-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać189
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik11
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2019-02-10
2018-07-18
Wiecie jak wielkiej rozpierduchy narobiły czytelnikom książki Sarah J. Maas. Jak nie w jednej, to w drugiej trylogii zakochały się tysiące czytelników na całym świecie. Osobiście bardziej jestem za Dworami, co nie zmienia faktu, że uwielbiam naprawdę mocno obie serie. Ale po przeczytaniu już dwóch tomów trylogii od Erin Beaty wiem, że właśnie nastąpiła detronizacja. Bo porównując książki obu autorek, to jednak Maas wychodzą na dosyć naiwne. Niby bohaterowie starsi, a dojrzałością wygrywa drużyna Beaty. Ale nie tylko o to się rozchodzi. Maas się cacka z bohaterami. Niby tu im nadszarpnie czegoś, tu zrani, ale ostatecznie wszyscy są cali, zdrowi i błyszczący. Erin Beaty ma pokaleczonych, ma zranionych i cierpiących. Pomijając kwestie gatunkowe, Maas oferuje lanie wody i kolorowy pyłek, gdzie Beaty krew, pot i łzy.
here comes my new Queen and she slays!!!
http://ravenstarkbooks.blogspot.com/2018/07/the-traitors-ruin-pocaunek-szpiega.html
Wiecie jak wielkiej rozpierduchy narobiły czytelnikom książki Sarah J. Maas. Jak nie w jednej, to w drugiej trylogii zakochały się tysiące czytelników na całym świecie. Osobiście bardziej jestem za Dworami, co nie zmienia faktu, że uwielbiam naprawdę mocno obie serie. Ale po przeczytaniu już dwóch tomów trylogii od Erin Beaty wiem, że właśnie nastąpiła detronizacja. Bo...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-03-22
goddammit.
https://www.youtube.com/watch?v=mruTMrwAogE&t=865s
goddammit.
https://www.youtube.com/watch?v=mruTMrwAogE&t=865s
2018-02-17
Ja przepraszam bardzo za wyrażenie, ale CO TO BYŁO DO JASNEJ CHOLERY. CO. NO CO. JAK JA SIĘ MAM NIBY PO TYM TERAZ POZBIERAĆ. JAK JA MAM SIĘ WZIĄĆ ZA JAKĄKOLWIEK INNĄ KSIĄŻKĘ. JAK JA MAM NIBY WYTRZYMAĆ DO PREMIERY KOLEJNEGO TOMU. Jestem w stanie agonii emocjonalnej. Obecny status - oficjalnie zdycham.
Jakbym dostawała złotówkę za każdym razem, kiedy moja intuicja wyłapuje mi książkę, po której mam kaca większego niż jestem sobie w stanie z nim poradzić, to dzisiaj byłabym milionerką. Dobra, może nie aż tak, bo miliona książek jeszcze nie przeczytałam, ale, hej, doceńcie metaforę. Jezu. Za wzięcie się za napisanie tej recenzji powinnam dostać Nobla. Chociaż obawiam się, że jedyne, zbliżone kolorami do okładki, co mogę otrzymać po lekturze Bad Boy's Girl, to żółte papiery. Generalnie to siedzę sobie tutaj nawet nie na wpółprzytomna i próbuję wydusić z siebie jakieś w miarę zrozumiałe zdania, obiecując sobie, że jak się z tym uporam, będę mogła poświęcić wieczór na stalkowanie autorki, jej kolejnych książek, bohaterów, premier na całym świecie, polskiego wydawnictwa i wszystkiego. No to chyba upłynie mi na tym trochę więcej niż kilka godzin.
Uch, dobra, wyluzujmy, głęboki oddech i inne pierdoły, weź się w garść. Okej. No więc główna bohaterka, Tessa, za kolorowo to nie ma. Sytuacja wygląda tak, że wielce szanowna pani cheerleaderka, Nicole Ameba (czy tam Andrea) Bishop, kiedyś jej najlepsza przyjaciółka, od kilku lat dręczycielka, uprzykrza jej życie jak tylko może. I nie chodzi tylko o wredne żarciki, wypowiadane półgłosem, ale tak, by wszyscy usłyszeli, ani przezwiska. O nie. Nicole nie bawią takie "drobiazgi". Ona całą szkołę nastawiła przeciwko Tessie, niszcząc jej życie pod każdym możliwym względem, uniemożliwiając właściwie nawiązanie przyjaźni z kimkolwiek, usuwając z jej słownika coś takiego jak rozrywka, czy spotkania towarzyskie, imprezy. A jakby tego było mało, po kilkuletniej przerwie wraca Cole, czyli gość który dręczył Tessę zanim wzięła się za to Nicole. Aha, chyba nie wspominałam, że Cole jest bratem Jasona, chłopaka Nicole, w którym od lat zadurzona jest Tessa (o czym królowa paskud doskonale wie). Tak, strasznie to pomieszane. Dodatkowo Cole zachowuje się jak nie Cole. W każdym razie nie ten, którego zapamiętała Tessa, a on już się postarał, żeby wryć się dziewczynie w pamięć na wieki. Dzień po dniu upływa w rosnącym napięciu, Tessa czeka na wybuch bomby, kolejny żart Cole'a, a tu się okazuje, że on zaczyna się w stosunku niej zachowywać niemal... przyjacielsko. I co ma o tym myśleć dziewczyna, nad którą od małego, a w szkole średniej ze szczególnym okrucieństwem, się znęcano?
Sam fakt, że główna bohaterka przechodzi przez piekło w szkole średniej, nikomu nic nie robiąc, właściwie usuwając się w cień cienia, już jakoś na starcie przyciągnął moją uwagę. Część motywów w książkach mnie przyciąga, część zdecydowanie sprawia, że mówię książkom "nie", ale bycie dręczonym, życie w strachu przed każdym kolejnym dniem, koszmar wywoływany przez rówieśników - jakoś ten temat wyjątkowo mnie porusza. I nie, nie wystarczy go wrzucić do książki, żebym piszczała z zachwytów, ale odpowiednie przedstawienie problemu potrafi mnie kupić. A tutaj autorce to się udało. Przyznaję, widząc to "wattpad - 183 mln pobrań!!!" na okładce myślałam, że to będzie bardziej coś lekkiego, niewymagającego, owszem, może czarującego, ale nie tak głęboko, nie tak ryjąc po czytelniku emocjonalnie. A tutaj ja rżałam ze śmiechu na jednej stronie, żeby na kolejnej mrugać milion razy, żeby się nie poryczeć, bo tak bardzo chciałam dowiedzieć się, co wydarzy się dalej, czy autorka poleci na łatwiznę, czy bohaterowie zrobią coś meh, czy wydarzy się coś, co w ogólnym rozrachunku może i się spodoba, może i dosyć mocno, ale nie powali mnie na łopatki. Cóż, no tak się składa, że ta książka mnie powaliła, rozwaliła, zabiła. Tak, mentalnie czuję się martwa. Chociaż chyba nie, to byłoby zbyt piękne, wtedy nie czułabym bólu, który tak mnie teraz rozrywa. Kreacja postaci Tessy - podejście do niej z taką wprawą, zrobienie z niej tak fantastycznej narratorki, głównej bohaterki - to się Blair Holden absolutnie udało. Zresztą nie tylko ta postać, pozostałe także.
