rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Pierwsze kilkadziesiąt stron zapowiadało petardę. Skomplikowany bohater, który niby jest złolem, ale ma jakiś ukryty motyw? Biere to! Szkoda że później zszedł na drugi plan, ustępując miejsca kluchowatemu czemuś. Ale liczę, że w drugiej części zobaczę te iskry, co tu na początku :]

Pierwsze kilkadziesiąt stron zapowiadało petardę. Skomplikowany bohater, który niby jest złolem, ale ma jakiś ukryty motyw? Biere to! Szkoda że później zszedł na drugi plan, ustępując miejsca kluchowatemu czemuś. Ale liczę, że w drugiej części zobaczę te iskry, co tu na początku :]

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

CO TO MIAŁO ZNACZYĆ DLACZEGO O TEJ KSIĄŻCE TAK CICHO JA CHCĘ NIE JA POTRZEBUJĘ KOLEJNE TOMY NA JUŻ!

CO TO MIAŁO ZNACZYĆ DLACZEGO O TEJ KSIĄŻCE TAK CICHO JA CHCĘ NIE JA POTRZEBUJĘ KOLEJNE TOMY NA JUŻ!

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jennifer L. Armentrout jak zawsze w formie! ❤

Jennifer L. Armentrout jak zawsze w formie! ❤

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

http://ravenstarkbooks.blogspot.com/2018/07/bez-leku-recenzja.html

Bez lęku, o ironio, wywoływało we mnie lęk nieustannie. Przed lekturą, że nie będę w stanie tego emocjonalnie udźwignąć. W trakcie, za każdym razem kiedy czytałam o głównych bohaterach (czy aby na pewno wszystko będzie w porządku), czyli, hmm, przez 100% książki. I po, czy faktycznie będę potrafiła coś z niej wynieść i zmienić w sobie na lepsze. Niesamowite do czego są zdolne książki Mii Sheridan.

http://ravenstarkbooks.blogspot.com/2018/07/bez-leku-recenzja.html

Bez lęku, o ironio, wywoływało we mnie lęk nieustannie. Przed lekturą, że nie będę w stanie tego emocjonalnie udźwignąć. W trakcie, za każdym razem kiedy czytałam o głównych bohaterach (czy aby na pewno wszystko będzie w porządku), czyli, hmm, przez 100% książki. I po, czy faktycznie będę potrafiła coś z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wiecie jak wielkiej rozpierduchy narobiły czytelnikom książki Sarah J. Maas. Jak nie w jednej, to w drugiej trylogii zakochały się tysiące czytelników na całym świecie. Osobiście bardziej jestem za Dworami, co nie zmienia faktu, że uwielbiam naprawdę mocno obie serie. Ale po przeczytaniu już dwóch tomów trylogii od Erin Beaty wiem, że właśnie nastąpiła detronizacja. Bo porównując książki obu autorek, to jednak Maas wychodzą na dosyć naiwne. Niby bohaterowie starsi, a dojrzałością wygrywa drużyna Beaty. Ale nie tylko o to się rozchodzi. Maas się cacka z bohaterami. Niby tu im nadszarpnie czegoś, tu zrani, ale ostatecznie wszyscy są cali, zdrowi i błyszczący. Erin Beaty ma pokaleczonych, ma zranionych i cierpiących. Pomijając kwestie gatunkowe, Maas oferuje lanie wody i kolorowy pyłek, gdzie Beaty krew, pot i łzy.

here comes my new Queen and she slays!!!

http://ravenstarkbooks.blogspot.com/2018/07/the-traitors-ruin-pocaunek-szpiega.html

Wiecie jak wielkiej rozpierduchy narobiły czytelnikom książki Sarah J. Maas. Jak nie w jednej, to w drugiej trylogii zakochały się tysiące czytelników na całym świecie. Osobiście bardziej jestem za Dworami, co nie zmienia faktu, że uwielbiam naprawdę mocno obie serie. Ale po przeczytaniu już dwóch tomów trylogii od Erin Beaty wiem, że właśnie nastąpiła detronizacja. Bo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

goddammit.
https://www.youtube.com/watch?v=mruTMrwAogE&t=865s

goddammit.
https://www.youtube.com/watch?v=mruTMrwAogE&t=865s

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ja... yyyyhhh, no chyba sobie pani jaja robi. Myślałam, że będzie to kolejna powieść po Bad Boy's Girl gdzie pod wszystkimi żartami i śmieszkami wprawnie zostanie ukazany ból, to jak bardzo psychicznie dziewczyna cierpiała i jak to się rzuca na jej przyszłość. Do cholery, przez jedną gadkę Bena Mia głodziła się całymi dniami. A tu nagle jeszcze dostaje opieprz od przyjaciółki, że rozpamiętuje przeszłość, a Ben już wcale taki nie jest, że powinna mu dać szansę. Okej, człowiek się zmienia. Ale na litość wszystkiego, jak można przejść na tematem, jakby go w ogóle nie było? Bo się przespali, posypały się iskry i teraz wszystko będzie pięknie i tęczowo? Bullshit.

Im bardziej analizuję książkę do recenzji, tym bardziej jej ocena maleje w moich oczach. A z początku byłam w stanie ją określić jako "taką sobie". To jest po prostu... złe. Chciałam polubić Bena, później chciałam go choćby tolerować, ale za każdym razem, kiedy otwierał japę, pogrążał się. Really, dude? Really? Bo Ben spodobać się laska, co Ben przelecieć i teraz Ben dać znać laska, że Ben ją mieć na własność. A ta leci jeszcze za nim, jaki kochany, słodki i w ogóle, panie władzo, skuj mnie. Tak, Ben jest gliną, co bardzo nakręca Mię.

Absurdalna, z rozdziału na rozdział staczająca się coraz bardziej, i w ogóle co? Zła książka, którą zasugerować mogę jedynie osobom, które szukają bardzo, ale to bardzo nie wymagającego guilty read, nawet jak na ten gatunek. I taka Blair Holden będzie mieć zaniżaną ocenę książki jedynkami przez trolle, kiedy to jest wychwalane pod niebiosa? Co się dzieje z tym światem?

http://ravenstarkbooks.blogspot.com/2018/02/moje-miejsce-na-ziemi-recenzja.html

Ja... yyyyhhh, no chyba sobie pani jaja robi. Myślałam, że będzie to kolejna powieść po Bad Boy's Girl gdzie pod wszystkimi żartami i śmieszkami wprawnie zostanie ukazany ból, to jak bardzo psychicznie dziewczyna cierpiała i jak to się rzuca na jej przyszłość. Do cholery, przez jedną gadkę Bena Mia głodziła się całymi dniami. A tu nagle jeszcze dostaje opieprz od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ja przepraszam bardzo za wyrażenie, ale CO TO BYŁO DO JASNEJ CHOLERY. CO. NO CO. JAK JA SIĘ MAM NIBY PO TYM TERAZ POZBIERAĆ. JAK JA MAM SIĘ WZIĄĆ ZA JAKĄKOLWIEK INNĄ KSIĄŻKĘ. JAK JA MAM NIBY WYTRZYMAĆ DO PREMIERY KOLEJNEGO TOMU. Jestem w stanie agonii emocjonalnej. Obecny status - oficjalnie zdycham.

Jakbym dostawała złotówkę za każdym razem, kiedy moja intuicja wyłapuje mi książkę, po której mam kaca większego niż jestem sobie w stanie z nim poradzić, to dzisiaj byłabym milionerką. Dobra, może nie aż tak, bo miliona książek jeszcze nie przeczytałam, ale, hej, doceńcie metaforę. Jezu. Za wzięcie się za napisanie tej recenzji powinnam dostać Nobla. Chociaż obawiam się, że jedyne, zbliżone kolorami do okładki, co mogę otrzymać po lekturze Bad Boy's Girl, to żółte papiery. Generalnie to siedzę sobie tutaj nawet nie na wpółprzytomna i próbuję wydusić z siebie jakieś w miarę zrozumiałe zdania, obiecując sobie, że jak się z tym uporam, będę mogła poświęcić wieczór na stalkowanie autorki, jej kolejnych książek, bohaterów, premier na całym świecie, polskiego wydawnictwa i wszystkiego. No to chyba upłynie mi na tym trochę więcej niż kilka godzin.

Uch, dobra, wyluzujmy, głęboki oddech i inne pierdoły, weź się w garść. Okej. No więc główna bohaterka, Tessa, za kolorowo to nie ma. Sytuacja wygląda tak, że wielce szanowna pani cheerleaderka, Nicole Ameba (czy tam Andrea) Bishop, kiedyś jej najlepsza przyjaciółka, od kilku lat dręczycielka, uprzykrza jej życie jak tylko może. I nie chodzi tylko o wredne żarciki, wypowiadane półgłosem, ale tak, by wszyscy usłyszeli, ani przezwiska. O nie. Nicole nie bawią takie "drobiazgi". Ona całą szkołę nastawiła przeciwko Tessie, niszcząc jej życie pod każdym możliwym względem, uniemożliwiając właściwie nawiązanie przyjaźni z kimkolwiek, usuwając z jej słownika coś takiego jak rozrywka, czy spotkania towarzyskie, imprezy. A jakby tego było mało, po kilkuletniej przerwie wraca Cole, czyli gość który dręczył Tessę zanim wzięła się za to Nicole. Aha, chyba nie wspominałam, że Cole jest bratem Jasona, chłopaka Nicole, w którym od lat zadurzona jest Tessa (o czym królowa paskud doskonale wie). Tak, strasznie to pomieszane. Dodatkowo Cole zachowuje się jak nie Cole. W każdym razie nie ten, którego zapamiętała Tessa, a on już się postarał, żeby wryć się dziewczynie w pamięć na wieki. Dzień po dniu upływa w rosnącym napięciu, Tessa czeka na wybuch bomby, kolejny żart Cole'a, a tu się okazuje, że on zaczyna się w stosunku niej zachowywać niemal... przyjacielsko. I co ma o tym myśleć dziewczyna, nad którą od małego, a w szkole średniej ze szczególnym okrucieństwem, się znęcano?

