rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Książki Nory Roberts to fenomen na skalę światową. Trudno się z tym nie zgodzić, prawda? Zostały sprzedane w milionowych nakładach, a kilka z nich doczekało się ekranizacji. Ja też lubię po nie sięgać. "Lasy w płomieniach" to kolejna powieść tej pisarki, z którą miałam okazję się zapoznać.

Rowan i straż pożarna to jedność. Od kilku już lat jest członkinią elitarnej jednostki specjalizującej się w gaszeniu leśnych pożarów skacząc ze spadochronu prosto w paszczę ognia. W trakcie jednej z takich akcji ginie jej partner. Coś takiego musiało w jakimś stopniu na nią wpłynąć, ale z czynnej służby nie miała zamiaru zrezygnować.
Z czasem okazuje się, że ten wypadek niesie za sobą lawinę dramatycznych wydarzeń. Zwęglone ciało kobiety to dopiero początek...
Rowan uważa się za szczęśliwą kobietę. Z pracy czerpie ogrom satysfakcji, więc niczego więcej nie potrzebuje. Coś jednak zaczyna się zmieniać gdy na jej drodze pojawia się Gull, nowy rekrut.

Na strażaków można liczyć w każdej sytuacji. Na tych zawodowych, jak i ochotników. Zawsze są pierwsi na miejscu zdarzenia służąc fachową pomocą. Dlatego ta formacja cieszy się nieustannie tak dużym uznaniem w oczach całego społeczeństwa. Dla mnie są bohaterami, i właśnie o takich ludziach jest ta książka.
Powieść wypełniona jest po brzegi opisami akcji gaśniczych. Przedstawione zostały przez autorkę w sposób szalenie profesjonalny i realistyczny. Mamy tutaj ogrom dramatyzmu, niebezpieczeństwa, strachu o drugiego człowieka. Praca w tak ekstremalnie ciężkich warunkach nie jest dla każdego. Testy sprawnościowe nie należą do lekkich i przyjemnych, dlatego kondycja fizyczna, która wiąże się z odpowiednim przygotowaniem musi być na jak najwyższym poziomie. Nie mniej ważna jest odporność psychiczna. Wszystko na ten temat zostało w tej powieści świetnie zobrazowane.
Praca pracą, ale strażacy mają także swoje prywatne życie. Niejednokrotnie jest ono bardzo skomplikowane. Brak wsparcia i zrozumienia ze strony najbliższych, tęsknota za rodziną. Do tego dochodzą decyzje, które nie jest łatwo podjąć. Długo godzinne akcje gaśnicze też trzeba w jakiś sposób odreagować.
To co mnie najbardziej urzekło, to klimat jaki panuje w jednostce opisanej na stronach powieści. Jest wyjątkowy. Wszyscy tworzą jedną wielką strażacką wspólnotę wspierając się nawzajem bez względu na pochodzenie, czy stan społeczny. Są w stanie poświęcić własne życie żeby móc uratować przyjaciela i partnera w chwili zagrożenia.

"Lasy w płomieniach" to nie tylko obraz walki człowieka z żywiołem. Jak przystało na twórczość Nory Roberts, nie mogło zabraknąć w książce wątku kryminalnego. Ktoś zabija. Nikt nie wie kim jest morderca, i dlaczego pozbawia ludzi życia, czyniąc to w tak okrutny sposób. Rusza śledztwo, które nie przynosi oczekiwanego rezultatu, chociaż wytypowano podejrzanych. Sytuacja w jednostce robiła się coraz bardziej niebezpieczna ze względu na kilka nagłych defektów sprzętowych i gróźb kierowanych w stronę Rowan.
Atmosfera strachu udzieliła się również i mnie. Nora Roberts świetnie poprowadziła ten wątek powoli odkrywając karty. Emocje rosną z każdą kolejną przeczytaną stroną. Pojawia się lęk, niepokój. Aktorka po mistrzowsku buduje napięcie, które czytelnik podskórnie odczuwa aż do rozwiązania zagadki. Ciekawa finału z trudem odkładałam książkę na półkę. Czyniłam to tylko wtedy, gdy musiałam. W trakcie lektury w pewnym momencie sama zaczęłam zadawać sobie pytania co będzie dalej. Czym mnie autorka jeszcze zaskoczy. Zdradzę wam, że ja nie wpadłam na to, kto może być potencjalnym mordercą.
Kreacja bohaterów, szczególnie tych głównych zasługuje na uwagę. Rowan jest kobietą, w której buzuje męski testosteron. Najbardziej uwidacznia się to w trakcie akcji gaśniczych, którym dowodzi. Zawód jaki wykonuje nie jest przypadkowy. W sumie nie mogło być inaczej gdy jest się córką samego Lucasa Tripa (słynnego Iron Mena). Bardzo kocha swojego ojca, ale momentami dało się odczuć w tym uczuciu sporą dawkę egoizmu. Ona oczywiście tego nie widzi. Charakterna z niej osoba, i dlatego jak na razie nikt nie zdołał jej okiełznać. Tego jakże trudnego zadania podjął się Gull, przystojny rekrut o buntowniczym usposobieniu. Ich słowne utarczki przypominały iskry zapalne. Początek ich znajomości był zwyczajny, ale z czasem przerodziło się to w coś znacznie poważniejszego. Rowan broniła się jak mogła przed tym uczuciem, w końcu ma swoje zasady. W książce pojawiło się kilka gorących fragmentów, ale był to erotyzm daleki od nachalnego i wulgarnego. Uważam to za duży plus.

Jeśli chodzi o całość jestem zdecydowanie na tak. Lubię gdy dana historia zaciekawi mnie już od pierwszej strony. Tak też się stało. Nie wiem jak to wygląda w przypadku nowego wydania "Lasów w płomieniach", bo ja akurat czytałam starsze i trochę przeszkadzał mi zbyt mały rozmiar czcionki. Jest to jedyny mankament, bo reszta jak najbardziej zasługuje na pozytywną ocenę. Lektura była dla mnie przyjemnością i szczerze polecam wam tę książkę. "Lasy w płomieniach" to Nora Roberts w najlepszym wydaniu.

Książki Nory Roberts to fenomen na skalę światową. Trudno się z tym nie zgodzić, prawda? Zostały sprzedane w milionowych nakładach, a kilka z nich doczekało się ekranizacji. Ja też lubię po nie sięgać. "Lasy w płomieniach" to kolejna powieść tej pisarki, z którą miałam okazję się zapoznać.

Rowan i straż pożarna to jedność. Od kilku już lat jest członkinią elitarnej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

We Wrocławiu grasuje złodziej, lub cała szajka. W tajemniczych okolicznościach z miejscowych kościołów znikają stare figury świętych w towarzystwie kilku innych rzeczy. Świadków owych zdarzeń brak.
Oczywiście o wszystkim została poinformowana policja oraz kuria.
Śledztwem postanowiła zająć się Aldona Dzik, pani komisarz z Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego Komendy Miejskiej Policji we Wrocławiu. Do akcji wkracza również prywatny detektyw specjalizujący się w sprawach rozwodowych. Mężczyzna może liczyć na wsparcie ze strony swojego nastoletniego siostrzeńca.
Nad wszystkimi czuwa Wiktor Oleander, osobisty sekretarz arcybiskupa.

Są takie książki, do których od razu poczujemy przysłowiową "chemię". Bywają też i takie, gdzie czytelnik potrzebuje więcej czasu, żeby odkryć to "coś". Ze mną właśnie tak było. Nie od razu polubiłam się z tą opowieścią. Powoli, strona po stronie zmieniałam do niej swoje nastawienie, aż w końcu z trudem odrywałam się od lektury.
"Na miłość boską" to powieść obyczajowa, ale zawierająca w sobie kilka innych gatunków literacki co czyni ją jeszcze bardziej interesującą. Mamy tutaj wątek kryminalny, aspekt historyczny, rodzące się uczucie. Autorka zaserwowała nam niezły miks. Co niektórzy mogą sądzić, że trochę Malwinę Ferenz poniosło, ale moim zdaniem wszystko jest tutaj wyważone i idealnie ze sobą współgra.
Akcja z każdym kolejnym wydarzeniem nabiera rozpędu, i dlatego nie ma mowy o jakiejkolwiek nudzie. Z wielkim zaciekawieniem śledziłam poczynania wyjątkowej grupy poszukiwawczej, a przy okazji mogłam zapoznać się z historią Dolnego Śląska. Dawny Wałbrzych, Zamek Książ, zaginiony naszyjnik księżnej Daisy, złoty pociąg, podziemne tunele, stare listy. Entuzjaści przygód i zagadek będę w pełni usatysfakcjonowani. Nigdy fanką historii nie byłam, ale w tym przypadku mocno mnie to wszystko zaciekawiło.
Kreacja bohaterów też miała duży wpływ na to, w jaki sposób odebrałam tę książkę. Zacznę może od naszej pani komisarz. Na zewnątrz jest ostra jak brzytwa, za to wewnętrznie krucha jak lód. W tajemnicy przed wszystkimi ucieka w świat literackich romansów marząc przy tym o prawdziwej miłości.
O życiu w pojedynkę dużo mógłby powiedzieć Bożydar Kluzicki, prywatny detektyw zatrudniony przez przedstawicieli kurii. Jego życie to jeden wielki splot pechowych sytuacji i zdarzeń. Z tego też powodu trudno mu znaleźć tą "drugą połówkę". Tak naprawdę jest miłym, czułym i wrażliwym facetem, który zwyczajnie zasługuje na szczęście. Tragiczne wydarzenia sprawiły, że stał się prawnym opiekunem dla swojego siostrzeńca.
Młody chłopak, miłośnik historii "kupił mnie" od razu. Spędzał każdą wolną chwilę pośród bibliotecznych regałów wypełnionych po brzegi książkami. W dobie telefonów i internetu niestety z czytaniem wśród młodzieży jest kiepsko, a tutaj mamy zupełnie inny obraz.
Warto wspomnieć o pani Kowalskiej, uroczej i zarazem bardzo tajemniczej seniorce. Nie można pominąć księdza sekretarza, który w cichości serca marzy o przenosinach do Watykanu.
Jest to liczna grupa bohaterów o różnych charakterach i osobowościach. Polubiłam wszystkich, bez wyjątku. Razem stworzyli wyjątkową ekipę, która błyskawicznie podbiła moje czytelnicze serce.

"Na miłość boską" to przyjemna opowieść przy której można odpocząć i zapomnieć o problemach. Sprawdzi się idealnie gdy za oknem siąpi deszcz, a pogodne niebo zasnuły ciemne chmury.
W książce rządzi ironia w parze z sarkazmem. Za sprawą dialogów między bohaterami co chwila na mojej twarzy pojawiał się uśmiech i dlatego jestem pewna, że ta historia poprawi humor niejednemu ponurakowi, lub osobie która ma za sobą ciężki dzień.
Została napisana lekkim i prostym językiem z domieszką młodzieżowego slangu. Coś takiego dodało całej tej historii fajnego charakteru. Na uwagę zasługuje rozmiar czcionki, który z pewnością ucieszy osoby z problemami okulistycznymi.
"Na miłość boską" to moje pierwsze spotkanie z prozą Malwiny Ferenz, i już teraz mogę napisać, że z pewnością nie ostatnie. Ja bawiłam się świetnie w trakcie lektury i tego samego wam życzę.

We Wrocławiu grasuje złodziej, lub cała szajka. W tajemniczych okolicznościach z miejscowych kościołów znikają stare figury świętych w towarzystwie kilku innych rzeczy. Świadków owych zdarzeń brak.
Oczywiście o wszystkim została poinformowana policja oraz kuria.
Śledztwem postanowiła zająć się Aldona Dzik, pani komisarz z Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego Komendy Miejskiej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Teatr pod Białym Latawcem" to moje kolejne spotkanie z twórczością Ilony Gołębiewskiej. Książkę udało mi się znaleźć w bibliotece. Zaintrygowana tytułem bez dłuższego zastanowienia zdecydowałam się na jej lekturę. Czy było warto?

Zuzanna Widawska jest dziennikarką. Niestety w oparach skandalu została zwolniona z prestiżowego dziennika. Obciążona długiem finansowym musiała sprzedać swoje luksusowe mieszkanie. W jednej chwili stała się osobą bezrobotną i bezdomną.
Znalezienie nowej pracy nie było łatwe, ale na szczęście zlitowała się nad nią redaktorka kobiecego pisma. Udało jej się również znaleźć nowe lokum. Sytuacja w jakiej się znalazła nie pozwala na wybrzydzanie.
W tej samej starej kamienicy mieszka Elena Nilsen, sławna aktorka z minionej epoki. Zuza była, i nadal jest jej wielką fanką. To właśnie dzięki niej trafia do wyjątkowego teatru, któremu grozi likwidacja. W budynku swoją siedzibę ma również Fundacja Złote Serce. Dziewczyna wpada na pewien pomysł...

Lokalny biznesmen, Jakub Bielewicz przeżywa swój osobisty dramat. Kilka lat temu w tragicznym wypadku zginęła jego żona, a syn z powodu odniesionych obrażeń stał się niepełnosprawny. Mimo prowadzonego na dużą skalę śledztwa, sprawcy do tej pory nie udało się ustalić. Mężczyzna ma jednak nadzieję, że kiedyś będzie mógł temu komuś spojrzeć prosto w oczy. Do dramatu doszło w pobliżu teatru i od tej pory to miejsce stało się dla Jakuba przeklęte.
Niespodziewanie na swojej drodze spotyka Zuzannę...

Jak ja się ogromnie cieszę, że zauważyłam tę książkę na bibliotecznym regale. Z trudem ją odkładałam w trakcie lektury, żeby zająć się innymi obowiązkami.
"Teatr pod Białym Latawcem" to powieść z niepozorną okładką, ale za to, posiada w sobie wysmakowane wnętrze, któremu nie sposób się oprzeć. Wsiąknęłam w nią już od pierwszej strony.
W dużej mierze przyczynił się do tego sposób kreacji bohaterów. Postacią grającą pierwsze skrzypce jest Zuzanna Widawska, młoda i zdolna dziennikarka. Kocha to co robi, a pisanie sprawia jej satysfakcję. Przyznam się wam, że na początku nie obdarzyłam jej sympatią.
Wysoka samoocena i wyniosłość od razu rzuciła mi się w oczy. Jakiekolwiek skrupuły moralne zwyczajnie dla niej nie istniały. Była na samym szczycie kariery, ale jeden błąd wystarczył żeby z hukiem z niego spaść.
Z czasem obserwujemy jej wewnętrzną metamorfozę. Staje się wrażliwą, czułą kobietą, która otwiera swoje oczy na innych ludzi. Momentami byłam na nią wkurzona, bo podejmowała tak głupie decyzje, że głowa mała. Znajomość z Eleną i wizyty w teatrze bardzo ją zmieniają.
Osoba Eleny jest wyjątkowa pod wieloma względami. Bije od niej niewyobrażalne ciepło i miłość. Kiedyś odnosiła sukcesy na teatralnych scenach, a teraz dzieli się aktorskim talentem z dziećmi tworząc podwórkowy teatr. Jest również wolontariuszką w fundacji. Jej zaangażowanie, bezinteresowność zasługuje na jak największe uznanie oraz szacunek. Po latach opowiedziała Zuzannie historię swojego dotychczasowego życia w którym nie brakowało radosnych, jak i bolesnych momentów.
Jakub Bielewicz, cóż jeszcze można o nim powiedzieć? Z pewnością to, że bardzo cierpi po stracie żony. Zamknął się na cały otaczający go świat. Żyje tylko dla ukochanego syna i za wszelką cenę pragnie odnaleźć sprawcę wypadku.
Zuzannę Widawską znał z widzenia, i co nieco słyszał o jej poczynaniach dziennikarskich. Gdy do niego przychodzi w pewnej sprawie, odwzajemnia się tajemniczą propozycją.
Pragnę zaznaczyć, że Jakub to nie jedyna męska postać w tej książce. Autorka nie skupiła swojej uwagi tylko na kobiecych osobowościach.
Wszyscy bohaterowie zasługują na pochwałę. Są wyraziści i szalenie prawdziwi. Posiadają swoje wady i zalety. Tak jak my, zmagają się z trudnościami życia. Cała grupa tworzy jedną wspólną całość i wzajemnie się uzupełniają.

