzie tam, gdzie dociera generał, napotyka na dowody i opowieści Albańczyków o okrucieństwach i zbrodniach popełnianych przez włoskich żołnierzy na ludności cywilnej. Każdy z tych epizodów zdaje się coraz bardziej burzyć dobre samopoczucie generała, który zaczyna powątpiewać we własny wyidealizowany obraz włoskiej „misji dziejowej” w Albanii. Swoje wątpliwości stara się tłumić pochłaniając kolejne porcje alkoholu lub podczas teatralnych rozmów z małomównym i coraz bardziej działającym mu na nerwy księdzem.

W trakcie podróży po Albanii generał napotyka też inną grupę wojskowych na czele z jednorękim generałem-lejtnantem, który realizuje dla swojego kraju dokładnie to samo zadanie - poszukuje kości. Można zatem przypuszczać, że jest to misja niemiecka, gdyż trudno szukać w Albanii żołnierzy innych nacji, którzy mogli polec tam w znaczącej liczbie. Obaj wojskowi, po długotrwałych poszukiwaniach i setkach rozkopanych mogił, dochodzą do podobnego depresyjnego stanu ducha, czego dowodem jest ich wspólne spotkanie w tirańskim hotelu, gdzie wobec ogromu odkrytych zbrodni topią razem wyrzuty sumienia w morzu wypijanego koniaku i rakiji, narodowego trunku Albańczyków.

Kluczową kwestią w powieści jest sprawa pułkownika Z. Według słów jego rodziny jest on przykładem wspaniałego młodego człowieka, który z odwagą i determinacją poświęcił swoje życie dla ojczyzny. Tymczasem misja ekshumacyjna dobiegła końca, a podczas dotychczasowych poszukiwań nie udało się odnaleźć jego szczątków, co wcale nie zaburza u generała poczucia dobrze wykonanego obowiązku. Co więcej, zakończenie prac przy ekshumacjach oznacza dla niego powrót do domu i rodziny w chwale bohatera narodowego, co dodatkowo wprawia go w dobry humor, którego podczas uciążliwych eskapad po górzystym i deszczowym kraju - i do tego pełnym niechętnie nastawionych wobec niego ludzi - zdecydowanie mu brakowało. Rodzajem kaprysu bohatera jest zatem udział w weselu w jakimś domu w samym środku pewnej albańskiej wsi. Generał, choć jest przedstawicielem armii, która przed laty mordowała lokalną ludność, jest przekonany, że czas zaciera wszelkie konflikty, a tradycyjna gościnność Albańczyków jest zapowiedzią dobrej zabawy. Wszystko jednak zepsuł zza grobu pułkownik Z., który okazał się być nie do końca takim człowiekiem, jak to przedstawiano generałowi, a cała prawda o jego dowództwie nad Błękitną Brygadą wyszła na jaw właśnie podczas ceremonii weselnej. Ten epizod ostatecznie podkopał i tak już nadwątlone morale generała, którego żołnierze ostatecznie wracają z nim do kraju w nylonowych workach.

W gruncie rzeczy „Generał martwej armii” jest powieścią o charakterze narodowym Albańczyków, o ich hardości i zawziętości, szaleńczej wręcz odwadze i pogardzie dla słabości. Na tle włoskiej okupacji Albanii Kadare chce ukazać heroizm swojego narodu i jednocześnie odbrązowić faszystowskich okupantów. Tak jak wspomniałem, włosko-niemiecka okupacja tego kraju nie jest szerzej znana na tle tytanicznych zmagań podczas II wojny światowej. Albański pisarz pokazuje jednak, że także małe narody europejskie ponosiły swoje ofiary oraz walczyły z wrogiem. I choć ich wkład w pokonanie państw Osi był stosunkowo niewielki, to nie powinien być zapomniany. W powieści można znaleźć na przykład odwołanie do bohatera narodowego Albanii, Mujo Ulqinaku, który samotnie przez ponad godzinę walczył z włoskimi żołnierzami podczas kwietniowej inwazji na jego ojczyznę. W ten sam ton uderzają opisy nadciągających z gór Albańczyków ze strzelbami na ramieniu, aby polec w nierównej walce z wrogiem.

Kadare prowadzi swoją narrację w sposób bardzo prosty i zrozumiały. Sporo miejsca zajmują dialogi postaci, sekcje opisowe są dość krótkie, choć bardzo sugestywne. Gdzieniegdzie w tok narracji wkradają się fragmenty dziennika poległego żołnierza lub głosy dopowiadające wydarzenia z przeszłości, jako uzupełnienie głosu narratora, co stanowi fajne urozmaicenie. Elementy te sprawiają, że powieść albańskiego pisarza czyta się szybko i sprawnie. Jej największą zaletą zdaje się być przekonujące odtworzenie atmosfery grozy czasów okupacji, która jest nadal żywa w albańskim społeczeństwie pomimo upływy czasu. To coś, co polski czytelnik w zasadzie doskonale zna z rodzimego podwórka, ale co było także udziałem innych narodów europejskich podczas II wojny światowej. „Generał martwej armii” jest zatem utworem o silnie antywojennej retoryce, demaskującym i odsłaniającym brutalną prawdę o realiach wojskowej okupacji podbitego kraju. To także historia dochodzenia do trudnej prawdy o własnej, nie do końca chwalebnej przeszłości. Ale przede wszystkim jest to opowieść o Albanii i jej mieszkańcach.

Zapewne wielu z nas uważa, że w 1939 roku pierwsze wystrzały na kontynencie europejskim padły nad ranem 1 września podczas niemieckiej agresji na Polskę. W zasadzie nikt - lub prawie nikt - nie pamięta, że kilka miesięcy wcześniej (dokładnie 7 kwietnia 1939 roku) doszło do włoskiej inwazji na Albanię, podczas której nieliczna i słabo uzbrojona armia albańska próbowała...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Reynaldo Gonzalez to kubański pisarz, który w swojej powieści „I zawsze śmierć, jej szybki krok” przenosi nas w początkowy okres rewolucji kubańskiej. Na wyspie działa już partyzantka Fidela Castro, ale sypiąca się dyktatura Fulgencio Batisty stara się jeszcze „przykręcić śrubę” społeczeństwu w desperackiej próbie ocalenia władzy. W takich warunkach przychodzi żyć młodym, dorastającym Kubańczykom, którzy muszą podjąć ważną decyzję odnośnie swojego zaangażowania w toczący się na wyspie konflikt. Wszak znaczenie tego wyboru będzie sprawą życia lub śmierci, której „szybki krok” w rozwijającej się rewolucji można „usłyszeć” szybciej niż by się chciało.

Powieść dzieli się na dwie części. W części pierwszej mamy obrazy z życia dorastających młodych ludzi, którzy stopniowo odkrywają smutną prawdę o otaczającej ich rzeczywistości. Miejscem akcji jest małe, prowincjonalne miasteczko gdzieś pośrodku Kuby - Ciego del Anima. Jak w całym kraju, tak i tutaj rodzi się powolny bunt wobec korupcji, nepotyzmowi oraz narastającym represjom politycznym ze strony reżimu. Na tym tle toczy się codzienne życie młodych, w którym istnieją odwieczne problemy związane z procesem dorastania - przyjaźnie, pierwsze miłości, rozczarowania, problemy rodzinne itp. Natomiast część druga to już czas wyboru i świadome wejście młodego pokolenia do walki o zdawałoby się szczęśliwszą Kubę, a więc akcje dywersyjne przeciwko dyktaturze Batisty i związane z tym ryzyko aresztowania, a nawet śmierci z rąk wojskowych. Rewolucja już się zaczęła, choć na razie tli się gdzieś w odległych górach Sierra Maestra w postaci brodatych partyzantów, do których dopiero zaczynają dołączać młodzi ochotnicy z miast i miasteczek. Wielu z nich działa jednak w konspiracji, dokonując aktów sabotażu i dywersji, dając tym samym niezbędny czas rewolucjonistom spod znaku Fidela Castro do wzmocnienia i skonsolidowania swoich sił.

Powyższe elementy składowe powieści opowiadane są na przykładzie jednego z młodych mieszkańców Ciego del Anima o imieniu Rubio. Chłopak dorasta z matką oraz rodzeństwem. Ojciec zmarł niedługo po jego narodzinach, więc matka znalazła sobie nowego partnera, którego chłopak nie jest w stanie zaakceptować. Narasta w nim młodzieńczy bunt, którego celem z jednej strony jest ojczym, a z drugiej - ówczesna władza. Znaczący wpływ na radykalizację Rubio ma jego najlepszy przyjaciel, Moises, który staje się naturalnym liderem paczki młodych ludzi z miasteczka. To on jest prowodyrem różnego rodzaju zabaw, a gdy nadejdzie czas rewolucji, stanie się naturalnym liderem akcji dywersyjnych wymierzonych w reżim. Moises nie od początku wprowadza Rubio w szeregi partyzantki, zdając sobie sprawę, że główny bohater nie jest jeszcze do końca oddany sprawie, więc jego charakter musi najpierw zostać poddany próbie, którą będzie kradzież rządowego jeepa. W powieści Moises pełni funkcje archetypu osobowości typu macho. Jego przeciwieństwem jest inny ze znajomych Rubio - Silvestre. Ta postać to z kolei typ wrażliwego intelektualisty, dla którego liczy się przede wszystkim literatura i kulturalne życie stolicy kraju, Hawany. To, co najmniej go interesuje, to właśnie polityka. Można również wysnuć wniosek, że postać ta ma skłonności homoseksualne. Tym samym obaj przyjaciele Rubio stanowią swoje skrajne przeciwieństwo i ukazują dwie całkowicie różne postawy wobec problemu rewolucji kubańskiej.

To, co opisałem wyżej, wydaje się być prostym obrazem fabuły powieści, ale w rzeczywistości zrozumienie opowiadanej historii wcale nie jest takie łatwe. Wręcz przeciwnie, narracja powieści jest bowiem bardzo rozproszona, gdyż relacja odbywa się z rożnych punktów widzenia. To rodzaj wielogłosu, z którego dopiero musimy wyłuskiwać poszczególne informacje. Jakby tego było mało, również chronologia powieści jest solidnie wymieszana, a zaczyna się ona od velorio, a więc tradycyjnego czuwania przy zwłokach zmarłych. Ten początek powieści jest tak naprawdę jej końcem, a wszystko, co pisarz później opowie, wydarzyło się wcześniej. Na czuwanie przy zwłokach policja doprowadza młodego mężczyznę, który wchodzi do domu zmarłej, ściągając na siebie powszechną uwagę oraz przyciszone rozmowy zgromadzonych. Właśnie z takich rozmów wyłuskujemy pierwsze informacje o fabule powieści. Ale to nie koniec udziwnień. Oto bowiem pisarz zwraca się do bohatera w formie pierwszej osoby („widziałeś, czułeś, powiedziałeś”), jakby relacjonując mu jego własne poczynania i myśli. Tylko czasami coś w tych zwrotach nam nie pasuje, bo pisarz w ten sam sposób zwraca się także do innej osoby, postronnego obserwatora-podróżnika, przejeżdżającego przez miasteczko podczas odbywania się velorio, pod którego można podstawić czytelnika powieści. Rozróżnienie tych pierwszoosobowych zwrotów może przysporzyć pewnych trudności i wymaga od czytelnika dużej uwagi.

Zatem powieść dzieli się na dwie części, a te na liczne rozdziały o odmiennych stylach. Tak jak wspomniałem, ich chronologia jest zaburzona i wymieszana, co zmusza czytelnika do maksymalnego skupienia. Każda dłuższa przerwa w czytaniu jest niewskazana, gdyż nie ma tutaj liniowego ujęcia fabuły, co pozwoliłoby podjąć przerwany wątek. Tym samym lektura tej powieści to nieustanne układanie w pamięci nowych kawałków fabuły, które odsłania kubański pisarz na kolejnych stronach książki. Dlatego też odmienne style niepowiązanych ze sobą rozdziałów to znaczące utrudnienie, z którym trzeba się zmierzyć. Są bowiem tutaj fragmenty całkiem normalnej narracji opisującej jakiś wydarzenia (np. akcję dywersyjną podziemia), by chwile potem wejść w zupełnie pokręcony świat cierpiącego na demencje starczą dziadka bohatera lub bardzo bliską klimatowi realizmu magicznego scenę rozmowy Rubio z lokalną wróżką Santą, która opuszcza dom tylko wtedy, gdy ktoś w miasteczku ma umrzeć. To wszystko sprawia, że mamy do czynienia z naprawdę trudną w odbiorze powieścią.

Warto jeszcze chwilę poświęcić na przewodni motyw, jaki przewija się przez całą powieść Gonzaleza, a więc śmierć. Wystarczy przypomnieć, że całość zaczyna się w domu, w którym trwa tradycyjne czuwanie przy zwłokach zmarłej. Warto też zwrócić uwagę, że śmierć jest obecna w życiu Rubio od momentu jego urodzenia, gdyż jest ono nierozerwalnie związane ze śmiercią jego biologicznego ojca. Towarzyszy mu także w późniejszym życiu, gdy umierają jego przyjaciele lub członkowie najbliższej rodziny (przepiękne sceny śmierci dziadka i wzruszająca rozmowa między matką na łożu śmierci a synem). Wreszcie atmosfera rewolucyjnego wrzenia, gdy walka z reżimem Batisty pociąga za sobą kolejne ofiary, podsyca wszechobecne zagrożenie śmiercią. Pisarz zderza zatem w swojej książce dwa nierozerwalne i jednoczenie niedające się pogodzić zjawiska - obok przejawów śmierci ciągle opisuje toczące się wokół życie („Wracasz do domu. Idziesz. I zawsze śmierć. Czuwa, ukazuje się i rośnie wraz z tobą, towarzyszy ci jak wielki, natrętny pająk. Mieszka wszędzie i ogłasza swą grozę. Przyciąga cię i przeraża. Uciekasz od niej i niesiesz ją w sobie.”).

Powinniśmy mięć świadomość, że śmierć w życiu człowieka jest tematem tabu. Śmierć jest czynnikiem paraliżującym, odbierającym siłę i wolę do działania. Kubański pisarz zdaje się celowo uwypuklać istnienie śmierci w codziennej egzystencji bohatera, aby przełamać to tabu. Śmierć nie może i nie powinna paraliżować przed podjęciem walki o sprawę - taki zdaje się być główny przekaz powieści. „Śmierć jest wszędzie, musimy ją wykorzystać” - to słowa jednego z bojowników o sprawę rewolucji. W prozie Reynaldo Gonzaleza śmierć jest właśnie czymś, co trzeba wykorzystać, gdyż jest ona wszędzie, jest nie do uniknięcia („Wszystkich nas czeka śmierć i wobec niej musimy kapitulować”). Autor, odmalowując biedne domostwa zapadłej mieściny gdzieś pośród kubańskiego interioru, sugeruje tym samym, że w zasadzie człowiek nie ma nic do stracenia i albo poprawi swój los, odważnie występując o swoje prawa z bronią w ręku, albo umrze w beznadziejnym marazmie codziennej egzystencji.

Oto dylematy godne prozy rewolucyjnej, jaką bez wątpienia jest ta powieść. Ostatecznie „I zawsze śmierć, jej szybki krok” Reynaldo Gonzaleza to trochę przekombinowana, wymagająca momentami od czytelnika zbyt wiele, ale mająca za to kilka naprawdę mocnych momentów książka o sprawach ostatecznych.

Reynaldo Gonzalez to kubański pisarz, który w swojej powieści „I zawsze śmierć, jej szybki krok” przenosi nas w początkowy okres rewolucji kubańskiej. Na wyspie działa już partyzantka Fidela Castro, ale sypiąca się dyktatura Fulgencio Batisty stara się jeszcze „przykręcić śrubę” społeczeństwu w desperackiej próbie ocalenia władzy. W takich warunkach przychodzi żyć młodym,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Śmierć Honoria” przenosi nas w okolice roku 1958 do Wenezueli pod rządami generała Marcosa Pereza Jimeneza. W kraju narasta niezadowolenie ze skorumpowanych i brutalnych rządów wojskowych. Jednak wszelki opór wobec władzy jest tłumiony przez siły bezpieczeństwa, które wyłapują podejrzanych o spiskowanie, a w szczególności przedstawicieli wenezuelskiej lewicy. Taki też los spotkał głównych bohaterów powieści Miguela Otero Silvy. Pisarz prezentuje pięć sylwetek opozycjonistów, przeciwników rządów junty, których połączył wspólny los - razem trafili do więzienia za swoją „wywrotową” działalność.

Kilka słów o konstrukcji książki i narracji. Powieść dzieli się na dwa rozdziały, zatytułowane przez pisarza zeszytami. W zeszycie pierwszym poznajemy losy Księgowego, Dziennikarza, Lekarza, Kapitana i Fryzjera, które doprowadziły ich do mrocznej i wilgotnej celi w jakimś wenezuelskim więzieniu o zaostrzonym rygorze. Postacie te są również znane z imienia i nazwiska, ale pisarz nie używa ich indywidualnej tożsamości, przesuwając tym samym wydźwięk opowieści z perspektywy czysto jednostkowej na postawę reprezentatywną dla różnych form oporu i walki z wojskową dyktaturą. W celi każdy z bohaterów dzieli się z innymi swoją historią, relacjonując uwięzienie oraz tortury, jakim zostali poddanie przez „zbirów” z bezpieki podczas śledztwa. Relacje te są przeplatane retrospekcjami z życia uwięzionych przed aresztowaniem. Zeszyt drugi, zdecydowanie krótszy, poświęcony jest tytułowej sprawie śmierci Honoria, o czym wspomnę nieco później.