Sam fakt, że główna bohaterka przechodzi przez piekło w szkole średniej, nikomu nic nie robiąc, właściwie usuwając się w cień cienia, już jakoś na starcie przyciągnął moją uwagę. Część motywów w książkach mnie przyciąga, część zdecydowanie sprawia, że mówię książkom "nie", ale bycie dręczonym, życie w strachu przed każdym kolejnym dniem, koszmar wywoływany przez rówieśników - jakoś ten temat wyjątkowo mnie porusza. I nie, nie wystarczy go wrzucić do książki, żebym piszczała z zachwytów, ale odpowiednie przedstawienie problemu potrafi mnie kupić. A tutaj autorce to się udało. Przyznaję, widząc to "wattpad - 183 mln pobrań!!!" na okładce myślałam, że to będzie bardziej coś lekkiego, niewymagającego, owszem, może czarującego, ale nie tak głęboko, nie tak ryjąc po czytelniku emocjonalnie. A tutaj ja rżałam ze śmiechu na jednej stronie, żeby na kolejnej mrugać milion razy, żeby się nie poryczeć, bo tak bardzo chciałam dowiedzieć się, co wydarzy się dalej, czy autorka poleci na łatwiznę, czy bohaterowie zrobią coś meh, czy wydarzy się coś, co w ogólnym rozrachunku może i się spodoba, może i dosyć mocno, ale nie powali mnie na łopatki. Cóż, no tak się składa, że ta książka mnie powaliła, rozwaliła, zabiła. Tak, mentalnie czuję się martwa. Chociaż chyba nie, to byłoby zbyt piękne, wtedy nie czułabym bólu, który tak mnie teraz rozrywa. Kreacja postaci Tessy - podejście do niej z taką wprawą, zrobienie z niej tak fantastycznej narratorki, głównej bohaterki - to się Blair Holden absolutnie udało. Zresztą nie tylko ta postać, pozostałe także.

To, co mnie totalnie rozwaliło, ale tak totalnie, to jak bardzo nie jestem w stanie podejść do tej książki obiektywnie. Bo ona sprawiła, nie wiem kiedy, nie wiem jak (ale chyba już na wstępie), że przywiązałam się emocjonalnie, jak nie pamiętam kiedy. Ludzie, ja nawet przy trylogii Sary Wolf, Love me never, czy dylogii Cariny Bartsch, Lato koloru wiśni, tak się nie trzęsłam, tak nie przeżywałam. A to były cuda. Bad Boy's Girl? Jeśliby przyznawano jakieś książkowe Noble za rozwalające emocjonalnie young/new adult, to tutaj autorka powinna dostać ich kilka. Bo przysięgam, jeśli polscy czytelnicy nie docenią tej książki, jeśli ona nie narobi szumu i papki z serc i mózgów innych czytelników, to nie wiem... a nie, wiem, na pewno to zrobi. Kruci. Kruci kruci kruci. Coś czuję, że bez proszków na uspokojenie, to tu się nie obejdzie. Dlaczego mimo wylewania tu swoich żali wciąż mam ochotę się rozedrzeć, rozwrzeszczeć, jak wrzeszczę emocjonalnie; pobiegać po domu jak Kevin sam w domu? To boli. Ta książka boli. Proszę, zabierzcie to ode mnie. Nie, proszę, dajcie mi kolejne części. Dajcie mi kija do baseballa, żebym mogła pomóc niektórym co nieco.

Podczas lektury wciąż towarzyszyła mi myśl, w jakim kierunku to może zmierzać, jak się zakończyć, czy gdzieś autorka mnie jednak nie zawiedzie. W sensie, nie zrozumcie mnie źle, nie jestem masochistką i nie prosiłam się o ten ból. Ale cały ten sarkazm, całe to ukrywanie się za przekomarzaniem się, ataki paniki, przerażenie... ja po prostu wysiadam. Wy-sia-dam. A cykałam się na początku, czy to może jednak nie będzie książkowa klapa. Bo, halo, dosłownie chwilę wcześniej uporałam się z jedną powieścią, która była dwa razy cieńsza, miała większą czcionkę i marginesy, a tak mnie wymęczyła. Ale jak tylko zabrałam się za książkę Blair Holden? No ja dziękuję bardzo.

Kolejna rzecz, którą ze złamanym serduchem, ale wciąż, uwielbiam, to że nie było tak, że mamy cięte dialogi, ale maślaną narrację. Albo maślane dialogi, a ciętą narrację. Albo wszystko utopione w masełku. Jak były sarkastyczne wymiany zdań, tak ta sama bohaterka była naszą narratorką, nie było rozjazdu osobowości, jak to często bywa. Chryste, ta książka jest istnym zaprzeczeniem maślanej nastoletniej opowiastki, po której chce się rzygać.

No to teraz mogę mówić, że jestem fanką, a nawet psychofanką, Holden. Ale nie Kim, o nie, tylko Blair. Ta pani idealnie wprowadza czytelnika w obrany przez siebie nastrój, z miejsca przekupuje. Przecież ja do końca życia się z tego nie pozbieram. I dlaczego nie dostałam karty vip na chusteczki z egzemplarzem?! W ogóle zabawne, taa, boki zrywać, że podkusiło mnie, żeby przeczytać tę książkę, znaczy zgodzić się na nią, jakieś 2 miesiące temu. I jak teraz na dniach sobie o niej przypomniałam, czy faktycznie do mnie przyleci, to tego samego dnia przybył kurier z paczką. I coś mnie podkusiło, żeby z miejsca się za nią zabrać. No świetna historia, prawda? Ubaw po pachy i serce trzy metry pod ziemią.

Wiem, że pewnie milion myśli i skojarzeń jeszcze przyjdzie mi do głowy po naciśnięciu magicznego guziczka "opublikuj", ale nie będę Was dłużej męczyć moim wywodem. Po prostu sami weźcie się za Bad Boy's Girl i przekonajcie się, dlaczego nawet po lekturze chce mi się histerycznie płakać. Radość, smutek? Tak, te emocje autorka cholernie dobrze tu wyważyła. Moje gratulacje.

http://ravenstarkbooks.blogspot.com/2018/02/bad-boys-girl-recenzja.html

Ja przepraszam bardzo za wyrażenie, ale CO TO BYŁO DO JASNEJ CHOLERY. CO. NO CO. JAK JA SIĘ MAM NIBY PO TYM TERAZ POZBIERAĆ. JAK JA MAM SIĘ WZIĄĆ ZA JAKĄKOLWIEK INNĄ KSIĄŻKĘ. JAK JA MAM NIBY WYTRZYMAĆ DO PREMIERY KOLEJNEGO TOMU. Jestem w stanie agonii emocjonalnej. Obecny status - oficjalnie zdycham.

Jakbym dostawała złotówkę za każdym razem, kiedy moja intuicja wyłapuje...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zawsze pozytywnie podchodzę do tego typu serii, gdzie w każdym kolejnym tomie zapoznajemy się z kolejnymi bohaterami, którzy w poprzednich częściach grali drugie skrzypce. Tak samo było i przy drugiej książce Max Monroe. Ale, szczerze powiedziawszy, nigdy bym nie pomyślała, że Zakochać się na zabój tak przebije moje oczekiwania, że okaże się tak dobre. Lubię książki new adult i im pochodne, a jeśli bohaterowie są zabawni, humor im dopisuje niemal non stop, to książki wręcz uwielbiam. A tutaj tego pełno. Fantastyczne było połączenie, jakie wytworzyło się między Cassie i Thatchem, jak świetnie się dopełniali, śmiali się, żartowali, wkręcali siebie nawzajem, kiedy trzeba było, a kiedy nastrój robił się poważniejszy potrafili siebie wysłuchać i wsłuchać się jedno w drugie.

Mimo że książka ma ponad pięćset stron, to szybka akcja, jakieś napięcie nie wylewa się z niej z każdej strony. Wbrew pozorom to dość spokojna książka, głównie o kolejnych żartach, jakie wykręcają sobie bohaterowie, które z czasem przekształcają się w coś poważniejszego. Co nie znaczy, że lektura się dłużyła, co to, to nie. Oderwać się nie można, i to wyjątkowo, a wiem co mówię, bo nieraz, nie dwa w książki się wkręcałam, a nie był to jednak tak zaawansowany poziom "wkręcenia", co przy tej powieści. Jedne z przyjemniejszych motywów, o jakich lubię czytać, to świetna przyjaźń, przekształcająca się w dużo głębsze uczucie, i tutaj o tym możemy poczytać. Osobiście wielką frajdę sprawia mi czytanie historii, jak to przekomarzający się ze sobą przyjaciele, którzy wbrew pozorom mogą na siebie liczyć w każdej sytuacji, zaczynają do siebie czuć coś więcej. Max Monroe potrafi zaostrzyć apetyt na kolejne powieści wychodzące spod jej pióra. A właściwie, to spod "ich" pióra, bo "Max Monroe", to tak naprawdę tajemniczy duet autorski, do tej pory nie wiadomo, kto się pod nim kryje. Czasami wydaje mi się, że jeśli jest więcej niż jeden autor powieści, to ciężko im się zharmonizować, ale tutaj żadnych zgrzytów nie odczułam. Ba, gdybym nie natrafiła na tę informację po przeczytaniu książki, kiedy wpadłam w fazę przeglądania jakichkolwiek fanartów serii, jakie udało mi się wyszukać, to nadal byłabym przekonana, że ta seria ma tylko jedną autorkę. Naprawdę gorąco polecam książki Max Monroe, z tomu na tom coraz bardziej urzekająco i zabawniej, już nie mogę się doczekać kolejnej części!


całosc na http://ravenstarkbooks.blogspot.com/2018/02/zakochac-sie-na-zaboj-recenzja.html

Zawsze pozytywnie podchodzę do tego typu serii, gdzie w każdym kolejnym tomie zapoznajemy się z kolejnymi bohaterami, którzy w poprzednich częściach grali drugie skrzypce. Tak samo było i przy drugiej książce Max Monroe. Ale, szczerze powiedziawszy, nigdy bym nie pomyślała, że Zakochać się na zabój tak przebije moje oczekiwania, że okaże się tak dobre. Lubię książki new...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie jest to taka bezpośrednia kontynuacja Złej Julii. Owszem, akcja toczy się po wydarzeniach z poprzedniego tomu, a nie jakoś w międzyczasie, ale ani widu, ani słychu tu o Ethanie czy Cassie. No, raz czy dwa się pojawiają gdzieś w tle, ale generalnie, to śledzimy Elissę, co jest o niebo przyjemniejsze. Dziewczyna pracuje w teatrze jako inspicjentka, zdecydowanie lepiej czuje się na zapleczu niż w świetle reflektorów. Kiedy okazuje się, że w zbliżającej się sztuce, przy której będzie pracować, w głównej roli wystąpi facet, który przed sześcioma laty zniszczył ją kompletnie, odbiera jej mowę. Oczywiście, że by się nawet nie zbliżała do tej sztuki, gdyby wiedziała, że w centrum niej znajdzie się Liam. W dodatku partnerować mu będzie aktorka, dla której ją wcześniej zostawił. A najgorsze jest to, że Elissa nigdy nie przestała czuć do Liama tego, co wtedy, gdy zdawało się, że mimo wszystko im się uda. O tak, to zdecydowanie była najlepsza część trylogii! I wcale nie przez moją antypatię do brata Elissy (no może troszeczkę).

