rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , , , ,

Różnica wieku między bohaterami powoduje, że nie mogę dać z czystym sumieniem wyższej oceny. To oraz fakt, że męczyłem się podczas czytania okropnie, chociaż to nie była zła książka.

Różnica wieku między bohaterami powoduje, że nie mogę dać z czystym sumieniem wyższej oceny. To oraz fakt, że męczyłem się podczas czytania okropnie, chociaż to nie była zła książka.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Po dobrzej Żertwie znowu zaliczamy spadek. Fabuła jest chaotyczna, czasem można odnieść wrażenie, że postacie kręcą się cały czas bez celu i efektu. Ciekawi i sympatyczni bohaterowie, jak Boruta i Rokita, Baba Jaga, Omyk czy zmora Agata odchodzą w cień, mamy za to znowu dużo bezpłciowego Dawida i irytującej, bo wiecznie zirytowanej, Niny. Jakże byłabym szczęśliwa, gdyby zamiast niej przyszło nam śledzić losy innej zmory – Agaty… Kuglarz to przygnębiająca lektura – chyba żadna z postaci nie kończy dobrze, autorka jest wobec swoich bohaterów naprawdę bezwzględna. Żal mi zwłaszcza Anastazji i Marty. Zakończenie trylogii w żadnym wypadku nie jest satysfakcjonujące – tak naprawdę nie dowiadujemy się niczego, wątki pozostają niepodomykane. Nie żałuję jednak czasu spędzonego z serią, bo miała bardzo dużo dobrych momentów, zwłaszcza w Żertwie.

Po dobrzej Żertwie znowu zaliczamy spadek. Fabuła jest chaotyczna, czasem można odnieść wrażenie, że postacie kręcą się cały czas bez celu i efektu. Ciekawi i sympatyczni bohaterowie, jak Boruta i Rokita, Baba Jaga, Omyk czy zmora Agata odchodzą w cień, mamy za to znowu dużo bezpłciowego Dawida i irytującej, bo wiecznie zirytowanej, Niny. Jakże byłabym szczęśliwa, gdyby...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Nie do końca wierzyłam w zapewnienia, że drugi tom, który nie jest kontynuacją pierwszego, a dzieje się równolegle, jest dużo lepszy, okazało się jednak, że to faktycznie prawda. W końcu pojawiają się postacie, które wzbudzają sympatię, szkoda jednak, że zwykle kończą marnie lub ich wątki są urywane. Polubiłam czarty i Kazimira, a także Anastazję Omyk. Zakończenie tomu było niespodziewane – w urban fantasy jedna z głównych postaci trafiająca do więzienia, bo co z tego, że uratowałaś ludzi, i tak pójdziesz siedzieć za morderstwo. Muszę przyznać, że to oryginalny zabieg. Widać, że autorka eksperymentuje z narracją, stosuje nowe zabiegi. Przebija się również miłość autorki do Wrocławia i historii miasta. Mamy też więcej słowiańskości niż we Wiedźmie, co jest dla mnie plusem. Moim zdaniem najlepszy tom z całej trylogii.

Nie do końca wierzyłam w zapewnienia, że drugi tom, który nie jest kontynuacją pierwszego, a dzieje się równolegle, jest dużo lepszy, okazało się jednak, że to faktycznie prawda. W końcu pojawiają się postacie, które wzbudzają sympatię, szkoda jednak, że zwykle kończą marnie lub ich wątki są urywane. Polubiłam czarty i Kazimira, a także Anastazję Omyk. Zakończenie tomu było...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Ani zła, ani dobra – bardzo przeciętna.
Autorka stara się używać wyrafinowanego języka, ale często obnaża to jej braki warsztatowe, nie jest to jednak dużym problemem. Co innego bohaterowie. Mają być zapewnie bardziej ludzcy dzięki swoim wadom, jednak zamiast tego stają się antypatyczni. Dawid jest miałki, Jasna skoncentrowana na sobie i patrząca na wszystko z góry, najgorsza jest jednak Nina, która składa się wyłącznie ze złośliwości i sarkazmu. Rozumiem, że ma powody do odczuwania irytacji, ale stała się ona fundamentem jej charakteru i dziewczyna jest zgryźliwa 24/7, co powoduje, że zwyczajnie męczy, zwłaszcza dlatego, że jej docinki zwykle są zupełnie nie na miejscu. Mamy jeszcze Krisa, który niby taki biedny, nie może robić swojej muzyki, ale jednocześnie zachowuje się jak dupek. Jego zachowanie względem Jasnej jest dość toksyczne, bardzo ją osacza, ale łatwo można to pominąć, bo Jasnej i tak za bardzo to nie obchodzi. Gdyby na jej miejscu znalazła się inna dziewczyna, która normalnie odczuwa emocje i zaangażowanie, widzielibyśmy od razu, że coś tu naprawdę nie gra. Z tych wszystkich postaci sympatię jest w stanie wzbudzić chyba jedynie Szarak.
Mamy ciekawe łączenie wielu systemów wierzeń. Sięgnęłam po książkę z powodu jej słowiańskości, której faktycznie jest trochę, ale moim zdaniem za mało. Boli mnie też, że to Jahwe jest jednym najważniejszym bóstwem, a inni bogowie to tylko stworzone przez niego Istoty Wyższe. Skąd takie faworyzowanie religii Abrahamowych, skoro nawet nie jest najstarszym z wierzeń?
Książka przynudza, ale ma też dobre momenty, zwłaszcza wątki związane z Szarakiem. Dobre są też takie elementy jak niedopasowanie Jasnej do współczesnego świata – świadczą o dokonaniu jakiegoś riserczu.

Ani zła, ani dobra – bardzo przeciętna.
Autorka stara się używać wyrafinowanego języka, ale często obnaża to jej braki warsztatowe, nie jest to jednak dużym problemem. Co innego bohaterowie. Mają być zapewnie bardziej ludzcy dzięki swoim wadom, jednak zamiast tego stają się antypatyczni. Dawid jest miałki, Jasna skoncentrowana na sobie i patrząca na wszystko z góry,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Już trzeci tom za mną, a ja dalej nie umiem stwierdzić, czy to bardziej na serio, czy bardziej ironiczne.

Już trzeci tom za mną, a ja dalej nie umiem stwierdzić, czy to bardziej na serio, czy bardziej ironiczne.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Jakim cudem książka, w której teoretycznie cały czas coś się dzieje, może być tak diabelnie nudna? Jakim cudem książka napisana przez kobietę może mieć w sobie tyle oblechowatości wujka z wesela?
Główna bohaterka to klasyczna Mary Sue - ma aż 4 supermoce, bo po co się ograniczać, przyspieszona regeneracja, odporność na słońce, umiejętność widzenia aury, pamięć krwi - im więcej, tym lepiej! Dodatkowo praktycznie każda postać chce z Mileną uprawiać seks, taka jest piękna i seksowna:
- tajemniczy i piękny wampir Dorian,
- były chłopak Darek,
- wampir ochroniarz Grisza,
- rudy kolega z redakcji,
- wampir Krzyżak i SSman z fetyszem niekonsensualnego bdsm,
- barmanka,
- nawet randomowa kobieta z redakcji.
Ciągle mamy obleśne opisy związane z erotyką - mężczyzna dosłownie ślini się i dyszy z podniecenia, uroda Mileny opisywana jest tak, jakby autorem książki był wujek Janusz rysujący komiksy do Angory, barmanka w toalecie maca się po kroczu...
Do tego wampir Krzyżak, który ma fetysze związane z torturowaniem ludzi i ma loch, który naprawdę nazywa się LOCHEM ROZKOSZY, na którego wyposażeniu znajduje się między innymi żelazna dziewica - to już balansuje na granicy między wąsatym wujkiem i komicznym absurdem.
Jakby niesmacznych wątków było mało - były chłopak Mileny, Darek, gwałci ją, gdy jest nieprzytomna. Milena niby ma jakąś traumę z tego powodu, ale raczej szybko wybacza Darkowi, który na końcu jest już jej sojusznikiem i można na niego liczyć. W końcu to przez przemianę w wampira ją zgwałcił! Szukanie takich usprawiedliwień dla pozbawienia kobiety przytomności i zgwałcenia jej jest obrzydliwe.
Finał to wisienka na torcie z błota - walka między wampirami kanalarzami, wampirami elegancikami i grupą antyterrorystów na dziedzińcu Zamku Książąt Pomorskich w Szczecinie, do tego główna bohaterka w stroju bdsm przywiązana do słupa na scenie.
Bardzo łatwo w tym świecie dostać pozwolenie na akcje ekipy antyterrorystycznej, telefon do znajomego i już można obstawić uzbrojonymi mężczyznami zamek.
Najlepszą postacią tego opowiadania z wattpada był szczur Brutus, szkoda, że wszyscy bohaterowie poza szefem kanalarzy uważali go za obrzydliwego. Lepiej niech spojrzą na siebie.

Jakim cudem książka, w której teoretycznie cały czas coś się dzieje, może być tak diabelnie nudna? Jakim cudem książka napisana przez kobietę może mieć w sobie tyle oblechowatości wujka z wesela?
Główna bohaterka to klasyczna Mary Sue - ma aż 4 supermoce, bo po co się ograniczać, przyspieszona regeneracja, odporność na słońce, umiejętność widzenia aury, pamięć krwi - im...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Daję aż pięć gwiazdek tylko za opis wrzucania z Lemem radia do Wisły.