Zasadniczym problemem powieści jest jej schematyczny charakter. Opowieści więźniów reżimu są do siebie bardzo podobne, gdyż ich motywem przewodnim są wspomniane już relacje ze śledztwa, jakie przeciwko nim prowadziły służby bezpieczeństwa w celu ustalenia ich motywów oraz ewentualnych wspólników. W tym celu sięgano po wymyślne i okrutne tortury, których szczegółowy opis wenezuelski pisarz zamieścił w swojej powieści. To bardzo drastyczne sceny znęcania się „zbirów” nad bezbronnymi więźniami, przy których czytaniu człowiekowi cierpnie skóra, co może być jakąś formą wyzwania dla co wrażliwszych czytelników. Sprawa jest tym poważniejsza, że rzeczywiście mogą to być autentyczne losy, jakie spotkały wielu opozycjonistów wenezuelskich podczas sześcioletnich rządów Jimeneza. Realizm tych opisów wskazuje, że autor musiał mieć dostęp do bezpośrednich relacji od autentycznych więźniów systemu. Tym samym powieść ma mocno dokumentalny i demaskatorski charakter. Natomiast współcześnie, od strony czysto literackiej, przeczytanie długiej listy tortur, jakim poddani zostali więźniowie w kolejnych opowieściach bohaterów, staje się jednak nieco nużące.

Pewnym urozmaiceniem jest zatem wprowadzona przez pisarza równolegle opowieść o wcześniejszym życiu osadzonych. Pięć sylwetek mężczyzn ukazuje rożne motywacje oraz sposoby walki z dyktaturą, choć w zasadzie każda z nich sprowadza się do tego samego klucza - stopniowego dochodzenia do samoświadomości, że tak dalej być nie może, że trzeba coś zrobić, aby obalić coraz bardziej nieznośne rządy wojskowych, które prowadzą kraj do upadku. Właściwie tylko opowieść Fryzjera różni się od poprzednich czterech historii, gdyż w przypadku tego bohatera okazało się, że czasami sama junta kreowała na własne potrzeby opozycjonistów spośród zupełnie niewinnych ludzi. To jednak jedna z cech charakterystycznych systemu opresji, który - desperacko tłamsząc wszelkie przejawy oporu - doprowadza do zupełnie przeciwnego skutku. Metoda „pałowania na wszelki wypadek” zawsze bowiem doprowadza do powiększenia grona obywateli, dla których dalsze trwanie systemu jest niemożliwe do zaakceptowania. Nieuzasadniona krzywda zawsze rodzi opór i pragnienie odwetu.

Natomiast w zeszycie drugim pisarz ukazuje codzienne życie osadzonych w celi więziennej. O ile poprzednia część miała formę wspomnień i relacji w pierwszej osobie, o tyle tutaj mamy już zapis kolejnych więziennych dni, które upływają osadzonym na rozmowach, samokształceniu, a wraz ze słabnięciem junty także na grze w domino. Wyjawione w poprzedniej części historie oraz bardzo podobne doświadczenia ze śledztwa wytwarzają w więźniach poczucie braterstwa i solidarności. Pojawia się tutaj typowy dla literatury zaangażowanej obraz niezłomnych i twardy mężczyzn, którzy gotowi są na wszelkie ofiary i poświęcenia dla słusznej ich zdaniem sprawy. I choć każdy z nich w zasadzie oddaje nieco inne podejście polityczne do dyktatury - od ortodoksyjnego komunizmu Doktora po idealizm wojskowy Kapitana - to jednak łączy ich wspólny wróg, którym jest znienawidzony reżim, a żaden z nich nie traci w celi hartu ducha. I znowu pewnym odstępstwem od tego jest postać Fryzjera, który jako jedyny z grupy nie był czynnie zaangażowany w działalność opozycyjną, ani też nie posiada w zasadzie żadnego umotywowania ideologicznego. Ma natomiast coś, czego inni mężczyźni z celi nie mają. Syna o imieniu Honorio, który dla osadzonych staje się źródłem zainteresowania i przyszłej troski. Pozostała czwórka więźniów planuje bowiem już jego przyszłość w kraju wolnym od ucisku i tyranii, dodając sobie tym samym motywacji do dalszego znoszenia uwięzienia (pośród beznadziejności niewoli perspektywa jakiegoś mniej lub bardziej konkretnego celu do realizacji w przyszłości zawsze dodaje sił do dalszej walki). Nie zdradzę tutaj zakończenia wątku Honoria, ale jest ono dość zaskakujące - na pewno nie takiego obrotu sprawy spodziewał się czytelnik.

Cóż, aby w pełni docenić walory tej książki, zapewne brakuje mi doświadczenia życia w warunkach brutalnej dyktatury wojskowej, jakich pełno było w historii świata, a Ameryki Łacińskiej w szczególności. Dla Wenezuelczyków, którzy doświadczyli tego typu rządów, a do tego może współdzielili losy powieściowych bohaterów, książka Otero Silvy musiała mieć wyjątkowe znaczenie. Tego typu literatura ma swój moment właśnie w czasach terroru lub tuż po jego obaleniu, gdy konieczne staje się przepracowanie wspólnych traum i ukazanie pełnej prawdy o danym systemie. Z dzisiejszej perspektywy jednak im dalej od opisywanych wydarzeń, tym bardziej szokująca siła powieści zaangażowanej słabnie. Otero Silva wpisuje się swoją książką w nurt lewicowego oporu wobec junt wojskowych i dyktatorów Latynoamerykańskich. Jest zatem zapisem świata z minionej już epoki pod względem ideologicznym, ale i jednocześnie ostrzeżeniem, że pod względem faktów, czyli tego do czego zdolny jest jeden człowiek wobec drugiego, stanowi nadal wyraźne ostrzeżenie. Szczególnie mocne dla osób, które nigdy wcześniej nie miały okazji zapoznać się ze „specyfiką” działania różnego rodzaju „zbirów”, będących na usługach dyktatorów w każdym regionie świata.

„Śmierć Honoria” przenosi nas w okolice roku 1958 do Wenezueli pod rządami generała Marcosa Pereza Jimeneza. W kraju narasta niezadowolenie ze skorumpowanych i brutalnych rządów wojskowych. Jednak wszelki opór wobec władzy jest tłumiony przez siły bezpieczeństwa, które wyłapują podejrzanych o spiskowanie, a w szczególności przedstawicieli wenezuelskiej lewicy. Taki też los...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Uroczystość” (La Feria) to bardzo nietypowe dzieło meksykańskiego pisarza Juna Jose Arreoli, w której przenosimy się do jego rodzimego miasteczka Zapotlan el Grande (obecnie znane pod nazwą Ciudad Guzman) niedługo po rewolucji meksykańskiej, a więc w pierwszą połowę XX wieku. W zasadzie ciężko jednoznacznie przypisać tę książkę do jakiegoś określonego gatunku literackiego. Teoretycznie należałoby użyć tutaj słowa powieść, ale po analizie utworu nie ma ku temu większych podstaw. Oto bowiem w dziele Arreoli brakuje wyraźnie zaznaczonego narratora, uporządkowanego ciągu chronologicznego, a także jasno sprecyzowanych bohaterów oraz osi fabularnej, wokół której toczyłaby się jakaś akcja. Tym samym czytelnik ma spory problem, aby w tym wszystkim się odnaleźć, a najlepszą metodą, aby wyjść z owego literackiego dysonansu, jest po prostu dać porwać się twórczości meksykańskiego pisarza.

Konstrukcyjnie książka składa się z krótszych - niekiedy bardzo krótkich - lub dłuższych fragmentów tekstu, rozdzielonych separatorami. Ciężko mówić zatem o rozdziałach, ale w zasadzie muszę używać tego określenia dla zachowania jasności i porządku. Zatem rozdziały lub rozdzialiki książki to na pierwszy rzut oka niepowiązana ze sobą przeplatanka kadrów z życia małego - jak na warunki meksykańskie - miasteczka. Tym samym bohaterem zbiorowym powieści stają się mieszkańcy Zapotlan („Jest nas mniej więcej trzydzieści tysięcy” - napisał w pierwszym zdaniu pisarz). Oczywiście w „Uroczystości” pojawiają się postacie określone czasami nawet z imienia i nazwiska, ale w zasadzie Arreola zupełnie nie troszczy się o to, aby ukazać ich czytelnikowi w jakimś szerszym aspekcie. Przeciwnie, pośród rozdzialików jego twórczości mamy do czynienia z totalnym pomieszaniem wątków i bohaterów, przez co śledzenie ich losów opiera się na domysłach czytelnika. Bardzo często jednak nie udaje się powiązać danego fragmentu książki z żadną postacią. Utwór należy zatem traktować przede wszystkim jako rodzaj literackiego hołdu oddanego miejscu, w którym przyszedł na świat i dorastał meksykański pisarz.

Owa chaotyczna i zagmatwana konstrukcja narracji nie oznacza oczywiście, że czytelnik nie jest w stanie wyłuskać jakichś mocniej zaznaczonych intencji autora. Są to z reguły problemy, jakie trapiły mieszkańców Zapotlan (oraz zapewne wielu innych, podobnych mu miasteczek na terenie całego kraju), z których najpoważniejszym był głód ziemi. Jak w całym ówczesnym Meksyku, tak i w rodzimym miasteczku Arreoli trwał ostry spór wokół kwestii agrarnej, w którym biedni chłopi, najczęściej indiańskiego pochodzenia, próbowali odzyskać ziemię przez dziesięciolecia kumulowaną w rękach kreolskich obszarników. Była to nierówna walka, w której chwiejne prawo raz sprzyjało chłopom, by jakiś czas później ponownie poprzeć wielkich właścicieli ziemskich. Tym samym w życiu społeczności Zapotlan procesy o ziemię i związane z tym wszelkie bolączki stanowią odwieczny i palący problem. Zapewne dlatego też sporo miejsca poświęca im pisarz.

Ważnymi wydarzeniami w życiu mieszczan były święta i związane z nimi uroczystości, które dawały okazję nie tylko do świętowania ważnych dla wspólnoty wydarzeń, ale także do zabawy i organizacji wspólnych zajęć. W opowieści o Zapotlan takim wydarzeniem była uroczystość ku czci patrona miasta, świętego Józefa, w związku z koronacją jego obrazu. To wiodący motyw, od którego zresztą wziął się tytuł książki. Arreola opisuje zatem epizody z przygotowań mieszkańców do dnia koronacji wizerunku świętego patrona oraz przebieg późniejszych uroczystości i kiermaszu, który zakończyły się w dość... wybuchowy sposób.

Zaryzykowałbym zatem stwierdzenie, że cały urok tej książki polega na możliwości zanurzenia się czytelnika w autentyczne życie miasteczka z odległej przeszłości: w codzienne troski, gorszące spory, małe skandale, wielkie uroczystości i wszelkie inne przejawy życia zbiorowego właściwego dla tamtych czasów. Po głębszym zastanowieniu można również wysnuć interpretację, że ten chaotyczny i nieuporządkowany rytm prozy Arreoli ma na celu oddanie szmeru małomiasteczkowego rynku, pełnego ludzi wymieniających się najświeższymi informacja i ploteczkami. To kakofonia nakładających się na siebie głosów, którą uważne ucho pisarza wychwytuje i zapisuje bez uprzedniego uporządkowania.

Mimo krótkich i nierozbudowanych rozdziałów nie sposób odmówić talentu literackiego meksykańskiemu pisarzowi. Nie brakuje tutaj humoru, nostalgii, licznych nawiązań do kultury ludowej oraz charakteru narodowego Meksykanów. Pisarz nie wybiela rzeczywistości, ale przedstawia ją raczej w ciepłych barwach, jako emanację zwykłego, codziennego życia człowieka z wszelkimi jego przejawami. Po ukończonej lekturze, wydaje się, że „Uroczystość” jest zapisem w jakimś stopniu minionego już świata, choć w zasadzie wcale nie musi tak być. Nowoczesność przyniosła nam nowe formy komunikacji, nowe rozrywki, ale czy odwieczne tematy małomiasteczkowej egzystencji, zaprezentowane w tej dość krótkiej książce, nie pozostaną na zawsze w jakimś stopniu aktualne póki człowiek pozostanie istotą społeczną? Niezależnie od odpowiedzi na to pytanie, stwierdzam, że „Uroczystość” okazała się być całkiem ciekawą i oryginalną lekturą, choć wymagającą szczególnie na początku dużej dozy cierpliwości i samozaparcia.

„Uroczystość” (La Feria) to bardzo nietypowe dzieło meksykańskiego pisarza Juna Jose Arreoli, w której przenosimy się do jego rodzimego miasteczka Zapotlan el Grande (obecnie znane pod nazwą Ciudad Guzman) niedługo po rewolucji meksykańskiej, a więc w pierwszą połowę XX wieku. W zasadzie ciężko jednoznacznie przypisać tę książkę do jakiegoś określonego gatunku literackiego....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Paragwaj to zdecydowanie jedno z państwo Ameryki Południowej o najciekawszej historii. Pozbawione dostępu do morza, wciśnięte między większych sąsiadów, zawsze miało dwie tendencje - do samoizolacji oraz tyrańskich rządów. A wszystko zaczęło się przed wiekami, gdy hiszpańska Korona nie wiedziała za bardzo, jak skolonizować położone w głębi kontynentu i zamieszkałe przez wojowniczych autochtonów z ludu Guarani ziemie. Właśnie wtedy do misji na tym obszarze zgłosili się jezuici, tworząc niejako państwo w państwie lub, jak kto woli, kolonię w kolonii. Efektem ich poczynań była silna odrębność plemion zamieszkujących w dorzeczu rzeki Paragwaj, która utrzymywała się nawet po wypędzeniu Towarzystwa Jezusowego z Hiszpanii i jej kolonii w 1767 roku. Hiszpania nie na długo jednak nacieszyła się odzyskanymi od jezuitów wpływami, gdyż pół wieku później cały kontynent wybił się na niepodległość, a pierwszym krajem, który oficjalnie to ogłosił, był właśnie Paragwaj.

Paragwajski pisarz, Augusto Roa Bastos, w swojej powieści „Syn człowieczy” tworzy coś, co można nazwać literacką interpretacją dziejów własnego narodu. Książka jest zestawieniem kolejnych scen, które służą autorowi do nakreślenia cech charakterystycznych Paragwajczyków jako wspólnoty. Bastos tworzy obrazy literackie o silnie dokumentalnym i reportażowym charakterze, co ma ułatwić czytelnikowi zrozumienie tego narodu pełnego sprzeczności. Jego styl jest przez to mocno stonowany, mniej skupiony na introspekcji bohaterów, na ich przeżyciach wewnętrznych, a bardziej nacechowany troską o uchwycenie każdego detalu opisywanych wydarzeń. Całość ma na celu oddanie tego, co zdaniem paragwajskiego pisarza stanowi kwintesencję dziejowego rozwoju kraju i jego mieszkańców. Narratorem w powieści jest Miguel Vera, który relacjonuje czytelnikowi kolejne epizody z własnego życia, rozpoczynając od okresu dzieciństwa, a kończąc tuż po zakończeniu paragwajsko-boliwijskiej wojny o Chaco. Bardzo często jednak pisarz wkracza w narracyjny tok opowieści Very, ukazując i opisując wydarzenia, w których ten ostatni naocznie nie uczestniczył. Tym samym narracja powieści posiada niejednorodny, mieszany charakter.

Pierwsze rozdziały książki to oddanie dualizmu kulturowego Paragwaju, którego ukształtowanie było wynikiem przenikania się wpływów jezuickich oraz tradycji ludów Guarani. Efektem tego jest głęboki synkretyzm religijny, którego wyrazem w powieści jest figura Chrystusa na czarnym krzyżu. Historię jej powstania przedstawia stary Macario. Postać ta posłużyła pisarzowi jako spoiwo łączące odległą przeszłość kraju z jego teraźniejszością (oczywiście w momencie pisania powieści). Jest tu bowiem zawarte odwołanie do postaci pierwszego dyktatora (Karai Guasu w języku guarani) Paragwaju, José Gaspar Rodríguez de Francia, którego długotrwałe rządy odcisnęły zdawałoby się niezbywalne piętno na Paragwajczykach. Panowanie Francii charakteryzowało się bowiem tyranią i przemocą przy jednoczesnym całkowitym zamknięciu kraju na świat zewnętrzny. Zresztą Francia jest głównym bohaterem innej powieści Bastosa, „Ja, najwyższy” (następna pozycja do przeczytania). Ale wracając do figury Chrystusa, cała opowieść o jej powstaniu i narastającym kulcie jest w gruncie rzeczy zakamuflowanym pod tą postacią przez pisarza procesem formowania się narodu, w którym napływowe chrześcijaństwo ciągle mieszało się z autochtonicznymi kultami. Dokładnie takim kultem cieszy się rzeźba, która wyszła spod rąk trędowatego twórcy instrumentów ludowych Gaspara Mory - oficjalnie nieuznawana przez kościół, ale tolerowana, gdyż czczona gorliwie przez prosty lud. Dlatego też jej kaplicą nie jest kościół w miasteczku Itape, ale pobliskie wzgórze, gdzie nad krzyżem uformowano zadaszenie „na kształt indiańskiego szałasu”. Ten głęboko przemyślany i pięknie ułożony wątek wydaj się być refleksją pisarza nad skomplikowanymi korzeniami własnego narodu. Tutaj też ukryty jest sens tytułu powieści.