Dobre książki mają to do siebie, że nie mogę się od nich oderwać, nawet gdy mam nawał obowiązków. To był jeden ze znaków, że Złe serce wyszło naprawdę genialnie. Bo nie wystarczy wrzucić utalentowanego przystojniaka, żeby powstała dobra powieść, tutaj znacznie bardziej liczą się emocje. A to, co autorka zafundowała Elissie? Przyznaję, chwilami samą bolało mnie serce, kiedy czytałam, jak bardzo życie dokopało dziewczynie, jak ją poturbowało emocjonalnie. Przez to każde jej spotkanie z Liamem, każdą interackję odczuwało się silniej, intensywniej. Oczywiście nie zawsze pozytywnie, a może nawet głównie negatywnie.

całość na http://ravenstarkbooks.blogspot.com/2018/01/ze-serce-recenzja.html

Nie jest to taka bezpośrednia kontynuacja Złej Julii. Owszem, akcja toczy się po wydarzeniach z poprzedniego tomu, a nie jakoś w międzyczasie, ale ani widu, ani słychu tu o Ethanie czy Cassie. No, raz czy dwa się pojawiają gdzieś w tle, ale generalnie, to śledzimy Elissę, co jest o niebo przyjemniejsze. Dziewczyna pracuje w teatrze jako inspicjentka, zdecydowanie lepiej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Odpowiednia dawka humoru, tragedii i siły. To jest coś, co tak często jest przez autorów wyolbrzymiane. Kreują [teoretycznie] z pozoru kruchych bohaterów, ale z drugiej strony niesamowicie silnych i wytrwałych, w dodatku z ciętym językiem. Bullshit. Dużo gadania, mało działania. Gdyby autorzy tego nie zasugerowali, pewnie nikt by tych bohaterów tak nie określił, bo to w istocie prawdziwe mamałygi, rzucające żartami z kiosku. A w książkach Sary Wolf wszystko ma swoje odzwierciedlenie w praktyce, co sprawia, że są tak realistyczne. Twarde podejście do życia, nie wspominając o ładunku emocjonalnym jaki zawiera trylogia i masa innych aspektów, za które można serię pokochać. Remember me forever jest godną książką jeśli chodzi o kontynuację poprzednich, jak i świetnym zakończeniem. Choć z pewnością będę tęsknić.

całość recenzji na http://ravenstarkbooks.blogspot.com/2018/01/remember-me-forever-recenzja.html

Odpowiednia dawka humoru, tragedii i siły. To jest coś, co tak często jest przez autorów wyolbrzymiane. Kreują [teoretycznie] z pozoru kruchych bohaterów, ale z drugiej strony niesamowicie silnych i wytrwałych, w dodatku z ciętym językiem. Bullshit. Dużo gadania, mało działania. Gdyby autorzy tego nie zasugerowali, pewnie nikt by tych bohaterów tak nie określił, bo to w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Fenomenalna książka, która z pewnością pojawi się w topce książek przeczytanych przeze mnie w 2017. roku. Choćbym musiała z zestawienia wywalić ACOWAR od Sarah J. Maas, Pocałunek Zdrajcy się w nim pojawi. To niesamowite jak bardzo przemyślana, jak dopracowana jest ta powieść. A to, w gruncie rzeczy, przecież "tylko" młodzieżówka. Cóż, bohaterowie wyszli bohaterce porządniej, wyżej inteligencją niż niejedna postać z książek rzekomo dla starszych czytelników. Uwielbiam każdy detal powieści Erin Beaty. Byłam już gotowa złamać swoje postanowienia i kupić kontynuację w oryginale, a tu się dowiaduję, że za granicą drugi tom wychodzi dopiero w maju. Ale jak to, ja się pytam?! Kto mi zapłaci za psychoterapeutę do tego czasu?

Autorka znalazła doskonały sposób, żeby mnie kupić w 100%, a nawet w 110%. Treściowo tutaj wszystko śmiga. Akcja pędzi non stop, czytelnik nie ma kiedy zebrać szczeny z podłogi, nie mówiąc w ogóle o jakiekolwiek sekundzie nudy. To istna petarda. Wiecie, że ja uwielbiam takie swoiste światy przedstawione w młodzieżówkach, trochę fantastyki (chociaż tu jeszcze żadne magiczne moce nie wchodzą w grę, bardziej chodzi mi o rzeczywistość), jakieś królestwa, walki polityczne, intrygi, a przede wszystkim, diabelnie inteligentni bohaterowie. Że jest o czym czytać, jest o czym spekulować (chociaż od razu wam powiem, że na nic starania, tu się nie da przewidzieć pewnych spraw). Sage, która nie jest kolejną ciepłą kluchą, a swoimi detektywistycznymi umiejętnościami przewyższa niejednego wojskowego, Darnessa, która jest kolejną badass, tym razem w wersji ze trzy razy starszej od Sage, Ash, rozpierniczający wszystko jak leci. Nawet te czarne charaktery potrafią myśleć (wiem, jak to brzmi, ale serio, ile razy czytaliście o niby wielkich złoczyńcach, a przy pierwszej lepszej okazji dali się przechytrzyć nastolatce?). Intryga goni intrygę, tu knucie, tam spiskowanie, chłodna analiza i dramatyczne wyjścia... moje uszanowanie. Nie mam pojęcia, co autorka wykombinuje w kolejnych tomach, ale już jestem przerażona, a jednocześnie niesamowicie podekscytowana.
całość na http://ravenstarkbooks.blogspot.com/2017/11/pocaunek-zdrajcy-recenzja.html

Fenomenalna książka, która z pewnością pojawi się w topce książek przeczytanych przeze mnie w 2017. roku. Choćbym musiała z zestawienia wywalić ACOWAR od Sarah J. Maas, Pocałunek Zdrajcy się w nim pojawi. To niesamowite jak bardzo przemyślana, jak dopracowana jest ta powieść. A to, w gruncie rzeczy, przecież "tylko" młodzieżówka. Cóż, bohaterowie wyszli bohaterce...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

[...]

W powieściach new adult, young adult, obyczajówkach, etc., są pewne, jak to nazywam, "tanie chwyty", żeby wydobyć z czytelnika żal, współczucie i ogółem miłość do powieści. (Co dla mnie momentami podchodzi pod manipulację). Jakieś wielkie dramaty, ale takie naprawdę graniczne; rak głównego bohatera, czy u kogoś mu bliskiego, śmierć, gwałty, terrory, gnębienie, fizyczne/psychiczne znęcanie się, dosłownie wszystko, co, teoretycznie, ma wywołać reakcje "o jeju jeju, jaki/a biedny/a!". Zauważyłam to już wielokrotnie, gdzie autorzy ani stylistycznie nie powalają, ani to, co chcą przekazać nie jest dopracowane, czy w ogóle warte uwagi. Stylistycznie, fabularnie wszystko leży, ale BUM, rzucą hasło "rak" i już każdy ma się zachwycać. Ale nie u Brittainy C. Cherry. Jej proza to istne cudo pod względem treści, pod względem stylu pisania i dopracowania wrażliwości. Ona nie potrzebuje sięgania po tragedie, ona potrafi najprostszymi życiowymi "dramatami" rozwalić czytelnika na łopatki, nie łapiąc za kark i nie zmuszając "patrz, czytaj, lituj się"; wszystko jest delikatne jak piórko, "spójrz, jeśli chcesz, on/a też cierpi".

Trzęsło mną po lekturze. Dosłownie ręce mi chodziły, cała się trzęsłam, jakby ktoś mnie podpiął do prądu. Bohaterowie, ich historia, historia autorki - doceniam tak mocno. To jest ten typ powieści, gdzie nawet nie patrzę na numerację stron, gdzie nie sprawdzam, ile do końca rozdziału. Czasami gdy książka mnie porywa, to mimo wszystko jestem obecna w świecie realnym. Przy książkach Cherry ja całkowicie daję się porwać, to nie jest już czytanie, to jawne halucynacje, od których nie potrafię się oderwać, wciąż przyczepiona do historii.

Uwielbiam, doceniam, szanuję mocno. Maggie May Riley za walkę, nawet w tych najcięższych chwilach. Brooksa za nieustanność. Ich oboje za wspieranie się, bycie siłą dla siebie nawzajem. Calvina i Cheryl, tatę Maggie i Katie, za bycie rodziną. Panią Boone za bycie najbardziej uroczą i kochaną wrociółką Maggie. I przede wszystkim autorkę, za podzielenie się z czytelnikami swoją historią, częścią samej siebie.


[...]


całość na http://ravenstarkbooks.blogspot.com/2017/08/woda-ktora-niesie-cisze-recenzja.html

[...]

W powieściach new adult, young adult, obyczajówkach, etc., są pewne, jak to nazywam, "tanie chwyty", żeby wydobyć z czytelnika żal, współczucie i ogółem miłość do powieści. (Co dla mnie momentami podchodzi pod manipulację). Jakieś wielkie dramaty, ale takie naprawdę graniczne; rak głównego bohatera, czy u kogoś mu bliskiego, śmierć, gwałty, terrory, gnębienie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

http://ravenstarkbooks.blogspot.com/2017/07/krolewska-klatka-recenzja.html

Ostatnio tak nie zrobiłam i żałowałam, więc od razu się poprawiam. Dosłownie jakieś dwie minuty temu skończyłam czytać trzeci tom Czerwonej Królowej. Co by przekazać wam emocje na świeżo, piszę już teraz. Kiedy jeszcze kipię gniewem. Tak, w skrócie rzecz ujmując, jestem najzwyczajniej w świecie wściekła.Pierwszą część pochłonęłam. Pamiętam, że w wersji elektronicznej i byłam zdziwiona, bo mega się wciągnęłam, nie spodziewałam się czegoś tak dobrego (dopiero po jakimś czasie zaczęłam zwracać uwagę na schematy i mix innych serii). Drugi tom właściwie też dość szybko przeczytałam, podczas zeszłorocznych ferii (pamiętam, bo wtedy również zabrałam ze sobą na wyjazd niezapomniane Imperium Ognia). A Królewską Klatkę z ociąganiem zaczęłam czytać końcem czerwca (jakbym podświadomie czuła, że coś z nią nie tak), a skończyłam właśnie dziś (tj.12-ego lipca, nie wiem jaki jest dzień, gdy ta recenzja zostaje opublikowana). I jestem wściekła, bo w pewnym sensie powtórzyła się sytuacja z lektury poprzedniej części.