Daję aż pięć gwiazdek tylko za opis wrzucania z Lemem radia do Wisły.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Litchi Hikrai Club to wręcz fenomen, mroczna historia, która zawładnęła umysłami. Z desek teatru przeciekła na karty mangi i trafiła do szerszego odbiorcy. Bohaterami opowieści są nastoletni chłopcy, którzy stworzyli specjalny tajny klub, żeby uciec od codziennego życia w przemysłowym mieście. Ich celem jest stworzenie sztucznego człowieka, który będzie napędzany owocami liczi. Mamy do czynienia z historią groteskową i makabryczną. Nie jest to tytuł dla każdego, krew leje się gęsto, a atmosfera jest niezwykle duszna i ciężka. Litchi Hikari Club nieustannie przywodzi na myśl Władcę much Goldinga, jednak wyraźnie zahacza o temat seksualności. Czy jest coś lepszego od zagłębiania się w najskrzętniej ukrywane zakamarki ludzkich umysłów?

Litchi Hikrai Club to wręcz fenomen, mroczna historia, która zawładnęła umysłami. Z desek teatru przeciekła na karty mangi i trafiła do szerszego odbiorcy. Bohaterami opowieści są nastoletni chłopcy, którzy stworzyli specjalny tajny klub, żeby uciec od codziennego życia w przemysłowym mieście. Ich celem jest stworzenie sztucznego człowieka, który będzie napędzany owocami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Uwielbiam zaczynać nowe light novel, to taki dreszczyk emocji, podobny zapewne czuła Ania Shirley, kiedy czytała romantyczne historie. O serii z mrocznym szkieletem w roli głównej słyszałam wiele dobrego, do tego internauci powtarzali, że wersja książkowa jest znacznie lepsza, bo anime bezlitośnie spłyciło pierwszoplanowego bohatera. Kiedy ludzie chwalą jakąś serię, to od razu włącza mi się w głowie lampka alarmowa – coś musi być nie tak, myszy się nie spodoba! Na szczęście Overlord okazał się naprawdę niezłą light novel, dobrze napisaną, ciekawą, mającą do zaoferowania interesujące przemyślenia bohaterów. Niestety, wydanie woła o pomstę do nieba. Zazwyczaj narzekam, że to Waneko źle wydaje swoje mangowe książeczki z obrazkami, jednak Kotori pierwszym tomem Overlorda przebiło wszystko. Okładka została wykonana z dziwnego materiału, przez co niszczy się od samego patrzenia. Nie żartuję! Tom spędził w mojej torbie może godzinę, był ładnie umieszczony między książkami, mangami i innymi ln. Im nic się nie stało, o Overlordzie nie można tego powiedzieć. Wygląda tak, jakby przeczytało go pięć osób, a potem ktoś upchał go w antykwariacie, w koszu z napisem ,,wszystko za 4 cebuliony!". Koszmar. Strony falują niemożebnie, do tego czytelnicy skarżą się, że grzbiet pęka nawet łatwiej niż w przypadku pierwszego tomu Cykad od Waneko. Szkoda, bo w środku mamy kolorowe strony między rozdziałami i śliczną rozkładówkę, przez co książka kosztowała trzy dychy.

Uwielbiam zaczynać nowe light novel, to taki dreszczyk emocji, podobny zapewne czuła Ania Shirley, kiedy czytała romantyczne historie. O serii z mrocznym szkieletem w roli głównej słyszałam wiele dobrego, do tego internauci powtarzali, że wersja książkowa jest znacznie lepsza, bo anime bezlitośnie spłyciło pierwszoplanowego bohatera. Kiedy ludzie chwalą jakąś serię, to od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Kupiłam Przewodnik po sadze Zmierzch, bo co mam robić, jak mi dają po siedem złotych, to biorę. Bardzo boli mnie lektura tej książki, bo wyraźnie pokazuje, że Zmierzch mógł być naprawdę świetną serią, tylko Stefa nie umie przelać na papier tego, co jej się w głowie tłucze. To takie zabawne, jak narzeka, że Edward kocha się sam zadręczać i jest zbyt pesymistyczny, dla tego tekstu i świetnych opisów przeszłości Victorii i innych bohaterów, na które zabrakło miejsca w serii z powodu opisów klaty Edzia, warto kupić ten przewodnik.

Kupiłam Przewodnik po sadze Zmierzch, bo co mam robić, jak mi dają po siedem złotych, to biorę. Bardzo boli mnie lektura tej książki, bo wyraźnie pokazuje, że Zmierzch mógł być naprawdę świetną serią, tylko Stefa nie umie przelać na papier tego, co jej się w głowie tłucze. To takie zabawne, jak narzeka, że Edward kocha się sam zadręczać i jest zbyt pesymistyczny, dla tego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Ruina lub ruiny (z łac. ruere – przewracać się) – widoczne pozostałości zniszczonego, lecz niecałkowicie rozebranego obiektu budowlanego. (Wikipedia)

Choć ciągle mówią nam, żeby nie oceniać książki po okładce, okładek nie da się jednak całkowicie ignorować. W przypadku mang jest tak samo, w końcu też składają się z kartek i takie trochę do książki to to podobne. Nasze ukochane Waneko, najbardziej wydajne wydawnictwo, w swoim cyklu jednotomówek prezentuje spragnionym wrażeń mangowcom zróżnicowane tytuły, zwykle mniej znane, które kojarzą tylko takie dziwadła jak ja. O Dziewczynach z ruin też niewiele kto słyszał, ale prawie wszystkich oczarowała wspaniała okładka. Rdza, mechanizmy, dzika roślinność, a w tym otoczeniu dwie smukłe dziewczęce postacie, odziane w białe mundurki. Kiedy tylko ujrzałam, natychmiast zapragnęłam przeczytać. Pod okładką, która przyciąga jak elektromagnes, kryją się cztery historie, każda zupełnie inna, ale łączy je jedno – tytułowe ruiny.


Dziewczyny z ruin to pierwsza z opowieści, poznajemy w niej losy dwóch przyjaciółek, z których jedna była w przeszłości uwięziona w ruinach. Nie pamięta ona nic z wydarzeń sprzed laty i szczerze mówiąc, woli zostawić to daleko za sobą. Było, minęło. Życie nie jest jednak tak proste i pewnego dnia nastolatka musi stanąć twarzą w twarz ze swoją przeszłością i dowiedzieć się, co tak naprawdę wydarzyło się w ruinach starej fabryki. Ten oneshot to piękny przykład na to, że nawet na przestrzeni czterdziestu stron można przedstawić interesujące, niejednoznaczne postacie. Momoka, jedna z przyjaciółek, która była słodka i urocza, ale ,,czasem patrzyła tak, że aż budziła grozę", to naprawdę ciekawą dziewuszka, a jej spojrzenie faktycznie zapada głęboko w pamięć. Czytelnik cały czas zastanawia się, co kłębi się w jej ślicznej główce, a wyjaśnienie jej postępowania i zagadki z przeszłości jest satysfakcjonujące. Kocham mangi psychologiczne jak koala liście eukaliptusa, więc to mój ulubiony oneshot z całego zbiorku.


Po historii z uroczymi dziewczynkami w mundurkach przechodzimy do czegoś z całkiem innej bajki. Bardzo ładnej bajki, trzeba dodać. W jednej ze swoich recenzji pisałam kiedyś, że w mangach rzadko można spotkać dorosłe postacie w roli głównych bohaterów, a już żeby uczynić ważną postacią osobę, która pięćdziesiątkę ma już za sobą i nie jest nieśmiertelnym wampirem, trzeba być naprawdę odważnym. Tsukiji Nao wie, że do odważnych świat należy, więc w Człowieku, który widział muzykę śledzimy perypetie pewnego podstarzałego jegomościa parającego się nauczaniem w szkole muzycznej. Pan Sumida po rozmowie z pewnym dziwacznie (i nieskromnie) ubranym młodzieńcem zaczął widzieć dźwięki. Synestezja na bogato, przed jego oczami rozpościerają się niesamowite, monumentalne struktury, kobiety, kwiaty, owoce, mityczne stworzenia. Niestety, takie piękne widoki nie radują naszego pana, tylko doprowadzają go do szaleństwa. W tej krótkiej opowiastce znajdziemy zazdrość, porzucone marzenia, niezadowolenie z życia. W sumie opowieść ma naprawdę śliczny koncept, jednak jest przewidywalna, można odnieść wrażenie, że fabuła jest tu tylko pretekstem do narysowania jak największej ilości oszałamiających zwidów głównego bohatera.