Bastos nie boi się dotykać w powieści tematów trudnych, a więc nieraz niełatwych stosunków społecznych w kraju, w którym tyrania i przemoc była na porządku dziennym od zarania istnienia niepodległego państwa. Osoba dyktatora Franci to najsławniejszy przykład caudillo z dziejów Paragwaju, ale pisarz pokazuje, że kraju tym zawsze była cała rzesza pomniejszych „szefów”, którzy wykorzystywali swoją siłę do zdominowania współobywateli. Jako sztandarowy przykład takich pomniejszych caudillo pisarz ukazuje w powieści plantacje yerba mate, popularnego w całej Ameryce Południowej ziela, które z czasem przekroczyło granice kontynentu i stało się dochodowych źródłem zarobku dla Paragwaju. Jednak sposób zbierania tej cudownej rośliny pokazuje całą patologię ówczesnych stosunków społecznych w kraju, w którym odizolowane od świata plantacje gdzieś pośrodku dżungli stawały się wręcz obozami pracy przymusowej, gdzie poza prawem silniejszego nie funkcjonowały żadne inne zasady. Powieściowe losy Casiano i Nati są zapisem dramatów, które zapewne w rzeczywistości należałoby mnożyć przez setki, jeśli nie tysiące przypadków.

To rozminięcie się interesów władzy i prostego ludu bardzo często prowadziło do zbrojnych buntów i - mniej lub bardziej udanych - rewolucji. I ten wątek porusza w swojej powieści pisarz, ukazując fikcyjny zryw przeciwko rządowi, który finalnie został stłumiony za pomocą wypełnionej materiałami wybuchowymi lokomotywy. Ten oryginalny zamysł pisarza służy w zasadzie do ukazania pewnego paradoksu w naturze Paragwajczyków - zdominowani i ciemiężeni przez dyktatorską władzę kolejnych caudillo, balansowali oni od postawy zaciekłego buntu do wiernopoddańczej uległości i gotowości do najwyższych ofiar dla własnego państwa. Najlepszym tego dowodem jest wojna z lat 1864-70, w której bez mała wyginęła cała męska populacja tego kraju w imię szaleńczych ambicji kolejnego dyktatora Francisco Solano Lopeza.

Na kartach powieści przewija się wielu bohaterów, ale zasadniczo „Syn człowieczy” oparty jest na fundamentalnej sprzeczności dwóch wybijających się postaci. Pierwszym jest wspomniany już narrator, Miguel Vera, który jest uosobieniem niezdecydowania i chwiejności przekonań. Ten młody człowiek wybiera popularną w kraju karierę wojskowego, ale jednocześnie ma żywe przekonania wolnościowe i awersją na niesprawiedliwość. Cóż z tego, skoro brakuje mu zawziętości i zdecydowania. Nie nadaje się zatem do wielkich czynów nawet wtedy, gdy los sam go do nich wyznacza. Zawsze przez to zawodzi, popadając w coraz większa izolację od otoczenia. Jego przeciwieństwem jest natomiast Cristobal Jara, syn zbiegłych z plantacji yerba mate wyrobników, odznaczający się twardością charakteru i niesamowitą, graniczącą wręcz z szaleństwem odwagą. Gotów jest do wszelkich poświęceń dla sprawy, którą uważa za słuszną. Brakuje mu jednak głębszej refleksji. To zdecydowanie bohater typu macho, który najpierw działa, a potem myśli, gardząc przy tym wszelką słabością. W powieści Bastos w bardzo ciekawy sposób przeplata losy tych dwóch postaci, dając tym samym wyraz sprzecznością, które mogą charakteryzować Paragwajczyków - nieziemskiej odwagi i zawziętości połączonej z chwiejnością i brakiem szerszego rozeznania.

Wreszcie na koniec warto wspomnieć o szczególnie znaczącym wątku powieści, a mianowicie niezwykle realistycznie i przejmująco oddanych realiach wojny o Chaco, zapomnianego konfliktu, który rozegrał się między Boliwią i Paragwajem w latach 1932-1935 o rzekomo roponośne tereny Gran Chaco. Jak się później okazało, ropy tam nie było, a zawzięta walka o ogromne połacie nieurodzajnej ziemi pochłonęła dziesiątki tysięcy ofiar po obu stronach konfliktu, ostatecznie zakończonego zwycięstwem Paragwaju. W swojej powieści Bastos tworzy chirurgicznie precyzyjny opisy walk o fort Boqueron, który odsłania całą makabrę nowoczesnej wojny. Robi to zapewne na podstawie osobistych doświadczeń, gdyż sam brał udział w działaniach wojennych po stronie Paragwaju. Tam też w totalnie zaskakujący sposób dopełnią się losy dwójki wspomnianych wcześniej bohaterów. Pod Boqueronem znajdziemy też potwierdzenie szaleńczego oddania Paragwajczyków dla własnej ojczyzny, mimo wszystkich jej wad i niedociągnięć. Najlepszym tego przykładem jest bowiem postawa byłych więźniów politycznych i buntowników, którzy w momencie wybuchu wojny trafili do paragwajskiego wojska i z ogromnym poświęceniem podjęli walkę z wrogiem. Wydaje się, że właśnie opisy epizodów z walk o Gran Chaco najmocniej zapadają w pamięci czytelnika, choć w mojej ocenie cała powieść napisana jest naprawdę bardzo dobrze. Szczególnie do gustu przypadła mi prostota narracji i jej dokumentalny charakter, pozwalający czytelnikowi na poznanie realiów życia Paragwajczyków i prześledzenie kluczowych dla rozwoju tego kraju wydarzeń i procesów.

Paragwaj to zdecydowanie jedno z państwo Ameryki Południowej o najciekawszej historii. Pozbawione dostępu do morza, wciśnięte między większych sąsiadów, zawsze miało dwie tendencje - do samoizolacji oraz tyrańskich rządów. A wszystko zaczęło się przed wiekami, gdy hiszpańska Korona nie wiedziała za bardzo, jak skolonizować położone w głębi kontynentu i zamieszkałe przez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Arcytrudna w odbiorze powieść hiszpańskiego pisarza Juana Marse. Rzecz rozgrywa się w Barcelonie niedługo po zakończeniu hiszpańskiej wojny domowej. Kraj podnosi się z wojennej zawieruchy, a zwycięscy frankiści zaprowadzają własne porządki. Hiszpanię czekają ciężkie lata odbudowy oraz twardych rządów caudillo. Właśnie w takim otoczeniu musi dorastać kolejne pokolenie młodych Hiszpanów, z wolna wkraczając w swoje dorosłe życie. Bo to właśnie młodzież jest bohaterem zbiorowym powieści „Jeśli powiedzą ci, że padłem”. W książce przewija się kilkadziesiąt różnych postaci, jedne są mocniej scharakteryzowane, inne słabiej, ale to, co je wszystkie łączy, to właśnie konieczność codziennej egzystencji w powstającym ze zgliszczy i podzielonym społecznie kraju.

Zacznijmy od sposobu narracji, który jest maksymalnie udziwniony. Choć powieść podzielona jest na ponumerowane rozdziały, w zasadzie jest to podział tylko umowny, gdyż Marse ustawicznie miesza nie tylko chronologię wydarzeń, ale także styl narracji. Szczególnie to drugie jest na początku mocno frustrujące dla odbiorcy, który nie może wejść płynnie w lekturę. Co więcej, autor potrafi przeskakiwać z wątku na wątek oraz od postaci do postaci w zasadzie bez wyraźnego rozdzielenia tekstu, co oznacza, że czytelnik zmuszony jest do stałego zachowania czujności, aby nie zagubić sensu czytanych zdań. Jakby i tego było mało, młodociani bohaterowie opowiadają sobie różne zmyślone historyjki, które dodatkowo zaciemniają odbiór fabuły. Skupienie podczas lektury jest zatem tutaj rzeczą absolutnie konieczną, aby prawidłowo łączyć porozrzucane po stronicach powieści informacje, które dopiero na końcu pozwolą ułożyć w całość oś fabularną utworu. A i to nie gwarantuje, że czegoś nie przegapiliśmy. Jest to zatem ten typ powieści, który w zasadzie domaga się powtórnego przeczytania, aby w pełni odkryć wszystkie zamiary jej autora.

Zatem styl to jeden problem, ale niezwykle ciężki jest również klimat tej powieści. Jak już wspomniałem, bohaterami są tutaj bardzo młodzi ludzie, którzy dorastają w trudnym, powojennym świecie. Na ulicach Barcelony można odnaleźć liczne dowody na toczone niedawno działania zbrojne - uszkodzone po bombardowaniach budynki, ślady po kulach, nadal łatwo dostępną broń i amunicję itp. To materialna strona skutków niedawnej wojny domowej. Ale wojna to też szkody niematerialne, a więc dzieci bez lub tylko z jednym rodzicem, to także psychicznie pokaleczeni żołnierze i cywile, za którymi ciągną się wojenne traumy. Gdy dorośli zajęci są własnymi sporami i odbudową kraju, dzieci z wielkiego miasta, jakim jest Barcelona, zostają pozostawione same sobie. Tworzą się gangi młodocianych wyrostków, którzy wspólnie spędzają czas na ulicach, wymyślając coraz to nowe zabawy i rywalizują z innymi grupami podczas bójek i bitew na kamienie. Ta też jest w przypadku dzieciaków z powieści „Jeśli powiedzą ci, że padłem”.

Juana Marse niezwykle dosadnie oddał klimat dorastania młodzieży w powojennych uwarunkowaniach. Hiszpański pisarz pokazuje cały brud, jaki dotyka młodych w sytuacji braku stabilizacji oraz powszechnej powojennej biedy i niedostatku. Ale najpoważniejszym problemem jest tutaj powstały w czasie wojny zanik norm etycznych, rozróżniania dobra od zła, tego co właściwe i niewłaściwe. Pisarz ukazuje dorastanie pozbawione wsparcia autorytetów i pomocy dorosłych. Młodzież pozostawiona jest sama sobie i sama też musi sobie poradzić w trudnym okresem dojrzewania. I choć mówimy o nastolatkach, wojenne doświadczenia znacząco wykrzywiły ich psychikę. Stąd liczne opisy brutalnych zabaw, przemocy seksualnej czy prostytucji. Dla tych młodych ludzi każda sposób na zarobek jest dobry, także kupczenie własnym ciałem. W tych sprawach pisarz jest niezwykle realistyczny, rzucając czytelnikowi prosto w twarz całe moralne bagno, w jakim znalazła się młodzież (i nie tylko) tuż po wojnie. Co więcej, warto wspomnieć, że książka zawiera wiele wątków autobiograficznych, co każe sugerować, że obraz ten nie jest tylko i wyłącznie literacką fikcją, ale w jakimś stopniu oddaje osobiste doświadczenie pisarza, urodzonego w roku 1933, z okresu jego dorastania na ulicach powojennej Barcelony pod rządami frankistów.

Kim są zatem bohaterowie powieści? Pod względem roli w powieści możemy podzielić ich na dwie duże grupy. Pierwsza, to chłopięca paczka Javy i Świerzbika, która spotyka się w opuszczonym schronie przeciwlotniczym, oraz grupa młodych dziewcząt z pobliskiego katolickiego sierocińca. Przywódcą grupy chłopaków jest Java, o którym mamy w powieści najwięcej informacji. Myśli on nieco inaczej niż pozostali członkowie gangu. To typ przedwcześnie dojrzałego chłopaka, dla którego najważniejsze w życiu stają się pieniądze. A każdy sposób ich zdobycia jest akceptowalny. Sprzedaje on swoje ciało, biorąc udział w opłacanych orgiach z prostytutkami, które zza zasłony podziwia tajemniczy obserwator (bardzo ważna postać dla zrozumienia powieści). Również Java przewodzi zabawom w opuszczonym bunkrze, gdzie chłopcy zwabiają dziewczyny z sierocińca, aby odgrywać lubieżne scenki lub dopuszczać się czegoś, co aktualnie określilibyśmy mianem seksualnego molestowania. Są to pozornie dziecięce zabawy, gdy powodem przesłuchania pojmanej dziewczyny jest chęć odkrycia schowanej amunicji, która w gruncie rzeczy nie istnieje. To tylko wymyślony scenariusz, pretekst do robienia świństw małolatom z sierocińca. Dowodem fatalnej kondycji tego młodego pokolenia jest fakt, że i dziewczyny odnajdują w tych perwersyjnych zabawach przyjemność, co wskazuje na wykrzywiony obraz stosunków damsko-męskich, do jakiego doszło podczas toczącej się wojny domowej. Powyżej zaprezentowałem tylko drobny wycinek świata, jaki prezentuje nam hiszpański pisarz. W powieści jest tego zdecydowanie więcej, a przemoc seksualna i prostytucja jest właściwie wszechobecna.

Zatem chłopcy z szajki oraz dziewczyny z sierocińca to jedna grupa bohaterów. Druga, to nieco starsi, ale nadal młodzi ludzie, którzy uczestniczyli w hiszpańskiej wojnie domowej. Należą oni do przegranej frakcji republikańskiej, a dokładniej do ruchu anarchicznego. Nie złożyli oni broni po klęsce i nadal prowadzą nierówną walkę z frankistami i ich zwolennikami. Walka ta, początkowo o szczytne ideały, z czasem coraz bardziej przeistacza się w zwykły bandytyzm, który po prostu staje się ich sposobem na życie. Chcą oni wierzyć, że robią nadal to, co jest słuszne, ale z biegiem czasu coraz trudniej o zachowanie tego przekonania w sytuacji, gdy nie widać szans na obalenie dyktatury generała Franco. Pisarz oddaje tutaj tragiczną sytuację byłych żołnierzy republikańskich, którzy, po ucieczce do Francji, wrócili potajemnie do Barcelony. Żyjąc w ciągłym niebezpieczeństwie denuncjacji i pojmania przez frankistów, prezentują los pokolenia republikanów skazanych w zasadzie na zagładę. Tylko nieliczni przetrwają kolejne akcje zbrojne i napady wymierzone w znienawidzonego przez nich wroga. Przy opisie tej grupy bohaterów pisarz w zasadzie ogranicza się jedynie do roli neutralnego narratora, nie wchodzącego w charakterystykę poszczególnych postaci, ale bardzo przekonująco i dramatycznie opisującego ich zbrojne poczynania i ofiary, które przy tym ponoszą.

Jak zatem widać, moralna zgnilizna wylewa się z kart tej powieści, co sprawia, że naprawdę ciężko wciągnąć się w fabułę. Dopiero z czasem pisarz zaczyna podsuwać czytelnikowi tropy niezbędne do połączenia porozrzucanych chaotycznie tu i ówdzie informacji, które odsłaniają zaplanowaną przez niego intrygę i pozwalają ułożyć w całość relacje między poszczególnymi postaciami. Znamienne jest to, że właściwie żaden z bohaterów tej powieści nie jest postacią pozytywną. „Jeśli powiedzą ci, że padłem” to historia ludzi, którzy w zasadzie przegrywają swoje życie, a cały dramat polega na tym, że nie jest to wynikiem ich osobistych błędów, ale właśnie następstwem odhumanizowującej wojny domowej, która dogłębnie przeorała hiszpańskie społeczeństwo. Trudno powiedzieć, na ile zaprezentowany tutaj obraz jest rzeczywistym freskiem Hiszpanii tuż po wojnie. Możliwe jednak, że Marse w tej mocnej i nieco skandalizującej książce postanowił odkryć wstydliwą stronę powojennej egzystencji, którą wielu jego rodaków wolałoby przemilczeć.

Na zakończenie warto jeszcze wspomnieć, że tytuł powieści zaczerpnięty został z pieśni Falangi hiszpańskiej, a sama powieść jest ostrą krytyką systemu stworzonego przez generała Franco. Z tego powodu książka nie mogła ukazać się w Hiszpanii i została wydana w Meksyku. Z racji złożoności tej powieści w tekście tym nie poruszyłem wielu wątków, jak choćby postaci Ramony, której losy są kluczowe dla fabuły książki, i jednocześnie stanowią odwołanie pisarza do głośnej sprawy morderstwa hiszpańskiej prostytutki, Carmen Broto, ani dalszej charakterystyki postaci Javy, ale nie ma już na to miejsca, jeśli ten tekst ma zachować założoną długość. Ostatecznie do tego typu literatury trzeba mieć cierpliwość, aby z maksymalnie zaciemnionej i chaotycznej narracji wyłuskać to, co potrzebne do zrozumienia zamierzeń autora. Jedno natomiast jest pewne, „Jeśli powiedzą ci, że padłem” to nie jest radosna, prosta powieść na niedzielne popołudnie. To momentami odrażająca, ciężka i neurotyczna historia o wykolejonym pokoleniu, które musiało odnaleźć swoją normalność. Takie rzeczy trzeba lubić czytać, choć czysto literackich walorów tej powieści nie sposób odmówić. Cała reszta pozostaje kwestią subiektywnej oceny, na ile chcemy dotknąć i posmakować ciemnej strony życia.