Szklany miecz był "niepewny". Niby czytałam, bo czytałam, trochę bo się nudziłam, szału takiego jak wstęp do serii nie było, ale w pewnym momencie, jakoś za połową książki, z tego co pamiętam, nagle zaczęło się wszystko rozkręcać, zaczęłam się angażować emocjonalnie i w ogóle ponownie poczułam ducha serii, tak jak w pierwszej części. Więc w sumie lekturę uznałam za udaną. Dopiero kiedy emocje opadły, kiedy minęło parę tygodni uświadomiłam sobie, że owszem, druga połowa była świetna, wkręciłam się, ale słabego początku nie zmieni najcudowniejszy koniec. A po trzeciej, najnowszej części jestem tym bardziej wściekła, bo znowu powtórzyła się sytuacja. Znowu było średnio, słabiej, nudniej, mniej nudno, nudniej znowu, by po połowie, a nawet jakoś po 2/3 książki zaczęło się robić ciekawiej. Nie byłabym zła, gdyby książka była ot taka sobie, ni zła, ni dobra, właściwie nijaka. Wtedy by jakoś przepłynęła. Ale tutaj autorka najpierw rozwleka wszystko, a później daje nam coś, co jest dowodem, że jednak potrafi pisać wciągająco, potrafi zaskakiwać czytelnika, potrafi sprawić, że zacznie się czuć niepewnie, zacznie się bać o bohaterów, przywiąże się do nich. W tym tomie, w tym rozwlekaniu znalazłam potwierdzenie, że ta seria powinna zostać trylogią. A nagle, jak Aveyard zobaczyła jaki szum wywołał jej debiut, postanowiła napisać o tom więcej. Tylko żeby podejmować takie decyzje powinno się mieć przemyślane o czym będą dodatkowe książki, żeby właśnie nie wychodziło takie nierówne tempo w powieści, raz kicha, nudy, muchy brzęczą i irytują, a raz nie wiadomo na czym się skupić, bo tyle się dzieje.

To jak się już wyżaliłam, to powiem też trochę o innych sprawach. Albo rozpiszę się o podjętych tematach. Faktycznie autorka powiela schematy. Poprzedni tom wyszedł, jak już ktoś zauważył, jak drugi Kosogłos. Całość jak jakaś mieszanka Szklanego Tronu (tak, wiem, że to też nie jest najoryginalniejsze), Igrzysk Śmierci i paru innych. Victoria Aveyard mnie zmęczyła. Nie chcę czytać czwartego tomu, ale jednocześnie chcę wiedzieć, jak autorka zdecydowała się pozamykać wątki, jak się wszystko zakończy, ale to głównie kwestia wewnętrznego spokoju (były czasy, że choćby zaczęta seria nie powalała, kończyłam ją; nerwica natręctw, czy coś, nazwijcie to jak chcecie, w każdym razie już ten etap mam za sobą, tak w 90% jak widać). Obstawiam, że wyjdzie tak, że poproszę kogoś o kilka fragmentów, albo spojlery, ale jako tako całego tomu czytać nie będę.

W tym tomie Mare jest mniej irytująca, przynajmniej tak mi się wydaje. I nie było też takiego skakania od jednego księcia do drugiego, co strasznie działało mi na nerwy, jakby sama autorka nie wiedziała z kim ją ostatecznie spiknąć. Za to Cal po raz kolejny niezawodny. No prawie. Ale ci co czytali, to wiedzą, o co chodzi. Mam złamane serce tą końcówką. Widzicie? Przez tyle czasu się nudzę, zdążyłam w trakcie przeczytać dwie inne książki, a końcówka mnie złamała, tak nie można! Ale znowuż, to taka sytuacja trochę bez wyjścia, taki "dorosły" typ decyzji, problemu, coś, co jest bardzo trudne. Nie wiem, nie wiem, jestem strasznie rozdarta. Brakuje mi postaci drugoplanowych, których bym polubiła, którym bym kibicowała. (Hehe, bo ci co takimi byli już nie żyją, hehe). Ogółem brakuje mi w tej serii ikry. Jakby autorka zachłysnęła się pochlebnymi opiniami, takim wielkim szumem. Może to kwestia presji, pisania na czas, świadomości, że tyle osób śledzi swoje poczynania? Nie znam motywu autorki, ale fakt faktem, że to wciąż pierwszy tom jest moim ulubionym.

To jest właściwie ten typ serii, który chętniej zobaczyłabym na małym ekranie, serial może by się sprawdził nawet lepiej. Łatwiejszy w odbiorze by był (opisy w serii potrafią przytłoczyć, szczególnie osobę, która lubi wiele dialogów). To nie jest specjalnie zrównoważona opinia. Nie skrytykuję, nie pojadę po całości, bo końcówki wychodzą autorce fajnie. I fajnego Cala wykreowała. Ale reszta niestety podupada, i to dość mocno. Co wam powiem? Czy polecam, odradzam? Róbta co chceta. Ja sama wciąż mierzę się z mętlikiem w głowie.

http://ravenstarkbooks.blogspot.com/2017/07/krolewska-klatka-recenzja.html

Ostatnio tak nie zrobiłam i żałowałam, więc od razu się poprawiam. Dosłownie jakieś dwie minuty temu skończyłam czytać trzeci tom Czerwonej Królowej. Co by przekazać wam emocje na świeżo, piszę już teraz. Kiedy jeszcze kipię gniewem. Tak, w skrócie rzecz ujmując, jestem najzwyczajniej w świecie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jakby rok temu ktoś mi powiedział, że będę się zachwycać książkami polskich autorów, to bym go wyśmiała. Nie zrozumcie mnie źle, bez obrazy dla naszych rodzimych pisarzy, po prostu byłam i jestem realistką, więc taki obrót spraw uznałabym za absurdalny, bazując na ówczesnych wyborach lektur, czyli w sumie 0% polskiej literatury. A jednak, stało się. W porządku, może to wciąż nie jest ten etap, gdzie byłabym gotowa wystawić ołtarzyk, osobną półkę poświęcić na książki danego autora, ale, hej, w porównaniu do tego, jak zadowolona byłam z wcześniejszych polskich powieści, a raczej jak niezadowolona byłam - piorunująca zmiana, na plus!

Nie tak dawno pisałam recenzję Konkursu na żonę, czyli pierwszego domu dylogii o szczerej, nieco naiwnej, aczkolwiek prostolinijnej Łucji i młodym prawniku nastawionym na zysk. Co Hugo sobie nagrabił, musi wyprostować, a przynajmniej chce, bo właśnie kiedy na wierzch wyszły jego kłamstwa, kiedy stracił zaufanie Łucji dotarło do niego, jak bardzo mu na niej zależy. Tylko czy dziewczyna będzie w stanie dać mu kolejną szansę? Czy Hugo po raz kolejny nie będzie próbował jej wykorzystać? Zawsze jest to ryzyko, kwestia jak bardzo zranił jej uczucia i na ile jest w stanie to odkręcić.

Pierwszy tom niemal połknęłam. Szczerzyłam się jak głupia, kiedy dostałam informację, że wysłano mi kontynuację. I oczywiście, jak to typowy fan Sherlocka, zaczęłam snuć różne teorie, wysnuwałam najbardziej prawdopodobne możliwości i zastanawiałam się, w jakim kierunku (poza tym oczywistym) może to wszystko zmierzać. Trochę przewidziałam, trochę dałam się zaskoczyć, reasumując, po raz kolejny świetnie się bawiłam.

Właściwie w przypadku tego tomu powinnam trochę ponarzekać. Chociaż w sumie sama siebie musiałam zmuszać, żeby na Lubimy Czytać dać tej pozycji niższą ocenę niż części pierwszej. Już tłumaczę (z góry ostrzegam, że właśnie jak przyszło do pisania recenzji, to 90% tego, o czym miałam tu wspomnieć wyleciało mi z głowy, a przed oczami mam same plusy z lektury - to chyba też o czymś świadczy!). Książkę czyta się bardzo lekko, z nieskrywaną przyjemnością, ale czegoś mi zabrakło. Takiego wypośrodkowania akcji (mam nadzieję, że choć jedna osoba mnie zrozumie). Brakowało mi jednego głównego toru, którym by wszystko biegło, z punktem kulminacyjnym i tak dalej, było bardziej sielankowo, tak czasami słodko, czasami gorzko, a jakieś napięcia były tylko dodatkami. Wszystkie "mocniejsze" momenty, jakieś nieprzyjemności, z których choć jeden można by było wykorzystać jako ten konkretny element fabuły, który podniósłby napięcie, który przestraszyłby czytelników, wzbudził niepokój, były szybko rozpracowywane. Coś, co mogłoby posłużyć jako zaważające na decyzji bohaterów "rozwiązywało się samo". Ale tutaj znów ciężko mi nazywać to jakąś wadą, bo przecież gdyby akcja potoczyła się inaczej mogłoby dojść do jakiegoś przesadnego dramatyzmu. A tak, choć niektórym może to przeszkadzać, wyszło - ponownie - bardzo naturalnie. Bo nie zawsze przykre skutki muszą poprzedzać przeogromne spiski, nie warto non stop szukać dziury w całym, bo czasami jest to kwestia przypadku, ciągu zdarzeń, który z intencjami "sprawcy" ma mało co wspólnego. Czasami po prostu tak wyjdzie, zdarza się. Ale to nie oznacza, że cały świat jest przeciwko nam, życie całej Ziemi nie skupia się na dwóch-trzech osobach. Znowuż, jeśliby i w tej części było więcej silnie naładowanych emocjonalnie wydarzeń, mogłoby wyjść sztucznie. A tak, patrząc na oba tomy, w jednym mamy więcej tego, w drugim tamtego, nie jest to schematyczna kalka.