W przypadku Dziewczyny z szuflady jest już trochę inaczej, wracamy do klimatów bliższych pierwszej opowieści. Mamy świat współczesny, jednak fabuła jest całkiem odrealniona. Młody pasjonat tworzenia dioram (makiet modelarskich) zostaje zagadnięty na ulicy przez nieznajomą dziewczynę, która nazywa go doktorem. Okazuje się, że śliczna białogłowa cierpi na pewną chorobę, objawiająca się między innymi halucynacjami, i leczył ją brat bliźniak naszego entuzjasty miniatur. Tajemnicza dziewczyna mieszka w ruinach pasażu handlowego, gdzie w szufladach komody ukrywa się przed światem. Bohater podszywający się pod swojego niedawno zmarłego brata stara się dociec prawdy na temat natury relacji łączących go z dziewczyną z szuflady. Znów najważniejszą rolę gra psychika bohaterów. Niestety, o ile Dziewczyny z ruin były na tyle realistyczne i niezwykłe zarazem, by dało się uwierzyć, że gdzieś mogła wydarzyć się taka historia, w przypadku tego oneshotu w mieszance znalazło się zbyt wiele niezwykłości i czystego absurdu. Nie ma też tak ciekawej postaci jak Momoko, która mogłaby zafascynować, bo tytułowa wielbicielka szuflad okazuję całkiem zwyczajną nastolatką, jedynie zmarły doktor budzi w moim przypadku szczere zainteresowanie.
Tomik zamyka opowieść pod tytułem Wzgórze kapeluszy, opowiadająca o bardzo zdolnym młodym kapeluszniku, robiącym wielką karierę, i jego słodkiej pomocnicy. W drodze do zamku króla jakieś licho poplątało im drogi, błądzą więc i trafiają do tajemniczych ruin, z których nie ma wyjścia. Przynajmniej w teorii, bowiem jakoś sposób zawsze się znajdzie, ale żeby wydostać się z pułapki nasz młody wytwórca kapeluszy będzie musiał poważnie zastanowić się nad tym, czego naprawdę chce od życia. Brzmi strasznie sztampowo, ale z każdej sztampy da się zrobić coś dobrego. Tutaj udało się tak pół na pół. Przemiana wewnętrzna nie jest jakaś powalająca, bohaterowie przeciętni, ale za to strona fabularna wypada naprawdę dobrze, zakończenie jest po prostu ładne, subtelne i baśniowe. Właśnie – baśniowe. Niewiele jest mang, które tak bardzo przypominają baśń. Prosto i dość schematycznie, jednak niezaprzeczalnie pięknie i magicznie.


Nigdy nie byłam jedną z kreskofaszystów, czyli osób, dla których ładna kreska w mandze jest rzeczą nadrzędną, jednak nie mogę zaprzeczyć, że strona wizualna w przypadku komiksu jest istotna. Manga Tsukiji Nao okazała się moją nemezis. Patrzyłam na wspaniałe rysunki, czytałam historie raz, drugi, trzeci, ale choć starałam się jak mogłam, nie potrafiłam w pełni zachwycić się piękną grafiką. To pierwszy przypadek w mojej karierze mangowca, kiedy kreska czytanej przeze mnie mangi jest obiektywnie na niezwykle wysokim poziomie, uznaję wielkość mangaki jako rysownika, ale wszystko jest całkiem nie w moim guście. Dokładnie takie samo wrażenie, jak podczas jedzenia sushi. Nie mogę powiedzieć, że ten japoński specjał jest niedobry, ale to nie mój smak.

Klimat Dziewczyn z ruin jest niepodrabialny i ogromną rolę w jego kreowaniu ma specyficzna kreska autorki. Godna podziwu dbałość o drobiazgi rzuca się w oczy już po pobieżnym przekartkowaniu tomiku. Mózg atakuje setka informacji, jednak nie dochodzi do przeładowania, bowiem wszystkie rysunki są doskonale wyważone, a całość bardzo przejrzysta. Ogromnie podobają mi się okrągłe kadry, rzecz tak ładna, a przy tym tak rzadko spotykana jak okapi. Stroje postaci są zróżnicowane, w niektórych opowiadaniach wydają się wzorowane na dawnej modzie europejskiej, jednak jest to raczej luźna inspiracja, jedynie kapelusze ze Wzgórza kapeluszy przypominają bardzo nakrycia głowy i fryzury z czasów baroku, kiedy liczyła się ilość i monumentalność. Barok jest w przypadku tej mangi słowem kluczem. Bogactwo szczegółów, świadomy przesyt, kontrolowane szaleństwo. Dostrzegam tu trochę inspiracji secesją wymieszaną z klasycyzmem i akademizmem, zwłaszcza w Człowieku, który widział muzykę, ale nie jestem znawcą sztuki, więc moja ocena może być nietrafna, kajam się.


Twarze postaci są, w przeciwieństwie do teł i ubrań, narysowane dość prosto, trochę wyidealizowane, przypominające tak uwielbiane przez mangaków lalki. Co ciekawe, autorka potrafi narysować ludzi w podeszłym wieku, co wcale nie jest oczywistością. Sylwetki bohaterów, zwłaszcza dziewcząt, są wychudzone, ich kończyny przypominają patyczki, które bardzo łatwo połamać, widać to choćby na okładce. Nie umiem wyobrazić sobie, żeby w tych nóżkach zmieściły się ludzkie kości, mięśnie, warstwa podskórnego tłuszczu... Zdrowi ludzie po prostu tak nie wyglądają. O dziwo, zdarzają się kadry z normalnie narysowanymi ludźmi, więc nie chodzi tu raczej o celowe wychudzenie w celu osiągnięcia groteskowego efektu. W zasadzie to jedyna wada, którą potrafię wskazać w stronie graficznej tej mangi.


Subiektywnie rozczarowują mnie tytułowe ruiny, które zupełnie nie przypominają pozostałości po czymś, ale wydają się celem samym w sobie. Nie czuć tutaj tej obiecywanej przez Waneko w tekście na okładce atmosfery rozkładu. Czasem chęć narysowania jakiejś niezwykłej struktury wygrywa z pragnieniem stworzenia w miarę logicznej, niedziurawej fabuły. Tak w Dziewczynie z szuflady mamy dwie siostry mieszkające w pozostałościach dawnego pasażu handlowego. W teorii nasze bohaterki są biedne, jednak starsza siostra nosi się elegancko i ma pracę, a ruiny są tak pokazane (meble na trawie, pod gołym niebem), że nie sposób wyobrazić sobie, by te dwie kobiety faktycznie w nich mieszkały.
Tomik ma taki sam format jak inne mangi z bardzo lubianej przeze mnie serii Jednotomówek Waneko. Obwoluta jest matowa, co z jednej strony cieszy, bo zyskujemy elegancję, a z drugiej trochę smuci, bo tracimy intensywność kolorów tych pięknych grafik. Nie można mieć kosmity z czekolady i zjeść kosmity z czekolady. Jak zawsze w wypadku mang z tej serii, tłumaczenie jest poprawne. Podobają mi się zastosowane czcionki, bardzo pasują do ogólnego klimatu mangi. Literówek raczej nie zauważyłam, chochliki były łaskawe dla Waneko. Czerń na śnieżnobiałym papierze jest dość intensywna, jednak udało się uciec od prześwitujących stron, zmory gnębiącej wydawnictwo. Niestety, o ile w środku jest pod tym względem dobrze, to okładka prześwituje przez obwolutę, co dość rzuca się w oczy i stanowi największy mankament wydania.

Uwielbiam psychologiczne mangi utrzymane w konwencji realizmu magicznego, więc kiedy Waneko ogłosiło Dziewczyny z ruin, swoim skakaniem z radości prawie zniszczyłam podłogę. Miałam wysokie oczekiwania i w sumie nie mogę powiedzieć, że się zawiodłam. Choć historie są dość proste i nie każda do mnie przemawia, mają w sobie coś intrygującego. Szacuję, że ten cieniutki komiks sprzedał się całkiem dobrze, co daje mi nadzieję na wydanie większej ilości podobnych mang przez nasze kocie wydawnictwo. Jeśli lubi się groteskę, zjawiskowe rysunki i historie balansujące na granicy między baśniowym klimatem a realizmem, Dziewczyny z ruin są pozycją po prostu obowiązkową.

https://mangowa-norka.blogspot.com/

Ruina lub ruiny (z łac. ruere – przewracać się) – widoczne pozostałości zniszczonego, lecz niecałkowicie rozebranego obiektu budowlanego. (Wikipedia)

Choć ciągle mówią nam, żeby nie oceniać książki po okładce, okładek nie da się jednak całkowicie ignorować. W przypadku mang jest tak samo, w końcu też składają się z kartek i takie trochę do książki to to podobne....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

– Jak myślicie, kogo w tym roku wybiorą?
– Wydaje mi się, że to będzie Diana, jest w końcu z nas najpiękniejsza... Chciałabym być choć trochę tak ładna...
– Jestem pewna, że ciebie tez kiedyś wybiorą, masz taki cudowny głos, idealnie nadajesz się do opery! Na pewno i po ciebie przyjedzie w przyszłości powóz lorda Bradleya!

Jest taki dzień w roku, w którym można sobie pożartować bez konsekwencji. Polskie wydawnictwa mangowe również obchodzą 1 kwietnia i zamieszczają różne nieprawdopodobne newsy, na przykład o dostarczaniu mang za pomocą drona. Jeśli w taki specjalny dzień zobaczymy na stronie ogłoszenie tytułu nowej mangi, to jasne, że raczej nie uwierzymy w jej faktyczne wydanie, zwłaszcza, jeśli chodzi o jakiś naprawdę kontrowersyjny tytuł. Podstępne Waneko własnie na to liczyło... Zwiodło nas wszystkich i rzeczywiście wydało zapowiedzianą w tak niefortunnym czasie mangę Powóz lorda Bradleya.