"Teatr pod Białym Latawcem" to bardzo dobrze napisana powieść obyczajowa w której nie brakuje ważnych, i zarazem wartościowych tematów. Jednym z nich jest niepełnosprawność, w tym przypadku dotykająca dzieci i młodzież. Ilona Gołębiowska przedstawiła ją w sposób delikatny, z ogromną dozą wrażliwości i wyczucia. Takie osoby mają prawo spełniać swoje marzenia, rozwijać pasje i zainteresowania, odnosić sukcesy na arenach sportowych. Po prostu cieszyć się życiem, a choroba nie stanowi tutaj żadnej przeszkody. I właśnie to, pragnie nam pokazać autorka. Podeszła do tego wątku niezwykle profesjonalnie i z pietyzmem.
Kolejną kwestią o której warto wspomnieć jest teatr. Ten z dużą scena, jak i z tą trochę mniejszą. Na obu dzieje się magia w wykonaniu aktorów. Dzięki tej historii możemy zajrzeć za kulisy takich przedstawień. Ile pracy wymaga przygotowanie jednej sztuki. Uszycie kostiumów, zrobienie dekoracji. Do tego dochodzi nauka tekstu.
Pomysł z podwórkowym teatrem dla najmłodszych podbił moje serce. Byłam nim zachwycona. Dzieciaki, które nie zawsze mogły cieszyć się szczęśliwym i rodzinnym domem znalazły swoje miejsce pod przewodnictwem cudownej Eleny. Miałam ogromną ochotę wziąć w tym przedsięwzięciu udział i posmakować przepysznych, pachnących drożdżówek.
Żyjemy z dnia na dzień. Wstajemy rano i od razu wpadamy w wir codziennych spraw. Dzieci, praca, zakupy. Lubimy narzekać i marudzić. Po prostu nie potrafimy doceniać tego co mamy, pragniemy za to jeszcze więcej. Niestety gdzieś w tym wszystkim zagubiła się cała nasza spontaniczna radość. Los czasami bywa przewrotny i w jednej krótkiej sekundzie wszystko może ulec diametralnej zmianie. Dlatego czerpmy z naszego życia garściami. Cieszmy się każdą chwilą, spędzajmy jak najwięcej czasu z najbliższymi. Właśnie to, powinno być dla nas najważniejsze. Warto wziąć głęboko do serca przesłanie jakie wysyła do nas autorka.

"Teatr pod Białym Latawcem" to jedna z piękniejszych książek z jakimi do tej pory miałam do czynienia. Ja zostałam nią oczarowana. Klimat, nastrój jaki w niej panuje jest cudowny. Autorce udało się stworzyć coś nieprawdopodobnie zachwycającego, wręcz magicznego. Zawiera w sobie mnóstwo mądrych sentencji i cytatów, które warto zapamiętać.
Jest to powieść obyczajowa, ale ze szczyptą kryminału i romansu. Uczucie rodzące się między dwójką bohaterów (nie zdradzę o kogo chodzi) zostało nam przedstawione w bardzo subtelnej formie, nie przytłoczyło głównego wątku. Za coś takiego należy się autorce duży plus. Co do sprawcy domyślałam się o kogo chodzi.
Mimo trudnych tematów jest to ciepła, wzruszająca i niebywale życiowa historia dająca nadzieję na lepsze jutro. Wszystko jest tutaj przemyślane i dopracowane w najmniejszym szczególe.
Polecam wszystkim tę jakże wyjątkową, wypełnioną po brzegi emocjami książkę.

"Teatr pod Białym Latawcem" to moje kolejne spotkanie z twórczością Ilony Gołębiewskiej. Książkę udało mi się znaleźć w bibliotece. Zaintrygowana tytułem bez dłuższego zastanowienia zdecydowałam się na jej lekturę. Czy było warto?

Zuzanna Widawska jest dziennikarką. Niestety w oparach skandalu została zwolniona z prestiżowego dziennika. Obciążona długiem finansowym musiała...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Magia, to jedno ze słów, które najczęściej jest przez nas wypowiadane w trakcie świąt Bożego Narodzenia. W tym czasie dzieją się cuda i niezwykłe rzeczy trudne to racjonalnego wytłumaczenia.
Agnieszka Krawczyk w książce "Magiczny wieczór" pragnie nam to pokazać.

W przykrytym przez śnieg Zmysłowie czuć już przedświąteczną atmosferę. Wielkimi krokami zbliża się również dzień ślubu Danieli, jednej z sióstr Niemirskich. Niestety na samym starcie przygotowań pojawiają się problemy.
Nieoczekiwanie w związku Agaty i Piotra coś zaczyna się psuć. Przyszła panna młoda wie, w jaki sposób można ten kryzys zażegnać.
Tomasz Halicki, przybrany brat Tosi stał się prawowitym właścicielem Słonecznej Przystani. Mężczyzna ma w planach kolejną inwestycję. W biznesie odnosi sukcesy, ale za to życie prywatne dalekie jest od idealnego.
W miasteczku pojawia się Blanka, nowa nauczycielka. Z powodu braku służbowego lokum zatrzymuje się w pensjonacie Tomasza.
Oj dzieje się w tym Zmysłowie...

"Magiczny wieczór" to czwarta i zarazem ostatnia część cyklu Czary Codzienności. Miałam szczęście, że było mi dane przeczytać wszystkie tomy, i to po kolei. Cała trójka przypadła mi do gustu, więc z ogromną dozą zainteresowania wybrałam się ponownie w czytelniczą podróż do Zmysłowa. W książce nie mogło zabraknąć pięknych krajobrazowych opisów. Autorka zadbała o to, żeby w jak najpiękniejszy sposób ukazać swoim czytelnikom wyjątkowość tego uroczego małego miasteczka. Moje serce podbił także świąteczny wystrój "Trzech sióstr i trzech kotów". Szczególnie spodobał mi się pomysł na lodowe lampiony.
Tytuł oraz szata graficzna sugeruje nam, że będziemy mieli do czynienia z powieścią świąteczną. Nie wiem czy tylko ja miałam takie odczucie, ale według mnie, całej tej tematyki około świątecznej było za mało. Trochę szkoda.
Agnieszka Krawczyk większość swojej uwagi poświęciła na przedstawieniu dalszych losów sióstr, po tym jak ich życie wywróciło się do góry nogami. Autorka nie zapomniała o bohaterach drugoplanowych, pojawiła się również nowa postać.
Na plus oceniam krótkie streszczenia z których z pewnością będą zadowolone osoby, które nie czytały wcześniejszych części cyklu.

O czym tak naprawdę jest ta książka? Święta są tylko tłem dla tej historii. Jak dla mnie jest to opowieść o rodzinie, relacjach z najbliższymi. Jak wiemy, czasami bywają one trudne i bardzo skomplikowane. Coś na ten temat z pewnością mógł powiedzieć Tomasz Halicki. Zaintrygowała mnie jego postać, a szczególnie to, jak bardzo się zmienił. Co ciekawe nie tylko on. Tą metamorfozą byli zaskoczeni wszyscy i nikt na początku nie brał jej na poważnie. Co niektórzy potrzebują więcej czasu, żeby zrozumieć co tak naprawdę powinno być w naszym życiu najważniejsze i stać na pierwszym miejscu.
Blanka, nowa bohaterka też wydała mi się bardzo ciekawą osobą. Cicha, nieśmiała dziewczyna, która za wszystko przeprasza. Jej sposób bycia, to w jaki sposób się zachowuje ma wiele wspólnego z bolesną przeszłością. Ten wątek był ciekawie przez autorkę poprowadzony i niósł ze sobą sporą dawkę emocji.

"Magiczny wieczór" to lekka opowiastka, która ma na celu nas zrelaksować i oderwać od szarości dnia. Chociaż nie brakuje w niej problemów i trosk. Rozwiązywane są jednak w znacznie szybszy sposób niż w prawdziwym życiu. Ta nierealność znacznie wpłynęły na moją ocenę. Zdaję sobie sprawę, że tego typu historie żądzą się swoimi prawami, ale chwilami było dla mnie zbyt słodko, wręcz mdło.
Myślałam, że coś zacznie się dziać gdy do głosu doszła matka Tomasza Halickiego, pomiesza trochę, ale niestety nic z tego.
Książka została napisana lekkim, przystępnym językiem, który sprawia, że czyta się ją dosyć szybko mimo kilku niedociągnięć.
Żeby nie było, nie jest to zła powieść, ale mnie aż tak bardzo nie urzekła jak wcześniejsze części cyklu. Co do zakończenia, inne być nie mogło. Fani historii kończących się happy endem będą z pewnością zadowoleni.
Czy polecam wam tę książkę? Oczywiście, że tak. Każdy zapewne znajdzie w niej coś dla siebie.

Magia, to jedno ze słów, które najczęściej jest przez nas wypowiadane w trakcie świąt Bożego Narodzenia. W tym czasie dzieją się cuda i niezwykłe rzeczy trudne to racjonalnego wytłumaczenia.
Agnieszka Krawczyk w książce "Magiczny wieczór" pragnie nam to pokazać.

W przykrytym przez śnieg Zmysłowie czuć już przedświąteczną atmosferę. Wielkimi krokami zbliża się również...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wraz z pierwszymi dźwiękami świątecznych piosenek, zaczynamy zastanawiać się, czy tym razem Boże Narodzenie będzie białe. Jak wiemy, bywa z tym różnie. Z pewnością na brak śniegu nie mogli narzekać bohaterowie książki "It's snowtime" autorstwa Anity Chrząszcz.

Kornelia jest pisarką. Wszyscy z niecierpliwością przebierają nogami i czekają na kolejną część jej bestsellerowego cyklu. Niestety od kilku już dni nie napisała chociażby jednego zdania. Problemy w życiu prywatnym, z którymi niespodziewanie musi się zmierzyć, bardzo mocno wpłynęły na jej pracę. Zabrały całą radość z pisania, i przy okazji wenę.
Ma nadzieję, że wyjazd do górskiej dziczy wszystko ustabilizuje. W babcinym domku odzyska spokój i pusta strona wreszcie zapełni się tekstem.
Z tym spokojem może nie być tak łatwo, gdy ma się za sąsiada Kamila, najlepszego przyjaciela, który w najtrudniejszych momentach zawsze stoi u jej boku.

"It's snowtime" to zgrabnie napisana debiutancka książka Anity Chrząszcz. W trakcie lektury nie było jakiś wielkich ochów i achów, ale przez kilka długich zimowych wieczorów zapewniła mi miłą rozrywkę. Śnieg za oknem sprawił, że czytanie tej historii zrobiło się jeszcze bardziej przyjemniejsze.
Jak wskazuje krótka informacja na okładce, mamy do czynienia z komedią. Humor zaserwowany przez autorkę jest mocno specyficzny i przypuszczam, że nie wszystkim czytelnikom przypadnie do gustu. Sarkazm, to on tutaj rządzi. Nie płakałam ze śmiechu gdy zagłębiałam się w treść książki. Było kilka takich momentów, które mnie rozbawiły, ale pojawiał się wtedy delikatny uśmiech na mojej twarzy.
Czy jest to romans? Zdecydowanie nie. Kornelia po tym co zobaczyła i usłyszała z ust swojego chłopaka nie mogła postąpić inaczej, jak z nim zerwać. Posunęła się nawet do rzucenia klątwy na pewną męską część ciała. W takiej sytuacji nowy związek jak na razie nie wchodził w grę. Coś tam zaczęło się dziać po drodze z przystojnym hydraulikiem, ale szybko dobiegło końca. W sumie tego wątku mogłoby nie być. Za to ciekawie została przedstawiona relacja szalonej pisarki z nie mniej zwariowanym sąsiadem i jednocześnie najlepszym przyjacielem. Kornelia i Kamil to wyjątkowy duet pod wieloma względami. Oboje działali sobie na nerwy, ale trudno im było bez siebie żyć. Jedno za drugim tęskniło, a szczególnie za słownymi utarczkami. Dziewczyna nie raz chciała pozbawić Kamila życia, ale na szczęście tylko w myślach.
"It's snowtime" to same "śmichy-chichy"? Nic bardziej mylnego. W tej opowieści autorka znalazła miejsce również na poważniejszą tematykę. Zdrada, nieudane małżeństwa, trudne relacje rodzinne. Wszystko zostało przedstawione w bardzo ciekawy sposób. Emocji jest tutaj ogrom.
Szczerze polubiłam Kamila, i to, w jaki sposób był traktowany przez członków swojej rodziny było czymś okropnym i niesprawiedliwym. To, że komuś nie wyszło w życiu, tak jak inni by tego chcieli, w żaden sposób nie upoważnia do szykanowania, krytykowania i wyśmiewania. Po kolejnej kłótni Kamila z ojcem mogło dojść do ogromnej tragedii.
Kornelia w tej sferze też nie miała łatwo. Wigilia w towarzystwie ciotek była tego najlepszym przykładem.
Byłam szalenie dumna z tej dziewczyny. Pech jej nie omijał, ale po każdym życiowym upadku podnosiła się i szła dalej. Cały swój stres i nerwy wyładowywała na łopacie do odśnieżania. Zresztą Kamil brał z niej przykład.

"It's snowtime" to idealna książka przy której można odpocząć i świetnie się zrelaksować. Jest to lekka i niezobowiązująca opowieść ze śnieżnymi zaspami w tle Została napisana prostym i łatwo przyswajalnym językiem. Jak na debiut wyszło naprawdę fajnie i Anita Chrząszcz może być z siebie dumna. Jak tylko nadarzy się okazja z pewnością sięgnę po inne książki tej autorki.

Wraz z pierwszymi dźwiękami świątecznych piosenek, zaczynamy zastanawiać się, czy tym razem Boże Narodzenie będzie białe. Jak wiemy, bywa z tym różnie. Z pewnością na brak śniegu nie mogli narzekać bohaterowie książki "It's snowtime" autorstwa Anity Chrząszcz.