Po raz kolejny Beata Majewska czaruje piórem. Jest ta lekkość, naturalność i w piórze autorki, i w samym stylu, z jakim przekazuje historię Łucji i Hugona w ręce czytelników. Nic więc dziwnego, że równie lekko powieść się czyta. A raczej powinnam powiedzieć "pochłania", bo gdyby nie wyjątkowo późna pora, jaką listonosz podrzucił mi książkę, to skończyłabym ją "na raz". I takie właśnie książki lubię czytać latem, czy w ogóle dla odprężenia umysłu. Niby nic takiego, a angażuje emocjonalnie.

Nie będę pisać, że bohaterowie się zmienili, bo to wciąż te same postaci, nie oczekujmy tu zwrotu o 180 stopni jak w hollywoodzkich produkcjach (co by było nawet całkiem głupie), powiedziałabym raczej, że zaczynają do siebie docierać, widzą siebie takimi, jakimi są naprawdę, nie żyją własnym wyobrażeniem o drugim człowieku. Ktoś by się czepił, czym tu się tak zachwycać, przecież to nic takiego, to normalne. A właśnie dlatego! Tyle już mamy w literaturze, szokowania, próby dostarczania jak najwięcej - wszystkiego najlepiej, że przestajemy doceniać to, co naturalne, to, co takie ludzkie. Co naprawdę może przydarzyć się każdemu. A nie jakieś teorie z kosmosu, z prawdopodobieństwem wystąpienia prawie zerowym.

Bilet do szczęścia to bardzo dobra kontynuacja, a zarazem zakończenie dylogii (bo choć coś ma się jeszcze pojawić, to mimo że może być powiązane z bohaterami, bezpośrednio Łucji i Hugona dotyczyć nie będzie). Taka ciepła, wciągająca historia dwójki ludzi, którzy naprawdę nie mieli ze sobą nic wspólnego, a jednak potrafiło ich połączyć to najważniejsze. Z miłą chęcią przeczytam coś jeszcze od tej autorki, mam nadzieję, że kiedyś pojawi się też jakieś new adult, takie typowe, bardziej nakierowane na romans, niż obyczajówkę. Bilet dostał ode mnie 7/10, ale takie mocne, porządne 7. Pierwszy tom skończył z notą 8/10, a ten o jeden mniej, musiałam być uczciwa i sprawiedliwa, bo choć serce krzyczy, że było równie świetnie, to wewnętrzny wymagający czytelnik mówi, że brakowało jednostajnego kierunku fabuły, akcji. A były takie przeskoki, raz w prawo, raz w lewo. Tak czy inaczej, z czystym sumieniem mogę dylogię polecić!

http://ravenstarkbooks.blogspot.com/2017/07/bilet-do-szczescia-recenzja.html

Jakby rok temu ktoś mi powiedział, że będę się zachwycać książkami polskich autorów, to bym go wyśmiała. Nie zrozumcie mnie źle, bez obrazy dla naszych rodzimych pisarzy, po prostu byłam i jestem realistką, więc taki obrót spraw uznałabym za absurdalny, bazując na ówczesnych wyborach lektur, czyli w sumie 0% polskiej literatury. A jednak, stało się. W porządku, może to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

http://ravenstarkbooks.blogspot.com/2017/06/tysiac-pocaunkow-recenzja.html

W wielu dziedzinach życia jestem tym dziesiątym przypadkiem. Wiecie, kiedy na 9/10 przypadków coś działa, 9/10 ma szczęście, 9/10 wychodzi cało z każdej sytuacji - ja jestem w mniejszości. Ale jeśli jest coś, co mi wychodzi, to dobieranie sobie lektur (to też nie zawsze, no ale zazwyczaj mam do tego nosa). Jestem chodzącym radarem książkoholicznym, podświadomie wyczuwam, czego mogę się po książce spodziewać i czy to trafi akurat do mnie. I całkiem nieźle radzę sobie z wynajdywaniem powieści, które mnie miażdżą (w sumie nie wiem, czy to taka zaleta).

Czasami powieści promowane są z fałszywymi etykietkami. Bo obiecuje się ogrom wrażeń, a zostaję ze zdegustowaniem i rozczarowaniem. Albo po prostu jestem zawiedziona. Tysiąc pocałunków właściwie nie miało chyba jakiejś większej promocji, ot jak to książki od Filii, słychać było o tej pozycji, ale nie wyskakiwała z lodówki. Było mówione, że książka wzruszająca, dosyć mocna, lepsza nawet od Promyczka, jednak nie było to przekazane wyświechtanymi frazesami, co dało mi pewną nadzieję i sprawiło, że byłam skłonna mimo niepewności zabrać się do lektury.

Rune i Poppy mieli być przyjaciółmi po wsze czasy. On w wieku pięciu lat przeprowadził się przez pracę taty z rodzinnej Norwegii do Stanów. Ona z miejsca ogłosiła ich przyjaciółmi. Byli nierozłączni, nie potrzebowali nikogo prócz siebie. Aż pewnego dnia, po dziesięciu latach, ojciec Rune'a oznajmia, że firma ma problemy i przenosi go z powrotem do Norwegii, nie na zawsze, ale na czas nieokreślony. Chłopak jest wściekły, jednak nic nie może zmienić decyzji o wyjeździe. Obiecują sobie z Poppy częsty kontakt i że kiedy tylko to będzie możliwe Rune wróci do domu, do Poppy. Z niewiadomego powodu dziewczyna odcina się jednak od Rune'a, urywa kontakt, a chłopaka ogarnia rozpacz. Po dwóch latach Rune wraca do Georgii. Nie spodziewa się jednak, że jego serce zostanie złamane po raz kolejny.

Odgadnięcie głównego problemu bohaterów nie było trudne, a wręcz banalne. Myślę, że większość zainteresowanych tą pozycją z miejsca się domyśliła, co tam się będzie działo. I dlatego się wahałam, czy chcę tę książkę przeczytać, czy jednak wystarczy mi takich. Mimo wszystko się skusiłam i choć nie jestem powalona na łopatki (hej, jakoś w końcu piszę tę recenzję), to nie żałuję.

Plus za przeplataną narrację. I wyrównaną. Myślałam, że głównie będziemy mieć do czynienia z punktem widzenia Rune'a, jednak wyszło mniej więcej po połowie z Poppy. To jakie jeszcze banały mam omówić zanim przejdę do głównego wątku? Zaintrygowało mnie pochodzenie chłopaka, jednak o Norwegii tutaj nie było nic, także wszystkich, których przyciągnęła do książki Skandynawia ostrzegam z marszu, że o niej tu nie poczytacie. Nie uświadczycie też wyjątkowych i oryginalnych bohaterów, powiedziałabym, że są nawet dość powierzchownie nakreśleni, ot główne cechy, sam zarys postaci. Niektórzy mogliby powiedzieć, że trochę schematyczni. Nie obchodzi mnie to. Bo to nie jest książka o super hipnotyzującym facecie, ani o geografii. To książka o uczuciu. I na tym polu Tillie Cole odwaliła kawał dobrej roboty.

Z opinii zaufanych ludzi wiem, że autorka powinna trzymać się z daleka od romansów/mrocznych erotyków (czy coś, nie wnikałam w tematykę jej innych powieści). To się zastanawiałam, czy i tutaj nie wzięła się za coś, co nie najlepiej jej wychodzi. Okazało się, że nawet wyszło. Bo momentalnie wciągnęłam się powieść i niemal całkowicie skupiła na sobie moją uwagę. Niemal, bo tak trochę sprawdzałam m.in. ile do końca rozdziału, kiedy zmieni się narracja, etc. I wszystko było super, do chwili, gdy w połowie, a nawet trochę później odłożyłam książkę i jakoś tak miałam dwudniową przerwę z jej lekturą. Wtedy zaczęłam się zastanawiać, czy autorka nie zgarnęła (w pewnym sensie) łatwej przewagi nad czytelnikami. Powieść porusza trudny temat, delikatny i bardzo emocjonalny. I tak sobie myślę, czy aby nie sam obrany temat zapewnił autorce jakieś tam uznanie odbiorców. Ale z drugiej strony całość odebrałam bardzo przystępnie i dobrze stylistycznie, więc tu chyba i "zasługa" poruszanego w powieści tematu, jak i sprawnego pióra Tillie Cole.

W chwilach, kiedy osiągam swoje apogeum wzruszenia i patałacha emocjonalnego zaczynam odsuwać od siebie wszystkie emocje i robi się ze mnie 101% realistki. Więc wybaczcie, jeśli nawet w recenzji będę nieco umniejszać sferę emocjonalną, taki mechanizm obronny, co by się całkiem nie rozlecieć.

Czy polecam? Tak, jeśli jesteście chętni na słodko-gorzki rollercoaster. Czy mocna i wzruszająca? Ta, nawet ja ryczałam na końcówce. Czy lepsze od Promyczka? Ja tam wielką fanką Kim Holden nie jestem, całkiem spoko pisze, ale bez szału, poza tym takie powieści ciężko porównywać. Chyba ogólnie wyszło podobnie u Tillie Cole, co u Kim Holden, z tym że ta pierwsza skupia się na dwójce bohaterów, reszty jest mało co, i powiedziałabym, że jest słodziej, delikatniej, niż w Promyczku. O ironio, jest tam pozytywniej. Ciężko mi oceniać takie powieści, bo jeśli pomyśleć kompletnie emocjonalnie, to obie książki rozwalają czytelnika. Ale później dochodzi do głosu chłodny przegląd faktów, poszczególnych aspektów i aż czuję wyrzuty, kiedy obniżam przez inne wyznaczniki opinię. Ale cóż, nie sam główny wątek robi powieść, choćby nie wiadomo jak mocny by nie był, trzeba wziąć pod uwagę też resztę. Reasumując, całkiem porządnie, ale dobijająco.

http://ravenstarkbooks.blogspot.com/2017/06/tysiac-pocaunkow-recenzja.html

W wielu dziedzinach życia jestem tym dziesiątym przypadkiem. Wiecie, kiedy na 9/10 przypadków coś działa, 9/10 ma szczęście, 9/10 wychodzi cało z każdej sytuacji - ja jestem w mniejszości. Ale jeśli jest coś, co mi wychodzi, to dobieranie sobie lektur (to też nie zawsze, no ale zazwyczaj mam do tego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Co się ze mną dzieje? Zamiast na powrót wczytywać się w klimaty fantasy właśnie teraz, kiedy mam tyle wolnego, nabieram ochoty na lekkie i niezobowiązujące powieści, przy których mogę totalnie odlecieć na kilka godzin, bez wysilania wyobraźni przy smokach, elfach i innych stworach. Nie żeby mi to przeszkadzało. Zwłaszcza, kiedy trafia mi się taka książka jak Konkurs na żonę.