Akcja dzieje się w alternatywnym świecie, w kraju, który mógłby leżeć gdzieś w Europie lub Ameryce Północnej sprzed ponad stu lat. Bogata arystokratyczna rodzina Bradleyów każdego roku spełnia dobry uczynek i adoptuje po jednej młodej dziewczynie z każdego sierocińca. Oficjalnie zostają one wcielone do rodziny i wiodą dostatni żywot jako członkinie trupy operowej Bradleya. Wszystko brzmi pięknie, jednak jeśli przyjrzeć się bliżej, coś zaczyna tu nie pasować. Rocznie na deski opery trafia ledwie kilka nowych dziewcząt, a sierocińców w kraju jest przecież wiele, do tego znajomi często nie potrafią znaleźć na scenie twarzy swoich przyjaciółek, po które przed laty przyjechał powóz lorda Bradleya. Co tak naprawdę dzieje się z tysiącami młodych panien, które z taką ufnością wsiadają rokrocznie do powozu?

Żeby uniknąć buntu więźniów, na mocy Planu 1.14. organizuje się ,,święto Paschy". Ofiarami są młode dziewczęta, wydane na łaskę skazańców, którzy mogą zabawiać się ich ciałami, aż nieszczęsne dziewczyny nie umrą z bólu, ran i wycieńczenia. Powóz lorda Bradleya zamiast do lepszego życia zabiera je do krainy upokorzenia i udręki.

Sama koncepcja mangi wywołuje gwałtowne uczucia. Poświęcanie osieroconych dziewcząt dla utrzymania w ryzach więźniów skazanych na dożywocie wydaje się większości absurdalne i całkowicie bezsensowne. Czy autor nie nagina za bardzo prawdopodobieństwa? Jeśli się zastanowimy, dotrze do nas, że w przeszłości zdarzały się przecież równie koszmarne i szalone pomysły wysoko postawionych, choćby krucjata dziecięca. W mandze jest do tego wyraźnie zasygnalizowane, że tak absurdalny i okrutny system nie mógł się długo utrzymać, a rządy lorda Bradleya doprowadziły do klęski.

Może ta informacja Was zaszokuje, ale wydarzenia podobne do opisanych w Powozie rzeczywiście miały miejsce. Podczas wojen Japończycy porywali tysiące Koreanek i Chinek, a potem młode kobiety były wysyłane do spragnionych żołnierzy i wielokrotnie wykorzystywane seksualnie. Tłumaczono to tym, że przecież armia musi mieć jakąś ,,rozrywkę". Znam wiele osób, które wprost ubóstwiają Japonię, ale czy wiedza one, że do dziś rząd japoński nie poczuwa się do żadnej odpowiedzialności i nadal żyjące ofiary gwałtów i ich rodziny nie dostały absolutnie nic w ramach rekompensaty, a oficjalnie nie wolno nawet wspominać o ich istnieniu? Nippoński rząd doprowadził także do zniknięcia pomnika postawionego w innym kraju ku czci tych tysięcy sponiewieranych kobiet. Niedawno nawet jeden z czołowych przedstawicieli japońskiego rządu publicznie powiedział, że porywanie i gwałcenie było potrzebne, bo przecież żołnierze musieli się jakoś rozładować. Do dziś wiele japońskich zbrodni wojennych nie zostało w pełni ujawnionych, za żadną Japonia oficjalnie nie przeprosiła.

Pojawiają się głosy, że Powóz ma pokazywać japońskie zbrodnie w otoczce europejskiej, żeby wybielić Japończyków i perfidnie sugerować, że to Europejczycy dopuszczali się takich czynów. Autorzy tych opinii zapominają, że w Japonii do dziś oficjalnie nie można mówić o pewnych rzeczach, a jedna z osób, która przyczyniła się do powstania filmu o okrucieństwach, za którymi stał Kraj Kwitnącej Wiśni, wyznaje, że cały czas boi się o swoje życie i lada dzień, tak jak inni ,,zdrajcy" może zginąć w wyniku jakiegoś bardzo nieszczęśliwego wypadku. Nawet jeśli Hiroaki Samura był świadomy wydarzeń z przeszłości, nigdy nie mógłby opublikować w swoim kraju komiksu o nich, więc pozostałoby mu tylko umiejscowić akcję w jakimś innym kraju, w niesprecyzowanej przeszłości i zasugerować, że były one czystym bestialstwem, by młodzi Japończycy, sięgający po te mangę, wynieśli z niej obrzydzenie do tego rodzaju zachowań. Z całego Powozu wypływają wręcz jasne komunikaty, że autor nie pochwala Święta Paschy, a gwałty na nieszczęsnych dziewczynach pokazuje jako coś okropnego.

Kiedy zabierałam się za mangę, która wzbudziła tyle dyskusji, obawiałam się, że dostanę kilka opowieści o dziewczynach poświęconych żądzom, opartych na tym samym schemacie. Na szczęście każdy z oneshotów zbudowany jest zupełnie inaczej i nie dane będzie zaznać czytelnikowi nudy. Powóz lorda Bradleya zawiera osiem historii różnych osób powiązanych z mrocznym procederem. Spojrzymy na niego z perspektywy ofiary, więźnia, strażnika, przyjaciela z dzieciństwa, dziewczyny, której udało się zostać artystką operową w trupie Bradleya. Czytelnik czuje się trochę jak podczas seansu horroru, ma ochotę krzyknąć do nieświadomych dziewcząt, ostrzec je przed niebezpieczeństwem.


Podczas lektury nie przywiązujemy się specjalnie do postaci, to nie jest typ mangi, która obfituje w niesamowicie złożone charaktery, jednak jak na tak krótkie wystąpienia, bohaterowie są interesujący, a ich cechy dobrze przedstawione. Powóz lorda Bradleya zagłębia się w te rejony ludzkiej psychiki, które są zazwyczaj dobrze ukryte, pokazuje najprymitywniejsze pragnienia, których istnieniu zazwyczaj chcielibyśmy zaprzeczać. Nie tylko więźniowie i arystokraci dopuszczają się strasznych przewinień, także dziewczęta w wyścigu o miejsce w trupie operowej zapominają o wszelkich zasadach. Autor pokazuje, jak Plan 1.14. wyzwala w ludziach wszystko to, co najgorsze, ale jednak nie popada w zbytni dramatyzm i pesymizm, ukazując nam również osoby, w których zetknięcie się z okrutnym procederem wywołuje to, co najlepsze w człowieku. Szerokie opisanie zjawiska z różnych perspektyw jest jedną z największych zalet mangi.


Niestety, na bardzo dobrej, wyróżniającej się, trudnej opowieści, cieniem kładzie się zamieszczone na końcu mangi posłowie. Hiroaki Samura, mówiąc krótko, bełkocze w nim nieskładnie jak po wypiciu beczki sake. Pisze, że chciał stworzyć coś podobnego do Ani z Zielonego Wzgórza, co ociekałoby erotyzmem. Ręce opadają. Na całe szczęście autorowi średnio wyszło i efekt końcowy jest taki, że w mandze gwałty pokazane są jako faktycznie coś bestialskiego i okrutnego, nie jest to zdecydowanie materiał do fapfolderu. Wadą mangi jest też wprowadzony pod koniec wątek ,,zadośćuczynienia" tytułowego lorda Bradleya, które w żadnym wypadku niczego nie odkupuje.
Takiej fabule, jaka mamy w Powozie, poważnie mogłaby zaszkodzić typowa kreska, na szczęście dostajemy coś innego. Rysunki na pierwszy rzut oka mogą wydawać się niechlujne, wręcz nabazgrane, ale jeśli tylko przyjrzymy się bliżej, dostrzeżemy naprawdę ładne tła i różnorodne stroje. Autor zamiast rastrów preferuje cieniowanie kreskami, co w tym przypadku tylko nadaje smaku. Ogromny plus wielki jak góra Fuji należy się za realistyczne twarze i mimikę postaci, już na pierwszej stronie widzimy dziewczynę, której twarz wyraża naprawdę wiele.


Kontrowersyjny tytuł ukazał się w serii Jednotomówek Waneko, serii, która nie splamiła się jeszcze naprawdę słabą mangą. Wydanie jest raczej typowe dla cyklu, manga została wydana w formacie powiększonym, co wyszło jej zdecydowanie na zdrowie. Mamy ładną, błyszczącą obwolutę, bardzo podoba mi się logo tytułu z wplecioną w nie różą. Na początku dostajemy kolorową kartkę, na każdej stronie widnieje jedna z bohaterek. Wielu mangowców skarży się na cienki papier w mangach Waneko, tutaj jednak nie zauważyłam, żeby specjalnie prześwitywał. Nadmierne przycięcie kadrów zarejestrowałam tylko kilka razy. Numeracja stron pojawia się rzadko, Co ciekawe, Powóz lorda Bradleya jest mangą w zasadzie pozbawioną onomatopej, co sprawdza się wyjątkowo dobrze. Do tłumaczenia nie mam zastrzeżeń, za to przemknęło się trochę literówek.