To, co mnie totalnie rozwaliło, ale tak totalnie, to jak bardzo nie jestem w stanie podejść do tej książki obiektywnie. Bo ona sprawiła, nie wiem kiedy, nie wiem jak (ale chyba już na wstępie), że przywiązałam się emocjonalnie, jak nie pamiętam kiedy. Ludzie, ja nawet przy trylogii Sary Wolf, Love me never, czy dylogii Cariny Bartsch, Lato koloru wiśni, tak się nie trzęsłam, tak nie przeżywałam. A to były cuda. Bad Boy's Girl? Jeśliby przyznawano jakieś książkowe Noble za rozwalające emocjonalnie young/new adult, to tutaj autorka powinna dostać ich kilka. Bo przysięgam, jeśli polscy czytelnicy nie docenią tej książki, jeśli ona nie narobi szumu i papki z serc i mózgów innych czytelników, to nie wiem... a nie, wiem, na pewno to zrobi. Kruci. Kruci kruci kruci. Coś czuję, że bez proszków na uspokojenie, to tu się nie obejdzie. Dlaczego mimo wylewania tu swoich żali wciąż mam ochotę się rozedrzeć, rozwrzeszczeć, jak wrzeszczę emocjonalnie; pobiegać po domu jak Kevin sam w domu? To boli. Ta książka boli. Proszę, zabierzcie to ode mnie. Nie, proszę, dajcie mi kolejne części. Dajcie mi kija do baseballa, żebym mogła pomóc niektórym co nieco.
Podczas lektury wciąż towarzyszyła mi myśl, w jakim kierunku to może zmierzać, jak się zakończyć, czy gdzieś autorka mnie jednak nie zawiedzie. W sensie, nie zrozumcie mnie źle, nie jestem masochistką i nie prosiłam się o ten ból. Ale cały ten sarkazm, całe to ukrywanie się za przekomarzaniem się, ataki paniki, przerażenie... ja po prostu wysiadam. Wy-sia-dam. A cykałam się na początku, czy to może jednak nie będzie książkowa klapa. Bo, halo, dosłownie chwilę wcześniej uporałam się z jedną powieścią, która była dwa razy cieńsza, miała większą czcionkę i marginesy, a tak mnie wymęczyła. Ale jak tylko zabrałam się za książkę Blair Holden? No ja dziękuję bardzo.
Kolejna rzecz, którą ze złamanym serduchem, ale wciąż, uwielbiam, to że nie było tak, że mamy cięte dialogi, ale maślaną narrację. Albo maślane dialogi, a ciętą narrację. Albo wszystko utopione w masełku. Jak były sarkastyczne wymiany zdań, tak ta sama bohaterka była naszą narratorką, nie było rozjazdu osobowości, jak to często bywa. Chryste, ta książka jest istnym zaprzeczeniem maślanej nastoletniej opowiastki, po której chce się rzygać.
No to teraz mogę mówić, że jestem fanką, a nawet psychofanką, Holden. Ale nie Kim, o nie, tylko Blair. Ta pani idealnie wprowadza czytelnika w obrany przez siebie nastrój, z miejsca przekupuje. Przecież ja do końca życia się z tego nie pozbieram. I dlaczego nie dostałam karty vip na chusteczki z egzemplarzem?! W ogóle zabawne, taa, boki zrywać, że podkusiło mnie, żeby przeczytać tę książkę, znaczy zgodzić się na nią, jakieś 2 miesiące temu. I jak teraz na dniach sobie o niej przypomniałam, czy faktycznie do mnie przyleci, to tego samego dnia przybył kurier z paczką. I coś mnie podkusiło, żeby z miejsca się za nią zabrać. No świetna historia, prawda? Ubaw po pachy i serce trzy metry pod ziemią.
Wiem, że pewnie milion myśli i skojarzeń jeszcze przyjdzie mi do głowy po naciśnięciu magicznego guziczka "opublikuj", ale nie będę Was dłużej męczyć moim wywodem. Po prostu sami weźcie się za Bad Boy's Girl i przekonajcie się, dlaczego nawet po lekturze chce mi się histerycznie płakać. Radość, smutek? Tak, te emocje autorka cholernie dobrze tu wyważyła. Moje gratulacje.
http://ravenstarkbooks.blogspot.com/2018/02/bad-boys-girl-recenzja.html
Ja przepraszam bardzo za wyrażenie, ale CO TO BYŁO DO JASNEJ CHOLERY. CO. NO CO. JAK JA SIĘ MAM NIBY PO TYM TERAZ POZBIERAĆ. JAK JA MAM SIĘ WZIĄĆ ZA JAKĄKOLWIEK INNĄ KSIĄŻKĘ. JAK JA MAM NIBY WYTRZYMAĆ DO PREMIERY KOLEJNEGO TOMU. Jestem w stanie agonii emocjonalnej. Obecny status - oficjalnie zdycham.
Jakbym dostawała złotówkę za każdym razem, kiedy moja intuicja wyłapuje...
2018-01-05
Odpowiednia dawka humoru, tragedii i siły. To jest coś, co tak często jest przez autorów wyolbrzymiane. Kreują [teoretycznie] z pozoru kruchych bohaterów, ale z drugiej strony niesamowicie silnych i wytrwałych, w dodatku z ciętym językiem. Bullshit. Dużo gadania, mało działania. Gdyby autorzy tego nie zasugerowali, pewnie nikt by tych bohaterów tak nie określił, bo to w istocie prawdziwe mamałygi, rzucające żartami z kiosku. A w książkach Sary Wolf wszystko ma swoje odzwierciedlenie w praktyce, co sprawia, że są tak realistyczne. Twarde podejście do życia, nie wspominając o ładunku emocjonalnym jaki zawiera trylogia i masa innych aspektów, za które można serię pokochać. Remember me forever jest godną książką jeśli chodzi o kontynuację poprzednich, jak i świetnym zakończeniem. Choć z pewnością będę tęsknić.
całość recenzji na http://ravenstarkbooks.blogspot.com/2018/01/remember-me-forever-recenzja.html
Odpowiednia dawka humoru, tragedii i siły. To jest coś, co tak często jest przez autorów wyolbrzymiane. Kreują [teoretycznie] z pozoru kruchych bohaterów, ale z drugiej strony niesamowicie silnych i wytrwałych, w dodatku z ciętym językiem. Bullshit. Dużo gadania, mało działania. Gdyby autorzy tego nie zasugerowali, pewnie nikt by tych bohaterów tak nie określił, bo to w...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-11-12
Fenomenalna książka, która z pewnością pojawi się w topce książek przeczytanych przeze mnie w 2017. roku. Choćbym musiała z zestawienia wywalić ACOWAR od Sarah J. Maas, Pocałunek Zdrajcy się w nim pojawi. To niesamowite jak bardzo przemyślana, jak dopracowana jest ta powieść. A to, w gruncie rzeczy, przecież "tylko" młodzieżówka. Cóż, bohaterowie wyszli bohaterce porządniej, wyżej inteligencją niż niejedna postać z książek rzekomo dla starszych czytelników. Uwielbiam każdy detal powieści Erin Beaty. Byłam już gotowa złamać swoje postanowienia i kupić kontynuację w oryginale, a tu się dowiaduję, że za granicą drugi tom wychodzi dopiero w maju. Ale jak to, ja się pytam?! Kto mi zapłaci za psychoterapeutę do tego czasu?