To była całkowicie spontaniczna decyzja. Dotarła do mnie paczka z dwoma książkami, jedną z nich była powieść Beaty Majewskiej. Teoretycznie powinnam się zabrać za nią dopiero później, ale tak ciągnęło coś do niej, ciągnęło i ciągnęło. Niemal słyszałam jak ta książka zaczyna do mnie mówić WYBIERZ MNIE, PRZECZYTAJ MNIE. (Teraz zaczynam się zastanawiać, czy to przypadek, że dostałam zakładkę do książki z podobym rozkazem od książki na grafice...). Pan każe, sługa słucha. I jakie to było dobre.

Hugo Hajdukiewicz wkrótce zostanie pełnoprawnym właścicielem spadku po wuju; udziały w firmach, mieszkanie, samochód, pieniądze i nie wiadomo jakie bogactwa jeszcze. Jest tylko jedno "ale" - jako trzydziestolatek musi mieć żonę i dziecko. Inaczej wszystko przepadnie. Tymczasem jest jesień, dwudzieste dziewiąte urodziny Hugona wypadają końcem stycznia, czas nagli. Hugo postanawia razem przyjacielem zorganizować konkurs dla studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego z nagrodami pieniężnymi. Liczy, że wśród prac znajdzie idealną kandydatkę na żonę.

Łucja Maśnik jest szczerą, ciepłą i nieco naiwną dziewczyną. Rozpoczęła naukę rok wcześniej, więc jako studentka pierwszego roku nie ukończyła jeszcze nawet dziewiętnastu lat. Dla biednej dziewczyny z Podola każda dodatkowa suma ma znaczenie. Kiedy więc dowiaduje się o konkursie bez wahania zabiera się do pisania.

Łucja okazuje się jedyną dziewczyną na podium nagrodzonych, Hugo nawet jakoś specjalnie nie zastanawia się nad inną opcją, musi się spieszyć, zaprasza ją na kolejne randki, wszystko zmierza w kierunku związku. Łucja jako uosobienie dobroci i uczynności nigdy by nie podejrzewała, że ze strony Hugona to chłodna zagrywka i zwykła gra, mająca na celu wzbogacenie go.

Trudno o bardziej niedobraną parę. I nie chodzi mi tu o to, że Hugo i Łucja to przeciwieństwa, które się przyciągają. To po prostu dwa zupełnie różne światy, nie tylko jeśli chodzi o społeczności, z których się wywodzą, a sposób patrzenia na świat. Wiecie, można by się spodziewać w tym wszystkim takiego pozornego niedopasowania, gdzie po kilkunastu stronach okazuje się że para jest dla siebie stworzona. Ale tu tak naprawdę Hugo i Łucja docierają do siebie przez całą książkę. I właściwie wciąż nie całkiem dotarli do celu, to taka nieustająca podróż.

Nie wiem, czy to było celem autorki, czy wyszło jakoś w trakcie, samoczynnie, ale dla mnie ta powieść, to nie tylko takie lanie wody na upalne dni. To nie jakiś tam odmóżdżacz. Tak, to dosyć lekka, bardzo wciągająca historia o niezbyt skomplikowanej historii, ale bardzo dobrze oddająca różne płaszczyzny życia i rozumowania. Na samym początku moja uwaga była podzielona, ja byłam podzielona. Podczas gdy jedna część mnie trwała przy lekturze, tak druga dopowiadała, że to mogłoby być inaczej, ten bohater powinien postąpić tak, tamta tak... Ale postanowiłam się wewnętrznie przymknąć, nakazać samej sobie cierpliwość, po coś autorka w końcu napisała to tak, a nie inaczej. I myślę, że to wszystko, te "nieścisłości" pomiędzy bohaterami, te różnice; wszystko ostatecznie ma swój urok i wyróżnia powieść na tle innych.

Konkurs na żonę czytałam niemal bez odrywania się od lektury, gdybym mogła, pochłonęłabym książkę na raz. Nie czytałam nawet specjalnie skrzydełek, zostawiłam je sobie na koniec, nie sprawdzałam jak to z kolejnymi powieściami autorki, czy to kontynuacja tej samej historii, czy może coś o innych bohaterach, czy w ogóle zupełnie inne powieści. Po prostu czytałam powieść i czytałam, resztę zostawiłam na później. W tamtej chwili najważniejsze było dla mnie poznanie dalszych rozdziałów.

Ile razy dzięki autorce doceniałam coś, ile się wzruszałam, współczułam... A ile pojawiło się prawie-zawałów! To jedno z najprzyjemniejszych zaskoczeń - odkryć kolejną autorkę z twórczością wartą śledzenia. I to naszą rodzimą autorkę! Tym razem też sobie coś uświadomiłam, brakuje mi polskich książek new adult. Brakuje mi opowieści o tych młodych, ale już dorosłych. I brakuje mi takich powieści napisanych z humorem, płynnie, bez wymuszonych dialogów, bez sztuczności. Bo mimo że już parę takich naszych, polskich "new adult" poznałam, to wydawały mi się takie "na siłę", z bohaterami, którzy posługiwali się językiem sprzed dwudziestu - trzydziestu lat (bez urazy dla nikogo).

Beata Majewska poszerza grono polskich autorów (a właściwie to autorek), których twórczość poznaję z czystą przyjemnością. (To nie tak, że dzieła innych uważam za słabe, niewarte uwagi, doceniam je, tylko akurat nie wpadają w mój gust). Na początku obawiałam się, czy taki krótki odstęp tej publikacji od kolejnych, to dobry pomysł, ale jak sobie pomyślę, że miałabym na kontynuację, Bilet do szczęścia, czekać dłużej niż do lipca, chyba bym oszalała z niecierpliwości (i tak się zastanawiam, jak mam te kilkanaście dni wytrzymać...). Nie tylko pozytywne emocje towarzyszyły mi podczas lektury, był też gniew, a momentami i strach. Wszystko spowodowało, że jeszcze bardziej wkręciłam się w tę powieść. Bo z jednej strony można by się było domyśleć dalszych losów, ale z drugiej jest ta niepewność, bo nigdy nie wiadomo, czy autorka nie zrobi jakiegoś wyskoku, jak w Konkursie na żonę nieraz. W każdym razie, nie mogę się doczekać kontynuacji.

Więc jeśli szukacie idealnej powieści na każdą okazję, czy macie "problem" z polskimi autorami, czy nie, polecam serdecznie najnowszą powieść Beaty Majewskiej. W końcu mamy polskie new adult na miarę zagranicznych!

http://ravenstarkbooks.blogspot.com/2017/06/konkurs-na-zone-recenzja.html

Co się ze mną dzieje? Zamiast na powrót wczytywać się w klimaty fantasy właśnie teraz, kiedy mam tyle wolnego, nabieram ochoty na lekkie i niezobowiązujące powieści, przy których mogę totalnie odlecieć na kilka godzin, bez wysilania wyobraźni przy smokach, elfach i innych stworach. Nie żeby mi to przeszkadzało. Zwłaszcza, kiedy trafia mi się taka książka jak Konkurs na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jak to jest, że książki, na które czekam z przeogromiastą niecierpliwością, których zbliżająca się premiera spędza mi sen z powiek, przez które fangirluję jak chomik na sterydach recenzuję najpóźniej? To znaczy, może nie najpóźniej, ale skoro powieść przychodzi do mnie w okolicy premiery, to zaraz jak ją skończę czytać powinnam się brać za pisanie recenzji, prawda? A tu już ponad miesiąc od premiery minął, a ja dopiero będę się z wami dzielić wrażeniami na temat piątego tomu serii Szklany Tron. Szalone co? Ale ujmę to tak, niektóre książki faktycznie lepiej recenzować jak najprędzej, a w sumie większość książek (przynajmniej jeśli chodzi o mój beznadziejny przypadek). Ale są też takie książki, po których trzeba odparować. Po których emocje się utrzymują i wspomnienia z lektury są nadal jak żywe nawet po kilku tygodniach, miesiącach. Po prostu książki, których nawet najdrobniejszych fragmentów się nie zapomina. I właśnie do tego typu powieści należy Imperium Burz.

Chryste Panie, przysięgam, kiedyś coś zrobię Sarze J. Maas. Chyba wyślę jej pudło pełne czekoladek, żeby ciśnienie podskoczyło jej na jeszcze wyższe obroty i żeby pisała dalej tak genialne teksty. Kocham tę kobietę. I jej postacie. No, prawie wszystkie (wszystkie ze względu na poziom wykreowania, ale nie wszystkie ze względu na charakter, ma się rozumieć). Okej, w piątym tomie już nie ma czasu na cackanie się i klepanie po główce. Po tym, co się stało z Adarlanem w Królowej Cieni sprawy wskoczyły na jeszcze wyższy poziom. Tu już nie chodzi o to, czy Aelin podoła walce z jednym czy z drugim, czy wybierze tego czy tamtego lovelasa; tu już się ważą losu królestwa. Więc trzeba schować dumę do kieszeni, czasami, jeśli trzeba, ugryźć się w język i mieć na uwadze własną odpowiedzialność. Bo każdą jedną złą decyzję niewinni ludzie, rodacy Aelin, jej bliscy mogą przypłacić życiem.