Arcytrudna w odbiorze powieść hiszpańskiego pisarza Juana Marse. Rzecz rozgrywa się w Barcelonie niedługo po zakończeniu hiszpańskiej wojny domowej. Kraj podnosi się z wojennej zawieruchy, a zwycięscy frankiści zaprowadzają własne porządki. Hiszpanię czekają ciężkie lata odbudowy oraz twardych rządów caudillo. Właśnie w takim otoczeniu musi dorastać kolejne pokolenie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mamy karnawał roku 1927. Emilio Gauna razem z grupą znajomych i pewnym wątpliwej renomy doktorem postanowił zabalować i przepuścić na uciechach całkiem sporą sumkę pieniędzy, którą właśnie wygrał na wyścigach konnych. Gdy po trzech dniach ostro zakrapianej alkoholem włóczęgi po barach i spelunkach na przedmieściach Buenos Aires dochodzi do siebie w zapomnianej chacie nad jeziorem pośrodku lasu, nie może pozbyć się wrażenia, że w jego pamięci są poważne luki. Bohater jest przekonany, że podczas świętowania karnawału wydarzyło się coś naprawdę ważnego, co ostatecznie wpłynie na jego przyszłe życie, ale za nic nie może sobie tego wyraźnie przypomnieć. Tak zaczyna się „Sen o bohaterach”, powieść argentyńskiego pisarza, Adolfo Bioy Casaresa, która okazał się być całkiem wciągającą lekturą, choć z początku można było mieć co do tego pewne wątpliwości.

Zacznijmy od postaci głównego bohatera, Emilio Gauny, który przybył do stolicy Argentyny razem ze swoim przyjacielem, Larsenem, w poszukiwaniu pracy. Emilito to młody chłopak, który szybko nawiązuje więzi ze zdawałoby się na pierwszy rzut oka podobnymi mu młodzieńcami z dzielnicy Saavedera. Powstaje paczka znajomych, którzy wspólnie spędzają czas na ganianiu za dziewczynami oraz trwonieniu zarobionych pieniędzy. Ich wspólnym idolem jest doktor Valerga, znacznie od nich starszy mężczyzna, którego wspominki i anegdotki są słuchane z wielkim zainteresowaniem. Jego ulubionym tematem jest odwaga i narzekanie na wszystko, co w jego opinii nie przystoi prawdziwemu mężczyźnie. Generalnie środowisko, w którym rozgrywa się akcja powieści, nie należy do elitarnego, delikatnie powiedziawszy. Jesteśmy na robotniczych przedmieściach Buenos Aires, a pijackie perypetie grupki młokosów wydają się raczej mało ciekawym tematem na interesującą powieść. Właściwie tylko jedna rzecz podtrzymuje uwagę czytelnika, a mianowicie kwestia, co też tak niezwykłego mogło wydarzyć się bohaterowi podczas trzydniowego świętowania karnawału roku 1927.

I tutaj właśnie Casares „doprawia” powieść szczyptą realizmu magicznego, która od razu dodaje jej literackiego „smaku”. Jak bowiem przystało na autora z Ameryki Łacińskiej, nie mogło zabraknąć nawiązań do strefy magicznej, nadprzyrodzonej, która jednak całkiem realnie wpływa na losy głównego bohatera. Kluczową postacią jest tutaj czarownik Taboada, którego córka, Klara, ze wzajemnością zakochuje się z głównym bohaterze. To właśnie czarownik widzi dokładnie los chłopca, który ten tylko przeczuwa na podstawie jakichś okruchów wspomnień z nocy karnawałowej. Innymi słowy, nad Emilito wisi fatum, które albo się wypełni, albo nie. To zależy do Klary, która rozpoczyna walkę o życie Gauny i tym samym o własne szczęście. Intryga, którą zaplanował sobie autor, wciąga stopniowo. Historia opowiadana jest raczej niespiesznie, tak jak nieśpiesznie toczyło się życie głównego bohatera przez trzy lata od pamiętnego karnawału - zdążył on się ożenić i przeprowadzić, a jego więzi z paczką z Saavedera znacznie się poluzowały. Aż do czasu, gdy na progu kolejnego karnawału ponownie wygrywa główną nagrodę na wyścigach. Choć teraz - jako zamężny mężczyzna - z pewnością mógłby ulokować lepiej te pieniądze, wiedziony jakąś tajemną siłą postanawia odtworzyć trasę zabawy sprzed trzech lat, aby odkryć prawdę o tym, co się wówczas wydarzyło.

W całej przygodzie Emilia możemy odnaleźć jakieś echa kultury macho, męskiego świata silnych, ale psychicznie samotnych mężczyzn, których życie powinno być ciągłą walką, ciągłym zmaganiem się z przeciwnościami losu. Taki właśnie wydaje się być doktor Valerga, wbrew pozorom bardzo ważna postać w powieści, który stanowi uosobienie odwagi. Od razu dodajmy: odwagi szalonej, brutalnej oraz pozbawionej wszelkich zasad i skrupułów. To właśnie imponuje w nim chłopcom z Saavedera, którzy uwielbiają słuchać jego przechwałek z dawnych lat. Słucha też główny bohater, który zdaje się być na rozdrożu życiowych dróg: z jednej strony ma młodą żonę, widoki na lepsze życie, na bycie kimś, a z drugiej - imponujący młodości wzorzec pozbawionego zasad, ale niewątpliwie odważnego macho, z jego światem miejskiej dżungli, w której ostatecznym argumentem jest ostrze schowanego w kieszeni noża. Którą drogę wybierze? - to zdaje się być nieprawidłowo postawione pytanie. Lepsze brzmi - którą drogą przeznaczone mu jest podążyć? I co spotka na jej końcu? Oto kluczowe pytania w „Śnie o bohaterach”.

Sny i wizje senne są jednym z głównych motywów powieści. Historia Gauny jest zatem zapisem pogoni za sennymi mirażami. Ale, jak to ze snami bywa, są one często wykrzywione, nieodpowiadające realnym możliwościom, często podszyte naszymi lękami, ale i najskrytszymi pragnieniami. Taka jest właśnie wyprawa bohatera na poszukiwanie przeżyć z przeszłości w trzy lata później od pamiętnego karnawału. Tym razem jednak nie może pozbyć się on uczucia rozczarowania, gdy powraca w te same miejsca, w których bawił się z kompanami przed laty, i nie znajduje tam nic, co przywróciłoby mu zatarte w pamięci wspomnienia. Choć zdaje sobie sprawę z beznadziejności swoich wysiłków, nie może powiedzieć stop i przerwać tej zdawałoby się coraz bardziej bezcelowej wyprawy. Skrycie pragnie wrócić do Klary, ale ciąży w nim jakieś wewnętrzne fatum, które nie pozwala mu się poddać i wycofać. Nie może też zawieść towarzyszących mu kompanów i doktora. Karnawałowy rausz trwa więc dalej, a nasz bohater ma nowy sen, w którym pojawia się... Jazon i Argonauci. Można się domyślać, że w zamyśle pisarza jest tutaj jakiś związek między mitologiczną wyprawą po złote runo, a pijacką eskapadą w pogoni za przeznaczeniem. Czyżby ta męska przygoda na przedmieściach stołecznej metropolii była współczesną formą bohaterstwa obdartego z mitologicznej otoczki? Współczesnym odwołaniem do mitu prawdziwego mężczyzny, mitu macho, który ponad wszystko ceni odwagę i męską przyjaźń, gardząc przy tym wszelką słabością i życiową stabilizacją? Czy tacy właśnie byli Argonauci z Jazonem na czele? Ciężko jednoznacznie powiedzieć, gdyż interpretacja „Snu o bohaterach” nie daje się zamknąć w ramach tego jednego wyjaśnienia.

Pozostawiając już kwestię interpretacji fabuły książki, warto jeszcze zwrócić uwagę, że w powieści mamy bardzo wiernie i realistycznie oddane życie na przedmieściach Buenos Aires u schyłku lat 20. XX wieku. Widać, że autor wywodził się właśnie z tego środowiska. Liczne nawiązania do ówczesnej popkultury, opisy barów i nocnych klubów Buenos Aires, trosk życia codziennego, dylematów niezamożnych ludzi z wielkiej aglomeracji, tematów rozmów - to na pewno ciekawy obraz, który pozwala cofnąć się nam w czasie. Miasto zapewne się zmieniło, rozrywki pewnie też, ale czy codzienne troski jego mieszkańców nie są nadal te same? A gdzie w tym wszystkim jest sen o bohaterach? Kim są współcześni bohaterowie i jaką drogą podążają? Czy to szarzy, pracowici ciułacze, jakim zapewne mógł stać się Gauna u boku Klary, czy też podobni do doktora Valergi twardziele, którzy, wierni własnym ideałom męskości i odwagi, nie zważają na nic innego? Chyba każdy człowiek śni swój własny sen o bohaterstwie.

W przypadku książki Adolfo Bioy Casaresa doskonale sprawdziła się sprawdzona metoda konstruowania powieści, polegająca na daniu czytelnikowi wabika, który rozbudzi jego ciekawość i zachęci do ukończenia lektury. Powieść, napisana dość oszczędnie w formie, pozbawiona w zasadzie dynamiki oraz nagłych zwrotów akcji, okazała się był całkiem wciągającą i zapadającą w pamięć lekturą z zaskakującym zakończeniem.

Mamy karnawał roku 1927. Emilio Gauna razem z grupą znajomych i pewnym wątpliwej renomy doktorem postanowił zabalować i przepuścić na uciechach całkiem sporą sumkę pieniędzy, którą właśnie wygrał na wyścigach konnych. Gdy po trzech dniach ostro zakrapianej alkoholem włóczęgi po barach i spelunkach na przedmieściach Buenos Aires dochodzi do siebie w zapomnianej chacie nad...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przyznam się szczerze, że spodziewałem się czegoś bardziej zbliżonego do europejskiego sposobu pojmowania legendy. Tymczasem utwory zebrane w zbiorze „Legendy gwatemalskie” okazały się być dla mnie niemałym wyzwaniem, aby przynajmniej spróbować dotrzeć do ukrytego w nich przekazu. Autorem kompilacji jest gwatemalski pisarz, Miguel Angel Asturias, który w latach 30. XX wieku postanowił zebrać podania ludowe i opowieści z rodzinnego kraju i wydać je w formie pisanej. Jego dzieło stało się przyczynkiem do wzrostu zainteresowania nie tylko literaturą Ameryki Łacińskiej, ale także spuścizną intelektualną ludów prekolumbijski. Można też doszukiwać się w tej niewielkiej objętościowo książeczce pierwszych symptomów realizmu magicznego, ale, moim zdaniem, jest tu jednak znacznie więcej magi, a trochę zbyt mało realizmu, aby poszukiwania te uznać za uzasadnione. A w mitach i legendach właśnie o magiczność przede wszystkim chodzi. Tam, gdzie ludzka wiedza nie wystarcza do wyjaśnienia tajemnic naszego świata, z pomocą przychodzi wyobraźnia. Tak też było w Gwatemali, gdzie przed wiekami rozkwitła cywilizacja Majów.

Zbiór składa się z dziewięciu utworów, z których dwa pierwsze stanowią niejako wprowadzenie w tematykę i klimat pozostałych. Warto też wyróżnić ostatni utwór, najbardziej rozbudowany i jednocześnie mając odmienną formę od wcześniejszych, w którym pisarz przedstawia nam fragmenty rodzimych mitów i wierzeń dotyczących majańskiego bóstwa, Kukulkana. Poprzednie utwory napisane są prozą, natomiast ten to trzyczęściowy utwór sceniczny, w którym poszczególne postacie wygłaszają swoje kwestie. Całość książki to niespełna sto stron, ale jej ukończenie wymaga dużo samozaparcia, koncentracji oraz zapewne jakiejś porcji wiedzy o obszarze, z którego pochodzą. Legendy są bowiem pomieszaniem dawnych, prekolumbijskich mitów i wierzeń z późniejszymi naleciałościami z okresu kolonialnego, a wszystko to zostało zinterpretowane przez pisarza na nowoczesny język literacki. Synkretyczny charakter tych utworów jest właśnie największym wyróżnikiem całego zbioru.

Myślę, że nie ma sensu streszczać tutaj tematyki poszczególnych legend, natomiast wypada skupić się chwilę nad percepcją tych utworów. Tak jak wspomniałem na wstępie, nie jest to rzecz łatwa dla współczesnego odbiorcy. Im bardziej racjonalnie chcemy podejść do tych utworów, tym większe będziemy mieli trudności z ich ukończeniem. Legendy gwatemalskie odwołują się bowiem do zupełnie innego sposobu pojmowania rzeczywistości, który tylko pozornie został wyrugowany przez przeszczepione po konkwiście chrześcijaństwo. Podskórnie jednak ciągle bije tutaj magiczny sposób tłumaczenia rzeczywistości. Jest on oczywiście obecny też w naszych rodzimych legendach, ale - w przeciwieństwie do nich - w legendach gwatemalskich racjonalność ujęcia tematu ma zdecydowanie mniejsze znaczenie. Ba, ta racjonalność zdaje się być tylko zasłoną, za która dopiero skryty jest prawdziwy sens utworu. U nas, przeciwnie, najczęściej konkretna rzeczywistość jest wyjaśnia przez cudowne wydarzenia. Nie trudno odgadnąć, że różnica ta wynika właśnie z kolonialnej przeszłości tych terenów i represyjnego działania nowych władców, dla których mity i legendy prekolumbijskie były niczym więcej, jak szkodliwym zabobonem, który należało zwalczyć. Tym samym tamtejsze legendy stały się formą ochrony dawnej tożsamości mieszkańców tych ziem, którzy pod przykrywką narzuconego paradygmatu przekazywali następnym pokoleniom system wierzeń odziedziczony po przodkach.

Wydaje mi się, że tu właśnie należy doszukiwać się przyczyn, dla których współczesny racjonalnie myślący czytelnik z naszego kręgu kulturowego może mieć duży problem z odbiorem zebranych w książeczce utworów. Po prostu szukamy w nich nie tego, co powinniśmy. Nie znamy też kodu językowego właściwego dla dawnej kultury prekolumbijskiej. Warto tutaj wspomnieć, że Asturias czerpie szeroko z „Popol-Vuh”, świętej księgi Majów Quiche, której znajomość z pewnością pomogłaby lepiej zrozumieć niektóre utwory, a w szczególności ten najbardziej rozbudowany, o Kukulkanie. I choć tłumacz polskiego wydania pomaga nam, zamieszczając na końcu książki indeks zwrotów i wyrażeń alegorycznych, to jednak wydaje się, że opracowanie „Legend” wymagałoby znacznie dalej idącego komentarza odnośnie wymowy poszczególnych utworów.

Inna sprawa to język literacki Asturiasa, a więc kolejna rzecz, która nie ułatwia nam zadania. Legenda europejska z reguły posługuje się językiem prostym, zrozumiałym dla każdego, gdyż nadrzędną jej rolą jest dać wyjaśnienie jakichś zjawisk lub wydarzeń, ukazać ich początki. W „Legendach gwatemalskich” jest znowu na odwrót. Język jest tutaj kodem, pod którym ukryte jest dopiero jakieś znaczenie. Przedmioty i rzeczy nie są tylko konkretnymi bytami materialnymi z poziomy codziennej egzystencji, ale mają też swoje znaczenia przenośne, ukryte. Gdy prosty lud nie mógł wprost mówić o swoich bóstwach lokalnych, o dawnych bohaterach i wydarzeniach sprzed przybycia Europejczyków, musiał się uciekać do tego typu praktyk. Asturias, gromadząc materiał do zbioru, zachował ten konspiracyjny charakter legend, ale ubrał go w arcybogaty, kwiecisty i pełen onomatopei język literacki.

Efektem tego jest atmosfera nierealności i fantastyczności przedstawionego świata. To wyzwolenie się ze sztywnych norm racjonalnego i logicznego myślenia, czyli odwołanie się do modnego w momencie publikacji utworu surrealizmu. Można powiedzieć, że kierunek ten niejako z samej definicji doskonale wyraża sposób pojmowania rzeczywistości z legend gwatemalskich. Zachodzi tutaj zbieżność celów - zarówno legenda gwatemalska, jak i surrealistyczna interpretacja twórczości artystycznej ma na celu wymknięcie się narzuconym normom i konwenansom. Stąd właśnie źródło ogromnego sukcesu utworu gwatemalskiego pisarza w momencie jego publikacji. Magiczny, wymykający się racjonalnemu ujęciu świat legend Majów odpowiadał trendom poszukiwanym w ramach nowego nurtu w literaturze i sztuce. Znudzenie racjonalnością, nieprzekraczalnymi prawidłami świata realnego spotyka w micie gwatemalskim dokładnie to, czego szuka - magiczność, ukryte znaczenia, wnioskowanie całkowicie sprzeczne z logiką i nauką. Tym samym utwory zebrane w „Legendach gwatemalskich” są okazją dla czytelnika do zmiany perspektywy, do powrotu do wspólnego korzenia ludzkości, gdzie świat tłumaczony jest nie w sposób naukowy, ale właśnie alegoryczny, za pomocą figur i znaczeń ukrytych. W tym właśnie tkwi cała trudność podczas lektury, aby spróbować przestawić nasz racjonalny sposób myślenia i otworzyć się na podwójną cudowność - języka literackiego Asturiasa i mitów ludu gwatemalskiego. Piszący te słowa trochę tutaj poległ, ale w ramach dalszych ćwiczeń na pewno sięgnie po „Popol-Vuh”.