Mówi się, że największe rzeczy powstają przez przypadek. Fleming odkrył penicylinę przez bałagan w próbkach, a Hiroaki Samura stworzył niezapomnianą, mocną i trudną w odbiorze mangę, pragnąc narysować po prostu coś w stylu Ani z Zielonego Wzgórza z duża dawką erotyki. Błądząc po omacku trafił do lodówki wypełnionej najbardziej wykwintnymi przysmakami. Powóz lorda Bradleya to jedna z najlepszych mang, którą dał światu przypadek.


https://mangowa-norka.blogspot.com/

– Jak myślicie, kogo w tym roku wybiorą?
– Wydaje mi się, że to będzie Diana, jest w końcu z nas najpiękniejsza... Chciałabym być choć trochę tak ładna...
– Jestem pewna, że ciebie tez kiedyś wybiorą, masz taki cudowny głos, idealnie nadajesz się do opery! Na pewno i po ciebie przyjedzie w przyszłości powóz lorda Bradleya!

Jest taki dzień w roku, w którym można sobie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Notatniki to bardzo przydatne rzeczy, nie można temu zaprzeczyć. Dobrze jest zapisać swoje myśli, zanim znikną w krainie zapomnienia. Są jednak myśli, które nigdy nie powinny zostać przelane na papier... Nastoletni Nonomiya, cyniczny chłopak lubiący obserwować swoje otoczenie, znajduje pewnego dnia w szkole notatnik należący do pięknej koleżanki z klasy, Yoko Tsukimori, lokalnej celebrytki. Okazuje się, że ten niewinny z pozoru zeszycik jest prawdziwym Death Note, ponieważ wypada z niego kartka, na której zapisany jest... Przepis na morderstwo?

Jeszcze niedawno uważano, że light novel nie przyjmą się w Polsce i nigdy nie rozwinie się u nas rynek ilustrowanych japońskich książek dla młodzieży. Tymczasem nieoceniony pionier Kotori uraczył nas już drugą lekką powieścią, a w zanadrzu trzyma jeszcze kilka tytułów do wydania. Blask księżyca różni się znacznie od Sword Art Online, to jednotomówka, w dodatku nawet nie w jednej dwudziestej tak popularna. Większość mangowców nie słyszała zbyt wiele o tym tytule, jednak zapowiada się on bardzo zachęcająco...

Mam naprawdę wielką słabość do tytułów psychologicznych, a gdy okraszone są horrorem i tajemnicami, wprost nie potrafię się im oprzeć. Blask księżyca wydawał się spełnieniem wszystkich moich oczekiwań, opis mnie zaintrygował, do tego przeczytałam kilka pozytywnych opinii. Niestety, szybko zostałam sprowadzona na ziemię. Akcja książki toczy się powoli, w przypadku powieści psychologicznej zazwyczaj nie jest to wadą, ale tutaj naprawdę niewiele się dzieje. Przez większość czasu w zasadzie obserwujemy typowe scenki szkolnego życia, z dodatkiem gierek psychologicznych między dwójką głównych bohaterów. Niestety, nie są one zbyt błyskotliwe, w dialogach nie ma iskry, może zaledwie jakieś tlące się pod grillem węgielki.

Rozłożenie akcji także pozostawia wiele do życzenia. Dopiero pod koniec zaczyna dziać się coś więcej, a potem nadchodzi zakończenie, które jest tak niesatysfakcjonujące, jak rzadko. Autorka chyba za bardzo ufa czytelnikowi, albo sama nie wie, co właściwie dzieje się w jej własnej książce. Czytelnik odchodzi zaintrygowany, ale jednak głodny porządnej odpowiedzi.

Powiecie pewnie, że nie dla porywającej fabuły czyta się takie pozycje, ale dla postaci, ich zmian, motywacji, przemyśleń, relacji. Bohaterowie Blasku księżyca to w znaczniej mierze socjopaci, co raczej nikogo nie zdziwi. Nasz męski protagonista, z którego punktu widzenia śledzimy wydarzenia, to znudzony życiem nastolatek. Mimo młodego wieku, tonie we własnym cynizmie po uszy. To typ obserwatora, który siedzi sobie i czujnie śledzi poczynania innych ludzi. Robi za inteligenta, paradoksalnie, jest jednak rozczarowująco mało domyślny i czasem irytująco sztywny.

Femme fatale Nonomii jest najpiękniejsza dziewczyna w szkole, Yoko Tsukimori, która oprócz olśniewania urodą czaruje również inteligencją. Stworzenie tak do bólu idealne, że nawet jej teoretyczne wady czynią ją jeszcze wspanialszą. Mary Sue do szpiku kości, niebezpieczna manipulatorka, która nie ma żadnych skrupułów. Oczywiście, czuje słabość do naszego głównego bohatera, a jakże. Do Tsukimori można wzdychać podczas lektury, ale raczej nikt nie chciałby spotkać podobnej osoby w prawdziwym życiu.


Nonomiya i Tsukimori zdecydowanie są najważniejszą parą tancerzy, jednak oprócz nich mamy też trzy inne postacie, które pragną zostać zauważone. Jak na kryminał przystało, pojawił się detektyw z prawdziwego zdarzenia, o bardzo subtelnym imieniu Konan. Cieszyłam się, że wreszcie pojawi się jakaś inna ważna osoba, ale okazało się, że to najgorzej skonstruowana z postaci. Teoretycznie powinien być geniuszem-socjopatą, ale jednak wychodzi to tak sztucznie, że czytelnik nie może powstrzymać się od przewracania oczami. Autorka ma w głowie zbiór cech, które detektyw powinien posiadać, ale nie umie nam ich dobrze pokazać.


Oprócz idealnej we wszystkich możliwych dziedzinach Tsukimori, znajdziemy w książce jeszcze dwie żeńskie postacie. Mari to pracowniczka kawiarni, w której zatrudniony jest główny bohater, tak zwana ,,kobieta bestia". Jest porywcza, dość agresywna i prostolinijna, a także okropnie przerysowana. Bardziej wiarygodną postacią jest Chizuru Usami, typowa dziewczyna z ławki obok, szczera, sympatyczna, dość energiczna. Chłopaki z klasy Nonomii nazywają ją ,,sokiem pomarańczowym" i to naprawdę trafne określenie – panna jest świeża, naturalna i raczej dość zwyczajna.


Książka ma to do siebie, że zawiera więcej literek niż manga, a jak już jest dużo literek w jednym miejscu, to można zacząć mówić o stylu, w jakim są poukładane. Niestety, prawdę mówili, że SAO jak na light novel jest nieprzyzwoicie dobrze napisane – Blask księżyca prezentuje się pod tym względem znacznie gorzej. Dominują dialogi, które czasem wypadają całkiem zgrabnie, jednak nie ma w nich tej iskry, czegoś, co sprawiłoby, że czytelnik uśmiechnął się lub pomyślał ,,o, jak fajnie to ujęli". Opisy szału nie robią, przedmiotem ich lwiej części jest Yoko Tsukimori, naczytamy się o jej urodzie nie z tego świata, oj naczytamy. Od razu zorientowałam się, że Blask księżyca tłumaczyła inna osoba niż Sword Art Online. Język jest bardziej potoczny, dosadny i mniej gładki, w ten sposób, który wskazywałby raczej na inwencję tłumacza.

Lekkie powieści z Japonii łączy z mangami to, że zawierają ilustracje w mangowej stylistyce. Te w Blasku księżyca szału nie robią. Wiem, że postacie są ważne, ale praktycznie całkowite ignorowanie teł przez Shiromiso to przesada. Często naprawdę chciałoby się zobaczyć jakąś scenę z dalszej perspektywy, zwłaszcza jedną z końcowych, ponieważ są naprawdę dobrze opisane i utalentowany rysownik mógłby stworzyć w oparciu o nie piękną ilustrację. Niestety, czytelnik musi obejść się smakiem. Ogólnie rysunki są dość szkicowe i niezbyt dopracowane, jedynie kolorowe obrazki pozytywnie się wyróżniają.


Można spotkać się z naprawdę zróżnicowanymi opiniami na temat wydań Kotori, niektórzy ich nie znoszą, a inni kochają za skrzydełka i sztywne okładki. Zdecydowanie należę do tej drugiej grupy. Często pojawiającym się zarzutem odnośnie light novel od naszego yaoicowego wydawnictwa jest to, że książeczki mają niewielki format, jednak jeśli zrobić rozeznanie, okazuje się, że wiele zwyczajnych książek jest podobnej wielkości, nie wspominając już o wydaniach kiszonkowych, które cieszą się dużą popularnością. Taka jest w sumie idea light novel – nieduża, napisana lekkim językiem pozycja, którą można ze sobą zabrać do szkoły lub pociągu.


Papier, na którym wydrukowano książkę, jest nadal dobrej jakości, podobnie jak ten w późniejszych tomach SAO. Nie jest śnieżnobiały, co w wypadku obfitującej w tekst light novel mogłoby powodować zmęczenie naszych biednych oczu, ale lekko żółtawy i przyjemny w dotyku. Tomik nie faluje, jest odpowiednio zszyty, nie trzeba się specjalnie męczyć, żeby go rozgiąć, nie ma się też wrażenia, że kartki to dzikie zwierzątka, które chcą prędko uciec z książki. Na początku dostajemy kolorową stronę ze spisem treści i tu pojawia się problem – mamy literówkę. Najgorsze możliwe miejsce. Na szczęście potem chochliki już nie mieszały, ale niesmak pozostaje.