To jest fabulouuuuss. A byłam w takim strachu! Mówię całkowicie poważnie. Czekałam razem z innymi fanami Maas na premierę piątej części w oryginale, w sumie nie planowałam jej kupować po angielsku; tak, często mam na to ochotę, zwłaszcza przy kontynuacjach książek, które trafiły w mój gust, ale po raz kolejny przekonałam samą siebie, że wytrzymam do polskiej premiery, tyle książek mam na półce nieprzeczytanych, że zanim w Polsce pojawi się Imperium Burz, to akurat kilka przeczytam i czas zleci. Decyzja podjęta, ale czekałam jak pod kablem z wysokim napięciem, na pierwsze opinie czytelników. I tak jak przeważnie słyszałam przy kolejnych tomach, że Szklany Tron jest coraz lepszy, że z wow, robi się wowow, etc., tak tutaj się zaniepokoiłam, bo sporo osób pisało, że jest rozczarowanych, tym, tamtym, zakończeniem, że w ogóle nie jest to to czego się spodziewali. I jak tu się nie przestraszyć po takich recenzjach? Nie największa, ale jako taka niepewność się pojawiła.

Biorąc pod uwagę wzrost objętości kolejnych tomów serii można by się spodziewać, że piątka przebije 1000 stron. A dla mnie już Dziedzictwo ognia było spore. Nie wiem jak jest z wami, ale dla mnie idealna objętość książki to 300-500 stron z przyzwoitą wielkością czcionki, nie za drobna, nie za duża. Takie książkowe grubaski trochę mnie do siebie zniechęcają. A jednak Sarah J. Maas i na tym polu potrafi mnie owinąć sobie wokół paluszka i ani się obejrzę, a książkę mam przeczytaną. Nie wiem, czy mam się jej bać, czy się cieszyć z tego faktu.

Autorka świetnie kreuje postaci drugoplanowe. Po tych pięciu tomach już takim "standardem" jest, że z niecierpliwością śledzę losy Aelin czy Rowana. Ale, o rajuśku, jak nagle zaczęłam kibicować Lorcanowi w tej części, rozdziały z nim z cudowną Elide to życie. Nie wiem, czy nie cieszyłam się nimi nawet bardziej niż tymi z Aelin. Oczywiście te z Aedionem i Lysandrą też świetne, chociaż jak oni, to i Aelin i reszta, bo jednak przebywali razem, więc siłą rzeczy... Za to chyba jestem jedną z niewielu osób, które nie trawią Manon. Po prostu nie, to nie bohaterka dla mnie. I to nie tak, że jej nie lubię, że czymś mi zalazła za skórę. Tylko jakoś nie rozumiem zachwytów nad nią. Rozdziały z nią w poprzednim tomie czytałam bardziej z przymusu, byleby przebrnąć do części z innymi bohaterami. Tutaj było trochę lepiej, skoro Manon znajdowała się wśród głównych bohaterów, ale mimo wszystko, jakoś nie specjalnie mnie interesowało, co tam u niej się działo, jak dla mnie mogłoby jej nie być w tej serii. (Nie bijcie, wolałabym więcej Elorcan XD). Do Doriana mam sentyment od pierwszego tomu i tutaj wciąż go uwielbiam, za to Chaola po prostu nie mogę. Żyłka mi kiedyś pęknie przez niego. Tak jak Manon działa na mnie neutralnie, może tam sobie żyć, ale też nie musi, tak Chaola mam ochotę własnoręcznie udusić. Taka ciepła klucha, z tym że wcale nie taka ciepła, bo to co wygaduje i to co robi budzi we mnie wszystko to, co najgorsze. Naprawdę nie mam pojęcia, jak ktokolwiek może po tym tomie pałać do niego choć odrobiną sympatii. I, serio, Saro, kolejny tom w całości poświęcony jemu? Gdzie w tym sens?

Właśnie, już nie podoba mi się nadchodząca kontynuacja. Chce autorka pisać o najgorszym bohaterze, proszę bardzo, ale niech robi o takich nowelki, a nie standardową kontynuację mu poświęcać, przez którą będzie musiał przebrnąć każdy, kto chce poznać zakończenie serii. Tak jak Maas kocham, tak szósty tom z Chaolem na świeczniku - to dla mnie za dużo, przegięcie, fatalna decyzja i w ogóle dupa. Mam nadzieję, że to będzie w stylu dotychczasowych tomów, rozdziały o danych bohaterach przeplatane ze sobą, wszystko w narracji trzecioosobowej (po Chaol w pierwszoosobowej narracji = mój zgon na miejscu).

Ale wracając do Imperium burz. Książka nie pobiła poprzedniczek, tak jak to było z wcześniejszymi tomami. Może była troszkę słabsza, ciężko mi ocenić, kiedy już mam do serii taki sentyment, że obiektywizm szwankuje. I nie, nie jestem fanką zakończenia, no bo kto jest. Co nie oznacza, że nie czytałam powieści z przyjemnością. Czasem było słabiej z akcją, czasami ciśnienie naprawdę podskakiwało, w gruncie rzeczy się nie zawiodłam. Ale mam nadzieję, że autorka wynagrodzi ten feralny szósty tom z Chaolem cudnym siódmym i ostatnim. Ciężko będzie się pożegnać z serią, ale nie chciałabym większej ilości tomów, to już by było wymuszone rozciąganie.

Wciąż nie potrafię napisać poprawnej recenzji o długo wyczekiwanej powieści, ale może właśnie tak ma być. Może kiedyś się tego nauczę. W każdym razie jeśli ktoś się jeszcze nie zabrał za serię, to polecam mocno. Myślałam, że ja jestem ostatnią osobą, ale może został ktoś jeszcze. Warto. Akurat zdążycie nadrobić pięć tomów do zbliżającego się serialu (swoją drogą mam nadzieję, że wkrótce poznamy więcej szczegółów).

http://ravenstarkbooks.blogspot.com/2017/06/imperium-burz-recenzja.html

Jak to jest, że książki, na które czekam z przeogromiastą niecierpliwością, których zbliżająca się premiera spędza mi sen z powiek, przez które fangirluję jak chomik na sterydach recenzuję najpóźniej? To znaczy, może nie najpóźniej, ale skoro powieść przychodzi do mnie w okolicy premiery, to zaraz jak ją skończę czytać powinnam się brać za pisanie recenzji, prawda? A tu już...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zabiło mnie. Serio. Bo z jakiego innego powodu miałabym zaraz po przebudzeniu sięgać po książkę i ją doczytywać, i pisać teraz recenzję zamiast zjeść najpierw śniadanie i ogarnąć się, żeby wyglądać jak człowiek, jeśli książka była słaba. Hmm? Jakieś pomysły, sugestie? Nie? To super. Cieszę się, że zgadzamy się już na wstępie, że ta powieść jest genialna, bo naprawdę ciężko pisze się recenzje na kacu książkowym. Także, hej, liczę na waszą wyrozumiałość - chyba sami wiecie jak to jest, kiedy książka was tak dobije, że myśli się, że już nic jej nie przebije, że nie wie się, czy w ogóle będzie się w stanie cokolwiek po niej przeczytać.


To było p r z e b o s k i e. Potrzebuję kolejnego tomu, niezwłocznie. Okej, to mogę już kończyć i uciekać do kąta, żeby pogodzić się z burzą piaskową made by emocje sponsored by autorka w spokoju? Bo naprawdę nie mam pojęcia, co logicznie poprawnego mogę napisać o Buntowniczce z pustyni. Jeśli w ogóle cokolwiek wspólnego z logiką może mieć ta recenzja. Wowowowowowowowowowowow (bo zwykłe "wow" to za mało). No bo, kurczę, co to było!

Niby mamy tutaj motyw drogi, czyli tak naprawdę podstawa fabuły to popularny schemat. Ale jak ktoś mi powie, że ta książka nie zaskakuje czytelnika, to nie wiem, gdzie on miał głowę, jak to czytał. Wowowowowowowowowowowow. Tak, równie dobrze mogłabym jeszcze odczekać kilka godzin, dni, żeby ta recenzja miała więcej sensu, więcej poprawności merytorycznej, ale co na świeżych przeżyciach, to na świeżych. Poza tym zdrowienie po kacu książkowym nigdy nie trwa tyle samo, więc równie dobrze mogłabym kwilić po książce dzień, co i miesiąc, a wtedy już mogłabym trochę pozapominać.

Amani, czyli nasza główna bohaterka, przed rokiem straciła matkę, którą powieszono za zabicie męża (ale nie ojca dziewczyny, przynajmniej nie biologicznego). Mieszkając u wuja z kilkoma żonami i kuzynostwem, które było tak liczne, że sama nie wiem, ilu ich tam konkretnie było, odkładała pieniądze (a co nie odłożyła, to ukradła), by wziąć udział w zawodach strzeleckich, wygrać je i dzięki nagrodzie pieniężnej dostać się do Izmanu, o którym jej matka snuła opowieści. I, hej, od razu mówię, to nie tak, że kapryśna Amani postanowiła sobie zrobić wycieczkę krajoznawczą. U despotycznego wuja się nie przelewało, a szczególnie w jej przypadku, w dodatku wuj postanowił wziąć sobie Amani jako kolejną żonę, a ona ani myśli być częścią społeczności, gdzie kobiety nie mają żadnych praw, zero prawa głosu, a masę obowiązków, z których głównymi są zadowalanie mężczyzn i rodzenie i wychowanie dzieci. Kiedy więc sytuacja na strzelnicy i po zawodach trochę się komplikuje Amani ucieka z zagadkowym obcokrajowcem. I wtedy zaczyna się p e t a r d a a a a. Żartowałam, petarda jest od samego początku.

Meh meh meh, jak ja kocham tę książkę. Czy mogę już zarabiać kokosy na szóstym zmyśle, który wskazuje mi genialne pozycje? Bo, poważnie, jeśli ktoś ma choć trochę zbliżony do mojego gust czytelniczy i jest chętny na dobre przepowiednie książkowe, to mogę otwierać biznes. Miałabym na kolejne zabójcze powieści i pewnie szybciej bym się sama wykończyła, ale nieważne. Wiesz, że jest źle, kiedy zaczynasz chodzić po pokoju i wyśpiewujesz pochwalne rymy częstochowskie na melodię każdej piosenki. Bo to jest takie cudowne i piękne.