Autorka znalazła doskonały sposób, żeby mnie kupić w 100%, a nawet w 110%. Treściowo tutaj wszystko śmiga. Akcja pędzi non stop, czytelnik nie ma kiedy zebrać szczeny z podłogi, nie mówiąc w ogóle o jakiekolwiek sekundzie nudy. To istna petarda. Wiecie, że ja uwielbiam takie swoiste światy przedstawione w młodzieżówkach, trochę fantastyki (chociaż tu jeszcze żadne magiczne moce nie wchodzą w grę, bardziej chodzi mi o rzeczywistość), jakieś królestwa, walki polityczne, intrygi, a przede wszystkim, diabelnie inteligentni bohaterowie. Że jest o czym czytać, jest o czym spekulować (chociaż od razu wam powiem, że na nic starania, tu się nie da przewidzieć pewnych spraw). Sage, która nie jest kolejną ciepłą kluchą, a swoimi detektywistycznymi umiejętnościami przewyższa niejednego wojskowego, Darnessa, która jest kolejną badass, tym razem w wersji ze trzy razy starszej od Sage, Ash, rozpierniczający wszystko jak leci. Nawet te czarne charaktery potrafią myśleć (wiem, jak to brzmi, ale serio, ile razy czytaliście o niby wielkich złoczyńcach, a przy pierwszej lepszej okazji dali się przechytrzyć nastolatce?). Intryga goni intrygę, tu knucie, tam spiskowanie, chłodna analiza i dramatyczne wyjścia... moje uszanowanie. Nie mam pojęcia, co autorka wykombinuje w kolejnych tomach, ale już jestem przerażona, a jednocześnie niesamowicie podekscytowana.
całość na http://ravenstarkbooks.blogspot.com/2017/11/pocaunek-zdrajcy-recenzja.html
Fenomenalna książka, która z pewnością pojawi się w topce książek przeczytanych przeze mnie w 2017. roku. Choćbym musiała z zestawienia wywalić ACOWAR od Sarah J. Maas, Pocałunek Zdrajcy się w nim pojawi. To niesamowite jak bardzo przemyślana, jak dopracowana jest ta powieść. A to, w gruncie rzeczy, przecież "tylko" młodzieżówka. Cóż, bohaterowie wyszli bohaterce...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-08-13
[...]
W powieściach new adult, young adult, obyczajówkach, etc., są pewne, jak to nazywam, "tanie chwyty", żeby wydobyć z czytelnika żal, współczucie i ogółem miłość do powieści. (Co dla mnie momentami podchodzi pod manipulację). Jakieś wielkie dramaty, ale takie naprawdę graniczne; rak głównego bohatera, czy u kogoś mu bliskiego, śmierć, gwałty, terrory, gnębienie, fizyczne/psychiczne znęcanie się, dosłownie wszystko, co, teoretycznie, ma wywołać reakcje "o jeju jeju, jaki/a biedny/a!". Zauważyłam to już wielokrotnie, gdzie autorzy ani stylistycznie nie powalają, ani to, co chcą przekazać nie jest dopracowane, czy w ogóle warte uwagi. Stylistycznie, fabularnie wszystko leży, ale BUM, rzucą hasło "rak" i już każdy ma się zachwycać. Ale nie u Brittainy C. Cherry. Jej proza to istne cudo pod względem treści, pod względem stylu pisania i dopracowania wrażliwości. Ona nie potrzebuje sięgania po tragedie, ona potrafi najprostszymi życiowymi "dramatami" rozwalić czytelnika na łopatki, nie łapiąc za kark i nie zmuszając "patrz, czytaj, lituj się"; wszystko jest delikatne jak piórko, "spójrz, jeśli chcesz, on/a też cierpi".
Trzęsło mną po lekturze. Dosłownie ręce mi chodziły, cała się trzęsłam, jakby ktoś mnie podpiął do prądu. Bohaterowie, ich historia, historia autorki - doceniam tak mocno. To jest ten typ powieści, gdzie nawet nie patrzę na numerację stron, gdzie nie sprawdzam, ile do końca rozdziału. Czasami gdy książka mnie porywa, to mimo wszystko jestem obecna w świecie realnym. Przy książkach Cherry ja całkowicie daję się porwać, to nie jest już czytanie, to jawne halucynacje, od których nie potrafię się oderwać, wciąż przyczepiona do historii.
Uwielbiam, doceniam, szanuję mocno. Maggie May Riley za walkę, nawet w tych najcięższych chwilach. Brooksa za nieustanność. Ich oboje za wspieranie się, bycie siłą dla siebie nawzajem. Calvina i Cheryl, tatę Maggie i Katie, za bycie rodziną. Panią Boone za bycie najbardziej uroczą i kochaną wrociółką Maggie. I przede wszystkim autorkę, za podzielenie się z czytelnikami swoją historią, częścią samej siebie.
[...]
całość na http://ravenstarkbooks.blogspot.com/2017/08/woda-ktora-niesie-cisze-recenzja.html
[...]
W powieściach new adult, young adult, obyczajówkach, etc., są pewne, jak to nazywam, "tanie chwyty", żeby wydobyć z czytelnika żal, współczucie i ogółem miłość do powieści. (Co dla mnie momentami podchodzi pod manipulację). Jakieś wielkie dramaty, ale takie naprawdę graniczne; rak głównego bohatera, czy u kogoś mu bliskiego, śmierć, gwałty, terrory, gnębienie,...
2017-06-21
Jak to jest, że książki, na które czekam z przeogromiastą niecierpliwością, których zbliżająca się premiera spędza mi sen z powiek, przez które fangirluję jak chomik na sterydach recenzuję najpóźniej? To znaczy, może nie najpóźniej, ale skoro powieść przychodzi do mnie w okolicy premiery, to zaraz jak ją skończę czytać powinnam się brać za pisanie recenzji, prawda? A tu już ponad miesiąc od premiery minął, a ja dopiero będę się z wami dzielić wrażeniami na temat piątego tomu serii Szklany Tron. Szalone co? Ale ujmę to tak, niektóre książki faktycznie lepiej recenzować jak najprędzej, a w sumie większość książek (przynajmniej jeśli chodzi o mój beznadziejny przypadek). Ale są też takie książki, po których trzeba odparować. Po których emocje się utrzymują i wspomnienia z lektury są nadal jak żywe nawet po kilku tygodniach, miesiącach. Po prostu książki, których nawet najdrobniejszych fragmentów się nie zapomina. I właśnie do tego typu powieści należy Imperium Burz.