Przyznam się szczerze, że spodziewałem się czegoś bardziej zbliżonego do europejskiego sposobu pojmowania legendy. Tymczasem utwory zebrane w zbiorze „Legendy gwatemalskie” okazały się być dla mnie niemałym wyzwaniem, aby przynajmniej spróbować dotrzeć do ukrytego w nich przekazu. Autorem kompilacji jest gwatemalski pisarz, Miguel Angel Asturias, który w latach 30. XX wieku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Akcja „Tyrana Banderasa” rozgrywa się w bliżej nieokreślonym miejscu gdzieś w postkolonialnej Ameryce Łacińskiej. Na czele Republiki Santa Fe de Tierra Firme, która jest oczywiście wytworem wyobraźni hiszpańskiego pisarza, Ramona Del Valle-Inclana, stoi tytułowy tyran Santos Banderas. Podstarzały prezydent republiki trzyma swoich poddanych w żelaznym uścisku za pomocą rządów policyjnych i terroru, bezwzględnie rozprawiając się z wszelkimi próbami podważenia jego władzy. Akcja powieści to właściwie zestawienie kolejnych scen, rozgrywających się w przeciągu kilkudziesięciu godzin, które poprzedzają wybuch zbrojnej rewolty przeciwko tyrańskiej władzy. Takie jest tło powieści, która łączy w sobie syntetyczny obraz postkolonialnej rzeczywistości na obszarze Ameryki Łacińskiej z groteskowym i karykaturalnym przerysowaniem.

Wróćmy jednak na chwilę jeszcze do omówienia miejsca i czasu akcji, gdyż oba te elementy zostały celowo rozmyte przez pisarza. W powieści znajdziemy wiele nawiązań do historii kontynentu, które jednak w żaden sposób nie pozwalają ustalić nawet przybliżonej lokacji książkowej republiki. Równie dobrze możemy mówić o Kubie, Boliwii czy Meksyku, gdyż do tych krajów prowadzą rozsiane przez pisarza tu i ówdzie podpowiedzi. Także czas akcji jest pomieszany przez wspomnienia o rozmaitych wydarzeniach i postaciach historycznych (ostatecznie można pokusić się o ulokowanie akcji powieści gdzieś w drugiej połowie XIX wieku). Tym samym hiszpański pisarz tworzy obraz panoramiczny, w którym zawiera wszelkie cechy charakterystyczne dla szeregu państw powstałych na gruzach hiszpańskiego imperium kolonialnego w Ameryce. Jest to oczywiście mocna i celna krytyka zjawiska caudillizmu, który to stał się dominującą formą sprawowania władzy na kontynencie po upadku hiszpańskiego panowania. Tytułowego tyrana Banderasa możemy zatem potraktować jako typowy wzorzec latynoamerykańskiego dyktatora, którego jedynym celem jest zachowanie osobistej władzy pod płaszczykiem troski o dobro Ojczyzny.

Del Valle-Inclan dostrzega w historii pewną prawidłowość, w myśl której tego typu forma autorytarnych rządów najczęściej obalana jest w wyniku zbrojnych powstań i rewolucji. Warto zwrócić uwagę, że Santos Banderas jest przedstawicielem tubylczej ludności (jest Indianinem), który jednak gromadzi wokół siebie garstkę bogatych gaczupinów (pogardliwe określenie na Hiszpanów pochodzących z Europy), stanowiących podporę jego władzy. Tak też często było w historii, gdy władzę w nowo powstałych państwach obejmowali ludzie urodzeni w Ameryce, ale w swoich poczynaniach opierali się na wpływach zagranicznych - nie tylko odległej i osłabionej już Hiszpanii, ale także innych mocarstw, na co zwraca uwagę pisarz w scenie narady ambasadorów. Na kartach powieści mamy zatem doskonale odmalowany obraz stosunków społecznych w ówczesnej Ameryce, ukazując źródła wszelkich buntów wobec władzy od Meksyku po Argentynę. Są one w zasadzie niezmienne i wielokrotnie opracowane przez literaturę tamtego regionu, a więc ogromne dysproporcję społeczno-ekonomiczne między rządzącymi a rządzonymi. Narastająca desperacja poddanych pociąga za sobą wzrost represji, które wywołują jeszcze większy opór, a ten przeradza się w stosownym momencie w zryw rewolucyjny przeciwko tyrani. Tak też jest w powieści Del Valle-Inclana.

Główną postacią powieści jest prezydent Banderas, więc warto poświęcić kilka słów na jej charakterystykę. Jest to postać celowo przerysowana. Łysy starzec w przyciemnianych okularach, z wiecznie cieknącą śliną na skutek żucia koki - to obraz mającym wywoływać śmieszność, która zawsze i wszędzie jest wrogiem wszelkiego rodzaju rządów autorytarnych. Tyran lubi też pozować na współczesnego Cincinnatusa - zmęczonego władzą męża stanu, pragnącego porzucić ją na rzecz spokojnego życia zwykłego obywatela, co jest oczywiście łatwą do przejrzenia obłudą z jego strony. Posługując się groteską, pisarz ośmiesza nie tylko postać tyrana, ale także jego pomagierów. Na dłuższą metę daremne, choć brutalne próby zachowania władzy nie zasługują na nic innego. Warto zwrócić uwagę na wydarzenie, które stało się niejako iskrą, która podpaliła przysłowiową beczkę z prochem. Otóż wybuch rewolucji został przyspieszony przez skargę dostarczycielki lemoniady na zachowanie jednego z oficerów tyrana, który to w pijackim amoku potłukł jej szklanki po napojach. Ponieważ lemoniada była ulubionym napojem Bandersa, obiecał on odpowiednio ukarać winnego i wydał rozkaz jego aresztowania. Błahy incydent doprowadzi jednak do wybuchu niezadowolenia, które zmiecie skostniałe rządy tyrana.

Warto wspomnieć, że Ramon Del Valle-Inclan był także dramaturgiem i ten scenicznych charakter jego twórczości z łatwością odnajdziemy w książce. Wspominałem już, że w gruncie rzeczy akcja powieści jest serią kolejnych scenek, które rozgrywają się jedna po drugiej i posuwają akcję powieści do przodu. W rzeczy samej - gdyby się uprzeć, „Tyrana Banderasa” można by z powodzeniem przenieść na deski teatru. Oczywiście wymagałoby to pewnego przerobienia dialogów, poprzez ich skrócenie, ale byłoby to w pełni możliwe. Ten sceniczny charakter prozy pisarza czuć właściwie przez całą lekturę powieści i jest on cechą wzmacniającą jej groteskowy charakter. A ten nie ogranicza się tylko do przerysowanej postaci tyrana Banderasa, ale jest także obecny w dialogach postaci oraz opisywanych wydarzeniach, jak na przykład komicznej scenie pościgu żandarmów za umykającym im oficerem od potłuczonych szklanic.

W zasadzie jest jeszcze jeden element powieści, o którym wypada wspomnieć, choć dla polskiego czytelnika jest to rzecz bardzo trudna - jeśli nie niemożliwa - do przekazania w procesie translacji. Otóż hiszpański pisarz w hiszpańskim oryginale powieści śmiało sięgnął po „amerykanizmy”, a więc słowa, gwary i określenia, które weszły do języka hiszpańskiego na obszarze Ameryki Łacińskiej. Tym samym syntetyczny charakter powieści Del Valle-Inclana jest jeszcze głębszy i obejmuje nie tylko warstwę fabularną, ale także warstwę językową. Wplecenie „amerykanizmów” do kastylijskiego wariantu języka hiszpańskiego jest oczywiście zrozumiałe tylko dla osób znających bardzo dobrze ów język. W procesie translacji powieści ten zamysł pisarza niejako musi zostać zinterpretowany przez tłumacza „na wyczucie”, gdyż polszczyzna po prostu nie jest w stanie oddać dialektów i regionalizmów narosłych przez stulecia kolonialnej zależności.

Podsumowując, „Tyran Banderas” to całkiem ciekawa powieść, którą zaliczono do klasyki literatury hiszpańskiej. Napisana w 1926 roku książka okazała się być nadzwyczaj aktualna w momencie jej wydania, a i potem, przez długie dziesięciolecia, można było się przekonać o jej ponadczasowej wartości, gdy oto kolejne rządy twardej ręki przetaczały się przez praktycznie całą Amerykę Łacińską. I choć sama powieść nie jest dziełem pisarza iberoamerykańskiego, to można ją śmiało zaliczyć do tego kręgu literackiego, gdyż sam Del Valle-Inclan jakiś czas spędził w stolicy Meksyku, gdzie naocznie zapewne poczynił wiele ciekawych obserwacji, która następnie zawarł w swojej powieści.

Akcja „Tyrana Banderasa” rozgrywa się w bliżej nieokreślonym miejscu gdzieś w postkolonialnej Ameryce Łacińskiej. Na czele Republiki Santa Fe de Tierra Firme, która jest oczywiście wytworem wyobraźni hiszpańskiego pisarza, Ramona Del Valle-Inclana, stoi tytułowy tyran Santos Banderas. Podstarzały prezydent republiki trzyma swoich poddanych w żelaznym uścisku za pomocą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wspaniale napisana powieść, którą przeczytałem z zapartym tchem. Może w kwestii literatury meksykańskiej nie jestem do końca obiektywny, ale jest coś w historii tego kraju, co sprawia, że dzieła tamtejszych pisarzy zachwycają mnie swoją odmiennością i oryginalnością. Tak też jest w przypadku powieści Eleny Garro, która przenosi nas w niepewne czasy tuż po rewolucji meksykańskiej. Akcja książki kończy się w roku 1927, a więc w momencie trwania powstania Cristeros. To burzliwy okres, w którym przemoc, tak charakterystyczna dla tego kraju, stała się nieodłącznym elementem życia dla wielu Meksykanów. Pełno jej też w recenzowanej powieści, ale jest tutaj także miejsce na miłość, zazdrość, odwagę i poświęcenie, a więc na całą paletę ludzkich uczuć, których katalizatorem są czasy chaosu i zamętu. Jeszcze mało? To na dokładkę doprawmy całość solidną porcją realizmu magicznego, aby uzyskać smakowitą literacką ucztę.

Już sam początek powieści zadziwia, gdyż jej narratorem jest... miasto Ixtepec, które leży gdzieś na południu Meksyku. To właśnie miasto w trybie bezosobowym opowiada o dawnych i współczesnych wydarzeniach, które rozgrywają się na jego terenie. Jest ono zatem świadkiem ciągle dziejącej się historii. Ale historia zawsze dzieje się w czasie. Warto zwrócić uwagę na tytuł powieści, gdyż bardzo łatwo niejako z automatu błędnie odczytać słowo przyszłość jako przeszłość. A to nie jest błąd. Jak zatem można snuć wspomnienia z przyszłości? Meksykańska pisarka w swojej powieści nie tylko każe miastu opowiadać dzieje jego mieszkańców, ale także bawi się konwencją czasu. W książce czas jest elementem cyklicznym, nawracającym, to odwołanie się do koncepcji „nihil novi sub sole”. Tak też jawi się powieściowa rzeczywistość tuż po rewolucji meksykańskiej, której szczytne cele nie zostały w pełni zrealizowane, a masakry, polityczne morderstwa, grabież ziemi czy dyktat silniejszych trwały nadal. Dla Eleny Garro powstanie Cristero, które de facto było kolejną wojną domową w dziejach Meksyku, jest właśnie zatoczeniem cyklu przez czas. „Przyszłość jest powtórzeniem przeszłości” - napisała w swoim dziele.

A więc mamy narratora-miasto, a kim są bohaterowie powieści? To elity miast Ixtepec, czyli głównie zamożna, konserwatywna warstwa średnia, która próbuje przetrwać kolejne wstrząsy historii, zabijając przy tym ustawiczną nudę małomiasteczkowej egzystencji. Nuda ta trwa do czasu, aż - po rozgromieniu rewolucjonistów spod znaku Emiliano Zapaty i Pancho Villi - do miasteczka przybywa z oddziałem rządowego wojska generał Francisco Rosas. W zasadzie cała akcja powieści kręci się wokół tej złowieszczej postaci. Oto bowiem generał zostaje nadzorcą Ixtepec, do którego przybywa razem ze swoimi oficerami oraz pokaźną grupą luksusowych kochanek, ulokowanych w miejscowym hotelu. Pierwsza część powieści skupia się na stosunkach Rosasa z jego wybranką, Julią. Ta olśniewająco piękna kobieta jest obiektem chorobliwie zaborczej miłości generała, który za wszelką cenę próbuje do niej dotrzeć, ale nie jest w stanie wzbudzić w niej żadnych głębszych uczuć. Jej ledwo powierzchowne zainteresowanie jego osobą jest źródłem nieustającej udręki Rosasa i jednocześnie powtarzających się napadów zazdrości z jego strony. Mężczyzna nie potrafi pogodzić się z odtrąceniem, a swoje smutki topi w alkoholu oraz w trzymaniu miasteczka i jego mieszkańców w żelaznym uścisku wojska, które zawzięcie ściga agrarystów, tj. zwolenników rewolucjonistów, nawołujących do podziału ziemi między ubogich chłopów. Efektem tego uścisku są stryczki, na których wiszą coraz to nowe ofiary wojskowej administracji.

Generała Rosas jest arcydziełem literackiej kreacji, w której odmalowano, z jednej strony, grozę i nieobliczalność tej postaci, a z drugiej - nieszczęśliwego mężczyznę pragnącego miłości od kobiety. Z tego powodu generała nie da się całkowicie nienawidzić, mimo wszystkich zbrodni i szaleństw, które popełnia w miasteczku. Chorobliwa zazdrość o Julię w jakimś sensie je tłumaczy i zmiękcza twardość tej postaci przed czytelnikiem. Punktem przełomowym jest pojawienie się obcego w mieście. Jest nim Felipe Hurtado, młody mężczyzna, który - nie wiadomo skąd - zna ukochaną generała. Okazuje się, że i obcy nie jest obojętny sercu pięknej Julii. Fakt ten doprowadza wojskowego do jeszcze większej zazdrości, co boleśnie odczują mieszkańcy miasteczka. Koleje ciała wisielców zwisają z drzew wokół Ixtepec. Tak oto prezentuje się część pierwsza powieści, której finałem jest zniknięcie Juli oraz jej tajemniczego i nie do końca realnego kochanka.

Część druga opowiada o wydarzeniach po zniknięciu kobiety, którą mieszkańcy miasta obwiniali za wszystkie swoje cierpienia z ręki generała Rosasa. Meksyk wciąż nie zaznaje spokoju. Rząd narzuca antyreligijne ustawodawstwo, które doprowadza do powstania Cristeros - zapomnianego konfliktu, który pochłonął tysiące ofiar brutalnych walk o wolność religijną między siłami rządowymi a chłopskimi powstańcami. Konflikt nie omija Ixtepec, gdyż wykonawcą antyreligijnych rozporządzeń staje się tutaj nie kto inny, jak generał Rosas. Tym razem napotyka on jednak opór konserwatywnych mieszkańców miasteczka, którzy rzucają mu wyzwanie. Jego skutkiem będzie wielka fiesta na cześć generała, której daleko idących skutków nikt nie był w stanie przewidzieć. Oto młoda mieszczanka, Isabella Moncada, zakochuje się w znienawidzonym przez miasteczko generale, czym ściągana na siebie gniew i potępienie współobywateli. Koniec tego rozdziału to mistrzowsko poprowadzona intryga z wielkim finałem rodem z klasycznej greckiej tragedii, w której dziewczyna staje wobec tragicznego dylematu, a generał, choć zwycięski w starciu z lokalnymi zwolennikami ruchu Cristeros, ostatecznie ponosi osobistą klęskę, bezpowrotnie tracąc nową miłość i własną wiarę w możliwość osiągnięcia upragnionego szczęścia u boku kobiety.

Muszę przyznać, że pisarka w swojej powieści doskonale operuje napięciem i tempem akcji, czego dowodem są zakończenia zarówno części pierwszej, jak i drugiej. Opis narastającej zazdrości generała Rosasa wobec Felipe Hurtado, ukazuje podskórnie buzująca nienawiść i chęć mordu, gotową w każdej chwili do eksplozji. A gdy to wreszcie się staje, pisarka zabawia się z czytelnikiem i po prostu zatrzymuje czas powieściowej akcji. Tym samym urywa wątek w kulminacyjnym momencie (ach, ten realizm magiczny), zostawiając czytelnikowi dopowiedzenie końca historii trójkąta Rosas - Julia - Felipe na podstawie wcześniejszych wydarzeń i niejednoznacznej charakterystyki postaci generała. Równie kunsztowne nakręcenie napięcia mamy w zakończeniu części drugiej, choć tam wszystko właściwie jest dopowiedziane i nie pozostawia złudzeń, co do finalnego zakończenia. Aczkolwiek pisarka nie byłaby sobą, gdyby i tutaj nie odwołała się do realizmu magicznego, ukazując końcowe losy Isabell.

W ogóle jestem zdania, że styl pisarski autorki jest absolutnie genialny (wspaniały opis rozstrzeliwania skazanych na cmentarzu), choć momentami trudny. Klimat miasteczka, postać generała, ciekawe rysy postaci pobocznych, liczne nawiązania do historii - to wszystko sprawia, że Ixtepec wydaje się być niezwykle rzeczywiste, ale jednocześnie cały czas czytelnik ma wrażenie obcowania z miejscem wyjętym z ram czasoprzestrzeni. Miasteczko niejako trwa razem z rządzącym w nim twardą ręką generałem poza łącznością z resztą kraju. Kluczowa jest tutaj postać Felipe Hurtado, tego obcego, którego przybycie do miasteczka wywołało tak wiele zamieszania. Atmosfera, którą wprowadza do Ixtepec jego przybycie, jest odmianą, na którą tak długo czekali pogrążeni w dziwnym letargu mieszkańcy.