Kornelia jest pisarką. Wszyscy z niecierpliwością przebierają nogami i czekają na kolejną część jej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Lokatorzy bloku przy ulicy Weissa 5 w Kalwarii, podobnie jak w ubiegłym roku mają zamiar spotkać się przy jodełce, żeby móc złożyć sobie świąteczne życzenia i wręczyć prezenty.
Zuzanna, Marzena, Anna i Kalina bez zbędnego tracenia czasu ruszyły z przygotowaniami. Niestety wszystkim psuje humor kradzież zielonego drzewka.
Na dodatek w całym tym przedświątecznym rozgardiaszu, daje o sobie znać proza życia, która niesie ze sobą dość pokaźnych rozmiarów bagaż różnorakich problemów, z którymi będą musiały zmierzyć się organizatorski sąsiedzkiego zgromadzenia. I nie tylko one.

Książka "Anioł na śniegu" autorstwa Joanny Szarańskiej to druga część cyklu Cztery płatki śniegu. Niestety pierwszej nie czytałam, i strasznie nad tym ubolewam. Z tego też powodu musiałam paru rzeczy się domyślać, ale w żaden sposób nie zniechęciło mnie to, do jej poznawania.
Po kilku czytelniczych niepowodzeniach wreszcie trafiłam na książkę przy której bardzo miło spędziłam czas. Jest to sympatyczna opowiastka z ciekawymi wątkami o których warto wspomnieć.
Sąsiedzkie relacje to jeden z nich. Podobnie jak książkowi bohaterowie ja też mieszkam w bloku, więc z własnej perspektywy mogę stwierdzić, że nie zawsze jest tak pięknie jak zostało to ukazane w książce. W prawdziwym życiu czujemy strach przed obcymi, nie jesteśmy skorzy do zaufania. W całym tym wszechobecnym pędzie nie zauważamy kto mieszka na przeciwko lub piętro niżej. Mijamy się w biegu na klatce z cichym "dzień dobry" na ustach, albo i nie.
Z sąsiadami też niestety bywa różnie. Czasami, po prostu nie da rady się z nimi dogadać.
Asia Szarańska pragnie nam uświadomić jak ważna w naszym życiu powinna być rozmowa. Brak jakiegokolwiek dialogu niesie ze sobą dość poważne konsekwencje. Przekonał się o tym Kajetan. Mężczyzna przez zbyt dużą łatwowierność wpadł w tarapaty i bał się o tym powiedzieć swojej żonie. To samo tyczy się Marzeny. Strach przed rozmową z własnym dzieckiem jest czymś nieprawdopodobnym i zarazem szokującym. Ogromnie mi było żal małej Stasi. Mogłam sobie jedynie wyobrazić co czuła, zamartwiając się o mamę.
Wszystko w tej książce dzieje się przed Wigilią, najpiękniejszym i najbardziej magicznym dniu w roku. Oczywiście jak przystało na świąteczną opowieść nie mogło zabraknąć całej tej bożonarodzeniowej otoczki. Mamy śnieg, są choinki, pyszne potrawy, zakupy. Jest w niej coś jeszcze. Pewne bardzo ważne przesłanie, które warto sobie wziąć głęboko do serca. Otóż, Święta Bożego Narodzenia to nie wyścig, ani żaden konkurs w którym do wygrania jest super nagroda. Nie musimy mieć w domu zielonego drzewka aż po sufit z milionem lampek. Zupa grzybowa przygotowana przez mamę lub babcię będzie o wiele lepiej smakować niż najdroższy catering. Co z tego, że poraz kolejny dostajesz parę skarpet, albo patelnię do naleśników. Ważne jest to, że otrzymujesz podarek od bliskiej ci osoby. Jest z tobą i możecie spędzać wspólnie ten wyjątkowy czas.

"Anioł na śniegu" to książka, która potrafi rozśmieszyć, wzruszyć i zmusić do refleksji. Ja uwielbiam takie historie. Nuda? Ta historia nie zna takiego słowa. Dzieje się w niej bardzo dużo. Napisana została prostym, lekkim językiem co sprawia, że czyta się ją błyskawicznie.
Autorka zasługuje na szczególne słowa uznania, za to w jaki sposób wykreowała swoich bohaterów. Są szalenie prawdziwi, zmagają się z problemami, z którymi możemy zderzyć się również i my. Realizm to główna zaleta tej książki.

Jeśli jesteście ciekawi w jakim kierunku potoczyły się losy mieszkańców bloku przy ulicy Weissa 5, i kto przyczynił się do kradzieży drzewka zachęcam was do lektury "Anioła na śniegu".

Lokatorzy bloku przy ulicy Weissa 5 w Kalwarii, podobnie jak w ubiegłym roku mają zamiar spotkać się przy jodełce, żeby móc złożyć sobie świąteczne życzenia i wręczyć prezenty.
Zuzanna, Marzena, Anna i Kalina bez zbędnego tracenia czasu ruszyły z przygotowaniami. Niestety wszystkim psuje humor kradzież zielonego drzewka.
Na dodatek w całym tym przedświątecznym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Natalia zapragnęła uciec jak najdalej od swojego dotychczasowego życia. W tym celu wsiadła do pierwszego lepszego autobusu i wyruszyła w drogę. Przez przypadek trafia do dworu Marcinki na Mazurach, którego właścicielką jest Jadwiga. Starsza kobieta bez żadnego zawahania otwiera przed nieznajomą drzwi i swoje serce. Ona już tak ma, nikogo nie zostawi bez pomocy.
Dużo na ten temat może powiedzieć Damian, który niespodziewanie pojawia się we dworze, w towarzystwie małej dziewczynki.
Dla obojga cała ta sytuacja nie jest komfortowa. W końcu liczyli na ciszę i spokój.

Dwie obce sobie osoby skrzywdzone przez los. Czy ta znajomość ma jakikolwiek sens? A może trudna przeszłość połączy ich ze sobą?

Twórczość Katarzyny Michalak budzi wśród czytelników wiele skrajnych emocji. Jedni zachwycają się książkami tej autorki, drudzy nie szczędzą gorzkich słów w swoich opiniach. Ja jakąś wielką fanką prozy Katarzyny Michalak nie jestem, ale mam na swoim koncie kilka przeczytanych powieści.
Biorąc do ręki "Trzy życzenia" miałam nadzieję, że spędzę miło czas czytając kolejną w tym roku historię z Bożym Narodzeniem w tle. Niestety ta książka, to idealny przykład, jak bardzo szata graficzna i opis mogą zmylić czytelnika. Bożego Narodzenia jest tutaj ociupinkę. Jak dla mnie, dwa rozdziały to zdecydowanie za mało. W moim odczuciu wyszło to tak, jakby autorka zapomniała o świętach, i gdy miała już wszystko zakończyć nagle sobie o nich przypomniała. Na pocieszenie autorka podarowała nam w prezencie dwanaście przepisów na wigilijne potrawy.
Literatura obyczajowa to mój ulubiony gatunek. Gdy czytam lubię się pośmiać, wzruszyć. Wiele powieści zawiera w sobie tematy oraz wątki ważne i zarazem bardzo trudne. "Trzy życzenia" to książka w której po raz pierwszy spotykam się z tak dużą ilością ludzkich dramatów. Młoda dziewczyna ze skoliozą, mężczyzna z krótszą ręką, ktoś inny ma problemy z chodzeniem. Dziecko z nerwicą, ślepota, walka o donoszenie ciąży i szczęśliwy poród. Jak na jedną książkę jest tego nieszczęścia zdecydowanie za dużo.
Oczywiście wszystko w bardzo szybkim tempie zaczyna nabierać kolorowych barw. Wyszło to słabo i mało realistycznie.
Akcja powieści została osadzona na Mazurach. Jest to piękny zakątek naszego kraju. Brakowało mi bardzo krajobrazowych opisów dzięki, którym chociaż trochę przyjemniej by mi się czytało tę książkę.
Przeczytałam ją do końca, ale tylko dlatego, że zawsze staram się to robić z szacunku do autora. Od samego początku między mną, a tą historią nie było chemii. Może nie trafiłam w odpowiedni moment, albo okładkowe rozczarowanie miało na to wpływ.
Mnie "Trzy życzenia" nie zachwyciły, ale może wam przypadną do gustu.

Natalia zapragnęła uciec jak najdalej od swojego dotychczasowego życia. W tym celu wsiadła do pierwszego lepszego autobusu i wyruszyła w drogę. Przez przypadek trafia do dworu Marcinki na Mazurach, którego właścicielką jest Jadwiga. Starsza kobieta bez żadnego zawahania otwiera przed nieznajomą drzwi i swoje serce. Ona już tak ma, nikogo nie zostawi bez pomocy.
Dużo na ten...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Maja przez całe swoje dzieciństwo mieszkała w domu dziecka. Gdy stała się już dorosła, przeprowadziła się do ukochanej cioci. Dzięki niej, wyrosła na mądrą i wykształconą kobietę. W trudnych momentach swojego życia zawsze może liczyć na Bartka, byłego narzeczonego. Ich relacja na daną chwilę jest czysto przyjacielska, ale co niektórzy widzą to trochę inaczej.
Któregoś dnia w domu swojej sąsiadki spotyka Wojtka, tajemniczego mężczyznę. Jest wobec niej gburowaty i opryskliwy, a ona nie ma pojęcia dlaczego.
Maja jest sama, i po cichu marzy o swojej kochającej rodzinie. Niestety po kilku sercowych niepowodzeniach utraciła całą wiarę w miłość. Na horyzoncie nie widać odpowiedniego kandydata, a ona na siłę szukać nie będzie. Próbowała, ale nic dobrego z tego nie wyszło.

Czyżby powiedzenie kto się czubi, ten się lubi stało się dla Mai przepowiednią? A może Wojtek po raz drugi zawalczy o jej serce? Chyba, że gdzie dwóch się bije tam trzeci korzysta?

I co ja mam teraz biedna napisać? Tak bardzo chciałam, żeby ta książka przypadła mi do gustu i trafiła prosto do mojego serca. Niestety stało się inaczej.
W trakcie lektury kilkakrotnie poczułam znużenie. Przez większość nic się praktycznie w tej książce nie działo. Nie ma w niej emocji, fabularnego zaskoczenia, nagłych zwrotów akcji. Jest za to sam cukier, duuuużooo cukru. Po przeczytaniu "Uwierz w miłość Calineczko" warto zmierzyć sobie jego poziom. Ja rozumiem, że większość książek świątecznych ocieka lukrem, ale bez przesady. Przewidywalność tej historii szybko psuje radość z jej poznawania. Zniechęca do dalszego czytania i to chyba jest w niej najgorsze.
Kreacja głównej bohaterki też nie wywarła na mnie dobrego wrażenia. Maja nikomu nie odmówi pomocy. Gdyby mogła, zbawiła by cały świat. O jej dobroduszności, nieskazitelności, uczynności czytałam przez znaczną część książki. W pewnym momencie zaczełam zastanawiać się, czy takie osoby jak Maja istnieją naprawdę. Aż tak idealne i to pod każdym względem.
Miała trudne dzieciństwo, ale będąc już dorosłą kobietą może cieszyć się spokojem i miłością ze strony ukochanej cioci. To ona zapewniła jej dach nad głową, dzięki niej zdała maturę, poszła na studia. Ma pracę, którą lubi. Wolny czas spędza na czytaniu książek, od czasu do czasu spotyka się ze znajomymi. Kocha góry i wędrówki po szlakach. Jakby nie patrzeć wiedzie bezproblemowe życie. Do momentu, gdy spotyka na swojej drodze Wojtka.
Jego postać w moim odczuciu miała chyba pełnić rolę czarnego charakteru. Nagle się pojawił i wszystko zaczęło się komplikować. To, w jaki sposób tłumaczył się przed Mają było jakieś takie nijakie, a ona w szybkim tempie zmieniła o nim zdanie.
Denerwowało mnie chwilami zachowanie głównej bohaterki. Szczególnie, gdy rozmyślała o Wojtku, żeby po chwili stwierdzić, że co ją to obchodzi. Ten nagminny uśmiech pod nosem też mnie zaczynał irytować.
Jeśli chodzi o wątki poruszone przez autorkę, według mnie jeden w ogóle nie był potrzebny, w drugim czułam, że tak to się skończy, a trzeci został potraktowany po macoszemu. Zanim się dobrze nie zaczął, jeszcze szybciej został zakończony. Może ktoś z was zdecyduje się na lekturę, więc nie będę zdradzać o co dokładnie chodzi.
Okładkowe zdjęcie sugeruje nam, że będziemy mieli do czynienia z książką świąteczną. Grudniowe dni lubię spędzać właśnie z takimi powieściami, ale tego wyjątkowego i magicznego klimatu jest tutaj jak na lekarstwo.
Czy jest coś w niej pozytywnego? Na szczęście tak. To, w jaki sposób autorka ukazała piękno Zakopanego, zasługuje na duży plus. Razem z Mają mogłam podziwiać piękno górskich krajobrazów i posmakować regionalnej kuchni.

Biorąc do ręki "Uwierz w miłość" Calineczko liczyłam na ciekawie skonstruowaną opowieść, w której nie zabraknie interesujących bohaterów. Teraz gdy jestem po lekturze czuję zawód. Nie jest on jakiś wielkich rozmiarów, ale jednak.

Maja przez całe swoje dzieciństwo mieszkała w domu dziecka. Gdy stała się już dorosła, przeprowadziła się do ukochanej cioci. Dzięki niej, wyrosła na mądrą i wykształconą kobietę. W trudnych momentach swojego życia zawsze może liczyć na Bartka, byłego narzeczonego. Ich relacja na daną chwilę jest czysto przyjacielska, ale co niektórzy widzą to trochę inaczej.
Któregoś dnia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka "Wszystko dla Emilii" miała swoją premierę w ubiegłym roku. Nie wiem czy to tylko moje odczucie, ale na jej temat było zbyt cicho. Chyba niechcący zagubiła się w gąszczu innych powieści w klimacie świąteczno-zimowym i dlatego postanowiłam odkryć ją dla was na nowo.

Jakub Mędrzycki dopiął swego i został słynnym warszawskim zabawkarzem. Było to jego dziecięce marzenie, które udało mu się zrealizować. Praca sprawia mu ogromną radość, ale w pełni szczęśliwym poczuł się dopiero w dniu, w którym poślubił ukochaną Emilii. Udało im się stworzyć zgodną i kochającą się rodzinę z dwójką dzieci.
Niestety z biegiem lat zaczęli oddalać się od siebie. Jakub coraz więcej czasu spędzał w warsztacie, a Emilii zwyczajnie poczuła się przez niego odrzucona na drugi plan.
To, co dane było mu przez przypadek odkryć, mocno nim wstrząsnęło. Jednocześnie uświadomił sobie, jak wiele popełnił błędów.
Czy zdoła to wszystko naprawić? A może wina leży po obu stronach?