Chryste Panie, przysięgam, kiedyś coś zrobię Sarze J. Maas. Chyba wyślę jej pudło pełne czekoladek, żeby ciśnienie podskoczyło jej na jeszcze wyższe obroty i żeby pisała dalej tak genialne teksty. Kocham tę kobietę. I jej postacie. No, prawie wszystkie (wszystkie ze względu na poziom wykreowania, ale nie wszystkie ze względu na charakter, ma się rozumieć). Okej, w piątym tomie już nie ma czasu na cackanie się i klepanie po główce. Po tym, co się stało z Adarlanem w Królowej Cieni sprawy wskoczyły na jeszcze wyższy poziom. Tu już nie chodzi o to, czy Aelin podoła walce z jednym czy z drugim, czy wybierze tego czy tamtego lovelasa; tu już się ważą losu królestwa. Więc trzeba schować dumę do kieszeni, czasami, jeśli trzeba, ugryźć się w język i mieć na uwadze własną odpowiedzialność. Bo każdą jedną złą decyzję niewinni ludzie, rodacy Aelin, jej bliscy mogą przypłacić życiem.
To jest fabulouuuuss. A byłam w takim strachu! Mówię całkowicie poważnie. Czekałam razem z innymi fanami Maas na premierę piątej części w oryginale, w sumie nie planowałam jej kupować po angielsku; tak, często mam na to ochotę, zwłaszcza przy kontynuacjach książek, które trafiły w mój gust, ale po raz kolejny przekonałam samą siebie, że wytrzymam do polskiej premiery, tyle książek mam na półce nieprzeczytanych, że zanim w Polsce pojawi się Imperium Burz, to akurat kilka przeczytam i czas zleci. Decyzja podjęta, ale czekałam jak pod kablem z wysokim napięciem, na pierwsze opinie czytelników. I tak jak przeważnie słyszałam przy kolejnych tomach, że Szklany Tron jest coraz lepszy, że z wow, robi się wowow, etc., tak tutaj się zaniepokoiłam, bo sporo osób pisało, że jest rozczarowanych, tym, tamtym, zakończeniem, że w ogóle nie jest to to czego się spodziewali. I jak tu się nie przestraszyć po takich recenzjach? Nie największa, ale jako taka niepewność się pojawiła.
Biorąc pod uwagę wzrost objętości kolejnych tomów serii można by się spodziewać, że piątka przebije 1000 stron. A dla mnie już Dziedzictwo ognia było spore. Nie wiem jak jest z wami, ale dla mnie idealna objętość książki to 300-500 stron z przyzwoitą wielkością czcionki, nie za drobna, nie za duża. Takie książkowe grubaski trochę mnie do siebie zniechęcają. A jednak Sarah J. Maas i na tym polu potrafi mnie owinąć sobie wokół paluszka i ani się obejrzę, a książkę mam przeczytaną. Nie wiem, czy mam się jej bać, czy się cieszyć z tego faktu.
Autorka świetnie kreuje postaci drugoplanowe. Po tych pięciu tomach już takim "standardem" jest, że z niecierpliwością śledzę losy Aelin czy Rowana. Ale, o rajuśku, jak nagle zaczęłam kibicować Lorcanowi w tej części, rozdziały z nim z cudowną Elide to życie. Nie wiem, czy nie cieszyłam się nimi nawet bardziej niż tymi z Aelin. Oczywiście te z Aedionem i Lysandrą też świetne, chociaż jak oni, to i Aelin i reszta, bo jednak przebywali razem, więc siłą rzeczy... Za to chyba jestem jedną z niewielu osób, które nie trawią Manon. Po prostu nie, to nie bohaterka dla mnie. I to nie tak, że jej nie lubię, że czymś mi zalazła za skórę. Tylko jakoś nie rozumiem zachwytów nad nią. Rozdziały z nią w poprzednim tomie czytałam bardziej z przymusu, byleby przebrnąć do części z innymi bohaterami. Tutaj było trochę lepiej, skoro Manon znajdowała się wśród głównych bohaterów, ale mimo wszystko, jakoś nie specjalnie mnie interesowało, co tam u niej się działo, jak dla mnie mogłoby jej nie być w tej serii. (Nie bijcie, wolałabym więcej Elorcan XD). Do Doriana mam sentyment od pierwszego tomu i tutaj wciąż go uwielbiam, za to Chaola po prostu nie mogę. Żyłka mi kiedyś pęknie przez niego. Tak jak Manon działa na mnie neutralnie, może tam sobie żyć, ale też nie musi, tak Chaola mam ochotę własnoręcznie udusić. Taka ciepła klucha, z tym że wcale nie taka ciepła, bo to co wygaduje i to co robi budzi we mnie wszystko to, co najgorsze. Naprawdę nie mam pojęcia, jak ktokolwiek może po tym tomie pałać do niego choć odrobiną sympatii. I, serio, Saro, kolejny tom w całości poświęcony jemu? Gdzie w tym sens?
Właśnie, już nie podoba mi się nadchodząca kontynuacja. Chce autorka pisać o najgorszym bohaterze, proszę bardzo, ale niech robi o takich nowelki, a nie standardową kontynuację mu poświęcać, przez którą będzie musiał przebrnąć każdy, kto chce poznać zakończenie serii. Tak jak Maas kocham, tak szósty tom z Chaolem na świeczniku - to dla mnie za dużo, przegięcie, fatalna decyzja i w ogóle dupa. Mam nadzieję, że to będzie w stylu dotychczasowych tomów, rozdziały o danych bohaterach przeplatane ze sobą, wszystko w narracji trzecioosobowej (po Chaol w pierwszoosobowej narracji = mój zgon na miejscu).
Ale wracając do Imperium burz. Książka nie pobiła poprzedniczek, tak jak to było z wcześniejszymi tomami. Może była troszkę słabsza, ciężko mi ocenić, kiedy już mam do serii taki sentyment, że obiektywizm szwankuje. I nie, nie jestem fanką zakończenia, no bo kto jest. Co nie oznacza, że nie czytałam powieści z przyjemnością. Czasem było słabiej z akcją, czasami ciśnienie naprawdę podskakiwało, w gruncie rzeczy się nie zawiodłam. Ale mam nadzieję, że autorka wynagrodzi ten feralny szósty tom z Chaolem cudnym siódmym i ostatnim. Ciężko będzie się pożegnać z serią, ale nie chciałabym większej ilości tomów, to już by było wymuszone rozciąganie.
Wciąż nie potrafię napisać poprawnej recenzji o długo wyczekiwanej powieści, ale może właśnie tak ma być. Może kiedyś się tego nauczę. W każdym razie jeśli ktoś się jeszcze nie zabrał za serię, to polecam mocno. Myślałam, że ja jestem ostatnią osobą, ale może został ktoś jeszcze. Warto. Akurat zdążycie nadrobić pięć tomów do zbliżającego się serialu (swoją drogą mam nadzieję, że wkrótce poznamy więcej szczegółów).
http://ravenstarkbooks.blogspot.com/2017/06/imperium-burz-recenzja.html
Jak to jest, że książki, na które czekam z przeogromiastą niecierpliwością, których zbliżająca się premiera spędza mi sen z powiek, przez które fangirluję jak chomik na sterydach recenzuję najpóźniej? To znaczy, może nie najpóźniej, ale skoro powieść przychodzi do mnie w okolicy premiery, to zaraz jak ją skończę czytać powinnam się brać za pisanie recenzji, prawda? A tu już...
więcej mniej Pokaż mimo to
Zabiło mnie. Serio. Bo z jakiego innego powodu miałabym zaraz po przebudzeniu sięgać po książkę i ją doczytywać, i pisać teraz recenzję zamiast zjeść najpierw śniadanie i ogarnąć się, żeby wyglądać jak człowiek, jeśli książka była słaba. Hmm? Jakieś pomysły, sugestie? Nie? To super. Cieszę się, że zgadzamy się już na wstępie, że ta powieść jest genialna, bo naprawdę ciężko pisze się recenzje na kacu książkowym. Także, hej, liczę na waszą wyrozumiałość - chyba sami wiecie jak to jest, kiedy książka was tak dobije, że myśli się, że już nic jej nie przebije, że nie wie się, czy w ogóle będzie się w stanie cokolwiek po niej przeczytać.