Ciekawa jest również interpretacja wątku Isabella-Rosas, zamieszczona w posłowiu do powieści. Przyznam się szczerze, że sam nie zwróciłem na to uwagi, zachwycony klimatem powieści i skupiony na fabule. Natomiast rzeczywiście, można doszukać się tutaj nawiązania do innej pary kochanków z dziejów Meksyku, a mianowicie Malinche, córki Azteków, oraz Hernana Cortesa, konkwistadora, który przybył podbić jej kraj. Czy miłości, jaką Isabella, obywatelka Ixtepec, obdarza generała Rosasa, który przybył ujarzmić „jej” miasto, nie jest właśnie miłością istniejącą wbrew prawom grupowej lojalności? Tak jak przed wiekami młoda Indianka zdradziła swój lud dla białego przybysza, tak Isabella zdaje się zdradzać swoich rodziców, braci i sąsiadów, gdy z własnej woli udaje się do pokoju hotelowego generała, aby zastąpić mu Julię.

Tym samym dochodzimy do tego, co jest chyba najlepsze w tej powieści - do jej wielopłaszczyznowości. Odnajdujemy tutaj wiele wątków i tematów, które pozwalają snuć rozmaite interpretacje. Nie wydaje mi się, abym za pierwszym podejściem odkrył wszystkie zamierzenia pisarki, dlatego na pewno kiedyś przeczytam ją ponownie. Zdecydowanie jest tego warta.

Wspaniale napisana powieść, którą przeczytałem z zapartym tchem. Może w kwestii literatury meksykańskiej nie jestem do końca obiektywny, ale jest coś w historii tego kraju, co sprawia, że dzieła tamtejszych pisarzy zachwycają mnie swoją odmiennością i oryginalnością. Tak też jest w przypadku powieści Eleny Garro, która przenosi nas w niepewne czasy tuż po rewolucji...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mamy rok 1947. Chile. U władzy jest prezydent Gabriel Gonzalez Videla, który zwyciężył w wyborach prezydenckich dzięki poparciu Frontów Ludowych. Dość szybko jednak doszło do konfliktu w rządzie i stopniowego ograniczania wpływów komunistów i innych przedstawicieli skrajnej lewicy. Nie bez znaczenia była też presji Stanów Zjednoczonych, które w związku z nastaniem Zimnej Wojny przystąpiły do tworzenia w Ameryce Południowej zunifikowanego frontu oporu przeciwko szerzeniu się ideologii komunistycznej. Oznaczało to, że w Chile rozpoczął się okres represji wobec przedstawicieli ruchów lewicowych. Tego właśnie zjawiska dotyczy książka chilijskiego pisarza, Volodi Teitelboima, w której opisuje on życie zesłańców w obozie odosobnienia, jaki władze chilijskie założyły w nadmorskiej miejscowości Pisagua, na północy kraju. „Ziarno na piasku” należy zaliczyć do prozy zaangażowanej, której celem było w tym wypadku udokumentowanie losów osadzonych tam ludzi.

Pisagua to obecnie zapadła mieścina, która jednak w latach swojej świetności stanowiła ważny port przeładunkowy dla handlu saletrą. Szczyt świetności miasta przypadka na drugą połowę XIX wieku, gdy przybijały tam zagraniczne statki oraz kwitnęła kontrabanda. W momencie pisania powieści miasteczko było już tylko cieniem swoje dawnej świetności. Nieliczni pozostali w nim mieszkańcy żyją głównie wspomnieniami złotych czasów (jak Encarancion Baella, podstarzał kobieta rodem z epoki fin de siecle). Samo miast, położone w piaszczystej zatoce, odgrodzone jest od reszty kraju pustynią oraz pasmem gór. Właśnie z powodu tego odizolowanego położenia władze wybrały to miejsce na założenie obozu dla aresztowanych za „buntowniczą działalność” Chilijczyków. Przybycie kolejnych transportów z więźniami na krótko tchnie nowe życie w podupadłe miasteczko.

Ważną kwestią jest, aby uwzględnić specyfikę tego obozu, który niewiele miał wspólnego ze znanymi nam z europejskiego podwórka hitlerowskimi obozami zagłady lub radzieckimi łagrami. Pisagua miała - jak to ujął w powieści pisarz - „swoją amerykańską specyfikę”, a więc stanowiła przede wszystkim miejsce odosobnienia, w którym największą karą dla zesłańców było pozbawienie ich wolności i możliwości czynnego działania. Musieli oni mieszkać na terenie miasta i nie wolno im było go opuścić, choć sam teren nie był w żaden sposób zabezpieczony. Nie było tam drutów kolczastych, wieżyczek strażniczych i innych tego typu urządzeń. Oczywiście teren wokół Pisaquy był patrolowany przez wojsko, ale największą barierą dla zesłańców było ukształtowanie terenu, które nie sprzyjało ewentualnym ucieczkom.

Kim zatem są bohaterowie powieści? Jak się można domyślić, są to chilijscy komuniści i socjaliści - od prostych robotników po przedstawicieli inteligencji. Mamy zatem do czynienia z tzw. bohaterem zbiorowym, dlatego też Teitelboim nie skupia się zbytnio na oddaniu motywacji tych ludzi czy ich wewnętrznej konstrukcji. Właściwie żadna z postaci pod względem charakterystyki nie wybija się ponad inne. Autor traktuje ich raczej jako monolit, którego celem jest wyswobodzenie się z niewoli i powrót do swoich domów i rodzin. Nie mogło jednak zabraknąć tutaj postaci spinającej powieści w zwartą całość. Jest nią Raimundo, działacz komunistyczny, którego przybycie wraz z żoną i malutką córeczką do Pisaguy rozpoczyna opowieść o losach zesłańców. Jedyne, co różni tę postać od kilkunastu innych, to właśnie fakt, że towarzysz nam przez wszystkie pięć rozdziałów powieści. Tak skonstruowane postacie były chyba świadomym wyborem pisarza, który miał na celu podkreślenie wspólnoty losów osadzonych w nadmorskim miasteczku ludzi, aczkolwiek logicznym następstwem tego zabiegu jest także zupełna nijakość powieściowych bohaterów. Żaden z nich nie wzbudza większego zainteresowania, ani tym bardziej emocjonalnego zaangażowania ze strony czytelnika.

I tutaj dochodzimy wreszcie do sedna problemu tej książki, a mianowicie faktu, że jest ona w zasadzie bardzo nijaka. Pierwszy rozdział jest totalnie nudny, gdyż pisarz rozdrabnia się pośród szczegółów codziennej egzystencji osadzonych w początkowej fazie istnienia obozu. Dopiero w drugim rozdziale zaczyna się robić nieco tylko ciekawiej, gdy do obozu wkracza major Sanchez, którego zadaniem jest „wzmożenie dyscypliny” i „zaprowadzenie porządku” po rządkach swoich dość miłych (jak na zawodowych wojskowych) w obejściu poprzedników. Mamy zatem zaczątek jakiegoś konfliktu między osadzonymi a nadzorcami, ale w zasadzie ogranicza się on tylko do opisów kolejnych przykrości, jakie nowy komendant sprawia więźniom. W zasadzie najciekawszy w całej powieści jest rozdział trzeci pod tytułem „Andyjskie Intermezzo”, w którym śledzimy losy Raimunda i jego kilku towarzyszy podczas zesłania w wysokie Andy, gdzieś nieopodal granicy chilijsko-boliwijskiej. Cała jego ciekawość polega tutaj jednak tylko na odświeżającej zmianie otoczenia, gdyż z nadmorskiej Pisaguy przenosimy się na „szczyt świata”, do zapadłych wiosek Ajmarów (Putre, Parinacota, Caquena), rdzennych mieszkańców Andów, gdzie kierowano szczególnie kłopotliwych więźniów. Jeśli jednak ktoś nie jest zainteresowany egzotyką tego regionu świata, zapewne nie odnotuje nawet ciekawych opisów z życia na poziomie ponad czterech tysięcy metrów ponad poziomem morza. Zresztą dość szybko wracamy do Pisaguy i dalszej walki osadzonych o wolność.

W mojej ocenie mamy zatem do czynienia z dość przeciętną powieścią z minionej już epoki. Trzeba uczciwe powiedzieć, że Teitelboim nie jest złym pisarzem, gdyż w jego prozie można dostrzec pewną dawkę talentu literackiego. Ale nie jest też pisarzem wybitnym. „Ziarno na piasku” jest przede wszystkim powieściowym odtworzeniem losów zesłańców, w którym udział pisarza w zasadzie ogranicza się do oddania piórem tego, jak wyglądała codzienna egzystencja w obozie. Teitelboim tym samym rezygnuje z osadzenia w swoim utworze jakiejś głębszej akcji, brak tutaj intrygi, wyrazistych bohaterów, budowania napięcia itd., gdyż wszystko przesłania monolityczny obraz uwięzionych lewicowych aktywistów. Zapewne jest to podporządkowanie utworu wytycznym literatury proletariackiej, w której jednostka nie powinna przesłaniać kolektywu. „Spłaszczenie” jednostkowych postaci ma zatem na celu ukazanie ich heroizmu jako grupy czy też komuny, która w trudnych warunkach wspiera się w oporze, wzajemnie sobie pomaga i dalej realizuje socjalistyczne ideały na miarę obozowych możliwości w postaci teatru, gazetek ściennych czy wzajemnego dokształcania i doskonalenia. W takim też duchu należy interpretować tytuł powieści, gdyż nietrudno się domyślić, że ziarnem są tutaj osadzeni pośród piasków Pisaguy chilijscy socjaliści.

Na koniec warto jeszcze raz podkreślić, że mamy od czynienia z literaturą w jakimś stopniu propagandową, w której osadzeni walczą w imię słusznej sprawy. Taki też jest wydźwięk końcowy powieści, gdy uwolnieni bohaterowie wracają mężnie do swojej działalności politycznej, nie zważając na grożące im niebezpieczeństwo. Na całe szczęście powieść nie ocieka tanią propagandą komunistyczną, a ideologia nie przesłania tutaj ludzkich dramatów, co sprawia, że tę dość leciwą książkę da się jednak przeczytać. To, że nie jest to porywające doznanie, to już inna sprawa. „Ziarno na piasku” jest w zasadzie echem zachwytu Ameryki Łacińskiej ideologią komunistyczną i poza warstwą dokumentalną raczej nie ma już dla współczesnego czytelnika większej wartości emocjonalnej. Ukazanie się tej książki w ramach serii prozy iberoamerykańskiej należy zatem bardziej tłumaczyć „słuszną” tematyką niż jej wybitnymi wartościami literackimi.

Jeśli jakimś cudem ktoś przeczyta jednak tę książkę, warto odszukać na Google Maps Pisaguę oraz inne miejscowości wymienione w powieści i na własne oczy obejrzeć miejsca, które opisał nam autor. Nadal stojące stare, opuszczone już domy oraz zrujnowany szpital z pewnością pamiętają swoich przymusowych mieszkańców sprzed bez mała osiemdziesięciu lat.

Mamy rok 1947. Chile. U władzy jest prezydent Gabriel Gonzalez Videla, który zwyciężył w wyborach prezydenckich dzięki poparciu Frontów Ludowych. Dość szybko jednak doszło do konfliktu w rządzie i stopniowego ograniczania wpływów komunistów i innych przedstawicieli skrajnej lewicy. Nie bez znaczenia była też presji Stanów Zjednoczonych, które w związku z nastaniem Zimnej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdybym był mieszkańcem Buenos Aires i przeczytał tę książkę w oryginale hiszpańskim w momencie jej wydania w 1968 roku, byłbym pewnie zachwycony zamieszczonym w niej literackim portretem tego kosmopolitycznego i zachłannego miasta oraz bogactwem wątków i nawiązań. Zresztą o wartości tej pozycji dla literatury argentyńskiej niech świadczy fakt, że w niecałe dwa lata od pierwszej publikacji nastąpiło pięć kolejnych wznowień. Widać zatem, że Eduardo Gudino Kieffer znalazł drogę do literackich gustów swoich rodaków. A pół wieku później? Cóż, mogę stwierdzić, że dla czytelnika polskiego jest to nadal bardzo przyjemna i wielowątkowa lektura, w której można poczuć atmosferę i problematykę dawno minionych czasów.

Książka posiada dość nietypową konstrukcję, gdyż mamy tutaj do czynienia z radosną zabawą literacką formą. Otóż autor zrezygnował z ciągłości narracji i stworzył coś, co nazwałbym narracją skaczącą. Cały zamysł polega na tym, że opowieść składa się z luźno powiązanych rozdziałów, w których naprzemiennie poznajemy losy i przemyślenia różnych bohaterów. W zasadzie jest tutaj pewna ciągłość chronologiczna, ale nie odgrywa ona większego znaczenia. Także bohaterowie, których poznajemy, są jedynie pretekstem do ciągnięcia opowieści o... no właśnie, o czym? Wydaje się, że słusznym jest teza z posłowia do polskiego wydania, w którym za pierwszoplanowego „bohatera” utworu uznano miasto Buenos Aires i jego mieszkańców. Wszystkie postacie, które przewijają się przez karty powieści, są niejako tylko narzędziem do oddania obrazu tego miasta u schyłku lat 60. XX wieku.

Warto zwrócić uwagę na datę wydania powieści, gdyż rok 1968 był dość istotny dla historii XX wieku. To rok wielkiego przewartościowania - rodzi się kultura hipisów, narasta bunt wobec wojny w Wietnamie, a świat pogrążony jest w szczytowym okresie Zimnej Wojny (kryzys kubański był ledwie kilka lat wcześniej). Echa tych wszystkich wydarzeń docierają oczywiście do stolicy Argentyny, a w szczególności do młodych, dopiero rozpoczynających swoje samodzielne życie ludzi. Jeśli zatem zastanowić się, dlaczego powieść ta w swoim czasie osiągnęła w Argentynie aż tak dużą popularność, koniecznie trzeba uwzględnić tzw. ducha czasów. W powieści Kieffera znajdziemy bowiem właściwie wszystkie problemy, jakie trapiły powojenne pokolenie w wolnym świecie Zachodu i jego peryferii. Stąd też dzieło argentyńskiego pisarza musiało bez problemu trafiać właśnie do tego nowego pokolenia, które odrzucało tradycyjne wartości takie jak rodzina, praca, hierarchia itp.

Taką właśnie postacią jest Sebastian, najszczegółowiej oddany przez pisarza i będący najprawdopodobniej jakąś formą alter ego Kieffera. Ten młody człowiek zmaga się z ciągłą presją społeczeństwa, rodziny i przyjaciół. To lekkoduch, który nie chce dać się usidlić codzienności w jej skostniałej formie. Na tym właśnie polega konflikt bohatera z matką, która za wszelką cenę pragnie uporządkować jego życie według własnego pomysłu (kariera, żona). Taki sam plan ma też Anna, dziewczyna zakochana po uszy w Sebastianie. Ten jednak ciągle rejteruje zarówno przed jedną, jak i drugą kobietą w swój własny świat. Cały problem tej postaci polega jednak na tym, że Sebastian nie potrafi jasno zdeklarować celu własnej egzystencji, a kolejne jej etapy i ucieczki od rzeczywistości coraz bardziej go męczą. Jego postawa życiowa jest zatem w jakimś stopniu postawą pokolenia roku 1968, dla którego świat dorosłych był rzeczą do obalenia, ale zamiast którego nie potrafili zaproponować daleko idącej alternatywy. Pacyfizm, wolna miłość, używki były oczywiście sztandarowymi hasłami pokolenia kontestującego tzw. establishment, ale koniec końców każdy z nich musiał dorosnąć i albo powrócić do świata, którego podstawy chciał zburzyć, albo postąpić jak Sebastian.

Argentyński pisarz w swojej powieści rozlicza się również z postępującym konsumpcjonizmem, który szturmuje Amerykę Łacińską (zresztą tak samo, jak resztę świata). Pojawiają się pierwsze wielkie marki, jak Coca-cola, woda „Ice Blue” czy brylantyna „Glostora”, które zaczynają atakować z wszechobecnych w wielki mieście migających szyldów reklamowych oraz coraz powszechniejszej telewizji. Warto jednak pamiętać, że gdzieś obok tego świata średniej i wyższej warstwy miasta Buenos Aires toczy się nadal walka o wartości i idee. W Argentynie nadal popularny jest peronizm, gdzieś pośród boliwijskich gór ginie Che Guevara, a lewicujące partyzantki nadal są silne, napawając lękiem amerykańskich „burżujów”. Tutaj też leży kolejny dylemat głównego bohatera, który przynależy do kosmopolitycznej warstwy społecznej Buenos Aires (jego matka podróżuje do Włoch i w rozmowę często wplata makaronizmy), ale jednocześnie odczuwa potrzebę identyfikacji z tymi, którzy są klasę niżej. Stąd właśnie epizod z ukryciem rówieśnika-kryminalisty czy nakarmienie młodocianego włóczęgi. Oba te wydarzenia ukazują Sebastiana właśnie w jego rozdarciu między warstwą, do której należy, a jego wrażliwością wobec innych. Słabość polega tutaj na tym, że chłopak nie jest w stanie jednoznacznie i definitywnie określić własnego światopoglądu. Nadal pozostając na utrzymaniu matki, czuje, że jego zaangażowanie w pomoc miejskiemu proletariatowi nie jest niczym innym, jak zwykłym oszustem i chwilową próba podreperowania własnego ego. Kieffer na tym przykładzie pokazał moralny dylemat wszelkich lewicujących chłopców i dziewcząt z tzw. dobrych domów, których postawa podobna jest do dylematu Sebastiana - chcą zmienić świat, ale jednocześnie nie chcą rezygnować z jego smakowania, z tego, co on oferuje.