"Wszystko dla Emilii" to książka, której nie czytałam. Ja się nią delektowałam strona po stronie. Z każdy kolejnym rozdziałem moje zainteresowania tą historią rosło w zastraszającym tempie.
Maria Paszyńska podarowała swoim czytelnikom coś niebywale pięknego i urzekającego. Sposób w jaki została poprowadzona fabuła zachwyca, do tego intrygująca kreacja bohaterów, wątki nad którymi warto dłużej się zatrzymać. Klimat i nastrój w niej panujący jest wyjątkowy. Akcja została osadzona w latach trzydziestych XX wieku, co dodało jej jeszcze większego uroku. W trakcie lektury odbyłam swoistą podróż w czasie do dziecięcych lat. Widziałam siebie siedząca na dywanie i bawiącą się lalkami. Wpleciony w główną treść temat dotyczący zabawkarstwa szalenie mnie zaciekawił. W niezwykle piękny sposób autorka przedstawia czytelnikom, ten jakże fascynujący i niestety zapomniany już zawód. Sama wspomina ile czasu spędziła na przeglądaniu broszur, opracować, naukowych artykułów. Ja jestem pełna podziwu.
Nie często zdarza się żeby mężczyzna był w książce wiodącą postacią. W przypadku tej historii mamy właśnie z czymś takim do czynienia.
Głównym bohaterem jest Jakub Mędrzycki. W małym chłopcu niespodziewanie rodzi się pasja do tworzenia zabawek. Potem obserwujemy jak krok po kroku osiąga zawodowy sukces. Jesteśmy świadkami rodzącego się uczucia między nim i tytułową Emilii. Aż w końcu dochodzimy do momentu w którym ich małżeństwo przechodzi kryzys. To, w jaki sposób został przedstawiony przez autorkę znacznie ułatwia nam jego bliższe poznanie. Jest postacią nietuzinkową ze względu na swoją profesję. Posiada w sobie talent, który zaprowadził go na szczyt. Jego zabawki są jedyne w swoim rodzaju, i zachwycają wszystkich bez względu na wiek. Jest czarodziejem wywołującym uśmiech na dziecięcych buziach. Potrafił dostrzec w zwykł małym drewnianym koniku coś, czego inni nie widzieli.
Jego związek z Emilii można porównać do najpiękniejszej bajki. Wzruszający ślub, z czasem na świecie pojawiły się ich dzieci. Był szczęśliwy jak nigdy dotąd. Niestety chęć stworzenia czegoś niepowtarzalnego i wyjątkowego pochłonęła go bez reszty. W tym celu mógł całymi godzinami przesiadywać w swoim warsztacie zapominając o całym otaczającym go świecie. O swojej rodzinie również. Coś takiego nie wróżyło niczego dobrego. Zresztą sam się o tym przekonał.
O czym tak naprawdę jest ta książka? Na pewno o miłości, i różnych jej odcieniach. O tym jak szybko możemy wszystko stracić. Potem z wielkim trudem pragniemy to, co utracone odzyskać. O tym, co tak naprawdę powinno być dla nas ważne. Nie kariera, blichtr i sława. Maria Paszyńska chce nam to wszystko przekazać za pomocą tej historii. Jakub i jego relacja z Emilii to najlepszy przykład tego, jak ważna jest w związku zwykła rozmowa. Spędzony ze sobą czas, troska o tą drugą osobę. Bez tego nic nie ma sensu.
Prawdziwa miłość posiada w sobie niewyobrażalną siłę i moc. Dzięki niej jesteśmy w stanie wybaczyć największe krzywdy.
Czy "Wszystko dla Emilii" to powieść świąteczna? Według mnie raczej okołoświąteczna. Takie określenie lepiej do niej pasuje bo wszystko dzieje się w niej kilka dni przed Adwentem, i w trakcie. Z tego też względu nie mogło zabraknąć wzmianki dotyczącej kalendarzy adwentowych. Tym bardziej, że Jakubowi udało się coś takiego stworzyć. Był to egzemplarz wyjątkowy, bo służył nie tylko do odliczania grudniowych dni, ale do czegoś jeszcze.

"Wszystko dla Emilii" to moje pierwsze spotkanie z twórczością Marii Paszyńskiej. Jest mi ogromnie wstyd z tego powodu i nie posiadam żadnego usprawiedliwienia. Polecam wam z całego serca tę książkę. Mamy końcówkę listopada, więc jest to idealny moment na to, żeby po nią sięgnąć. Ja jestem zachwycona i wiem, że was też zauroczy. Nie ma w niej ani grama lukru, jest za to prawdziwe życie. Czuć w niej ducha zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia. Pamiętam jak w tamtym roku do lektury "Wszystko dla Emilii" zachęcała Joanna Wolf, znana jako Nienaczytana. Asia wie co dobre i nie toleruje literackiej bylejakości. Po zapoznaniu się z jej opinią zakupiłam swój egzemplarz. Teraz okazało się, że była to bardzo opłacalne transakcja.

Książka "Wszystko dla Emilii" miała swoją premierę w ubiegłym roku. Nie wiem czy to tylko moje odczucie, ale na jej temat było zbyt cicho. Chyba niechcący zagubiła się w gąszczu innych powieści w klimacie świąteczno-zimowym i dlatego postanowiłam odkryć ją dla was na nowo.

Jakub Mędrzycki dopiął swego i został słynnym warszawskim zabawkarzem. Było to jego dziecięce...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Natalia Sońska potrafi rozpieszczać swoich czytelników. Z wypiekami na twarzy czekamy na kolejne jej książki, a szczególnie na te świąteczno-zimowe.

Ania z pewnych względów stroni od ludzi i odczuwa lęk przed zawieraniem nowych znajomości. Jedyną osobą, której nie bała się zaufać jest Ula, sąsiadka, a zarazem najlepsza przyjaciółka. Niebawem będzie obchodzić swoje urodziny, więc nie może jej zawieść. Mimo strachu, wybrała się do galerii handlowej.
Gdy wracała do swojego mieszkania z zakupionym prezentem coś się wydarzyło.


"Otwórz się na miłość" to książka z którą wiązałam duże nadzieje. Powieści świąteczne spod pióra Natali Sońskiej to pewniak, więc nie sądziłam, że coś może mi w tej historii nie odpowiadać. Niestety po przeczytaniu ostatniej strony zamiast zachwytu pojawiło się rozczarowanie.
Przykro mi to pisać, ale nie obdarzyłam sympatią głównej bohaterki, mimo tego, że jest trochę do mnie podobna. Ja też należę do osób nieśmiałych. Nie gustuję w gromadnych spotkaniach, imprezach. Swój wolny czas najchętniej spędzam w domowym zaciszu. Taka poprostu jestem, i żadne inne czynniki nie są temu winne.
W przypadku Ani wygląda to trochę inaczej. Gdy była dzieckiem, matka rozłożyła nad nią pokaźnych rozmiarów parasol ochronny i zabraniała wszystkiego. Coś takiego musiało w jakimś stopniu wpłynąć na jej dorosłe już życie. Próbowałam ją zrozumieć, ale im dalej zagłębiałam się w treść książki, coraz bardziej mnie irytowała. Ma swoje lęki, lecz nigdy nie skorzystała z pomocy specjalisty. Wolała zamknąć się w swoim malutkim mieszkanku (czyt. wieży), z dala od ludzi i całego świata. Jej zachowanie doprowadzało mnie do szewskiej pasji. To ciągłe użalanie się nad sobą, przygryzanie warg, spuszczanie wzroku i rumieńce bez względu na to z kim rozmawiała. Autorka wspominała o tym chyba na każdej stronie. Przesądnie uwydatniana nieśmiałość głównej bohaterki z czasem zaczęła działać na mnie jak przysłowiowa płachta na byka. Aż miałam ochotę krzyknąć: weź się w garść dziewczyno, i w końcu z kimś porozmawiaj o swoich problemach! Jedyną osobą, z którą odważyła się na jakikolwiek dialog była Ula, z matką z wiadomych względów nie mogła się dogadać, potem na jej drodze pojawił się Aleksander, tajemniczy mężczyzna poznany w galerii. Przy nim zaczęła powoli się zmieniać. Piorunującej metamorfozy raczej się nie spodziewałam, biorąc pod uwagę usposobienie głównej bohaterki. Jak się okazało, Ania należy do bardzo niezdecydowanych kobiet. Chciała, ale nie mogła. Robiła krok do przodu, żeby za chwilę zrobić dwa do tyłu. Do takich osób trzeba mieć anielską cierpliwość. Aleksander ją miał, i to dużo. Wykreowany został przez autorkę na mężczyznę idealnego, ale skrytego w sobie. Szybko można było zauważyć, że coś ukrywa. Tajemnicze telefony, rozbiegany wzrok, zdenerwowanie malujące się na twarzy mówiło wszystko.

Wielka szkoda, że akcja w tej książce nabrała tempa dopiero pod koniec. Przez większość nic ciekawego się w niej nie działo. Dopiero kilka ostatnich stron przeczytałam z dużym zainteresowaniem. Autorce nawet udało się w tym wszystkim znaleźć miejsce na małą intrygę. Tylko dlaczego tak późno? Lubię gdy bieg wydarzeń nie pozwala oderwać się od lektury. Bardzo mi tego tutaj brakowało.
Na plus oceniam sposób w jaki Natalia Sońska ukazała piękno Krakowa oraz Zakopanego. Szczególnie zachwycił mnie pensjonat, którego właścicielką jest cudowna pani Aniela. Już od progu można poczuć domową atmosferę jaka w nim panuje. W trakcie lektury moje kubki smakowe szalały. Z chęcią sprobowałabym góralskich specjałów o których wspomniała autorka. No i ten wszechobecny śnieg. Trochę w tym wszystkim zabrakło mi świątecznej otoczki.

"Otwórz się na miłość" to książka, która przedstawia trudną relację na linii córka - matka. Nie brakuje w niej również innych tematów. Po raz kolejny spotykam się z problemem molestowania i mobbingu w pracy.
Czy polecam wam tę książkę? Oczywiście, że tak. W recenzji zawarte zostały moje odczucia, wasze mogą być zupełnie inne. Jeśli jesteście ciekawi czy Annie udało się otworzyć serce na miłość śmiało po nią sięgnijcie.

Natalia Sońska potrafi rozpieszczać swoich czytelników. Z wypiekami na twarzy czekamy na kolejne jej książki, a szczególnie na te świąteczno-zimowe.

Ania z pewnych względów stroni od ludzi i odczuwa lęk przed zawieraniem nowych znajomości. Jedyną osobą, której nie bała się zaufać jest Ula, sąsiadka, a zarazem najlepsza przyjaciółka. Niebawem będzie obchodzić swoje...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Okruchy dobra Justyna Bednarek, Jagna Kaczanowska
Ocena 7,2
Okruchy dobra Justyna Bednarek, J...

Na półkach:

Mamy listopad, więc można już spokojnie zacząć czytać książki w klimacie świąteczno - zimowym.
"Okruchy dobra" autorstwa Justyny Bednarek i Jagny Kaczanowskiej jest właśnie jedną z nich. Nie znam twórczości tego kobiecego duetu, więc tym bardziej byłam jej ciekawa.

Siedem osób, którym los nie poskąpił problemów i trosk. Wszyscy znajdują się, na dość ostrym życiowym zakręcie. Zbliżające się święta Bożego Narodzenia zamiast radosnych momentów i rodzinnego gwaru niosą ze sobą smutek i tęsknotę.
Cała ta siódemka ludzi, spotyka się w jednej z krakowskich kamienic. Kilkoro z nich w niej mieszka, ale jakoś do tej pory nie mieli okazji zawrzeć bliższych sąsiedzkich relacji.
Tego, że najpiękniejszy dzień w roku może stać się dla nich wszystkich, również tym przełomowym, raczej nikt nie brał pod uwagę. Ale jak wiemy, w Wigilię dzieją się przecież najprawdziwsze cuda. Trzeba w nie tylko mocno uwierzyć.

"Okruchy dobra" to jedna z piękniejszych powieści świątecznych z jakimi do tej pory miałam okazję się zapoznać. Jej lektura była dla mnie ogromną przyjemnością, a emocje jakie mi w tym czasie towarzyszyły będę odczuwać jeszcze długo.
Całość została podzielana na rozdziały, i dzięki takiemu posunięciu czytelnik może lepiej poznać danego bohatera. Ich historie zostały przedstawione w sposób bardzo wiarygodny i chwytający za serce. Nie brakuje w nich wzruszających momentów, trudnych oraz ciężkich decyzji, które mogą zaważyć na ich dotychczasowym życiu. Jest to fikcja literacka, ale coś takiego może spotkać i nas. Realizm w tej książce wyczuwalny jest na każdej jej stronie i dlatego czyta się ją tak dobrze. Nie ma w niej ani grama sztuczności.
Poruszonych zostało w książce wiele trudnych i ważnych tematów nad którymi warto się zastanowić i poddać osobistej analizie. Los potrafi rzucać nam ogromne kłody pod nogi, z którymi nie jesteśmy w stanie samemu sobie poradzić. Honor niejednokrotnie nie pozwala nam prosić o pomoc. Przez zabieganie nie dostrzegamy tego, że ktoś obok nas potrzebuje wsparcia. Albo co najgorsze, udajemy że tego nie widzimy. Ta historia pokazuje nam wszystkim, co tak naprawdę powinno być dla nas ważne. Patrzmy na otaczający nas świat i czyńmy dobro. Taka mała "dobrostka", może przeobrazić się w coś o wiele większego i pięknego. Bądźmy dla siebie mili, empatyczni i zarażajmy miłością.
Mimo tego, że początek tej historii raczej do optymistycznych nie należy, można odnaleźć w niej ukojenie i nadzieję na lepsze jutro.

"Okruchy dobra" to książka w klimacie zimowo-świątecznym, więc nie mogło w niej zabraknąć magicznej i wyjątkowej otoczki. Nasze dwie utalentowane pisarki zadbały o wszystko. Mamy opady śniegu, migające w oknach kolorowe światełka, pięknie ubrane choinki. Czuć zapach korzennych przypraw. Mroźny i zaśnieżony Kraków, czyli miejsce akcji, jest tutaj przysłowiową wisienką na torcie.
Zbliżające się Boże Narodzenie sprawia, że życie naszych bohaterów niespodziewanie nabiera kolorów. Nagły wybuch spontaniczności zbliża do siebie całą siódemkę. W jednej sekundzie wszystkie problemy schodzą na drugi plan, a najważniejsze stało się dla nich tu i teraz.

Proszę was, czytajcie tę książkę. Ta historia poprostu na to zasługuje. Po brzegi wypełniona jest emocjami i życiowymi mądrościami.

Mamy listopad, więc można już spokojnie zacząć czytać książki w klimacie świąteczno - zimowym.
"Okruchy dobra" autorstwa Justyny Bednarek i Jagny Kaczanowskiej jest właśnie jedną z nich. Nie znam twórczości tego kobiecego duetu, więc tym bardziej byłam jej ciekawa.