To było p r z e b o s k i e. Potrzebuję kolejnego tomu, niezwłocznie. Okej, to mogę już kończyć i uciekać do kąta, żeby pogodzić się z burzą piaskową made by emocje sponsored by autorka w spokoju? Bo naprawdę nie mam pojęcia, co logicznie poprawnego mogę napisać o Buntowniczce z pustyni. Jeśli w ogóle cokolwiek wspólnego z logiką może mieć ta recenzja. Wowowowowowowowowowowow (bo zwykłe "wow" to za mało). No bo, kurczę, co to było!
Niby mamy tutaj motyw drogi, czyli tak naprawdę podstawa fabuły to popularny schemat. Ale jak ktoś mi powie, że ta książka nie zaskakuje czytelnika, to nie wiem, gdzie on miał głowę, jak to czytał. Wowowowowowowowowowowow. Tak, równie dobrze mogłabym jeszcze odczekać kilka godzin, dni, żeby ta recenzja miała więcej sensu, więcej poprawności merytorycznej, ale co na świeżych przeżyciach, to na świeżych. Poza tym zdrowienie po kacu książkowym nigdy nie trwa tyle samo, więc równie dobrze mogłabym kwilić po książce dzień, co i miesiąc, a wtedy już mogłabym trochę pozapominać.
Amani, czyli nasza główna bohaterka, przed rokiem straciła matkę, którą powieszono za zabicie męża (ale nie ojca dziewczyny, przynajmniej nie biologicznego). Mieszkając u wuja z kilkoma żonami i kuzynostwem, które było tak liczne, że sama nie wiem, ilu ich tam konkretnie było, odkładała pieniądze (a co nie odłożyła, to ukradła), by wziąć udział w zawodach strzeleckich, wygrać je i dzięki nagrodzie pieniężnej dostać się do Izmanu, o którym jej matka snuła opowieści. I, hej, od razu mówię, to nie tak, że kapryśna Amani postanowiła sobie zrobić wycieczkę krajoznawczą. U despotycznego wuja się nie przelewało, a szczególnie w jej przypadku, w dodatku wuj postanowił wziąć sobie Amani jako kolejną żonę, a ona ani myśli być częścią społeczności, gdzie kobiety nie mają żadnych praw, zero prawa głosu, a masę obowiązków, z których głównymi są zadowalanie mężczyzn i rodzenie i wychowanie dzieci. Kiedy więc sytuacja na strzelnicy i po zawodach trochę się komplikuje Amani ucieka z zagadkowym obcokrajowcem. I wtedy zaczyna się p e t a r d a a a a. Żartowałam, petarda jest od samego początku.
Meh meh meh, jak ja kocham tę książkę. Czy mogę już zarabiać kokosy na szóstym zmyśle, który wskazuje mi genialne pozycje? Bo, poważnie, jeśli ktoś ma choć trochę zbliżony do mojego gust czytelniczy i jest chętny na dobre przepowiednie książkowe, to mogę otwierać biznes. Miałabym na kolejne zabójcze powieści i pewnie szybciej bym się sama wykończyła, ale nieważne. Wiesz, że jest źle, kiedy zaczynasz chodzić po pokoju i wyśpiewujesz pochwalne rymy częstochowskie na melodię każdej piosenki. Bo to jest takie cudowne i piękne.
To trzecia książka w pustynnym, dżinowym klimacie, jaką dorwałam w tym roku (o ile nie w ogóle). Chyba te największe boomy medialne mam już za sobą, czyli Gniew i Świt - fenomenalne, urocze, ale więcej statyczności i miłostek, chociaż też przeboskie; Zakazane życzenie, które, szczerze, nie porwało mnie szczególnie, a sam Aladyn to już w ogóle mi się w oczy nie rzucał (XD - totalnie przy nim), ale i nie było złe, więcej niż dobre, prawie bardzo dobre; a teraz właśnie skończyłam Buntowniczkę z Pustyni (jakbyście się tego nie domyślili to tych wszystkich zdaniach, tytule, okładce i w ogóle). Najbardziej dynamiczna z nich wszystkich, równie wciągająca co Gniew i Świt (przykro mi, nie potrafię powiedzieć o tej pozycji złego słowa), z całą pewnością obie te pozycje pojawią się w topce książek 2017-ego. Nieważne, jeśli dalej tak będzie z szóstym zmysłem, najwyżej ta topka będzie zawierać większość przeczytanych w tym roku książek, a co, rozciągnę ją, mogę.
Buntowniczka z pustyni jest wszystkim, czego może pragnąć miłośnik młodzieżówek (i nie tylko; miałam zamiar napisać, "czego ja mogłabym pragnąć", ale chciałam to ując tak, żebyście wiedzieli, że was też się to tyczy). Świetni bohaterowie, których losy śledzi się z zapartym tchem, akcja, która nie pozwala na oderwanie się od kart powieści, świat przedstawiony, który porywa już od pierwszych stron, nie czeka się połowy powieści, żeby się wszystko rozkręciło, tu już na początku zostajemy wrzuceni w wir emocji, zdarzeń, zagubienia, ratunku, wszystkiego. Uwielbiam tę książkę tak bardzo, że gdybym tylko miała na tyle wolnego miejsca, zrobiłabym jej ołtarzyk na osobnej półce.
http://ravenstarkbooks.blogspot.com/2017/06/buntowniczka-z-pustyni-recenzja.html
Zabiło mnie. Serio. Bo z jakiego innego powodu miałabym zaraz po przebudzeniu sięgać po książkę i ją doczytywać, i pisać teraz recenzję zamiast zjeść najpierw śniadanie i ogarnąć się, żeby wyglądać jak człowiek, jeśli książka była słaba. Hmm? Jakieś pomysły, sugestie? Nie? To super. Cieszę się, że zgadzamy się już na wstępie, że ta powieść jest genialna, bo naprawdę ciężko...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-05-22
2017-05-08
co to było, halo
Rhys. Cass. Az. Kallias. foxboy. Viviane. Varian. Amren. Archeron sis. Mor. Drakon. Miryam. Tarquin.
Suri <3 ;______;
co to było, halo
Rhys. Cass. Az. Kallias. foxboy. Viviane. Varian. Amren. Archeron sis. Mor. Drakon. Miryam. Tarquin.