Idźmy dalej, kolejnym tematem, którego chyba nie mogło zabraknąć w literaturze tego okresu, był konserwatyzm społeczny i zaściankowość, który w zasadzie możemy znaleźć w każdym społeczeństwie. W powieści wszelkie wady tego sposoby myślenia pisarz upchnął pod postacią dony Amparito, od której Sebastian wynajmuje mieszkanie. Ta niezbyt sympatyczna persona jest namiętną czytelniczką „Reader Diggest”, pisma będącego jej jedynym źródłem wiedzy o świecie, a do tego antysemitką, która panicznie boi się komunistów. Jeśli uwzględnimy do tego niezbyt pociągająca aparycję, delikatnie rzecz ujmując, mamy w rezultacie w tej postaci mocno karykaturalny obraz typowej dla Ameryki Łacińskiej konserwatywnej warstwy społecznej, której krytykę znajdziemy w twórczości wielu iberoamerykańskich pisarzy (np. u Llosy).

W takim duchu należy zatem odczytywać tytuł powieści - „Żeby cię lepiej zjeść”. Argentyński pisarz ukazuje w niej wszelkie zakusy świata dorosłych w stosunku do dorastającej młodzieży. Normy, obyczaje, konwenanse, pułapki ograniczonego czyhają właśnie po to, aby pożreć młode umysły, strawić je i urobić na własne podobieństwo. Dlatego też utwór Kieffera można zaliczyć do nurtu literatury buntu. Już jej forma odrzuca bowiem klasyczną konstrukcję powieści, o czym już wspominałem na początku. Autor mówi, że wszystko zostało już napisane, zatem jego powieść jest próba stworzenia czegoś nowego. Służy temu również język, który nie do końca da się przełożyć w procesie translacji, gdyż argentyński pisarz czerpie słownictwo ze slangu świata przestępczego oraz żargonu portowego miasta Buenos Aires, co będzie zabiegiem zrozumiałym wyłącznie dla Argentyńczyków. Ale również styl narracji nie należy do klasycznego, gdyż pełen jest słownych gierek, zaskakujących zmian formy i tempa opowieści, a także nastrojów balansujących od ostrej ironii, przez depresyjną refleksyjność, po wzruszające i chwytające momenty, jak pogrzeb ptaszka należącego do Kwiatu Irupe.

Zatem po ukończonej lekturze tajemnica sukcesu na rynku argentyńskim tej książki w swoim czasie jest dla mnie całkowicie jasna. Zapewne większością jej odbiorców były osoby młode, dla których przesłanie zawarte w „Żeby cię lepiej zjeść” było doskonale zrozumiałe. Przełom lat 60. i 70. był czasem fermentu intelektualnego, a literatura była wtedy jednym z jego głównych nośników. Klimat tych czasów można odkryć w książce Kieffera, która okazał się być ciekawą podróżą w przeszłość i jednocześnie całkiem interesującą pod względem formy lekturą.

Gdybym był mieszkańcem Buenos Aires i przeczytał tę książkę w oryginale hiszpańskim w momencie jej wydania w 1968 roku, byłbym pewnie zachwycony zamieszczonym w niej literackim portretem tego kosmopolitycznego i zachłannego miasta oraz bogactwem wątków i nawiązań. Zresztą o wartości tej pozycji dla literatury argentyńskiej niech świadczy fakt, że w niecałe dwa lata od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wyobraźmy sobie, że oto nagle zostajemy przeniesieni na wyspę pełną cudów i dziwów, gdzie zamieszkują ludzie o innym kolorze skóry, mówiący innym językiem i hołubiący innym wierzeniom. Do tego jest tam tropikalnie duszno, otacza nas piękno dzikiej przyrody i błękit morza, na który spoglądamy z porośniętych dżunglą wzgórz. Gdzieś pośród nich wyrasta wspaniała forteca, górująca nad krajobrazem, oraz ruiny pałacu, którego za czasów świetności nie powstydziliby się najwięksi europejscy monarchowie. Właśnie to zobaczył Alejo Carpentier, gdy po raz pierwszy postawił swoją stopę na Haiti (San Domingo). Atmosfera wyspy i jej burzliwa historia natchnęły go do stworzenia nowego nurtu w literaturze, który nazwał rzeczywistością cudowną, a którego założenia zrealizował w swojej debiutanckiej powieści „Królestwo z tego świata”. W dziele kubańskiego pisarza przenikają się zatem dwa poziomy postrzegania rzeczywistości - ten realny, opisujący wydarzenia historyczne, które miały miejsce na przełomie XVIII i XIX stulecia na San Domingo, oraz magiczny, czarodziejski, nierealny, który jest autorską próbą napełnienia historycznych ram żywą formą ludzkiej duchowości.

Zacznijmy od warstwy historycznej. Haiti w czasach opisanych w powieści było francuską kolonią, na której na szeroką skalę uprawiano cukier oraz inne produkty tropikalne, gorąco pożądane w Starym Świecie. Oczywiście nie robili tego sami Francuzi, ale korzystali z przymusowej pracy niewolników sprowadzanych z Afryki. To właśnie czarnoskórzy pracowali dla swoich białych panów na ogromnych plantacjach. Obraz odhumanizowanych stosunków społecznych, jakie panowały w tym świecie bezwzględnego wyzysku, prezentuje z całą brutalnością w swojej powieści pisarz. To na pewno jeden z najważniejszych elementów powieści, rzucający ostre światło na realia epoki kolonialnej na Haiti.

„Królestwo z tego świata” to w gruncie rzeczy ciąg literackich fresków kolejnych wydarzeń, które doprowadziły rzesze niewolników do zrzucenia kolonialnej zależności. Mamy tutaj pierwsze przejawy zorganizowanego oporu niewolników pod wodzą Mandingi Mackandala, krwawo stłumione powstanie w przededniu wgranej wojny o niepodległość, mamy opisane przybycie siostry Napoleona Bonaparte w towarzystwie swego męża, generała Leclerca, którego zadaniem było stłumienie kolejnego powstania niewolników, co mu się ostatecznie nie do końca udało z powodu epidemii żółtej febry oraz zażartego oporu krajowców (wspieranych przez Polaków, dezerterów z francuskiej armii). Mamy wreszcie ukazaną końcówkę brutalnego panowania pierwszego i jedynego cesarza Haiti, Henri Christophe (Henryk I), na którego to właśnie rozkaz wzniesiono okazały pałac w europejskim stylu oraz ogromną twierdzę w górach, która miała chronić go przed powrotem białych. Obie monumentalne budowle wznieśli pod przymusem byli niewolnicy, a ówcześnie nowi poddani samozwańczego monarchy.

Opisane w powieści wydarzenia historyczne są podstawą do realizacji koncepcji realizmu magicznego. Pisarz zestawia tutaj sposób myślenia Europejczyków z umysłowością ich czarnoskórych niewolników, dla których rzeczywistość jest tylko jednym z poziomów rozumienia świata. Drugi to skomplikowany system wierzeń i znaczeń, którym posługują się oni w swojej walce o wolność. Najlepszym przykładem jest tutaj postać wspomnianego Mackandala, który oddziałuje na swoich pobratymców właśnie na poziomie magicznym, odwołując się do spuścizny ich afrykańskich przodków. Duchy, bóstwa, voodoo, reinkarnacja i inne tajemne moce przodków są w powieści sprzymierzeńcami niewolników, gdyż stanowią sposób utajonej komunikacji, zupełnie niezrozumiały dla ich białych panów. Element ten napełnia powieść Carpentiera egzotyczną atmosferą tajemniczości i jednocześnie wprowadza sporo zamętu dla nastawionego tylko na warstwę historyczną odbiorcy. W rzeczywistości cudownej nie wszystko jest tym, czym wydaje się być.

Wspomniałem już, że fabuła nie zachowuje ciągłości, gdyż pisarz przeskakuje między kolejnymi wydarzeniami z dziejów Haiti. Jedynym bohaterem, który towarzyszy nam przez całą książkę, jest postać czarnoskórego niewolnika Ti Noela. Trudno jednak szukać na stronach powieści jakiejkolwiek charakterystyki tej postaci lub motywacji dla jego poczynań. W gruncie rzeczy jego losy są elementem spinającym powieść, ale nie ogniskującymi kolejne wydarzenia. To zwraca uwagę na jeszcze jeden istotny element powieści „Królestwo z tego świata”, a mianowicie całkowitą neutralność pod względem ocen etycznych. Okrutna i krwawa historia walki czarnoskórych niewolników przeciwko francuskim panom opisana jest całkowicie neutralnie światopoglądowo. Fakt ma tutaj przemawiać sam za siebie, a zbrodnia uderzać w czytelnika właściwym jej bestialstwem i okrucieństwem. Jeśli zatem odczytujemy powieść kubańskiego pisarza jako oskarżenie systemu kolonialnego na Haiti, to robimy to na zasadzie siły przedstawionych wydarzeń, a nie wobec wyraźnego oskarżenia z jego strony. Choć może właśnie tak trzeba interpretować tę powieść - jako nieme oskarżenie o zbrodnie człowieka popełnione na innym człowieku.

Ale ujmowanie sensu „Królestwa z tego świat” tylko w aspekcie antykolonialnym byłoby znaczącym uproszczeniem i niezrozumieniem zamiarów autora. Oto bowiem Carpentier prezentuje jeszcze jeden mechanizm, który ukazuje całą złożoność sytuacji na Haiti. Gdy po przepędzeniu Francuzów, Ti Noel wraca na wyspę, jako już wolny człowiek, okazuje się, że pod rządami cesarza Henri Christophe'a nikt tak naprawdę nie honoruje jego wolności. Zostaje on bowiem zapędzony siłą do budowy wspomnianej na wstępie fortecy w górach, gdzie dźwiga cegły na szczyt wzgórza, pod czujnym okiem czarnoskórych nadzorców, byłych eks-niewolników, a obecnie wiernych poddanych nowego cesarza. Szaleństwa „epoki” Henryka I, który zapragnął upodobnić nowo powstałe państwo do europejskich dworów monarszych, ukazują nie tylko pewną karykaturalność ślepego naśladownictwa, ale także smutny los ludzi, którzy choć formalnie zrzucili jarzmo kolonialnej zależności, nadal pozostali niewolnikami. Walka o wolność nie kończy się zatem tylko zwycięstwem odniesionym na polu walki, ale także wymaga walki z niewolnictwem wewnątrz człowieka, z wyuczoną bezradnością i brakiem zdolności do podejmowania słusznych decyzji. Wyzwolony niewolnik w sensie prawnym może być wolnym, ale w sensie duchowym nadal może pozostawać w okowach niewolnictwa, co udowadnia historia Ti Noela i jego losy po upadku Henri Christophe'a.

Na koniec warto poświęcić chwilę uwagi manifestowi, który na końcu powieści zawarł Alejo Carpentier. W przesłaniu tym wyjaśnia również sens tytułu powieści. Czym bowiem jest tytułowe królestwo z tego świata? Pisarz przeciwstawia je królestwu nie z tego świata, czyli Królestwu Niebieskiemu, a więc jest to świat człowieka tutaj, na ziemi, gdzie cierpimy, kochamy, trudzimy się i pracujemy. Właśnie w tym kubański pisarz lokuje wielkość człowieka, jego „najwyższy wymiar”. Jest to jakieś echo heglowskiej interpretacji dziejów, w której człowiek jako jednostka ma o tyle swoje znaczenie, o ile jego działanie zawiera się w szerszym wymiarze grupy, narodu czy cywilizacji. Krew, pot i łzy jednostki są tutaj wyjaśnione jako cena, jaką musimy zapłacić za każdorazowe budowanie Królestwa Tego Świata. To pompatyczne i piękne przesłanie, którego prawdziwość każdy musi ocenić samemu.

Jak zatem widać, ta stosunkowo krótka powieść ma w sobie kilka możliwości interpretacji. „Królestwo z tego świata” zachwyca nie tylko rzeczywistością magiczną, której Carpentier był prekursorem, a która później znalazła szerokie uznanie w twórczości literackiej na obszarze Ameryki Łacińskiej, i nie tylko, ale także odsłania przed nami wycinek mało znanej historii jednego z najbiedniejszych państwa świata, choć jednocześnie drugiego (po Stanach Zjednoczonych), które uzyskało niepodległość na zachodniej półkuli. Jest to wreszcie głośny manifest pisarza odnośnie tego, czym jest, lub czym ma być, postkolonialna Ameryka w nowoczesnym świecie. W brutalnych i krwawych dziejach Haiti dostrzega on żywotne moce, które definiują Latynosów jako wielokulturową wspólnotę, złączoną podobną przeszłością.

Wyobraźmy sobie, że oto nagle zostajemy przeniesieni na wyspę pełną cudów i dziwów, gdzie zamieszkują ludzie o innym kolorze skóry, mówiący innym językiem i hołubiący innym wierzeniom. Do tego jest tam tropikalnie duszno, otacza nas piękno dzikiej przyrody i błękit morza, na który spoglądamy z porośniętych dżunglą wzgórz. Gdzieś pośród nich wyrasta wspaniała forteca,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Każdy człowiek w okresie dojrzewania ma jakieś nadzieje związane ze swoim życiem - kim będziemy, co osiągniemy, kogo spotkamy na swojej drodze? Z czasem zaczynamy poznawać odpowiedzi na te pytania, ale co jeśli życie człowieka utyka gdzieś po drodze pośród nieprzekraczalnych przeszkód, krępujących konwenansów, sztywnych norm i narzuconych samemu sobie ograniczeń? O takiej właśnie sytuacji opowiada nam argentyński pisarz, Eduardo Mallea, w swojej gorzkiej powieści „Zieleń wszelka zginie”.

Bohaterką powieści jest Agata, córka marnego lekarza, który przybył do Argentyny z dalekiej Szwajcarii. Jej matka zmarła tuż po porodzie, więc dziewczynka wychowana została przez słabego i popadającego w infantylną religijność ojca. Dzieciństwo spędza w drewnianym domu w Ingeniro White, gdzieś na uboczu miasteczka Bahia Blanca, w którym zarówno ojciec, jak i córka zamykają się stopniowo we własnych smutkach i odrętwieniu. O ile ojciec ma pacjentów, którym nieudolnie stara się pomóc w ich chorobach, przy okazji topiąc smutek po stracie żony w alkoholu i cytowaniu fragmentów Biblii, o tyle córka coraz bardziej wpada w niezdrowy stan psychicznego rozdarcia między buzującymi nadziejami młodości a okrutną rutyną codzienności i lękiem przed jej przełamaniem. Dopiero pojawienie się Nicanora Cruza, który stara się o jej względy, zdaje się nieść upragniony przełom, choć początkowo Agata nie jest przychylna wycofanemu i burkliwemu adoratorowi. Jednak jego upór i wytrwałość z czasem zmiękcza jej stanowisko, co jest bardziej wynikiem zmęczenia jałowością własnej egzystencji u boku starzejącego się ojca niż jakiegoś głębszego uczucia do Nicanora. Efektem jest zatem ślub z rozsądku i wyjazd młodej pary do wiejskiego majątku męża.

Kolejne fragmenty części pierwszej to opis postępującego obumierania małżeństwa, w którym współmałżonkowie kryją się za fasadą własnych lęków i uprzedzeń. Mimo początkowych starań Agaty, nie udaje się jej dotrzeć do małomównego i upartego Nicanora, a kolejne nietrafione inwestycje i klęski żywiołowe sprawiają, że muszą sprzedać duże gospodarstwo i przeprowadzić się do leżącej na odludziu chaty w górach. Tym samym Agata nie tylko nie poprawia swojego położenia, ale wręcz je pogarsza, gdyż zmienia drewniany dom ojca w mieście na zapadłe i odizolowane domostwo na prowincji. Mallea drobiazgowo ukazuje tutaj pozory wspólnego życia (wspólne posiłki, rwące się rozmowy) w którym brak jest wzajemnych uczuć oraz zrozumienia. Obydwoje zdają się być zamknięci we wspólnym więzieniu, którego nie chcą jednak opuścić ze strachu przed tym, co nieznane. Nicanor (imię pochodzenia greckiego od słowa „zwycięzca”) nigdy nie przyzna się do porażki, a niepowodzenia, które ciągle go spotykają, wpędzają go w kompleks niższości w stosunku do pochodzącej z miasta małżonki. Stąd jego uparte trwanie na jałowej ziemi, wypalanej w lecie promieniami bezlitosnego słońca, a w zimie smaganej mroźnym wiatrem, gdzie wszelka zieleń ginie. Taka postawa męża sprawia, że namiastka uczyć Agaty do niego szybko zanika, a jej miejsce w sercu kobiety zajmuje bezwzględna obojętność i ucieczka w dobrze sobie znaną i bezpieczną samotność. W rezultacie małżeństwo okazuje się klęską i długoletnim wyrokiem. Bohaterka dusi się coraz bardziej, czego finałem jest dramatyczna końcówka pierwszej części powieści.