Siedem osób, którym los nie poskąpił problemów i trosk. Wszyscy znajdują się, na dość ostrym życiowym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mimo upływ czasu doskonale pamiętam swój zachwyt nad lekturą debiutanckiej książki Doroty Gąsiorowskiej. Autorka potrafi przenieść czytelnika w zupełnie inny świat i dlatego każda jej kolejna książka błyskawicznie staje się bestsellerem. "Opowieść starego lustra" to właśnie jedna z takich perełek.

Alicja starała się o zatrudnienie w jednej z krakowskich galerii, ale nigdy tam nie trafiła. Wszystko uległo zmianie w chwili, gdy stanęła przed witryną małego sklepiku z antykami. Jego wlascielem okazał się starszy pan, który niespodziewanie zaproponował jej pracę.
Teodor, bo tak ma na imię mężczyzna, z biegiem czasu stał się dla Alicji, bardzo bliską osobą. Przed zbliżającymi się świętami Bożego Narodzenia otrzymała od niego prezent, w postaci starego lustra. Będąc już w swoim mieszkaniu postanawia się w nim przejrzeć. Niespodziewanie zaczyna się z nią dziać coś dziwnego. Owiewa ją ciemność.
Za pomocą szklanej tafli przenosi się do dziewiętnastowiecznego dworu rodziny Wilkanowskich.
Od tej chwili życie Alicji toczyć się będzie na dwóch płaszczyznach czasowych, a bieg wydarzeń nie raz ją zaskoczy i wprawi w zdumienie.

Dorota Gąsiorowska to bezapelacyjnie jedna z popularniejszych polskich pisarek. Jej twórczością zachwycają się tysiące czytelników. Jest to głównie literatura obyczajowa, ale ostatnio zauważyłam, że autorka polubiła się z fantastyką. W jej powieściach pojawia się coraz więcej wątków dotyczących zjawisk nadprzyrodzonych. W "Opowieści starego lustra" też mamy z czymś takim do czytania, ale tym razem cała ta nierealność została przedstawiona w wyważony sposób. Dotyczy ona jedynie lustra, za którym jak się okazuje, toczy się normalne życie dworskiej rodziny.
"Opowieść starego lustra" to historia, w którą wsiąkłam już od pierwszej strony. Sam wstęp mocno mnie zaintrygował, a im dalej mój zachwyt rósł z kolejną przeczytaną stroną.
Dorota Gąsiorowska niewątpliwie przywiązuje dużą uwagę do opisów. Potrafi oddać klimat danego miejsca i za pomocą słów maluje cudowne obrazy. Pisarka w cudowny sposób ukazała piękno i wyjątkowość małego sklepiku z antykami. Już od samego progu można poczuć w nim ducha przeszłości, a osoba Teodora dodaje mu niebywałego uroku. Nie sposób, nie wspomnieć o kocie, który wylegiwał się na witrynie.
Nigdy nie byłam w Krakowie, ale dzięki tej książce mogłam odbyć literacką podróż. Akcja została osadzona w grudniu, więc miasto powoli przygotowuje się do nadchodzących świąt. W witrynach sklepowych pojawiają się pierwsze bożonarodzeniowe dekoracje, a z nieba delikatnie zaczyna prószyć śnieg. W powietrzu już czuć wyjątkową atmosferę, na którą z utęsknieniem czeka Alicja. Dziewczyna kocha wszystko co jest związane z Bożym Narodzeniem i nie wstydzi się tego okazywać.
Kraków w tej książce oczarowuje czytelnika. Tym bardziej, że został przedstawiony w dwóch ramach czasowych. Współczesny zachwyca nowoczesnością, odrestaurowanymi kamienicami i ogromną liczbą zabytków. Natomiast ten dziewiętnastowieczny posiada w sobie magię i oszałamiającą nastrojowość. Z wielką przyjemnością przeniosłam się razem z Alicją do dworu w podkrakowskich Brzezianach. Dorota Gąsiorowska przeszła samą siebie ukazując jego piękno. Przykryty śnieżnymi czapami wyglądał cudownie, a teren wokół prezentował się wręcz baśniowo w promieniach zimowego słońca. Wspólnie z Alicją odkrywałam tajemnice posiadłości przechadzając się po długich korytarzach. Przy okazji mogłam zajrzeć cichaczem do kilku pokoi. Nasza główna bohaterka jeden z nich otrzymała do swojej dyspozycji. Wnętrze trochę ją zaskoczyło, a szczególnie garderoba, która różniła się znacznie od tej współczesnej. Z czasem cała ta "inność" zaczęła ją fascynować, i trudno jej było rozstawać się z życiem po drugiej stronie lustra. Polubiła mieszkańców posiadłości, zaprzyjaźniła się z panią domu. Wszyscy odnosili się do niej z szacunkiem i serdecznością. Gdyby tylko mogła z chęcią zostawała by tam na dłużej, ale to nie ona o tym decydowała. Całą jej podróż do przeszłości trzymała w ryzach pewna ekscentryczna staruszka.
W Brzezianach też można było poczuć atmosferę zbliżających się świąt. Po całym domostwie unosiły się kuchenne aromaty. W centralnym miejscu stanęła przepiękna choinka przystrojona naturalnymi ozdobami. Każdy oczekiwał w napięciu na pierwszą gwiazdkę, żeby móc usiąść do wspólnego stołu. Dawniej przedświąteczne przygotowania wyglądały zupełnie inaczej. Przede wszystkim ludzie byli wtedy inni i Dorota Gąsiorowska w wzruszający sposób nam to pokazała.

"Opowieść starego lustra" to książka wyjątkowa i na wskroś tajemnicza. Urzeka, uwodzi i hipnotyzuje. O niektórych wydarzeniach postanowiłam nie wspominać, żeby nie psuć wam przyjemności z odkrywania tej jakże fantastycznej powieści. Dorota Gąsiorowska stworzyła cudeńko od którego nie sposób się oderwać. Coś takiego powinno się czytać powoli, żeby móc delektować się słowem, smakować i zaspakajać wszystkie zmysły.
To, co się w niej wydarzyło jest szalenie zaskakujące. Coś takiego trudno jest racjonalnie wytłumaczyć, a tym bardziej w to wszystko uwierzyć. Kilkakrotnie zadawałam sobie pytanie skąd autorka miała taki pomysł na fabułę. Jestem święcie przekonana, że Dorota Gąsiorowska jeszcze nie raz nas miło zaskoczy.
Polecam wam z całego serca tę książkę. Mamy listopad, więc jest to idealny czas, żeby sięgnąć po "Opowieść starego lustra".

Mimo upływ czasu doskonale pamiętam swój zachwyt nad lekturą debiutanckiej książki Doroty Gąsiorowskiej. Autorka potrafi przenieść czytelnika w zupełnie inny świat i dlatego każda jej kolejna książka błyskawicznie staje się bestsellerem. "Opowieść starego lustra" to właśnie jedna z takich perełek.

Alicja starała się o zatrudnienie w jednej z krakowskich galerii, ale nigdy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Paula nie lubi jesieni, wręcz jej nienawidzi. Zawodowo jest panią z korporacji. Ma nadzieję, że szef widzi jej starania, zaangażowanie i niebawem w odpowiedni sposób ją wynagrodzi. Niestety z awansu cieszyć się będzie ktoś inny, za to ona otrzymała od "starego" polecenie zorganizowania firmowego przyjęcia, jak na złość w klimacie jesiennym.
Greg jest baristą i pracuje w pobliskiej sieciowej kawiarni. Chciałby otworzyć coś własnego, ale ze względu na braki finansowe nie może sobie na to pozwolić. Bardzo kusząca okazała się informacja na temat konkursu, w którym do wygrania jest spora kwota pieniędzy. Wystarczy, że trochę się podszkoli i powinien dać sobie radę.
Kawa łączy ludzi. W przypadku Pauli i Grega właśnie coś takiego miało miejsce. Oboje poczuli do siebie przysłowiową "miętę".
Czy ta początkowo luźna znajomość ma szansę przemienić się coś w znacznie głębszego? Czy zdołają ostatecznie zamknąć drzwi do bolesnej przeszłości, żeby móc wyruszyć w wspólną drogę ku szczęściu? W końcu życie to nie tylko złe momenty.

"Zaproś mnie na pupkin latte" to książka, dzięki, której Anna Chaber mogła cieszyć się z wygranej w konkursie Jesienny Wieczór. Historia Pauli i Grega zachwyciła jury, a potem także mnie. Autorka ma na swoim koncie kilka innych powieści, ale te z jesienią w tle stały się jej znakiem rozpoznawczym. Przez swoich czytelników została okrzyknięta mistrzynią takich historii.
Jesień posiada w sobie różne oblicza. Urzeka swoim pięknem w słoneczne dni, ale tych mniej pogodnych też niestety nie brakuje. Pochmurne, wietrzne i deszczowe wydanie jesieni działa na Paulę depresyjnie. W sumie tylko z takimi dniami jej się kojarzy. Inni potrafią dostrzegać w niej piękno, za to ona nie widzi w tej porze roku niczego zachwycającego. Dla niej to czas, który niesie ze sobą wiele przykrych wspomnień i zdarzeń. Ma swoje tajemnice i nigdy z nikim o tym nie rozmawiała. Nawet ze swoją najlepszą przyjaciółką. Mimo upływu lat w dalszym ciągu uważa siebie za winną i nie wie czy kiedykolwiek zmieni o sobie zdanie.
Paula jest zdolną i inteligentną dziewczyną. Ma pracę, która zapewnia jej finansową stabilizację. Jest dobra w tym co robi, tylko jakoś nikt nie potrafi tego docenić. I to, głównie zaprząta jej myśli. Ma zamiar zrobić wszystko, żeby w końcu otrzymać awans. Zorganizuje najlepsze przyjęcie i wszystkim udowodni, że jest silną kobietą, która nie boi się nowych wyzwań.
Gdy spotyka na swojej drodze Grega zauważa, że coś zaczyna się w niej zmieniać. Uśmiech coraz częściej gości na jej twarzy, a cała ta jesienna szarość w końcu nabiera odpowiednich barw. Paula przed zawarciem znajomości z przystojnym baristą była w kilku innych związkach, ale nic poważnego z nich nie wyszło. Zresztą jedno zerwanie Greg widział na własne oczy. Dziewczyna dostrzegła brak obrączki na palcu mężczyzny, i ten fakt szczerze ją ucieszył. Chyba, że na horyzoncie jest inna dziewczyna, jeszcze nie żona.
Jeśli chodzi o sferę uczuciową Grega, jest ona trochę bardziej skomplikowana, niż w przypadku Pauli. Mężczyzna na kilka lat zamknął drogę do swojego serca. Z nikim się nie spotykał, a miał ku temu wiele okazji. Jednak po tym co go spotkało, nie był na to ostatecznie gotowy.
Wszystko uległo zmianie w chwili, gdy do kawiarni w której pracuje, weszła urocza blondynka razem ze swoją koleżanką. Dla niego zawarcie znajomości z Paulą było ogromnym krokiem na przód.
Greg należy do grupy mężczyzn idealnych, i to pod każdym względem. Jest przystojny, uroczy, szarmancki, czuły, wrażliwy. Można by tak długo wymieniać. Kocha swoją pracę i chce się rozwijać w zawodzie jaki wykonuje. Ma swoje marzenia, które chciałby w przyszłości spełnić. Jeśli któraś z was wie, gdzie takiego Grega można spotkać, to ja chętnie poproszę o namiary :-).
Nasz przystojny barista i pani od zasobów ludzkich to dwoje ludzi po przejściach, ale z przyszłością. Dziewczyna jest troszkę pogubiona i momentami zachowywała się niezbyt mądrze. Z tego też powodu Greg zaczynał zastanawiać się nad sensem tej znajomości. Jak nie ona, to inna. Wystarczy otworzyć szufladę z tajemniczą zawartością. Mam nadzieję, że jesteście ciekawi jaką decyzję podjął Greg, ale na ten temat musicie doczytać już sami.

"Zaproś mnie na pupkin latte" to książka na wskroś jesienna. Patrząc na jej tytuł i okładkę inna być nie mogła. Zawiera w sobie wszystko co jest związane z tą porą roku. Mamy pluchę, mgły i pierwsze przymrozki. Spadek temperatury został też zauważony przez myszy, które postanowiły wprowadzić się do mieszkania Pauli. Wielka szkoda, że autorka zapomniała o polskiej złotej jesieni. Niesprzyjająca aura, która rządzi w książce raczej nie nastraja optymistycznie. W takiej sytuacji w ruch idą wszelkiego rodzaju umilacze. Jak przystało na jesieniarę nie wyobrażam sobie długich jesiennych wieczorów bez gorącej i aromatycznej herbaty. Jeśli chodzi o kawę, nie jestem fanką tego napoju. "Zaproś mnie na pupkin latte" to historia, która pachnie zmielonymi czarnymi ziarenkami. Kawowy aromat unosi z każdej jej strony. W trakcie lektury niespodziewanie nabrałam ochoty na kubek pumpkin latte, ale tylko z rąk Grega. A propo dyń, ich też nie mogło zabraknąć. Szkoda, że w pobliżu mojej miejscowości nie ma plantacji tych pomarańczowych cudeniek.
"Zaproś mnie na pupkin latte" to książka w której została poruszona trudna i ważna tematyka. Z pewnością jednym z takich wątków jest profilaktyka raka piersi. Mobbing i molestowanie w miejscu pracy to też niestety dość powszechny problem. Walka z samym sobą po stracie najbliższej osoby, obwinianie się. W takiej sytuacji musimy skorzystać z pomocy specjalisty. Bez odpowiedniej terapii nie damy rady wyzbyć się leków i złych myśli. Autorka pokazuje nam jak wielką siłę i moc ma zwykła rozmowa.

Widziałam, że ta książka zbiera różne opinie. Ja spędziłam w jej towarzystwie bardzo miło czas. Jest lekka i przyjemna w odbiorze. Napisana została w prosty i przejrzysty sposób. Jej treść potrafi rozbawić, wzruszyć, a przy okazji zmusić do refleksji. Można się przy niej świetnie relaksować i odprężyć. Z pewnością idealnie sprawdzi jako odstresowywacz po ciężkim dniu. Nie jest to wybitne dzieło, ale czasami nachodzi nas ochota na takie otulające i niewymagające uwagi historie. Szczególnie o tej porze roku jaką mamy obecnie. Jestem pewna, że "Zaproś mnie na pupkin latte" spod pióra Anny Chaber przypadnie również i wam do gustu.

Paula nie lubi jesieni, wręcz jej nienawidzi. Zawodowo jest panią z korporacji. Ma nadzieję, że szef widzi jej starania, zaangażowanie i niebawem w odpowiedni sposób ją wynagrodzi. Niestety z awansu cieszyć się będzie ktoś inny, za to ona otrzymała od "starego" polecenie zorganizowania firmowego przyjęcia, jak na złość w klimacie jesiennym.
Greg jest baristą i pracuje w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Za oknem jesień w pełni, ale ja już powoli zaczynam wkraczać w zimowo-świąteczny czas za sprawą najnowszej książki Moniki Mejzy "Święta w miasteczku Anielin".