Suri <3 ;______;
2017-04-29
2017-04-21
recenzja na kanale - https://youtu.be/-6xezC_70Ck :)
recenzja na kanale - https://youtu.be/-6xezC_70Ck :)
Pokaż mimo to2017-03-04
Czasami mimo wszystkich sił i jeszcze więcej chęci nie możesz podążać wedle ustalonego planu. Nie potrafisz. Bo nie jesteś w stanie zaplanować spontanicznych emocji i tego, czego w danej chwili będziesz potrzebować. Tak samo ja absolutnie nie spodziewałam się, że przeczytam Dręczyciela chwilę po odebraniu książki z rąk kuriera. Na raz.
Dobra, może nie zabrałam się za tę książkę tak dosłownie od razu. Byłam poza domem i dopiero dzień po dostarczeniu jej mogłam się jej przyjrzeć. Planowałam przeczytać ją po tym, jak uporam się z wcześniejszymi zobowiązaniami. Tak, i wytrzymałam jakieś 24 godziny. Stwierdziłam, że po prostu przeczytam kilka stron i sprawdzę, jak się powieść zapowiada, ale sęk historii tkwi w tym, że jej nie da się odłożyć, zanim nie dotrze się do ostatniej strony, do ostatnich słów. Ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że żałuję tego popołudnia z Penelope Douglas.
Książka zaintrygowała mnie już jakiś czas temu, kiedy przeglądałam lutowe zapowiedzi w poszukiwaniu tych najbardziej interesujących mnie pozycji, o których chciałam napisać na blogu. I naprawdę opis mnie przyciągnął. Przyjaciele, którzy z dnia na dzień stają się sobie obcy, ba, jedna osoba zaczyna wręcz dręczyć drugą? To było coś świeżego. Ale trzymałam się postanowień, by ograniczać się do tych "najpilniejszych" premier, nie szaleć z listą must read i z bólem odeszłam. Próbowałam się przekonać, że skoro żadne większe wydawnictwo się nie pokusiło o wydanie powieści, a przynajmniej nie takie, z którymi od długich miesięcy, jeśli nie lat, mam styczność, to może nie jest to nic szczególnego. Całe szczęście, że coś mnie tchnęło i skorzystałam z okazji, by jednak zagłębić się w lekturze od P. Douglas!
Nie byłam do końca pewna w jaką stronę pójdzie tutaj autorka, czy typowy romans, czy bardziej new adult. Oj, i poszła w tę najlepszą. Tate przyjaźniła się z Jaredem, jak z nikim innym. Do domów wracali właściwie tylko po to, by się przespać, coś zjeść, a później znów się spotykali i spędzali ze sobą całe godziny. Do czasu. Kiedy Jared miał czternaście lat jego ojciec, który porzucił rodzinę, gdy chłopak miał dwa latka, zaprosił go do siebie na wakacje. Po powrocie Jared nie przypominał dawnego siebie. Jakby wyjechał ukochany przyjaciel, troskliwy i przyjazny, a wrócił ktoś zupełnie mu przeciwny, chłodny, zdystansowany, okrutny. W dodatku zaczął dręczyć najbliższą mu osobę, ranił Tate wykorzystując wszystko, czego się o niej dowiedział, przez te wszystkie lata, ale ranił tak, jak ludzie potrafią najmocniej - słowami. Zastraszał ją, rozpuszczał podłe plotki. Co się stało z tym miłym chłopakiem z sąsiedztwa? Co mu się przydarzyło tamtego lata, że zmienił się nie do poznania?
W pewnym momencie Tate nie wytrzymała i wyprowadziła się na rok do Francji, uczęszczała do tamtejszej szkoły. Miała dość tego, że gdziekolwiek nie natknie się na Jareda, ten zmienia jej dzień w piekło, a ona kończy szlochając zrezygnowana i bezsilna. Jednak wróciła by ostatnią klasę skończyć w starej szkole. Nie żeby wróciła jako kompletnie inna nastolatka, ale ten rok dał jej trochę wytchnienia, nabrała choć trochę wiary w siebie i może nadal nie była ucieleśnieniem pewności siebie, ale już nie była takim wystraszonym chucherkiem.
Wow. To było coś niesamowitego. To takie new adult, które kocham, które nie jest bezsensownym i bezbarwnym "kopiuj, wklej", a zawiera taki ładunek emocji, że roznosi człowieka po całości. To pełna skrywanych przez lata emocji, natłoku tych złych i jeszcze bardziej nieprzyjemnych, historia o dwójce osób, o takiej przyjaźni, jaka zdarza się raz na sto. Czy spodziewałam się, że autorka kupi mnie już po pierwszych kilku stronach? Ani trochę! Owszem, miałam nadzieję na miłą odskocznię od stresujących dni, ale nawet nie odważyłam się pomyśleć, że to może być coś tak fantastycznego, taki rollercoaster!
W gatunku, gdzie nie ma takiej historii, której wersji nie widziałabym pod minimum kilkoma różnymi nazwiskami znalazłam coś świeżego, coś niezwykle wciągającego. To ten rodzaj lektury, po której ma się ochotę rozpowiadać i polecać ją każdemu, rodzinie, przyjaciołom, czy nawet nieznajomym na ulicy. Jeśli więc zaczepię pewnego dnia kogoś z was i bez zupełnego sensu krzyknę, że koniecznie musicie przeczytać Dręczyciela Penelope Douglas, to bądźcie, proszę, wyrozumiali. To powieść, o której mogłabym gadać i gadać i nigdy nie byłoby dość. Jestem pewna, że sporo rzeczy tutaj pominę, więc skracając do minimum: jeśli chcesz poczuć, to co ja, ten huragan, wystarczy, że po prostu przeczytasz książkę.
Bohaterowie skradli moje marne serducho, tak jak sama autorka, już na początku. Tate nie jest typową Mary Sue, nie jest jakąś bezbarwną cichą myszką, czy totalnie bezpłciową i irytującą dziewuchą. Jej postać, jak i wiele innych, nakreślona jest bardzo realistycznie, z uwagą. Nic nie jest proste, a jednak czytelnik z łatwością może ją zrozumieć i zechcieć stać się jej przyjacielem. Jared... koleś zagadka do samego końca. I, co baaardzo cenię we wszelakich powieściach, wciąż mamy te same postaci, nie tylko z nazwisk, ale i z duszy. Na kartach powieści widzimy zmiany, jakie w nich zachodzą, ale są stopniowe, bardzo precyzyjnie oddane, nie ma nielogicznych przeskoków z takiej w taką osobowość, jak to często bywa. Wiecie o czym mówię? Przyznajcie szczerze, w ilu powieściach na początku trafili wam się świetni bohaterowie, którzy z czasem przetransformowali się w ciepłe i nijakie kluchy? Tutaj mamy wszystko pięknie poprowadzone, Tate nie przeczy sama sobie, co dla mnie jest już niemal, przykrym, standardem w new adult.