W części drugiej Agata wraca do Bahia Blanca, gdzie poznaje doktora Sotera (imię pochodzenia greckiego od słowa „zbawca”), dojrzałego mężczyznę, który jest całkowitym przeciwieństwem Nicanora. Wydaje się, że przy jego boku bohaterka spełni wreszcie pragnienia o znalezieniu prawdziwej miłości i sensu własnego życia. Ale - po upływie pierwszego zauroczenia - szybko okazuje się, że mężczyzna ten wcale nie jest „zbawcą”, choć tak się właśnie zachowuje. W głównej bohaterce narastają z dnia na dzień obawy o trwałość tego nowego związku, którego podstawy są bardzo kruche. „Samotność jest dobra, dopóki nie spróbujemy tego, co nią nie jest. Ale mistycy i zakochani jakże mają wrócić ze stanu łaski na ziemie pustynne i jałowe nie niosąc w sobie śmierci?” - oto właśnie z czym musi zmierzyć się Agata po nagłym wyjeździe Sotera. Bohaterka ponownie spada na dno, z którego nie da rady się już wydostać. Nie znajduje pomocnej dłoni w swoim otoczeniu, gdyż nie potrafi już zaufać. Bez pomocy jej delikatna psychika coraz bardziej odchyla się od równowagi. Żyjąc życiem pozbawionym celu, Agata wraca do miejsc z dzieciństwa, we wspomnieniach próbując znaleźć bezpieczny azyl dla niedających jej spokoju myśli i niezaspokojonych pragnień. Ale i tutaj, na schodach swojego dawnego domostwa, które tyle razy przeklinała jako własne więzienie, nie odnajdzie równowagi. Przeciwnie, powrót do Ingeniro White będzie ostatnim świadomym wyborem bohaterki.

Jak zatem widać, „Zieleń wszelka zginie” nie jest bynajmniej pogodną opowieścią z happy endem. Argentyński pisarz z niezwykłym wyczuciem prowadzi czytelników po meandrach osobowości Agaty Cruz, pokazując kolejne stopnie „osuwania się” głównej bohaterki w kierunki zgorzkniałej i pustej samotności. Jaki obraz bohaterki wyłania się z kart powieści? Ta atrakcyjna kobieta posiada gorące pragnienie i ambicję odmiany swojego losu, ale jednocześnie cechuje ją głęboka nieufność i wyniosłość w stosunku do otoczenia. Jej dzieciństwo w towarzystwie bezradnego i słabego ojca odciska piętno na jej charakterze, który staje się zamknięty i zimny. Bohaterka mówi o sobie - „Ja nie jestem wesoła”. I rzeczywiście - nie jest, ale jednocześnie Agata skrywa ogromną potrzebę miłości, której nie dane jest jej zaspokoić. Dla bohaterki jedynym ratunkiem przed losem, który ją ostatecznie spotkał, byłby prawdziwy przyjaciel, mąż, kochanek. Przeznaczenie na jej drodze stawia jednak dwóch mężczyzn, z których żaden nie okazuje się tym, kim powinien być, aby ocalić dziewczynę przed nią samą.

Celowo wskazałem na greckie pochodzenie głównych imion męskich postaci z powieści, gdyż wydaje mi się, że ich dobór był zamierzony. Historia Agaty Cruz ma w sobie bowiem coś z greckiej tragedii, w której losy człowieka są z góry zdeterminowane, a cokolwiek by on nie zrobił, aby uciec swojemu przeznaczeniu, to daremny trud, bo o wszystkim zadecydowały już nici plecione przez mityczne Mojry. Tak jest też w książce „Zieleń wszelka zginie”, w której tragiczna nić życia młodej kobiety zaczyna się w momencie jej narodzin w Ingeniro White, a jej powrót po latach do tego miejsca stanowi zamknięcie cyklu. Agata szarpie się, walczy sama z sobą i swoim otoczeniem, ale ponosi klęskę, a jej przyczyny tkwią głęboko w niej samej. Pisarz ukazuje tutaj, że korzenie totalnej samotności w rzeczywistości zawsze wyrastają z „serca” człowieka. I aby go uleczyć, właśnie tam trzeba zacząć.

„Zieleń wszelka zginie” to naprawdę porcja literatury na najwyższym światowym poziomie. Pióro argentyńskiego pisarza jest znakomite. Opis gospodarstwa z części pierwszej, w którym czuć wszechogarniającą bohaterów jałowość ziemi oraz spiekotę powietrza, podkreśla dobitnie poczcie beznadziejności i marazmu życia Agaty Cruz. Tak samo opis dynamicznie rozwijającego się miasta Bahia Blanca, w którym nie odnajduje ona nic z lat własnej młodości, potęguje poczucie jej zagubienia i pozwala wprowadzić doktora Sotero, jako jedynego oparcia dla bohaterki. Jego nagłe zniknięcia sprawia, że miasta niejako zwala się na bohaterkę cała mocą swojej bezosobowości, przytłaczając ją do reszty. W ogóle warto zwrócić uwagę na precyzję, z jaką Eduardo Mallea zrealizował zasadniczy cel opowiadanej historii - ukazanie człowieka i jego samotności. Brak tutaj rozmycia fabuły o wątki poboczne, gdyż w powieści mamy ledwie paru bohaterów pobocznych, a opisy przyrody i miejsc służą tylko i wyłącznie spotęgowaniu odczucia wyalienowania bohaterki i stanowią element wzmacniający literackie wrażenie. Wreszcie godne podziwu jest, jak pisarz, który był przecież mężczyzną, potrafił wiernie oddać meandry myślenia kobiety, z całych sił pragnącej miłości i zrozumienia. Efektem końcowym jest bardzo dobra książka o mocno pesymistycznym wydźwięku.

Każdy człowiek w okresie dojrzewania ma jakieś nadzieje związane ze swoim życiem - kim będziemy, co osiągniemy, kogo spotkamy na swojej drodze? Z czasem zaczynamy poznawać odpowiedzi na te pytania, ale co jeśli życie człowieka utyka gdzieś po drodze pośród nieprzekraczalnych przeszkód, krępujących konwenansów, sztywnych norm i narzuconych samemu sobie ograniczeń? O takiej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kim był don Diego de Zama? Oto kluczowe pytanie dla zrozumienia powieść argentyńskiego pisarza, Antonia di Benedetto, pod tytułem „Zama”. Tytuł pochodzi oczywiście od postaci głównego bohatera i jednocześnie narratora, który snuje przed czytelnikami refleksje nad swoim życiem. Kim zatem był don Diego de Zama? Bez zrekonstruowania przeszłości bohatera, nie będziemy w stanie właściwie zrozumieć zakończenia powieści. Ale zadanie to wcale nie należy do rzeczy łatwych, gdyż autor nie ułatwia nam sprawy i sporo uwagi trzeba poświęcić, aby wyłuskać z tekstu porozrzucane w nim podpowiedzi.

Głównego bohatera poznajemy w 1790 roku, gdy jako urzędnik sądowy wegetuje w Asuncion, obecnej stolicy Paragwaju, a w momencie opisywanych wydarzeń - zapadłej mieścinie na uboczu hiszpańskiego imperium kolonialnego w Ameryce. Tak też traktuje je główny bohater - jako przejściowy etap na jego drodze do wielkiej kariery w służbie króla Hiszpanii. W momencie rozpoczęcia akcji powieści Zama ma trzydzieści pięć lat, a więc to już dorosły mężczyzna, którego urzędnicze obowiązki rozdzieliły z żoną i dziećmi. W pierwszej części powieści poznajemy charakterystykę bohatera. Jak już wspomniałem, Zama oczekuje na awans, który pozwoli mu opuścić miasto i przenieść się do wielkich metropolii kolonialnego świata, a więc do Buenos Aires lub Santiago de Chile. Czas jednak mija, a kolejne statki przypływające w górę rzeki Paragwaj nie dostarczają wyczekiwanego listu z promocją. Cóż zatem robi nasz bohater? Przede wszystkim romansuje, spiskuje i trwoni pieniądze. Te dekadenckie w swej naturze zajęcia ukazują bohatera jako niezbyt sympatyczną personę, zapatrzoną głównie w czubek własnego nosa i mającą o sobie wysokie mniemanie. To ostatnie sprawia, że rychło popada w konflikt ze swoim pomocnikiem w urzędzie, Venturą Prieto, dając przy okazji upust swojej paranoicznej podejrzliwości, choć w gruncie rzeczy kryje się tutaj zazdrość połączona z uprzedzeniami. Oto bowiem Prieto był Hiszpanem, a więc człowiekiem urodzony w Europie, co w świecie „kolonialnego apartheidu” dawała mu znaczącą przewagę. Tymczasem Zama był „Amerykaninem”, a więc białym urodzonym już w Ameryce. Tym samym był niejako Hiszpanem drugiej kategorii. Tutaj właśnie należy upatrywać rzeczywistych źródeł konfliktu tych dwóch mężczyzn, a w szerszym ujęciu tematu - metropolii i jej kolonii.

Co więcej, argentyński pisarz w tym sporze ukrył jeszcze jeden antagonizm. Oto bowiem Prieto jest bardziej postępowym człowiekiem od Zamy. To właśnie Prieto zwraca uwagę na przestarzałość kolonialnych stosunków społecznych, jak na przykład przydzielanie białym Indian do przymusowej pracy na roli (echa systemu encomienda). Zama, urodzony już na tej ziemi, nie tylko nie widzi w tym nic złego, ale wręcz jest zdziwiony, że ktoś może to kwestionować. I to jeszcze Hiszpan! Tym samym di Benedetto ukazuje tutaj wewnętrzny konflikt, w jakim znajduje się hiszpańskie imperium kolonialne bez mała na progu wojen rewolucyjnych o niepodległość kontynentu. Oto bowiem Kreole, a więc biali potomkowie konkwistadorów, nie dostrzegają zmian zachodzących w świecie, a w szczególności w Europie. Znajdzie to potem odbicie w smutnej rzeczywistości wielu nowo powstałych państw na kontynencie amerykańskim, gdzie po krwawo wywalczonym zwycięstwie chwalebne hasła rewolucji pozostaną tylko na sztandarach. Jeśli zastanawiamy się, dlaczego tak się stało, argentyński pisarz ukazuje właśnie jedną z przyczyny - Zama i jemu podobni mogli podnieść bunt przeciw koronie, ale nie podnieśli buntu przeciwko stosunkom społecznym, w tym nieoficjalnemu rasizmowi, ukształtowanemu przez długie lata kolonializmu.

Bohater wyłaniający się z pierwszego rozdziału jest zatem konstruktem pełnym sprzeczności, co widać w jego życiowych wyborach. Miota się od skrajności w skrajność, co dowodzi słabości jego charakteru i niestałości przekonań. Tym samym pewna infantylność pierwszej części powieści jest niejako realizacją założonego celu autora. Oto bowiem część druga, która rozgrywa się w roku 1794, ma już zupełnie inny ciężar gatunkowy. Narratorem nadal jest Zama, ale tym razem jego opowieść przybiera cech surrealistycznych. W części tej zasadniczo niewiele się dzieje - Zama nadal tkwi w Asuncion, więc nadzieje na szybki awans się nie spełniły. O ile w poprzednim rozdziale głównym zmartwieniem bohatera było zaspokojenie własnych potrzeb uczuciowych i seksualnych, o tyle teraz główną troską bohatera jest zdobycie pieniędzy. Zama nie otrzymuje bowiem pensji, należnej mu z racji wykonywanego urzędu. Zaległości sięgają wielu miesięcy wstecz, więc jego położenie staje się coraz bardziej rozpaczliwe. To już nie pewny siebie, butny człowiek z roku 1790. Nie, teraz Zama musi znosić swoje poniżenie, tym bardziej dotkliwe, że ponownie został ojcem. Nie ma jednak środków, aby zapewnić utrzymanie swojemu synowi. I w zasadzie nic w celu ich zdobycia nie robi. Co więcej, z ulgą przyjmuje decyzję swojego asystenta o tym, że ten zaopiekuje się dzieckiem i jego matką. Narracja bohatera w tej części celowo rozmywa rzeczywistość i wprowadza nastrój niespokojnego snu pełnego majaków i ułud. Dom, w którym mieszka Zama, jest właśnie takim miejscem, w którym wszystko pokrywa atmosfera otępienia, a ludzie snują się niczym duchy, w efekcie czego czytelnik ma problem z rozróżnieniem prawdy od fałszu. Prawdopodobnie zupełnie tak samo, jak główny bohater, który pod koniec tej części zdaje się wręcz popadać w obłęd.

W ostatniej, trzeciej części powieści Zama wreszcie postanawia działać. Mamy rok 1799. Aby przyspieszyć swój awans, który ciągle na nadciąga, postanawia on wyruszyć na północ, na tereny opanowane przez Indian, aby pojmać Vicunę Porto, bandytę, który grasuje wokół miasta, coraz bardziej dając się we znaki jego mieszkańcom. Don Zama rusza razem z oddziałem wojska, gdyż okazuje się, że Porto był jego dawnym podkomendnym w czasach sprzed właściwej akcji powieści i tylko on zna jego twarz. Dowiadujemy się zatem, że don Zama nie zawsze był zadufanym w sobie, tchórzliwym i paranoicznym urzędnikiem, biernie oczekującym łaski od dalekiego króla. Przeciwnie, w młodości był corregidorem, a więc urzędnikiem odpowiedzialnym za wydzielony rejon zamieszkały przez Indian. Właśnie wtedy Porto był jego podwładnym, który podburzał tubylców do buntu przeciwko Hiszpanom. Wychodzi na to, że młody Zama uspokoił zamieszki, czym zapewne zapracował sobie na wysokie stanowisko asesora sądowego w ramach kolonialnej administracji. Ten dawny Zama stanowi niejako przeciwieństwo tego, czym stał się on później, a co wyczytaliśmy z wcześniejszych rozdziałów powieści. Decyzja głównego bohatera przełamuje zatem dotychczasowy marazm tej postaci - oto Zama bierze los we własne ręce. I znowu pisarz, relacjonując ustami bohatera wyprawę na ziemie Indian, całkowicie zmienia styl. Rozdział trzeci jest zbudowany za pomocą krótkich, urywanych zdań, co potęguje odczucie chaosu i jeszcze bardziej przesuwa nas w kierunku niespokojnego snu na jawie, który będzie zamknięciem opowieści o don Diego de Zama.

Jak zatem widać, powieść Antonia di Benedetto bynajmniej nie jest łatwa w odbiorze i dość łatwo się w niej pogubić w przypadku niedostatecznie uważnej lektury, ale w zamian oferuj sporo możliwości interpretacji. Najważniejsza, według mnie, jest kwestia z samego początku tego tekstu - kim był don Diego de Zama? Albo inaczej - który Zama był prawdziwy? Ten młody i odważny, którego zasługi zapewniły mu awans? A może ten z roku 1790, pełen zadufania w samego siebie? A może ten z roku 1794, przegrany, będący de facto na dnie własnych wyobrażeń o sobie samym? A może wreszcie ten z rok 1799, który podejmuje ryzyko i rusza za Vicuną Porto w pełną niebezpieczeństw wyprawę? Dopatrywać się tutaj można pytań pisarza o korzenie ludzkich wyborów, a więc nawiązania do modnego w momencie publikacji powieści nurtu egzystencjalizmu. Tak też należy interpretować ostatnie strony powieści, gdy Zama, pod wpływem traumatycznych przeżyć z wyprawy na ziemie Indian, zdaje się dostrzec wreszcie niedojrzałość własnego charakteru. Czy to moment przełomowy, w którym bohater zacznie żyć naprawdę (ktoś pyta go „Chcesz żyć?”) i podjąć próbę zmiany otaczającego go świata? Wszystko wskazuje na to, że tak.

Powyższe rodzi jeszcze jedną ciekawą możliwość interpretacji powieści, a mianowicie Zama może być tutaj figurą pod którą pisarz ukrył obraz iberoamerykańskiego społeczeństwa kolonialnego. Kolejne rozdziały prezentują realia życia w koloniach hiszpańskich, w których łaska płynęła z dworu w Madrycie, a praca i wysiłek na rzecz królów hiszpańskich nie zawsze były odpowiednio wynagradzane, jak ma to miejsce właśnie w przypadku Zamy. Stąd też ostatni akt powieści jest niejako wezwaniem do czynu, w którym pośród chaosu (nie do końca wiadomo, kto jest tu wrogiem - buntownik Porto czy hiszpański kapitan Parrilla?) i krwi rodzi się nowy człowiek, Amerykanin. Obywatelami nowo powstałych państw są właśnie ludzie tacy jak Zama, z dokładnie taką historią, jak przedstawiono w powiesić, których głównym zadaniem jest teraz stać się kimś innym. Muszą dorosnąć. Tym samym pod płaszczykiem historycznej opowieści argentyński pisarz skrył całkiem współczesną interpretację dziejów kontynentu. Tym samym „Zama” jest bardzo ciekawą powieścią, którą trzeba interpretować nieco głębiej, niż tylko na poziomie opisywanej historii don Diega.

Kim był don Diego de Zama? Oto kluczowe pytanie dla zrozumienia powieść argentyńskiego pisarza, Antonia di Benedetto, pod tytułem „Zama”. Tytuł pochodzi oczywiście od postaci głównego bohatera i jednocześnie narratora, który snuje przed czytelnikami refleksje nad swoim życiem. Kim zatem był don Diego de Zama? Bez zrekonstruowania przeszłości bohatera, nie będziemy w stanie...

więcej Pokaż mimo to