Miało być tajemniczo, intrygująco, błyskotliwie. Wyszło jak zwykle. Mary Sue poziomu kosmicznego, cyniczne nastolatki, Konany. Ech. Może zwyczajnie na starość mam za duże wymagania? (myszo, co ty wiesz o starości...)

https://mangowa-norka.blogspot.com/

Notatniki to bardzo przydatne rzeczy, nie można temu zaprzeczyć. Dobrze jest zapisać swoje myśli, zanim znikną w krainie zapomnienia. Są jednak myśli, które nigdy nie powinny zostać przelane na papier... Nastoletni Nonomiya, cyniczny chłopak lubiący obserwować swoje otoczenie, znajduje pewnego dnia w szkole notatnik należący do pięknej koleżanki z klasy, Yoko Tsukimori,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Słyszeliście o tych dziwnych bliźniakach Eun? Tak, z waszej szkoły. No, Sewa jest naprawdę piękna, ale nie róbcie sobie nadziei, jest okropnym odludkiem i ponoć ma dziwne upodobania. Nie żartuję, mam znajomą w ich klasie i mówi, że nasza piękność ma obsesję na punkcie swojego braciszka. Okropne, nie? Do tego ma mizofobię, wiecie, taki lęk przed brudem, mania czystości. Dziwadeł nie brak...

Do jednego z koreańskich liceów przenosi się nastoletni Kihoon i na samym początku staje się świadkiem dwuznacznej sceny między dwójką innych uczniów. Nie byłoby w tym nic dziwnego, ot, jakaś para miętosi się w krzakach, typowe realia szkolnego życia, gdyby nie to, że nasza dwójka okazuje się być rodzeństwem, które w dodatku Kihoon zna z podstawówki. Sewa i Sejoon to bliźnięta obdarzone anielską urodą, połączone specyficzną więzią. Spędzają ze sobą praktycznie każdą wolną chwilę i, choć nie są już dziećmi, śpią razem w jednym łóżku. Odgradzają się przez to od swoich rówieśników, tworzą swój własny świat przeznaczony tylko dla dwóch osób. Czy taki stan jest jednak właściwy? Jak długo można go utrzymać?

Kiedy poznajemy bohaterów manhwy, w zasadzie żadnego z nich nie możemy od razu obdarzyć sympatią. Sewa to wyniosła księżniczka, która z obojętnością ignoruje całe swoje otoczenie, skupiając się tylko na swoim ukochanym bracie. Rodzice, znajomi z klasy, nauczyciele – nikt z nich nie jest dla niej ważniejszy od Sejoona. Jej troska o brata jest wręcz chorobliwa, a uczucie, które żywi do niego, można nazwać po prostu obsesją. Jeśli czuje, że coś mu zagraża, wybiegnie z klasy w środku lekcji nie bacząc na nic. Przez takie zachowania ludzie mają ją za niezrównoważoną i, jak się przekonamy, jest w tym stwierdzeniu trochę prawdy. Zdecydowanie normalniejszy wydaje nam się rzeczony Sejoon, który stara się odseparować od zaborczej siostry i pojednać ze społeczeństwem, rozmawia z kolegami z klasy, a także, jak przeciętny chłopak w jego wieku, ma dziewczynę i spędza z nią razem czas.


Ludzie to jednak skomplikowane istoty, o czym autorka nie zapomina ani na chwilę i zawzięcie kręci kołem fabuły, sprawiając, że czytelnik co chwilę poznaje inną twarz każdej postaci. W jednej chwili czytelnik sympatyzuje z Sejoonem, a w drugiej z Sewą, której motywacje stają się dla nas bardziej zrozumiałe. Tak naprawdę dziewczyna jest oderwana od świata i jej, nierzadko dziecinnie okrutne zachowania, wynikają ze specyficznego postrzegania rzeczywistości i braku zrozumienia innych ludzi. Znajomy z podstawówki, sympatyczny Kihoon, postanawia się do niej zbliżyć i dowiedzieć się, ile prawdy tkwi w plotkach na temat rodzeństwa i jaka Sewa jest w rzeczywistości. Kształtuje się trójkąt romantyczny, przedziwny, kazirodczy trójkąt romantyczny. Żadna z postaci nie jest tak naprawdę taka, jak się na pierwszy rzut oka wydaje, do tego bohaterowie przechodzą nieustanne zmiany, co w połączeniu z wiernie oddanymi profilami psychologicznymi tworzy intrygującą całość. Postacie tworzące drugi plan zostają potraktowane nieco po macoszemu, jednak także o nich dowiadujemy się wielu rzeczy, często szokujących.

Historia nie toczy się z zawrotną szybkością żaglicy, ale powoli płynie przez codziennie dni uczniów liceum, nie staje się jednak przez to nudna i co jakiś czas dostajemy trochę akcji, a także zaskakujących zwrotów fabularnych. Sama tematyka może wielu odstręczyć – jak to, manhwa o kazirodztwie? Zakazana miłość jest tu przedstawiona z wielu stron, to nie Ore no Imouto wa Konna ni Kawaii Wake ga Nai!*, gdzie miłość między rodzeństwem podana jest w dużej mierze jak typowy romans, ale jest raczej motorem do rozważań nad naturą takiego właśnie związku. Stopniowo zagłębiamy się w coraz większe pokłady dramatu, a historia coraz bardziej wydaje się wyjęta wprost z tragedii antycznej, nad postaciami wisi fatum przedziwnego uczucia, które nie może zostać zrealizowane, a także mroczna tajemnica z przeszłości, nieme oskarżenie, które nagle zmaterializowało się w postaci pewnego bohatera. Czy dla jednej osoby można porzucić wszystko i poświęcić relacje ze wszystkimi innymi? Co ma zrobić rodzeństwo, które kocha wbrew wszystkim zasadom? Czy uczucie łączące nasze bliźnięta jest miłością, czy też czymś, czemu bliżej do obsesji? Czego tak naprawdę pragnie piękna Sewa? Czym tak naprawdę kieruje się Kihoon, chcąc się do niej zbliżyć? Na te pytania Lee Hyeon-sook co rusz rysuje nam nowe odpowiedzi i czytelnik do ostatniego tomu nie wie, jak w zasadzie potoczą się losy bohaterów, a ocena moralna postępowania każdego z nich jest niezwykle trudna.


Taką historię mogłaby trochę zepsuć kreska właściwa dla shoujo, dostajemy jednak rysunki naprawdę piękne i w nietypowym stylu. Kwiaty grzechu mają wizualnie specyficzny, mroczny klimat koreańskiego dramatu psychologicznego. Postacie mają wyraźnie zaznaczone dziurki od nosa i usta, co nie jest często spotykanym zjawiskiem w świecie komiksu japońskiego, jednak w manhwach jest dość powszechne. Ładnie narysowane, zróżnicowane ubrania, dostatecznie często występujące tła z wkomponowanymi w nie fotografiami... Niestety, zawsze są jakieś wady. Ludzkie sylwetki są zdecydowanie zbyt chude, wręcz przerażająco. Czasem celowo bohaterowie są zbyt szczupli i jest to element konwencji, kreska ma sprawiać wrażenie, że coś tu jest nie tak i wyróżniać się, to nie jest jednak jedna z tych okoliczności, autorka w posłowiach ciągle pisze bowiem o sprawach chudości i związanego z nią piękna. Postacie w komiksach azjatyckich są często dość wyidealizowane, ale tutaj mamy przypadek, gdy zabrnęło to zdecydowanie za daleko i w złą stronę. Kiedy widzimy tę słynną piękność, rozebraną Sewę, nie myślimy wcale o urodzie jej ciała, ale raczej o tym, że wygląda dosłownie tak, jakby pochodziła nie z południowej, a północnej Korei, i właśnie wypuszczono ją z jednego z obozów pracy. O traumę przyprawiały mnie rysunki płodów, które wyglądał, jakby zostały zmumifikowane lub były ciężko chore. Brrrr.


Kiedyś z wielką radością przyjęłam powstanie w naszym kraju wydawnictwa Omikami, które miało specjalizować się w tytułach spod znaku boys love. Niestety, upadło, a z jego martwego ciała wyrosły dwa kwiaty, Yumegari i Kotori. Czy sprawiła to chęć rywalizacji, czy ślepy traf, nie wiadomo, ale oba wydawnictwa postanowiły wydać po manhwie tej samej autorki. O ile jeśli chodzi o tłumaczenie i regularność wydawania, Kotori było zdecydowanie lepsze, niestety, jakość wydania Kwiatów grzechu była dyskusyjna i raczej gorsza od Savage Garden. Pierwsze tomy zostały obciążone klątwą pikselozy. potem na szczęście sytuacja się poprawiła. Wszystkie tomy maja ładnie zrobione kolorowe strony, a kadry ustrzegły się przed nadmiernym przycięciem. Dostałam swoje ukochane okładki ze skrzydełkami. Niestety, gdy postawimy tomiki na półce, odkryjemy, że są nierówne, niektóre szersze, inne wyższe. Różnice wynoszą czasem nawet pół centymetra. Niefajnie.