Penelope Douglas trzyma w napięciu do ostatnich stron. Jaką ta kobieta ma siłę sprawczą! Przez Dręczyciela przepłynęłam w stosunkowo ekspresowym tempie, jeśli o moim przypadku mowa, ale na koniec zaczynałam nabierać podejrzeń. Zostało bodajże 30-40 stron do końca, ja byłam usatysfakcjonowana, ale coś mi nie grało. Co miałoby się jeszcze wydarzyć? Coś ona knuje... Bywa, że autorzy faktycznie około tyle stron poświęcają na zejście napięcia i lekkie zakończenie. I już zaczynałam się przekonywać do takiego postawienia sprawy, kiedy BUM. Znowu to zrobiła. Ziemia usunęła mi się spod nóg, zaczęłam wątpić we wszystko i we wszystkich, jak histeryczka czytałam po kilka razy poprzednie zdania i zastanawiałam się jak mogło do tego dojść. No way! Halo, policja, co to ma być?! Chyba przeżyłam nawet lekkie załamanie nerwowe. I wtedy jeszcze bardziej chciałam poznać prawdę, dobrnąć do końca, miałam nadzieję, że autorka nie przerwie tego, co zaczęła i wszystko się wyjaśni... Meh! I can't even. Co ta kobieta robi z czytelnikiem, który na new adult ma nawet specjalnie zawieszoną poprzeczkę dwukrotnie wyżej niż przy innych gatunkach...
Jak już byłam w stanie zapanować nad trzęsącymi się dłońmi poguglowałam trochę, chciałam się dowiedzieć, czy wiadomo już coś o kolejnym tomie, czy autorka zaczęła już prace na kontynuacją, bo na okładce Dręczyciela mamy wyraźnie napisane, że to seria, i przeżyłam kolejny szok. Książka miała premierę za granicą w 2013 roku. 4 LATA TEMU. Ja się pytam, jakim cudem przez tyle czasu nikt nie nabył do niej praw. Kochane Wydawnictwo Editio! Mam nadzieję, że szybko wydadzą kolejne tomy serii. Nie będę mówić o Colleen Hoover, bo jeśli dokładnie mnie śledzicie, to wiecie, że nie jestem jej fanką i nie rozumiem jej fenomenu. Może to kwestia dobrej promocji i dość popularnego wydawnictwa. Anyway, Penelope pisze po tysiąckroć lepiej i bardziej emocjonująco. Jeśli uwielbiacie Carinę Bartsch (Lato koloru wiśni, Zima koloru turkusu), K.A. Tucker (mi.n. Dziesięć płytkich oddechów) czy Elle Kennedy (seria Off-Campus) to zakochacie się w powieści Penelope Douglas. Dręczyciel to idealna pozycja dla takich, może nie antyfanów, ale sceptyków new adult jak ja. Piękna historia, przepiękne jej przedstawienie. Potrzebuję więcej. Jeśli szukacie pozycji, z którą oficjalnie wejdziecie z przytupem w nową porę roku, to to jest ideał.
Czasami mimo wszystkich sił i jeszcze więcej chęci nie możesz podążać wedle ustalonego planu. Nie potrafisz. Bo nie jesteś w stanie zaplanować spontanicznych emocji i tego, czego w danej chwili będziesz potrzebować. Tak samo ja absolutnie nie spodziewałam się, że przeczytam Dręczyciela chwilę po odebraniu książki z rąk kuriera. Na raz.
Dobra, może nie zabrałam się za tę...
2017-02-17
całość na http://ravenstarkbooks.blogspot.com/2017/02/gniew-i-swit-recenzja-przedpremierowa.html
Krótko o treści, choć to nic oryginalnie brzmiącego. Okrutny kalif Chorasanu poślubił i zabił masę młodych dziewczyn. Z niewiadomych powodów młode królowe ginęły zaraz po ślubie, o świcie. Wśród ofiar znalazła się między innymi przyjaciółka Szahrzad - Sziwa. Szahrzad, układając w głowie plan zemsty, zgłosiła się na kandydatkę na kalifę. Jej celem było zwycięstwo, równoznaczne z zabiciem młodego i okrutnego Króla Królów, kalifa Chalida. Wkroczyła do jaskini smoka, nie spodziewając się, że oprócz klejnotów trzyma pod ostrymi pazurami bacznie strzeżone tajemnice.
Od razu jak tylko dopadłam do paczki z książką sprawdziłam jej objętość. Ponad 400 stron? Super sprawa! Ale gdy zaczęłam czytać zauważyłam większą czcionkę, przynajmniej w stosunku do ostatnio czytanych powieści. Niemniej czcionka jest bardzo przyjemna do czytania, a jej wielkość, odpowiednie marginesy, wszystko to sprawia, że książkę pochłania się w błyskawicznym tempie (pomijając oczywistość, że jest to przyjemna i wciągająca lektura). Wciąż czekam, aż wydawnictwo zacznie wydawać książki ze skrzydełkami, to chyba jedyne do czego można się przyczepić przy Filii, wszystko inne cacy, pozapinane na ostatki guzik.
Tak myśląc teraz o czym ta książka właściwie jest dochodzę do wniosku, że za wiele się w niej nie dzieje. Może to kwestia zgrabnych, aczkolwiek nie za bardzo rozwleczonych opisów. Owszem, to, co serwuje nam autorka potrafi wzbudzić emocje, chodzi mi raczej o czas akcji, jej długość. Ale, nie oszukujmy się, to nie to jest w tej powieści najważniejsze, tutaj rozchodzi się o uczucie rodzące się między potworem a dziewczyną pragnącą odpłacić mu pięknym za nadobne. Większość wydarzeń rozgrywa się w pałacu, który czeka na czytelników już na początku powieści. Historia wykreowana przez Renée Ahdieh wydaje się prosta, a jednak tu jedna tajemnica, tam kolejna zagadka, niedopowiedzenie, wszystko oprawione w Bliski Wschód, imperia, i mamy gotowy i zasłużony bestseller. Autorka tak zręcznie posługuje się słowem pisanym, że nawet zmęczona, wyczerpana chorobą nie dałam sobie zasnąć, tylko czytałam i czytałam.
Wydawnictwo Filia ma wyjątkowy dar w wyławianiu dla nas, czytelników prawdziwych smaczków literatury. Ahdieh wydawała się być ze swoją powieścią blisko pewnej granicy, którą wielu autorów już dawno by przekroczyło. Tanie granie na emocjach? Spłycona historia, bohaterowie? Cukierkowatość, kicz? Tyle było "okazji" by powieść straciła w moich oczach. W pewnym momencie jedna z moich ulubionych postaci była, delikatnie ujmując, pod wpływem silnych emocji, miała wszelkie prawo, by postąpić tak, a nie inaczej (choć był w tym smutek), a jednak Ahdieh nie poszła tym torem, za co po raz kolejny jej dziękowałam. Magiczna opowieść o tym, że warto dać się wypowiedzieć drugiej osobie, warto starać się ją poznać, nie oceniać z góry po pierwszych paru minutach. Serce mi krwawi bo nie mam przy sobie kontynuacji. Jeśli jest choć w połowie tak ujmująca i chwytająca za serce, Renée Ahdieh trafi na moją honorową półkę. Nie jestem z tych osób, które bawią się w książkowych mężów, czy shipowanie, chyba jestem zbyt sherlockopodobną psychicznie osobą, aczkolwiek w tym przypadku nie widzę innego wyjścia, jak szczęśliwy związek głównej dwójki bohaterów. I trzymam mocno kciuki też za tych pobocznych, jacy oni są wszyscy cudowni, Despina, Dżalal, nawet Tarik i Rahim! Łeb mam ochotę odstrzelić tylko ojcu Szahrzad, ale do tego może nadarzy się okazja w tomie drugim i autorka mnie wyręczy. Pozostaje mi zaopatrzyć się w masę chusteczek i znaleźć coś na moje zranione książkowe serducho.