Dla Krzysztofa vel Makówy samotne spędzanie świąt stało się już tradycją. Czyżby telefon od tajemniczego notariusza miałby coś w tej kwestii zmienić?
Malwina pracuje w korporacji. Czuje się zmęczona i wypalona. Ma przeczucie, że niebawem stanie się osobą bezrobotną. Bezludna wyspa, drinki z palemką. W taki sposób najchętniej spędziłaby zbliżające się Boże Narodzenie Nieoczekiwanie do niej też dzwoni wspomniany notariusz.
O co w tym wszystkim chodzi, i co ma z tym wspólnego jakieś małe miasteczko? Nikt z ich rodzin jak do tej pory nie wspominał o Anielinie, a teraz oboje, nie wiadomo po co, mają się tam pojawić.

"Święta w miasteczku Anielin" to moje pierwsze spotkanie z twórczością Moniki Mejzy. Nie wiedziałam, że książka stanowi ostatni tom cyklu "Miasteczko Anielin". Niestety wcześniejszych nie znam i dlatego miałam przed lekturą lekkie obawy, ale szybko przekonałam się, że nie potrzebnie. Śmiało można czytać książkę bez ich znajomości, ale warto zapoznać się z całością.
Osobiście nie wyobrażam sobie okresu przedświątecznego bez przeczytania chociażby jednej książki, w której akcja rozgrywa się przed Bożym Narodzeniem lub w trakcie. Większość tego typu historii jest lekkich i słodkich niczym cukrowe laski, ale można wśród nich znaleźć i takie, w których święta przedstawione zostały w mniej radosny sposób. Ich różnorodność jest bardzo duża i dlatego cieszą się takim zainteresowaniem.
W książce Moniki Mejzy nie usłyszymy Last Christmas, kultowej piosenki zespołu Wham, nie ma tutaj kiczowatych dekoracji, ani zabieganych ludzi, którzy na ostatnią chwilę kupują prezenty. Są za to dźwięki polskich tradycyjnych kolęd, na choince wiszą bombki, które zostały znalezione na strychu. Nikt się nie śpieszy. Spokój i towarzysząca mu nostalgia oddają wyjątkowy klimat tej historii.
Wszystko rozpoczyna się w pierwszą niedzielę Adwentu, a dokładnie od pechowego upadku Marianny Stawskiej. Kobieta leżąc na szpitalnym łóżku uświadamia sobie, że mogło się to dla niej skończyć o wiele gorzej. Jak nie teraz, to kiedy? W końcu nadszedł odpowiedni moment żeby rozliczyć się z przeszłością. Ma swoje lata, więc jej ziemska podróż w każdej chwili może się zakończyć. Czytając książkę byłam bardzo ciekawa o jakie tajemnice i sekrety chodzi. Autorka potrafi budować napięcie i troche musiałam poczekać na moment, w którym wszystko w końcu wychodzi na jaw. Wybaczam jej to, bo w międzyczasie mogłam bliżej poznać pozostałych książkowych bohaterów. Zachwycił mnie sposób w jaki zostali wykreowani. Są prawdziwi i mocno wyraziści. Krzysztofa polubiłam od razu. Jest miłym, przesympatycznym mężczyzną posiadającym w sobie wrażliwą duszę i dobre serce. Jeśli chodzi o życie osobiste, nie było ono zbyt kolorowe. Na zainteresowanie kobiet raczej nie narzeka, jednak nadal jest sam. O rodzinnych świętach może tylko pomarzyć. Wzruszające było jego zachowanie wobec Franciszka Skrzetuskiego, starszego zawiadowcy stacji i Karoliny Kowalskiej, jednej z mieszkanek Anielina. Gdy dotarł na miejsce od razu dostrzegł piękno tego jakże urokliwego małego miasteczka.
Nie mniej ciekawą postacią jest Malwina. Dziewczyna nie miała ochoty przyjeżdżać do Anielina, ale informacja o dziedziczeniu spadku okazała się dla niej bardzo kusząca. Tym bardziej, że niebawem może stracić pracę, więc pieniądze mogą jej się przydać. Osobowościowo różni się od Krzysztofa. Od niego bije ciepło, a ona raczej przypomina Królową Lodu. Zawsze wiernie u jej boku stoi Robert Podlaski, kolega z pracy, który po cichu podkochuje się w niej. Razem pojawiają się w Anielinie. Małe miasteczko zrobiło na chłopaku duże wrażenie, a szczególnie miejscowa księgarnia. Żeby było jeszcze bardziej interesująco Malwinie wpadł w oko tajemniczy i bardzo przystojny Włoch, właściciel pizzerii.
Księgarnia i pizzeria to nie jedyne miejsce w Anielinie, które jest warte odwiedzenia. Kolejnym z nich jest cukiernia, w której rządzi Stefania. Kobieta tworzy prawdziwe cukiernicze cuda, które cieszą się ogromnym zainteresowaniem. Przed świętami całe pomieszczenie pachnie korzennymi przyprawami, a po jej serniki, pierniki ustawiają się długie kolejki chętnych. Boże Narodzenie już niedługo i dlatego wszystkim udziela się wyjątkowa atmosfera. Natomiast ona, gdyby tylko mogła wymazałaby te dni z kalendarza.

Jak przypuszczam w każdej rodzinie są jakieś tajemnice, sekrety lub niedomówienia. Mniejsze lub większe. Czasami lepiej gdy zostają nie odkryte. Jednak są też i takie, których wyjawienie pomoże odnaleźć brakujące odpowiedzi na wiele pytań. Krzysztof i Malwina potrzebowali czasu. W końcu oboje doszli do wniosku, że podróż w nieznane pozwoli im poznać losy swoich rodzin. Tym bardziej, że o niektórych osobach w ogóle nie rozmawiano, i właśnie to ich najbardziej zaciekawiło.

”Święta w miasteczku Anielin" to piękna, pełna uroku historia. Ciepła, otulająca jak mięciutki kocyk, magiczna i szalenie klimatyczna. Jestem pewna, że rozgrzeje każde zlodowaciałe serce. Nie mogło w niej zabraknąć przedswiątecznej magii i całej tej niesamowitej, cudownej otoczki. Rodzina. Jedno słowo, ale za to jak bardzo ważne. Dzięki tej książce Monika Mejza uświadamia nas, jak cennym darem jest jej posiadanie. Zwraca też uwagę na to, że jej członkami mogą być osoby, z którymi nie jesteśmy w żaden sposób spokrewnieni. Wystarczy, że czujemy się dobrze w swoim towarzystwie. Możemy zawsze na sobie liczyć. Nikt nas nie wytyka palcami. Wiek też nie jest żadną przeszkodą. Relacja Krzysztofa ze starszymi mieszkańcami Anielina to idealny przykład. To samo tyczy się Roberta i jego znajomości z właścicielami księgarni.
Całość czyta się lekko i przyjemnie. Nie ma tutaj długich i nudnych opisów. Akcja toczy się w swoim tempie.
Jeśli jesteście w trakcie tworzenia list powieści w klimacie zimowo-świątecznym, z którymi w tym roku macie zamiar się zapoznać, to warto wpisać na nią najnowszą książkę Moniki Mejzy "Święta w miasteczku Anielin". Mnie oczarowała i będę ją polecać każdemu.

Za oknem jesień w pełni, ale ja już powoli zaczynam wkraczać w zimowo-świąteczny czas za sprawą najnowszej książki Moniki Mejzy "Święta w miasteczku Anielin".

Dla Krzysztofa vel Makówy samotne spędzanie świąt stało się już tradycją. Czyżby telefon od tajemniczego notariusza miałby coś w tej kwestii zmienić?
Malwina pracuje w korporacji. Czuje się zmęczona i wypalona. Ma...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To miał być zwykły wtorkowy poranek. Antonina, Zofia, Szczepan i Michał, obcy sobie ludzie spotykają się na tym samym przystanku. W oddali już było widać zbliżający się autobus linii nr 9. Za chwilę wszyscy do niego wsiądą, żeby po kilku minutach dotrzeć do swoich miejsc docelowych.
Jedna chwila, jeden przeraźliwy krzyk zmienia wszystko. Podróż jeszcze się nie zaczęła, a już została przerwana przez dwie nieodpowiedzialne osoby. Z ich winy dochodzi do tragicznego w skutkach wypadku.

Jak ja ogromnie żałuję, że dopiero teraz sięgnęłam po "Przerwaną podróż". Mimo trudnej tematyki jaka została w książce poruszona, fantastycznie mi się ją czytało.
Całość została przez autorkę podzielona na dwie części. W pierwszej akcja toczy się przed wypadkiem. Czytelnik zaznajamia się z planami, zamierzeniami całej szóstki bohaterów. Jak żyją, z jakimi problemami przyszło im się mierzyć.
Wychodząc z domu raczej nie myślimy o tym, że coś złego może nam się przytrafić. Idziemy w ustalonym wcześniej przez siebie kierunku. Do pracy, do sklepu, na spacer. Bohaterowie książki "Przerwana podróż" też się nad tym nie zastanawiali.
Los ma dla każdego z nas odrębny plan. Trudno jest się z tym nie zgodzić. Nie wiemy co się stanie za godzinę, za tydzień, czy miesiąc. Zresztą już jedna sekunda potrafi zmienić wszystko. W każdej chwili nasza wędrówka po ziemskim padole może dobiec końca. Irena Matuszkiewicz uświadamia nas wszystkich jak bardzo kruche i delikatne jest nasze życie. Ktoś kiedyś mądrze powiedział, żeby śpieszyć się kochać ludzi, bo tak szybko odchodzą. Warto te słowa wziąć sobie głęboko do serca.
W drugiej, autorka przedstawia swoim czytelnikom to, co działo się już po zdarzeniu. Ta część w dużej mierze poświęcona została Antoninie, zdolnej pani architekt. Zachowała się niezbyt mądrze okłamując swoje kuzynostwo. Z drugiej strony zrobiła to w dobrej wierze. Nie chciała ich przed podróżą denerwować.
Antonina jest postacią fikcyjną, ale nam w prawdziwym życiu też zdarza się podejmować złe decyzje. Gdybym postąpił/a inaczej z pewnością do tego by nie doszło. Teraz muszę mierzyć się z konsekwencjami swoich czynów. Niejednokrotnie towarzyszą im wyrzuty sumienia.

"Przerwana podróż" to jedna z ciekawszych książek z jakimi do tej pory miałam do czynienia. Z pewnością na długo pozostanie w mojej pamięci. Każda jej strona to prawdziwe życie. Nie ma w niej sztuczności, Nic nie jest podkoloryzowane. Wstrząsną mną dogłębnie realizm tej historii. Przecież taki wypadek może wydarzyć się wszędzie. To ja mogę być jego ofiarą lub ktoś z moich najbliższych lub znajomych. Kreacja bohaterów też zasługuje na uznanie. Piękny język, do tego styl, który jest na najwyższym poziomie.
Irena Matuszkiewicz udowadnia nam, że literatura obyczajowa to gatunek, który posiada w sobie wiele odcieni. Wśród słodkich i naiwnych historyjek można odnaleźć prawdziwe perełki. Mądre i inteligentne powieści do których mogę śmiało zaliczyć "Przerwaną podróż". Czytając tę książkę nie sposób się od niej oderwać. Jej treść jest urzekająca, ale najważniejsze jest w niej to, że za jej sprawą zaczynamy poddawać analizie swoje życie. Zmusza nas do refleksji i zadumy. W końcu zaczynamy dostrzegać, co tak naprawdę powinno być dla nas ważne.
"Przerwana podróż" to książka, którą polecam wam z całego serca.

To miał być zwykły wtorkowy poranek. Antonina, Zofia, Szczepan i Michał, obcy sobie ludzie spotykają się na tym samym przystanku. W oddali już było widać zbliżający się autobus linii nr 9. Za chwilę wszyscy do niego wsiądą, żeby po kilku minutach dotrzeć do swoich miejsc docelowych.
Jedna chwila, jeden przeraźliwy krzyk zmienia wszystko. Podróż jeszcze się nie zaczęła, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dzięki książce "Jak to się stało" mogłam po raz trzeci spotkać się z piórem Anny Karpińskiej. Widziałam z jaką pasją w jej treść zagłębiała się moja mama, więc gdy tylko trafiła w moje ręce, od razu ruszyłam z lekturą.

Natalia i Urszula. Dwie kobiety o różnych charakterach i osobowościach. Wydawać by się mogło, że nic ich ze sobą nie łączy.
Z czasem same przekonują się, jak bardzo przewrotny bywa los. Na jaw wychodzi coś tak szykującego i nieprawdopodobnego, że trudno wszystkim w to uwierzyć. W dniu ich przyjścia na świat, w szpitalu doszło do skandalicznej zamiany noworodków i trafiły do zupełnie innych rodzin.

Anna Karpińska rozpoczęła swoją książkę od mocnego uderzenia. Skoro już sama pierwsza strona dogłębnie mną wstrząsnęła, więc co będzie dalej? Sama sobie zadałam takie pytanie.
Patrzysz na kartkę papieru na której widnieje wynik badania tak ważnego dla bliskiej ci osoby. Liczysz na to, że dzięki tobie wróci do zdrowia. Niestety ty nie możesz pomóc, bo okazuje się, że nie jesteś biologicznym dzieckiem swoich rodziców. Masz prawie czterdzieści lat i dowiadujesz się o tym dopiero teraz. Jakich słów pocieszenia użyć w takiej sytuacji, jak się zachować. Było mi żal Natalii, i tak po ludzku miałam ochotę ją przytulić najmocniej jak tylko się da. Jej rodziców również, bo zwyczajnie nie zasłużyli na coś takiego.
W momencie, w którym do głosu została dopuszczona Urszula, druga z kobiet, czułam, że to właśnie z nią Natalia została zamieniona. Poznajemy ją w chwili, w której jeszcze o niczym nie wiedziała.
Autorka poprzez naprzemienną narrację przedstawia czytelnikom obraz ich życia.
Rodzinny dom Natalii był przepełniony miłością. Zawsze mogła liczyć na dobre słowo i zrozumienie ze strony swoich rodziców. Nigdy nie krytykowali jej decyzji, mając pewność, że postępuje słusznie i z rozwagą. Była dla nich ukochanym i wymarzonym dzieckiem.
Urszula nigdy tak naprawdę nie zaznała prawdziwej rodzicielskiej miłości. W jej domu tylko ojciec miał rację. To on decydował o wszystkim, a matka nie miała prawa głosu. Zawsze była traktowana przez niego ozięble w przeciwieństwie do Zbyszka, rodzonego brata. W jego mniemaniu kobiety powinny zajmować się tylko rodziną i stać na straży domowego ogniska. Praca nie jest im do niczego potrzebna.
Obie kobiety założyły swoje rodziny. Mają mężów, dzieci. Realizują się również zawodowo. Jednak z czasem dochodzą do wniosku, że ich niby szczęśliwe i ustabilizowane życie stało się nudne. Poczuły się tak, jakby znalazły się w nieodpowiednim miejscu, do którego zwyczajnie nie pasują.
Łukasza, męża Natalii ciągle nie ma w domu ze względu na służbowe wyjazdy. Wojciech, druga połówka Urszuli najchętniej całe dnie spędzałby na roli. Zaczęły się w tym wszystkim dusić. Żaden z mężczyzn nie wziął pod uwagę, czego tak naprawdę pragnęły ich żony. One chcą w końcu spełniać swoje marzenia, realizować się i być poprostu szczęśliwe i kochane.
Znajomość między Urszulą i Natalią rozwijała się powoli. Wspólny wyjazd do Chorwacji bardzo zbliżył je do siebie oraz pozostałych członków obu rodzin. Włącznie z dziećmi. Niespodziewanie w trakcie urlopu pojawiły się pierwsze zgrzyty i wzajemne zazdrosne spojrzenia. Atmosfera zrobiła się ciężka i nie była to tylko wina wysokich temperatur.