A potem drzwi otworzy lekka dłoń anioła, Co radosny i wierny do życia powołaZamącone zwierciadła i martwe płomienie.


Początkowo Kwiaty grzechu nie przypadły mi do gustu, wszystko w postaciach i fabule mnie irytowało, jednak w miarę czytania moje nastawienie się zmieniało, aż w końcu stanęło na zachwycie. To jeden z tytułów, które można ocenić jedynie po zapoznaniu się z całością. Lee Hyeon-sook pokazuje nam miłość z całkiem innej strony, jako uczucie niejednolite, płynne w swojej definicji, bardziej destrukcyjne aniżeli piękne. Wielu odstręczy obecne w manhwie kazirodztwo, jednak autorka jest w stanie udźwignąć ten niełatwy temat, a także sporo innych mocnych wątków. Mimo niewątpliwych zalet, Kwiaty grzechu nie są pozycją, która spodoba się każdemu. Konieczne jest wczucie się w pewien klimat, trochę oniryczny, typowy dla azjatyckich dramatów psychologicznych, miejscami podobny wręcz do tego z klasycznych antycznych tragedii. Wybitne jednostki spętane przez prawa społeczne i moralne, nad którymi ciąży nieubłagane fatum. Czy uda się je przezwyciężyć?


https://mangowa-norka.blogspot.com/

Słyszeliście o tych dziwnych bliźniakach Eun? Tak, z waszej szkoły. No, Sewa jest naprawdę piękna, ale nie róbcie sobie nadziei, jest okropnym odludkiem i ponoć ma dziwne upodobania. Nie żartuję, mam znajomą w ich klasie i mówi, że nasza piękność ma obsesję na punkcie swojego braciszka. Okropne, nie? Do tego ma mizofobię, wiecie, taki lęk przed brudem, mania czystości....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Pamiętacie Bible Black? Jeśli należycie do miłośników hentai, to otrząśniecie się z oburzeniem, bo niemożliwe, żeby nie znać żelaznej klasyki tego specyficznego gatunku. Jedna z części tego cyklu została nawet swego czasu wydana w Polsce, co wyraźnie świadczy o jej popularności. Teraz w naszym kraju ciężko o jakiekolwiek pozycję w tych tematach, czy to o mangę, czy anime. Pewne wydawnictwo postanowiło jednak wyjść z odważną propozycją i tak dostaliśmy ostrą jednotomówkę z magią w tle.

Młody Kaoru Michizuki ucieka przed ścigającymi go drabami, którzy prześladują go od dłuższego czasu. Przerażony, biegnie ulicą, szukając schronienia, ale jak na złość wszystkie sklepy są pozamykane. O, a to co? Wróżka Kagami? Nieważne, liczy się, że otwarte! Czego chce ode mnie ta dziewczyna o różowych włosach? Hipnoza? No dobrze, nich będzie!

Gdyby to był shounen, powyższe wydarzenia byłyby wstępem do historii o czarownicy i jej pomagierze, którzy muszą uratować świat. Jeśli byłoby to josei, dostalibyśmy spokojną i nastrojową opowieść o rozwoju relacji dwóch bohaterów, których zetknęło ze sobą życie i o ich problemach. Ale to jest hentai, moi drodzy państwo! Dobrze wiecie, co się będzie zaraz dziać i o co tu tak naprawdę chodzi. Mamy szczątkową fabułę, w której przewija się jakaś mafia, dawna mistrzyni czarownic, homunkulusy, rzekomo prawdziwa miłość, ale to nie dla takich walorów czyta się tego typu mangi, choć, nie ukrywam, ta skromna manifestacja akcji nie wstępuje w każdej erotycznej mandze i miło, że jednak mamy jakieś tło dla łóżkowych ekscesów.

Czasem miewam różne dziwne spostrzeżenia, które nie zawsze spotykają się z powszechną aprobatą. Na początku recenzji nie wspomniałam o Bible Black bez powodu. Podczas czytania Witchcrafta miałam wrażenie, że to trochę mangowy spadkobierca tego kultowego hentajca, skupiło się w nim bowiem kilka charakterystycznych motywów, które dają taki obraz. Po pierwsze i najważniejsze, magiczne tło wydarzeń, do tego charyzmatyczne wiedźmy stające się za sprawą dziwnych mocy futanari, odrobinę yuri, podniesienie potencji za sprawą czarów... Coś w tym jest. To tylko znak, jak pewne hentajowe motywy utrwaliły się w popkulturze.

Siłą Witchcrafta jest właśnie to, że dzieje się tu całkiem dużo, dzieje na płaszczyźnie erotycznej. To pozycja bardzo wszechstronna. Znajdą tu sobie coś dla siebie miłośnicy lolitek, dostaniemy też kobiety o bujnych kształtach, gwałty, ale także tak zwany ,,happy sexs", zobaczymy sceny seksu grupowego, blondynki o ciemnej karnacji, futanari, nawet trochę yuri*. Bohaterowie to typowe ludki, które można spotkać w tego rodzaju mangach. Wyniosła czarownica Kagami, jej nerwowa, ale urodziwa koleżanka po fachu, złośliwa i sadystyczna mistrzyni magii w ciele loli oraz do kompletu typowa dziewczyna z ławki obok, która wygląda na skromną i uroczą, ale nie dajcie się zwieść pozorom, bo to cwaniara pierwszej wody!!11oneone! Kaoru, męski protagonista, jest nieśmiały i nieogarnięty życiowo, co nie przeszkadza mu w zdobyciu wszystkich wymienionych powyżej przedstawicielek płci pięknej i rozkochaniu ich w sobie. Wiadomo, cicha woda brzegi rwie, a i magia swoje potrafi.

Jeśli chodzi o sprawy wizualne, to kreska jest całkiem przyjemna, anatomia zazwyczaj poprawna, wygląd postaci raczej stonowany, nie licząc męskich narządów płciowych, które zostały narysowane z charakterystyczną dla tego gatunku przesadą. Również stosunki przedstawione w mandze nie wypadają najnaturalniej, ale taka konwencja. Dziewczyny różnią się czymś więcej niż rozmiarem piersi, można je poznać po kształcie oczu, karnacji, a ich buźki są naprawdę ładnie, choć jest jedna bohaterka – zielonowłosa, dawna wiedźma-mentorka, której twarz straszy. Jest jakaś nieproporcjonalna, rzęsy zbyt wyraźnie zaznaczone, wręcz karykaturalne. Mimo iż bohaterki przez lwią część czasu paradują w stroju Ewy, kiedy zdarzy się, że jakimś cudem są ubrane, widać, że autor przyłożył się do wymyślania ich ciuszków i miło na nich zawiesić oko. Co mnie osobiście bardzo się spodobało, to sposób, w jaki Yamatogawa rysuje żeńskie narządy płciowe.


Tak się złożyło, że Witchcraft to moja pierwsza manga od Yumegari, nie miałam więc wcześniej styczności z ich wydaniami. Tomik ma całkiem spory format, minimalnie większy od dużych wydań Waneko, ale widocznie mniejszy od tych JPFu i Hanami. Okładka wystarczająco sztywna, by dobrze się czytało, lecz dla mnie okładka zawsze może być twardsza, człowiek mysza. Na okładce siedzi sobie obwoluta, niestety, w wielu przypadkach trochę źle zagięta. Pod nią mamy biel z czarnymi napisami, wygląda to elegancko. W środku dostajemy łącznie trzy kolorowe kartki, jedną na początku, a pozostałe w siódmym rozdziale, akurat w trakcie bardzo interesującej, ekhem, akcji. Papier w porządku, klejenie w porządku, druk w porządku, choć czernie i szarości mogłyby być minimalnie bardziej wyraziste. Co mnie boli, to to, że kadry zostały często solidnie poucinane i dużo fragmentów obrazków, wypowiedzi lub onomatopej.

Zawsze ciekawiło mnie, jak przedstawiałoby się polskie tłumaczenie wydanego hentai. O dziwo wypadło całkiem dobrze, nie zauważyłam jakichś błędów, brzmi też naturalnie. Wszystkie onomatopeje zostały przetłumaczone, hurra! Wydawnictwo popisało się świetną inwencją twórczą, oprócz klasycznego wsuw, na kartach komiksu znajdziemy również przyduś, łaps, rozchyl, pręż, miź i trochę innych cudeniek. Podczas lektury zauważyłam jedną literówkę, na stronie 194 zamiast sprawić jest sprawdzić. Zaskoczyła mnie trochę ilość różnych czcionek stosowanych w tomiku, ale było to zaskoczenie w pełni pozytywne, ponieważ uważam, że zostały dobrze dobrane do okoliczności i są czytelne.


Jeśli mowa o pozycjach, w których erotyka tańczy i śpiewa, nie można zapomnieć o kwestii cenzury. Z przyjemnością mogę powiedzieć, że w naszym wydaniu żadnej cenzury nie doświadczymy, wszystko jest pokazane wyraźnie i dobitnie. Wycięto kilka kadrów, ale to nie z powodu złej woli wydawnictwa, czy kogokolwiek innego, lecz z powodu polskiego prawa, przedstawiały one bowiem postacie w zbyt młodym wieku w kontekście erotycznym. Według mnie manga wiele na tym nie straciła, a wydawnictwo i fandom mogło stracić wiele na owych kadrów pozostawieniu. Nie potrzeba nam rozpraw i jeszcze gorszego PRu.