całość na http://ravenstarkbooks.blogspot.com/2017/02/gniew-i-swit-recenzja-przedpremierowa.html
Krótko o treści, choć to nic oryginalnie brzmiącego. Okrutny kalif Chorasanu poślubił i zabił masę młodych dziewczyn. Z niewiadomych powodów młode królowe ginęły zaraz po ślubie, o świcie. Wśród ofiar znalazła się między innymi przyjaciółka Szahrzad - Sziwa. Szahrzad,...
http://ravenstarkbooks.blogspot.com/2016/08/spiacy-ksiaze.html
Czuję się jakby już mnie tu wieki nie było. Mam nadzieję, że mi wybaczycie i zgodzicie się na choć taką drobną rekompensatę w postaci recenzji absolutnie fantastycznej powieści. Brzmi fajnie? A co, jeśli dodam, że jej przemiła autorka należy do jednego z domów Hogwartu? Czy fakt, że jest to Slytherin Was zadowoli? (Mnie a jakże, w końcu swoja!). Ugłaskani? Jeszcze nie? A jeśli dorzucę fakt, że książka ta obala mit środkowych tomów trylogii, mówiący o tym, że drugi tom jest najsłabszy?
Oj, był kac książkowy po pierwszym tomie, tj Córce Zjadaczki Grzechów, ogrooomny. Było ze mną źle do tego stopnia, że z rozpaczy, iż nie mam kolejnego tomu pod ręką dosłownie ogłaszałam strajk egzystencjonalny, aż do premiery następnej części. Chciałam zapaść w sen zimowy już wczesną jesienią i obudzić się jak już w księgarniach będzie Śpiący Książę. Szalałam, byłam, i nadal jestem, pod wielkim wrażeniem. Debiutująca autorka i powieść, która pozamiatała. Bohaterowie, wątki? Muaa! Cudowne. Nie było w Polsce drugiego tomu? To mnie nie interesowało, ja byłam nastawiona na zakup oryginału, a tu nawet nie było opisu kontynuacji. Czarna rozpacz, kac książkowy i czekanie.
Jak już przetrwałam, przetrawiłam pierwszy tom, zaczęły się pojawiać szepty na temat drugiej części. Tytuł. Okładka. Opis. Ale, to na pewno właściwy opis? Bo nic nie widziałam na temat Twylli czy Liefa. Z ciekawości napisałam nawet w tej sprawie do autorki (wymieniłam z nią wcześniej kilka zdań, byłam raczej pewna, że odpowie. Odpowiedziała). I wtedy zaczęłam się trochę załamywać. Co się działo, dlaczego książka, w której miałam się dowiedzieć, co dalej z moim ulubionym OTP jest o innych bohaterach, dlaczego, dlaczego, dlaczego? To było na tyle dołujące, że przez najbliższe miesiące nie myślałam o Śpiącym Księciu. Dopiero kiedy w polskich zapowiedział zaczął się pojawiać na nowo się wkręciłam. I sięgnęłam, bo nie mogłam postąpić inaczej.
Kontynuacja Córki Zjadaczki Grzechów koncentruje się w dużej mierze, tak jak tom pierwszy, na dwójce bohaterów. Główną bohaterką jest Errin, siostra dobrze znanego już czytelnikom Melindy (i jeszcze bardziej uwielbianego) Liefa. Kiedy jej brat wyruszył w świat została sama z matką. Aby przeżyć sprzedawała nielegalne mikstury ziołowe. Pewnego dnia , w wyniku wojennego przesiedlenia, została bez dachu nad głową, bez niczyjego wsparcia. Jedyną nadzieją był Silas, tajemniczy mężczyzna, który kupował od niej zabójcze wywary. Obiecał jej pomóc, dał nadzieję. A potem zniknął. Errin musi ruszać w drogę, by zadbać o siebie i matkę. Co nie jest bezpieczne. W ogóle nic już nie jest bezpieczne, nie kiedy Śpiący Książę obudził się ze snu.
Podchodziłam do powieści z żalem, bo tak brutalnie zabrano mi kochany parring. Niby to nadal ten sam świat, ale Twylla i Lief to zaledwie epizod, już nie pierwszy plan. A Melinda Salisbury? Uwielbiam tę kobietę. Nie mam pojęcia, dlaczego dopiero teraz została autorką, dlaczego reklamy jej książek nie są na każdym wielkim bilbordzie. Ona jest prawdziwą mistrzynią. Tak, mamy tutaj innych bohaterów, Errin i Silasa. Tak, ich także pokochałam z całego serca. Melinda potrafi w tak fantastyczny sposób prowadzić akcję, że nie wiadomo kiedy dochodzimy do końca powieści. I znów krzyczymy o więcej. Intrygujące historie, strony przesiąknięte emocjami, powieść wciągająca do granic możliwości. A nawet poza granice.
Ja już nie mam słów do tej autorki, ani do jej książek, mówię całkowicie poważnie. Jeśli ktoś by mi powiedział, że na ziemię zesłano anioła, to od razu bym wiedziała, że to Melinda. Śpiący Książę rozpiernicza system, łamie każdą zasadę nadaną przez starszych pisarzy, zachwyca, sprawia, że nawet tygodnie po lekturze ma się ciary, wystarczy wspomnienie, by ożyły odczucia.
Jestem wstrząśnięta. Jestem oczarowana. Nie wiem skąd autorka wzięła cały sztab elfów, ale jestem pewna, że musiał być, musiała mieć przy sobie cały tabun wróżek, bo normalny człowiek nie byłby w stanie napisać czegoś tak olśniewającego, tak idealnego. Uroczyście przysięgam, że na mej półce po wieki stać będą wszystkie książki, jakie ta autorka kiedykolwiek wyda. I Wam też to polecam. Bo warto.
Jesteście fanami fantastyki, z wątkiem romantycznym niegrającym głównej roli, z intrygującą historią, magią, światem wykreowanym przez autorkę, nie znanym wcześniej z innych książek? Wiecie co robić, o tak!
http://ravenstarkbooks.blogspot.com/2016/08/spiacy-ksiaze.html
Czuję się jakby już mnie tu wieki nie było. Mam nadzieję, że mi wybaczycie i zgodzicie się na choć taką drobną rekompensatę w postaci recenzji absolutnie fantastycznej powieści. Brzmi fajnie? A co, jeśli dodam, że jej przemiła autorka należy do jednego z domów Hogwartu? Czy fakt, że jest to Slytherin Was...
CO TO MIAŁO ZNACZYĆ DLACZEGO O TEJ KSIĄŻCE TAK CICHO JA CHCĘ NIE JA POTRZEBUJĘ KOLEJNE TOMY NA JUŻ!
CO TO MIAŁO ZNACZYĆ DLACZEGO O TEJ KSIĄŻCE TAK CICHO JA CHCĘ NIE JA POTRZEBUJĘ KOLEJNE TOMY NA JUŻ!
Pokaż mimo to