Z wypiekami na twarzy czekałam na moment, aż w końcu Urszula dowie się, że została z Natalią zamieniona. Nie wiem czy tylko ja miałam takie odczucie, ale sądząc po jej reakcji można stwierdzić, że ta informacja ją ucieszyła. Miała już dość tyranii i wojskowej dyscypliny, która panowała w jej domu.
Natalia czuła ogromny strach przed rozmową z Urszulą, której towarzyszyły zupełnie nowe okoliczności. Przekazanie informacji o chorym ojcu i poszukiwaniu dawcy nie było dla niej łatwe.
Jak na to wszystko zareagowała Natalia? Co postanowiła? Tego wam oczywiście nie zdradzę.

W książce "Jak to się stało" rządzą kobiety. Wykreowane zostały przez autorkę w bardzo realistyczny sposób. Taką Natalię, albo Urszulę możemy spotkać w sklepie, na spacerze lub w kolejce do lekarza. Każda z nas może szybko się z nimi utożsamić. W końcu i w naszym życiu nie brakuje trosk i problemów rożnego kalibru.
Kobieca siła ma wielką moc. Nasze główne bohaterki zawsze mogły liczyć na pomoc i wsparcie swoich przyjaciółek, chociaż im też los nie poskąpił zmartwień.
Urszula i Natalia są cudownymi matkami. Dla swoich dzieci zrobiłyby wszystko. Pierwsza z kobiet tworzy z mężem tzw. rodzinę patchworkową. Wychowują wspólnie córkę z jego pierwszego małżeństwa. Nie jest ślepa i widzi w jaki sposób Wojciech traktuje ich wspólne dzieci, a jak odnosi się w stosunku do ukochanej Mai. Oczywiście starała się to w jakimś stopniu zrozumieć. Do czasu, gdy za jej plecami podjął bardzo ważną decyzję. Coś takiego przelało czarę goryczy. Poczuła się nie ważna, i nie potrzebna. W końcu to jego córka, więc nie ma tu nic do gadania. Wkurzał mnie ten Wojtuś i to bardzo. Zresztą w kierunku Łukasza, męża Natalii też miałam ochotę wypowiedzieć kilka niecenzuralnych słów.

Czułam to w kościach, że ta historia może wywrzeć na mnie duże wrażenie. Tak też się stało. Mimo, że liczy sobie ponad 500 stron czyta się ją bardzo szybko. Z każdą kolejną kartką mój poziom ciekawości rósł w zatrważającym tempie, a w głowie pojawiały się kolejne pytania. Jak coś takiego w ogóle mogło się wydarzyć? Obce sobie kobiety muszą stanąć w szranki z zupełnie nową rzeczywistością. Czy znajdą w sobie siłę, żeby móc to wszystko zaakceptować i pogodzić się z zaistniałą sytuacją? Jak do całej tej sprawy odnieśli się pozostali członkowie ich rodzin, a przede wszystkim rodzice? Czy uda dowieść się prawdy kto dopuścił się zamiany?
Tak mnie wciągnęła ta książka, że trudno mi było się od niej oderwać. Wątek dotyczący zamiany szalenie mnie zaintrygował. Troszkę poczytałam na ten temat, i wiem, że coś takiego miało miejsce naprawdę w jednym z polskich szpitali, ale również w kilku innych krajach. Film "Oszukane" przedstawia właśnie taką historię.
To, że w tej książce emocji z pewnością nie zabraknie wiedziałam od samego początku. Jest ich tutaj ogromna ilość. Nie tylko ze względu na główny temat, ale także z powodu tego, co działo się w życiu prywatnym Natalii i Urszuli.

Tylko dlaczego ta historia zakończyła się w taki sposób? Nie wiem czy kiedykolwiek zdołam to zrozumieć.
Polecam serdecznie wszystkim tę książkę. Jestem pewna, że przypadnie wam do gustu jeśli lubicie wątki dotyczące rodzinnych relacji i nieoczekiwanych zwrotów akcji.

Dzięki książce "Jak to się stało" mogłam po raz trzeci spotkać się z piórem Anny Karpińskiej. Widziałam z jaką pasją w jej treść zagłębiała się moja mama, więc gdy tylko trafiła w moje ręce, od razu ruszyłam z lekturą.

Natalia i Urszula. Dwie kobiety o różnych charakterach i osobowościach. Wydawać by się mogło, że nic ich ze sobą nie łączy.
Z czasem same przekonują się,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Błękitny dom nad jeziorem" to moje debiutanckie spotkanie z twórczością Katarzyny Janus. Książka stanowi pierwszą część cyklu "Błękitny dom". Naklejka na okładce podpowiada czytelnikom, że jest to powieść pełna emocji. Tak się składa, że właśnie takie historie lubię najbardziej.
Antonina z zawodu jest bibliotekarką. Wolny czas najchętniej lubi spędzać w towarzystwie ciekawej książki i swojego kociego przyjaciela.
Niespodziewanie staje się właścicielką nieruchomości w Mrówkach, małej miejscowości na Mazurach. Dom jest stary, a teren wokół zaniedbany. Taki widok w żadnym stopniu jej nie zraża, widzi w nim olbrzymi potencjał. Składa w pracy wypowiedzenie i przeprowadza się na Mazury. W tak pięknym miejscu ma zamiar otworzyć pensjonat. W swojej podświadomości czuje, że podjęła najlepszą decyzję w swoim życiu.
W trakcie bardzo burzowej nocy dostrzega dryfującą żaglówkę na jeziorze. Zauważa również ludzką postać i bez wahania rusza na pomoc. W tak dramatycznych okolicznościach rozpoznaje Jakuba, któremu jakiś czas temu proponowała pracę przy remoncie.
W trakcie ich krótkiej rozmowy, nic nie wskazywało na to, że przed jej domem będzie chciał popełnić samobójstwo. Niechęć do życia musi nieść ze sobą jakieś powody. On niestety takowe posiada.
Dostrzegając troskę Antoniny decyduje się pomóc nowo poznanej dziewczynie ukrywając przy tym swoją prawdziwą tożsamość. Z czasem ich zwykła znajomość przeradza się w coś znacznie głębszego. Tylko czy związek budowany na niedomówieniach i kłamstwach ma jakikolwiek sens?

Przeczytałam w swoim czytelniczym życiu wiele książek z działu literatury obyczajowej, ale po raz pierwszy spotkałam główną bohaterkę tak bardzo podobną do mnie. W pewnym momencie poczułam się tak, jakbym czytała o sobie. Sposób bycia Tosi, jej charakter, podejście do życia. Przecież to jestem ja. Nie mówiąc już o relacjach damsko-męskich, bo w tym aspekcie też mamy ze sobą dużo wspólnego.
Antoniny nie da się nie lubić. Bije od niej ogromna dobroć i ciepło. Nie zależy jej na wyglądzie, dlatego co niektórzy widzą w niej przysłowiową szarą myszkę. Zawód bibliotekarki, jaki wykonuje, też rzutuje na jej atrakcyjności. Jest singielką, i raczej ten stan szybko nie ulegnie zmianie. To, że jeszcze "tego" nie robiła uważa za swój największy defekt. Ma już przecież ponad trzydzieści lat. Niespodziewanie zaczyna ją to wszystko martwić. Może powinna poddać się metamorfozie, lepsze ciuchy, ostrzejszy makijaż. No i te kokieteryjne gesty. Szybko dochodzi do wniosku, że i tak nic z tego by nie wyszło. Stała by się kimś zupełnie innym, a ona woli poprostu zostać sobą. Cichą i spokojną Antoniną, która lubi marzyć i bujać w obłokach.
Katarzyna Janus zasługuje na uznanie, za to w jaki sposób wykreowała postać głównej bohaterki. Wygląda jak chce, żyje jak chce, robi co chce i na siłę nie będzie tego zmieniać. Jeśli pokocha ją jakiś mężczyzna to tylko taką jaką jest naprawdę.
Prawdą jest, że co niektórzy zwracają uwagę tylko na wygląd drugiego człowieka. Niestety piękno z inteligencją nie zawsze współgra. Bardzo dobrze, że autorka zdecydowała się poruszyć właśnie taki temat. Mądra, a mniej urodziwa kobieta zabłyszczy na salonach, piękna, a głupiutka tylko się ośmieszy.
Antonina zasługiwała na ogrom szczęścia i prawdziwą, szczerą miłość. Jej pierwsze spotkanie z Jakubem odbyło się w dość nietypowych okolicznościach, nie mówiąc już o kolejnym. Remont domu bardzo zbliżył ich do siebie. Spadek jaki otrzymała stał się dla niej darem od losu. Dzięki niemu w końcu zdecydowała się zaryzykować i wyszła poza wcześniej ustalony przez siebie schemat. Byłam z niej szalenie dumna. Jak za machnięciem różdżki stała się kobietą mocno stąpającą po ziemi. I żadne zmiany w wyglądzie nie były do tego potrzebne. Męskie spojrzenia kierowane w jej stronę też się trochę do tego przyczyniły. W tym momencie wypadałoby napisać, że żyli długo i szczęśliwie... Niestety życie czasami potrafi nas niemiło zaskoczyć. Dzięki komplikacjom wprowadzonym przez autorkę akcja nabrała rozpędu, a cała ta historia stała się jeszcze bardziej interesująca.
Tak to już jest, gdy kłamstwo wymyka się spod kontroli, a na wyjawienie prawdy brak nam odwagi.
"Błękitny dom nad jeziorem" to książka w której nie brakuje trudnych tematów. Jednym z nich jest nadużywanie alkoholu. Topienie problemów w napojach wysokoprocentowych chyba jeszcze nikomu na dobre nie wyszło. Przemoc domowa to kolejny wątek, który autorka postanowiła poruszyć. Ukrywanie czegoś przed drugim człowiekiem też nie jest najlepszym pomysłem. Tym bardziej, gdy dotyczy to najbliższej nam osoby i może mieć znaczny wpływ na naszą relację. Czy w takiej sytuacji znajdziemy w sobie siłę, żeby móc przebaczyć zależne jest tylko od nas.

Katarzyna Janus postanowiła wpleść w główną treść książki dwa bardzo ciekawe wątki poboczne. Razem z Antoniną odbywamy podróży w czasie i poznajemy losy Benedykty Zielińskiej, jej dalekiej krewnej. Drugi dotyczy czasów teraźniejszych, a dokładnie Piotra i Pawła, bliźniaczego rodzeństwa.

"Błękitny dom nad jeziorem" to książka przy której można się świetnie zrelaksować i odpocząć, mimo tego, że jej fabuła jest dość mocno oklepana. Ja już tak mam, że jesienią nachodzi mnie większa ochota na lekkie powieści, które otulają jak mięciutki koc. To nic, że są banalne, naiwne. Dla mnie w tym czasie najważniejsza jest przyjemność z lektury. Czasami potrafią zaskoczyć, i to w pozytywny sposób, więc warto dać im szansę.
Jeśli jesteście ciekawi jakie decyzje podjęła Antonina, czy w końcu spełniła swoje marzenia musicie sięgnąć po tę książkę.
Ja, gdy tylko będę miała okazję z pewnością zapoznam się z dalszym ciągiem tej historii.

Błękitny dom nad jeziorem" to moje debiutanckie spotkanie z twórczością Katarzyny Janus. Książka stanowi pierwszą część cyklu "Błękitny dom". Naklejka na okładce podpowiada czytelnikom, że jest to powieść pełna emocji. Tak się składa, że właśnie takie historie lubię najbardziej.
Antonina z zawodu jest bibliotekarką. Wolny czas najchętniej lubi spędzać w towarzystwie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Daria Markowska przyjmuje propozycję napisania biografii zamożnego biznesmena. Mężczyzna nie udziela się w mediach i strzeże swojej prywatności. Żeby zacząć pracę nad książką wyjeżdża na dwa miesiące do Nadbużańskich Świerż.
Zostaje powitana przez właścicieli posiadłości w serdeczny sposób, ale tej chwili towarzyszyła dość ciężka atmosfera. Aura tajemniczości i niedomówień daje o sobie znać.

Okładka książki czasami potrafi zmylić czytelnika. Coś takiego przytrafiło mi się gdy wzięłam do ręki "Nad rzeką wspomnień". Las, jezioro, zarośla. W środku z pewnością czeka na mnie opowiastka w sielskim klimacie, ale ku mojemu zaskoczeniu otrzymałam coś zupełnie innego. Jest to literatura obyczajowa w mrocznym wydaniu.
Książka zaczyna się niepozornie. Daria opuszcza Wrocław i kupuje dom w nadmorskiej miejscowości. W ten sposób zamyka drzwi do przeszłości, żeby móc zapisywać nową, czystą kartę swojego życia.
Gdy dotarła do celu swojej podróży akcja od razu nabrała rumieńców. Zbigniew Puchacz wydał jej się miłym i kulturalnym mężczyzną, ale za to sposób zachowania jego żony i to, jak na nią patrzyła sprawił, że poczuła się niekomfortowo w jej towarzystwie. Zresztą już sam nastrój jaki panuje w ich posiadłości wzbudził w niej jakiś taki dziwny niepokój.
Na co dzień nie czytam thrillerów czy horrorów, ale ta szczypta grozy, którą szybko da się wyczuć przypadła mi do gustu. Dodała takiego fajnego smaczku całej tej historii. Stara posiadłość, którą Puchaczowie odnowili, też się świetnie w to wszystko wkomponowała. Tego typu nieruchomości kojarzą nam się przede wszystkim z duchami. Monika Oleksa w bardzo ciekawy sposób przedstawiła wątek dotyczący zjawisk paranormalnych. Nie chciałabym być na miejscu Darii, gdy po razem pierwszy ujrzała postać nieznajomej dziewczynki. Przyjechała do Świerż, tylko po to żeby zebrać materiał do książki, wiec żadnych zjaw nie brała pod uwagę.
"Nad rzeką wspomnień" to intrygująca historia nie tylko ze względu na jej mroczny wydźwięk. Swoją uwagę skupiłam również na problematyce jaka została w niej poruszona. W życiu Darii nie brakowało trudnych momentów. Zdradę męża jakoś udało jej się przetrawić, ale porzucenia przez własną matkę do tej pory nie potrafi zrozumieć. Miała w tedy dwanaście lat, teraz jest już dorosłą kobietą i w dalszym ciągu nie zna powodu dlaczego tak postąpiła. Nawet nie wie czy kobieta, dzięki której pojawiła się na świecie jeszcze żyje. Fakt, że Zbigniew Puchacz w przeszłość miał z nią kont bardzo mocno ją zaskoczył. Wiedząc, że jej nowy pracodawca nie dopuszcza do siebie ludzi z zewnątrz, zaczęła zastanawiać się dlaczego akurat dla nich obu zrobił wyjątek.