Kiedyś, w poszukiwaniu mangi z wątkiem nadprzyrodzonym, trafiłam na pewien bardzo popularny tytuł, który bardzo eufemistycznie można by określić jako erotyczny. Nawet przez myśl mi wtedy nie przeszło, że pewnego dnia będę trzymać w ręce jego polskie wydanie, bo mangi hentai w naszym kraju były po prostu nieobecne. Do tej pory jedyni przedstawiciele tego nurtu to Miłość krok po kroku, której dziesięć tomów wydało Waneko, oraz doujinshi Pani Willi, niezaliczające się do najlepszych. Wiadomość, że Yumegari zamierza wydać pełnokrwiste hentai, spotkała się z niedowierzaniem, swoją drogą, wypuszczenie newsa w Prima Aprilis było niezłym trollem. Po latach hentajowej posuchy otrzymaliśmy Witchcrafta, który, choć w wyższej cenie niż przeciętny tomik, osiągnął wysokie wyniki sprzedażowe.


Może oznacza to, że eromangi na dobre zagnieżdżą się na polskiej ziemi? Jeszcze niedawno nikt nie uwierzyłby w taką możliwość, tymczasem na naszym rynku dzieją się cuda, wydawnictwa zapowiadają kolejne light novel, fani otrzymują wytęsknionego Berserka, zaczyna się coś dziać w kwestii girls love i dostajemy Witchcrafta – całkiem niezłego hentajca, który może nie jest wybitny, ale na pewno niepozbawiony zalet i dobrze znany w światowym fandomie.


https://mangowa-norka.blogspot.com/

Pamiętacie Bible Black? Jeśli należycie do miłośników hentai, to otrząśniecie się z oburzeniem, bo niemożliwe, żeby nie znać żelaznej klasyki tego specyficznego gatunku. Jedna z części tego cyklu została nawet swego czasu wydana w Polsce, co wyraźnie świadczy o jej popularności. Teraz w naszym kraju ciężko o jakiekolwiek pozycję w tych tematach, czy to o mangę, czy anime....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

Czemu nie da się wystawić oceny ujemnej...

Czemu nie da się wystawić oceny ujemnej...

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ostatni tom z serii, niestety, niezbyt dobry. Największą słabością jest chyba główna bohaterka – odnosi się wrażenie, że w tym tomie wylała z siebie taką ilość łez, że mogłoby z nich powstać jeziorko. Do tego, mówiąc krótko, zachowuje się coraz bardziej głupio i w zasadzie staje się nieciekawa. W książce, gdzie podejmowany jest temat wartości kobiet, można by było spodziewać się, że bohaterka będzie umiała odgryźć się obrażającym ją osobom lub chociaż starać się udowodnić im, że nie mają racji. Tymczasem bohaterka przez większą cześć czasu nie robi nic, a w konfrontacji milczy niczym głaz.
Dobrze przynajmniej, że wszystkie zawiłości fabularne znajdują wyjaśnienie, nie ma wątków niezakończonych, wszystko jest w miarę logiczne. Gargulec całkiem miły.
Zakończenie jest po prostu zbyt szczęśliwe – nie wystarczy, by wszystko się udało, teraz modne jest, żeby miłość dosłownie trwała wiecznie. O ile do niektórych książek to pasuje, jest wręcz istotnym motorem napędowym fabuły, tutaj się nie sprawdza, po prostu nie pasuje.

Ostatni tom z serii, niestety, niezbyt dobry. Największą słabością jest chyba główna bohaterka – odnosi się wrażenie, że w tym tomie wylała z siebie taką ilość łez, że mogłoby z nich powstać jeziorko. Do tego, mówiąc krótko, zachowuje się coraz bardziej głupio i w zasadzie staje się nieciekawa. W książce, gdzie podejmowany jest temat wartości kobiet, można by było...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Im dalej, tym gorzej. Cykl powinien skończyć się gdzieś w okolicy ,,Kalamburki", potem dostajemy takie cuda jak dziewięciolatek o mentalności zgorzkniałej staruszki, natłok błędów logicznych i psychologicznych, rozpychanie książki na siłę i w zasadzie jedną wielką niespójność wszystkiego.

Im dalej, tym gorzej. Cykl powinien skończyć się gdzieś w okolicy ,,Kalamburki", potem dostajemy takie cuda jak dziewięciolatek o mentalności zgorzkniałej staruszki, natłok błędów logicznych i psychologicznych, rozpychanie książki na siłę i w zasadzie jedną wielką niespójność wszystkiego.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Czemu. Czemu to wydano. Jeszcze bardziej niż w ,,Wachlarzu" wychodzi to, że Bator nie jest z zawodu japonistą i często się myli. Rozdział o gejszach wręcz woła o pomstę do nieba. Jak można tak uparcie mylić oiran z gejszami nie mam pojęcia, przecież tu zabrakło jakiegokolwiek ,,riserczu". Mnóstwo okropnych błędów, powielanie utartych na Zachodzie nieprawdziwych stereotypów. W pierwszej części książki absurdów nie ma tak wiele, ale za to dwie ostatnie... Widać ogromny brak wiadomości o otaku, informacje są w większości błędne lub wypaczone. Autorka nijak sama nie poznała tego, o czym pisze. W wielu miejscach jej dociekania są tak dalekie od prawy, jak w opisie psychiki fujoshi, że ręka sama wędruje do czoła. Widać mieszkanie w Japonii nie oznacza zyskania rzetelnej wiedzy o niej, tak jak i imigranci z na przykład Rosji nie wiedzą, jak to dokładnie było z Marią Antoniną i co dokładnie robi dana subkultura. Achy i ochy nad Murakamim przemilczę, bo jego fenomen pozostaje dla mnie niezrozumiały. Ja uwielbiam Stanisława Lema, ale potrafię wypowiadać się o jego dorobku obiektywnie i go skrytykować, kiedy jest taka potrzeba. Książkę odradzam w zasadzie wszystkim, a już zwłaszcza osobom, które chcą dowiedzieć się czegoś o Japonii. Lepiej poczytać Rafa Tomanskiego. ,,Rekina" mogą poczytać sobie osoby, które posiadają już jakąś wiedzę o Japonii i jej kulturze, zwłaszcza popkulturze, i to wiedzę pochodzącą z bardziej rzetelnych źródeł.

Czemu. Czemu to wydano. Jeszcze bardziej niż w ,,Wachlarzu" wychodzi to, że Bator nie jest z zawodu japonistą i często się myli. Rozdział o gejszach wręcz woła o pomstę do nieba. Jak można tak uparcie mylić oiran z gejszami nie mam pojęcia, przecież tu zabrakło jakiegokolwiek ,,riserczu". Mnóstwo okropnych błędów, powielanie utartych na Zachodzie nieprawdziwych stereotypów....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jedna z najbardziej szkodliwych książek, jakie kiedykolwiek czytałam w całym swoim życiu. Jestem ciekawa, ile osób umrze lub podupadnie na zdrowiu po zastosowaniu się do tych ,,cudownych" rad. Ale to w sumie dobrze, zadziała dobór naturalny. Zastanawia mnie zwłaszcza jedno – jakim cudem jakakolwiek redakcja przepuściła to coś? Przecież tam są zawarte najczystsze kłamstwa – zatrzymywanie okresu siłą woli? Kwas cytrynowy źródłem zła i nie ma go w cytrynach (8% masy cytryny to kwas cytrynowy, jest niezbędnych przenośnikiem w cyklu Krebsa, nijak nie może być szkodliwy)? Jedz same owoce? Pracuj do śmierci, jeśli chcesz iść na emeryturę, to jesteś leniem? Nie jedz mięsa, jedz owoce, co z tego, że będziesz mieć deficyt białka? Nie chodź do lekarza, bo on się nie zna? Omijaj szerokim łukiem apteki? Każdy lek to zło? A w ogóle – CHEMIA GŁUPCZE! Serio? Serio!? SERIO?!?! Nie. Nie jestem w stanie uwierzyć, że jakikolwiek człowiek na świecie może tak ignorować fakty i stworzyć sobie własny świat do takiego stopnia i w dodatku jeszcze wciągać do niego niewinnych ludzi. Nie. Przy tej książce bełkot komisji Antoniego Macierewicza zmiksowany z bełkotem komisji Beaty Kempy wydaje się być zbiorem kryształowych mądrości. Krótko mówiąc, Pawlikowska wyznaje chyba prostą zasadę – nie znaj się na niczym, wypowiadaj się o wszystkim.

Jedna z najbardziej szkodliwych książek, jakie kiedykolwiek czytałam w całym swoim życiu. Jestem ciekawa, ile osób umrze lub podupadnie na zdrowiu po zastosowaniu się do tych ,,cudownych" rad. Ale to w sumie dobrze, zadziała dobór naturalny. Zastanawia mnie zwłaszcza jedno – jakim cudem jakakolwiek redakcja przepuściła to coś? Przecież tam są zawarte najczystsze kłamstwa –...

więcej Pokaż mimo to