"Nad rzeką wspomnień" to idealna książkowa propozycja na długie jesienne wieczory. Klimat oraz nastrój jaki w niej panuje idealnie wpasowuje się w porę roku jaką obecnie mamy. Mnie zafascynowała ta historia już od pierwszej strony.
Nudy z pewnością w niej nie ma. Są za to liczne niedomówienia, złowieszcze spojrzenia i groźby. Wszystko to, owiane jest mgłą z sekretów i rodzinnych tajemnic, które Daria postanowiła odkryć. Przeszłość uderza w nią ze zdwojoną siłą, a rany na sercu, które przez tyle lat były zabliźnione ulegają ponownemu otwarciu. To, że w takich okolicznościach zdoła się zakochać było dla niej wręcz nieprawdopodobne.
Im bliżej byłam zakończenia tej historii na moim ciele pojawiła się "gęsia skórka". Czułam, że będzie emocjonująco, ale nie wiedziałam, że aż tak. W pewnym momencie zrobiło się bardzo dramatycznie i zarazem wzruszająco. Takiego biegu wydarzeń w ogóle nie brałam pod uwagę. Monika Oleksa bardzo pozytywnie mnie tym zaskoczyła.

Z czystym sumieniem polecam wam tę książkę. Jestem pewna, że będziecie usatysfakcjonowani jej lekturą tak samo jak ja.

Daria Markowska przyjmuje propozycję napisania biografii zamożnego biznesmena. Mężczyzna nie udziela się w mediach i strzeże swojej prywatności. Żeby zacząć pracę nad książką wyjeżdża na dwa miesiące do Nadbużańskich Świerż.
Zostaje powitana przez właścicieli posiadłości w serdeczny sposób, ale tej chwili towarzyszyła dość ciężka atmosfera. Aura tajemniczości i niedomówień...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Alicja wychowuje swoją córkę sama. Dziewczynka często choruje z powodu obniżonej odporności. W trakcie jednej z wizyt w przychodni lekarka zamiast recepty proponuje jej wyjazd na wieś. Zmiana klimatu może bardzo dobrze wpłynąć na zdrowie dziecka.
Niestety na daną chwilę nie stać jej na dłuższy wyjazd, rodziny na wsi też nie ma. Nieoczekiwanie dziewczyna przypomina sobie o Józefinie, dalekiej krewnej. Jedna krótka rozmowa telefoniczna rozwiewa wszystkie jej wcześniejsze wątpliwości.
Po dotarciu na miejsce Alicję zaczyna intrygować postać Józefiny. Widzi, że coś przed nią ukrywa, a ona ma zamiar to odkryć. Gdy zostaje sama w domu wchodzi do piwnicy, którą staruszka zamyka przed nią na klucz. Zamiast słoików z przetworami jej oczom ukazało się prawdziwe laboratorium.
W trakcie szczerej rozmowy dowiaduje się od Józefiny czym tak naprawdę się zajmuje.
Zielarstwo to jej wielka pasja i dzieli się nią z innymi tworząc...miłosne eliksiry.
Alicja podeszła do tych wszystkich informacji z dużym dystansem. Przecież w dzisiejszych czasach nikt w coś takiego już nie wierzy.
Jak się okazuje życie potrafi czasami zaskoczyć i wraz z biegiem wydarzeń nasz sceptycyzm do pewnych rzeczy jest szybko weryfikowany.

Ja wiem, że każda matka troszczy się o swoje dziecko, tym bardziej gdy zmaga się z problemami zdrowotnymi, ale chwilami miałam ochotę potrząsnąć Alicją. Jej nadopiekuńczość przerodziła się w obsesję i najgorsze było w tym to, że ona nie zdawała sobie z tego sprawy. Czekałam na moment, aż ktoś w końcu z nią na ten temat porozmawia i uświadomi jak duże popełnia błędy. Jest mądrą i wykształconą kobietą, ale to co robiła na początku pobytu u Józefiny wołało o pomstę do nieba. Tak mi było żal Matyldy, która w końcu zaczęła się uśmiechać. Ja nie wiem skąd autorka miała pomysł, żeby w taki sposób wykreować główną bohaterkę. Chwilami nie wierzyłam w to co czytam.
Takich bohaterów, których zachowanie może irytować czytelnika jest w tej książce niestety więcej. Dorota, siostra Alicji też pokazała się z tej mnie inteligentnej strony, nie mówiąc już o miejscowym komendancie policji marzącym o awansie.
Józefina jest tutaj najbardziej wyrazistą postacią. Alicja tak naprawdę nic o niej nie wie. Początkowo wydała jej się zgryźliwą staruszką, ale po bliższym poznaniu nawet ją polubiła. To co usłyszała z jej ust w trakcie jednej z rozmów mocno nią wstrząsnęło. Widząc radość w oczach córki i dostrzegając jej przemianę w końcu zdaje sobie sprawę z tego jak bardzo skrzywdziła własne dziecko.
Alicja mimo młodego wieku przeszła w swoim życiu sporo. Została porzucona przez mężczyznę, którego kochała i głupio wierzyła w to, że jest to uczucie odwzajemnione. Ciąża zweryfikowała wszystko. Swoje marzenia musiała odłożyć na później, a o nowym związku nawet nie miała czasu pomyśleć. Zresztą kto chciałby wiązać się z kobietą, która ma dziecko.
Okazuje się, że jest ktoś taki i to bardzo blisko.

"Magiczne lato" to nie tylko Alicja i jej problemy. Aleksandra Tyl znalazła w swojej książce miejsce także dla innych tematów nad którymi warto dłużej się zatrzymać.
Jeden z nich dotyczy Marianny, młodej właścicielki cukierni. Każdy jej wypiek to raj dla podniebienia, a i tak nikt do niej nie przychodzi. Mieszkańcy Polanki zwyczajnie nie darzą jej sympatią. Ocenianie, krytykowanie, szydzenie z osób, których tak naprawdę nie znamy w dzisiejszych czasach stało się normą. Przede wszystkim dotyczy to tzw. celebrytów. Marianna jest zwykłą dziewczyną, która przeżyła rodzinną tragedię, opiekuje się chorą babcią i nie zasługuje na takie traktowanie.
Jak się okazuje budowanie relacji międzyludzkich w małych społeczność bywa czasami bardzo trudne.
Drugi wątek, który mnie zaciekawił tyczy się bardzo tajemniczej kobiety, do której wszyscy zwracają się Czarna Maria. Jej dziwne zachowanie z pewnością ma związek z problemami w sferze psychicznej, ale kto bym tam zwracał na coś takiego uwagę. Wariatka i tyle. Nikomu krzywdy nie robi, więc niech sobie chodzi i mieszka w zrujnowanym budynku. Brak jakiejkolwiek empatii od razu rzucił mi się w oczy. Czułam, że autorka w jakiś sposób rozwinie ten wątek i nie zawiodłam się. Według mnie był znacznie bardziej interesujący od tego wiodącego.

Mam sentyment do książek, w których akcja toczy się na wsi. Sama mieszkam w małym miasteczku, więc szybciej mogłam się wczuć w całą tę historię. Życie na wsi rządzi się swoimi sprawami i nie łatwo komuś "nowemu" z miasta w tym wszystkim się odnaleźć. Przede wszystkim może dziwić bezpośredniość i spontaniczność. No i te wszystkie plotki. Kto, z kim i dlaczego. Autorka moim zdaniem ukazała w książce polską wieś w sposób mocno stereotypowy. Zdawać by się mogło, że w Polance nikt mądry i inteligentny nie mieszka.
Magiczne lato" nie jest złą książką. W trakcie lektury odkładałam ją na bok z nerwów, jednak po chwili do niej wracałam. Posiada w sobie wady, ale nie brakuje w niej również zalet. Historia Alicji i pozostałych bohaterów wzbudza emocje, i bardzo dobrze.
Co do zakończenia, nic z niego nie wynika. Jest zaskakujące i pozostawia czytelnika w nie małym szoku. Tak to już jest, gdy książka należy do danego cyklu.

Czy polecam wam tę książkę? Oczywiście, że tak, mimo tego, że ja trochę na jej tem sobie ponarzekałam. Szczególnie teraz, gdy lato powoli się z nami żegna.

Alicja wychowuje swoją córkę sama. Dziewczynka często choruje z powodu obniżonej odporności. W trakcie jednej z wizyt w przychodni lekarka zamiast recepty proponuje jej wyjazd na wieś. Zmiana klimatu może bardzo dobrze wpłynąć na zdrowie dziecka.
Niestety na daną chwilę nie stać jej na dłuższy wyjazd, rodziny na wsi też nie ma. Nieoczekiwanie dziewczyna przypomina sobie o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Eli London mimo braku obciążających dowodów zostaje oskarżony o zamordowanie własnej żony. Chociaż miał motyw żeby dokonać zbrodni, nie zrobił tego. Niestety co niektórzy w perfidny sposób mu to wmawiają. O pracy w zawodzie prawnika może już zapomnieć. W ciągu dwóch lat stał się wrakiem człowieka. Dlatego postanowił na jakiś czas zaszyć się w rodzinnej posiadłości żeby móc w spokoju skupić się na pisaniu książki. Przy okazji zaopiekuje się Domem na Skarpie pod nieobecność babci, która uległa dość poważnemu wypadkowi.
Pojawienie się nieznajomej dziewczyny trochę burzy jego plany. Ambra, bo tak ma na imię dziewczyna, sprząta w posiadłości na prośbę seniorki. Od razu dostrzegła zły stan Elego i stawia sobie za cel jak najszybsze wyciągnięcie mężczyzny z marazmu w jakim obecnie się znajduje. Swoje dobre imię odzyska tylko w jeden sposób. Musi ruszyć do walki z przeszłością, a ona uczyni wszystko żeby zdecydował się na taki krok.

Mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone, ale będę to powtarzać przy każdej recenzji książki spod pióra Nory Roberts. Pisarka jest niekwestionowaną mistrzynią w łączeniu romansu z wątkiem kryminalnym. Ja nie wiem jak ona to robi, że za każdym razem zachwyt staje się jeszcze większy.
"Dom na skarpie" to jedna z tych książek, które trzymają w napięciu od początku aż do samego końca. Na ponad pięciuset stronach została przedstawiona teraźniejszość, w której nie zabrakło wzmianek dotyczących przeszłości. Te dwa okresy łączy ze sobą rodzinna posiadłość Londonów, na temat której krąży pewna legenda. Dokładnie chodzi o tajemniczy skarb, który ponoć został w jej wnętrzach bardzo dawno temu ukryty. Co niektórzy mają zamiar go odnaleźć, ale nagłe pojawienie się jednego z Londonów wszystko niweczy.
Ja od tej książki nie mogłam się oderwać. Dzieje się w niej tyle, że głowa mała. Eli przyjeżdżając do posiadłości liczył na to, że w końcu odpocznie. W ciszy i spokoju popracuje nad swoją książką. Poznaje Abre, do której początkowo odnosił się z niechęcią. Drażniło go jej zachowanie i nachalna troska. Jest dorosły, więc może sam o sobie zadbać. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że jego własna babcia może mieć coś z tym wspólnego. Z biegiem czasu zaczął się do niej przekonywać. Abra posiada wszystkie cechy silnej i samowystarczalnej kobiety. Zna swoją wartość i cieszy się, że nie musi być od nikogo zależna. Cytując, żadnej pracy się nie boi. Oprócz sprzątania w posiadłości, prowadzi zajęcia z jogi, pomaga potrzebującym, tworzy biżuterię. Jednak zanim stała się taką twardą osobą, przeżyła prawdziwe piekło.
Charakter i osobowość, te dwa czynniki musiały w jakimś stopniu wpłynąć na Elego. Nie mówiąc już o urodzie i atrakcyjności Abry. Ich dialogi były na prawdę urocze, a sarkazm w nich użyty kilkakrotnie poprawiał mi humor. Oboje stworzyli bardzo ciekawy i intrygujący duet. To, że między nimi zacznie iskrzyć było tylko kwestią czasu. Tym bardziej, że połączyły ich ze sobą problemy, których los im nie oszczędził.
Autorka poruszyła dość ważne temat. Otóż szybko potrafimy osądzić drugiego człowieka po pozorach, nie znając prawdy. Tak też czuł się Eli. Wszyscy widzieli w nim mordercę. Stracił pracę, przyjaciół. Został osaczony i skazany przez media, prasę i policjanta, który miał na jego punkcie obsesję.
Druga kwestia dotyczy Ambry. Dziewczynę osaczył mężczyzna, którego kochała. Śledził i dręczył psychicznie. Mało brakowało, a pozbawił by ją życia. Coś takiego nazywa się stalkingiem i grozi za to kara więzienia.

Jak już wcześniej wspomniałam dzieje się w tej książce bardzo dużo. Jedno wydarzenie goni kolejne. W pewnym momencie zrobiło się mrocznie i zaczęłam odczuwać jakiś taki dziwny niepokój gdy wgłębiałam się w dalszy ciąg tej historii. Odkryty wykop w podziemiach posiadłości, zwłoki jakiegoś mężczyzny, do tego zagadkowe przejścia, o których do tej pory nikt nie miał pojęcia. Gęsia skórka na ciele gwarantowana.

"Dom na skarpie" to jedna z lepszych książek Nory Roberts z jakimi do tej pory miałam styczność. Niech was broń Boże zniechęci te ponad pięćset stron. Grubość to jej najważniejsza zaleta. Dla mnie wszystko w tej historii jest idealne. Świetnie wykreowani bohaterowie, styl oraz język również zasługują na pozytywne oceny. Fantastycznie oddany klimat starej zabytkowej posiadłości sprawia, że ta powieść staje się jeszcze bardziej wciągająca. Jeśli jesteście ciekawi, czy Eli w końcu został oczyszczony z zarzutów i kto tak naprawdę zabił jego żonę zachęcam was do lektury. Jestem pewna, że będziecie nią zafascynowani tak jak ja.

Eli London mimo braku obciążających dowodów zostaje oskarżony o zamordowanie własnej żony. Chociaż miał motyw żeby dokonać zbrodni, nie zrobił tego. Niestety co niektórzy w perfidny sposób mu to wmawiają. O pracy w zawodzie prawnika może już zapomnieć. W ciągu dwóch lat stał się wrakiem człowieka. Dlatego postanowił na jakiś czas zaszyć się w rodzinnej posiadłości żeby móc...

więcej Pokaż mimo to