To trzecia książka w pustynnym, dżinowym klimacie, jaką dorwałam w tym roku (o ile nie w ogóle). Chyba te największe boomy medialne mam już za sobą, czyli Gniew i Świt - fenomenalne, urocze, ale więcej statyczności i miłostek, chociaż też przeboskie; Zakazane życzenie, które, szczerze, nie porwało mnie szczególnie, a sam Aladyn to już w ogóle mi się w oczy nie rzucał (XD - totalnie przy nim), ale i nie było złe, więcej niż dobre, prawie bardzo dobre; a teraz właśnie skończyłam Buntowniczkę z Pustyni (jakbyście się tego nie domyślili to tych wszystkich zdaniach, tytule, okładce i w ogóle). Najbardziej dynamiczna z nich wszystkich, równie wciągająca co Gniew i Świt (przykro mi, nie potrafię powiedzieć o tej pozycji złego słowa), z całą pewnością obie te pozycje pojawią się w topce książek 2017-ego. Nieważne, jeśli dalej tak będzie z szóstym zmysłem, najwyżej ta topka będzie zawierać większość przeczytanych w tym roku książek, a co, rozciągnę ją, mogę.

Buntowniczka z pustyni jest wszystkim, czego może pragnąć miłośnik młodzieżówek (i nie tylko; miałam zamiar napisać, "czego ja mogłabym pragnąć", ale chciałam to ując tak, żebyście wiedzieli, że was też się to tyczy). Świetni bohaterowie, których losy śledzi się z zapartym tchem, akcja, która nie pozwala na oderwanie się od kart powieści, świat przedstawiony, który porywa już od pierwszych stron, nie czeka się połowy powieści, żeby się wszystko rozkręciło, tu już na początku zostajemy wrzuceni w wir emocji, zdarzeń, zagubienia, ratunku, wszystkiego. Uwielbiam tę książkę tak bardzo, że gdybym tylko miała na tyle wolnego miejsca, zrobiłabym jej ołtarzyk na osobnej półce.
http://ravenstarkbooks.blogspot.com/2017/06/buntowniczka-z-pustyni-recenzja.html

Zabiło mnie. Serio. Bo z jakiego innego powodu miałabym zaraz po przebudzeniu sięgać po książkę i ją doczytywać, i pisać teraz recenzję zamiast zjeść najpierw śniadanie i ogarnąć się, żeby wyglądać jak człowiek, jeśli książka była słaba. Hmm? Jakieś pomysły, sugestie? Nie? To super. Cieszę się, że zgadzamy się już na wstępie, że ta powieść jest genialna, bo naprawdę ciężko...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

http://ravenstarkbooks.blogspot.com/2017/06/to-jedno-lato-recenzja.html

Znacie to uczucie, kiedy niespodziewanie natrafiacie na książkową perełkę, idealne wyważenie tego, czego oczekujecie, idealny strzał w wasz gust? I nie możecie się doczekać kontynuacji, zastanawiacie się, czy są jakieś sposoby na przyspieszenie premiery, czy na zajęcie się czymś, żeby czas szybciej zleciał. Po czym w końcu macie kontynuację w dłoni, ale jakoś nie możecie się za nią zabrać. Czytacie fragment i coś nie gra. Jakaś blokada, coś niezidentyfikowanego, z jednej strony chcecie w końcu się wgłębić w lekturę, zaszyć na godziny, a z drugiej nie możecie, nie macie siły, nie wiem. Właśnie w czymś takim utknęłam. Zamiast zmuszać się do dalszej lektury postanowiłam sobie zrobić przerwę, sięgnąć po coś innego, co być może pomoże mi dalej wskoczyć w trans książkowy. I akurat w chwili, w której tego potrzebowałam, na horyzoncie pojawiła się obiecująca powieść, taka "idealna na lato".

Nic nie dzieje się bez przyczyny. Wszystko jest gdzieś tam osadzone w ciągu przyczynowo-skutkowym. Przynajmniej staram się trzymać takiego stwierdzenia, bo za dużo dziwnie trafnych rzeczy mi się przydarza, żeby nazywać je ciągle "przypadkami" czy "zbiegami okoliczności".

W chwili potrzeby trafiła do mnie powieść To jedno lato. Pomyślałam sobie, że to świetne rozwiązanie na moją blokadę, lekka powieść, o jakiejś tam letniej przygodzie, w dodatku polskiej autorki - może znajdę kolejną pisarkę, która wstrzeliwuje się i stylem i pomysłami na fabułę w mój gust, kto wie? Takie niczego sobie obyczajówki, powieści pozbawione smoków i skomplikowanych światów przedstawionych jak dla mnie idealnie się sprawdzają na nudę, na jakieś blokady czytelnicze, bo w nie dosyć łatwo się wkręcić, nie trzeba wysilać wyobraźni. Ja w powieść Doroty Milli wkręciłam się na tyle, że przeczytałam ją na raz, mimo że do najdrobniejszych to ona nie należy.

Lukrecja 'Luka' Lis ma określony plan na życie - dorwać bogatego mężczyznę, żeby nie musiała pracować, a mogła być 'żoną idealną' i spędzać dnie na zakupach. Wszystko zdaje się zmierzać w dobrym kierunku, już od dwóch lat jest z Aleksem, którego rodzice zbijają kokosy w przemyśle farmaceutycznym,;dziewczyna liczy, że na zbliżającym się przyjęciu u jego rodziców w końcu się jej oświadczy. Co prawda sam Aleks ani nie może pochwalić się wyglądem, ani talentem, ambicjami, a jedynym, co przyciąga do niego Lukę to firma, którą ma odziedziczyć, ale, jak twierdzi dziewczyna, reszta przyjdzie z czasem. Jednak kiedy na przyjęciu przyłapuje Aleksa z kelnerką w jednoznacznej sytuacji dostaje potwierdzenie dochodzących do jej uszu plotek o zdradach partnera, których istnienie starała się ignorować; w jednej sekundzie wszystko się wali. Za namową przyjaciółki z Londynu bierze urlop w pracy i z konsumpcyjnej Warszawy wraca do nadmorskiego Dźwirzyna.

Od samego początku wiemy jaką osobą jest Luka. Wyjechała z małej miejscowości na studia do Warszawy, bo przecież to miejsce ludzi sukcesu. Szczegół, że ledwie ukończyła jedyne studia na jakie się dostała. Nie ważne, że mieszka w malutkiej klitce, że wciąż ciągnie pieniądze od rodziców, których widziała ostatnio cztery lata temu, że pracuje w banku na najmniej potrzebnym stanowisku. Ona jest najważniejsza, inni są niegodni by na nią choćby zerknąć, jeśli coś poszło źle, to oczywiście nie jest to jej wina, na pewno ktoś inny coś zepsuł albo po prostu źle było wykonane od początku. Luka od małego dziecka czuła się lepsza od innych, upokarzała każdego kto nie był nią, gardziła, wyśmiewała, choć sama ani nie była super pięknością, ani dziewczyną utalentowaną, czy bogatą. Była nikim, a zachowywała się jakby była dwustuprocentowym ideałem, któremu wszyscy powinni usługiwać. Słowem, Luka była osobą, z jaką większość ludzi mogłaby się nabawić nerwicy. Tak egoistyczna, tak egocentryczna, że nawet za swoje niepowodzenia nie bierze odpowiedzialności, tylko winę zwala na kobietę, którą nazywała w dzieciństwie Czarownicą, a która lata temu rzuciła na nią "klątwę" za to, że Luka dokuczała jej córce. Dziewczyna jest tak zapatrzona w siebie, że jednym z jej celów wyprawy w rodzinne strony jest odnalezienie 'Czarownicy' i zmuszenie ją od ściągnięcia klątwy.

Rozpisałam się o fabule więcej niż zazwyczaj, ale to jedna z tych książek, przy których nie da się inaczej. Samo wspomnienie bohaterki powieści wzbudza taką burzę, tak nakręca na pisanie o niej... Luka potrafi porządnie wpienić nawet najbardziej spokojnego człowieka. Tu trzeba pochwalić autorkę, niesamowicie dobitnie wykreowała tę postać. Po samym opisie można wywnioskować, że mamy tu jeden z popularnych motywów - ucieczka z miasta na wieś. Ale nie przypuszczałam, że przyjdzie mi czytać o tak zarozumiałej bohaterce, że głowa mała. To nie jest miła, zagubiona dziewczyna, czy lekko szalona, nierozgarnięta, jak można by przypuszczać. Luka to 100% wyrachowania. Co jest naprawdę przedziwne, kiedy popatrzy się na jej przemiłych rodziców czy rezolutną, parę lat młodszą siostrę. (Chociaż uwielbiam państwo Lisów, tak myślę, że jednak popełnili poważny błąd przy wychowaniu starszej córki, rozpieszczając ją, nie zwracając uwagi na jej zepsucie, bo "tak mocno ją kochali, że nie potrafili jej odmówić"). Luka jest bohaterką nieznośną przez większość powieści, ale bardzo realistyczną. Bo to mało takich ludzi? Myśli tylko o sobie, nie zważa na cierpienie innych, na ich poświęcenie; zero wdzięczności, zero szacunku. Gdzieś w tym wszystkim zastanawiałam się, co spowodowało, że stała się tak okrutną postacią, czy przydarzyło jej się coś złego. Nic nie dawało usprawiedliwienia na jej zachowania, ale starałam się po prostu ją zrozumieć.

Dziś tak dziwnie o książce, chaotycznie. Ale tak właśnie się czuję po tej powieści, w trakcie pisania recenzji - nie wiem jak to wszystko ogarnąć i z siebie wyrzucić. Luka robi z siebie divę-warszawiankę, kiedy poznaje Huberta, kierowcę busa, od samego początku jest oburzona, że śmie się do niej odzywać w taki, a nie inny sposób. Przypadkiem wpadają na siebie jeszcze kilka razy; jak się wszystko potoczy - można się domyśleć, przynajmniej tak ogólnikowo.

Myślę, że bardziej niż o wakacyjnym romansie przeradzającym się w coś więcej, jest to powieść o przemianie, jaką przeszła główna bohaterka (a przynajmniej właśnie to odczułam najmocniej). Humorystyczne słowne przepychanki Luki i Huberta czytało się z przyjemnością, w ogóle jak całą powieść, jednak kiedy ich znajomość przeszła na "kolejny etap" stali się masą, brakowało mi charakteru, byli po prostu jedną z wielu par. Brakowało wyrazistości.

To pierwsza powieść Doroty Milli z jaką miałam styczność, z tego, co się orientuję wcześniej wydała jeszcze jedną i myślę, że ją też kiedyś przeczytam. Po pióro autorki jest bardzo lekkie, dialogi niewymuszone, przez całość brnie się płynnie, bez zgrzytów. Oprócz traktowania tej książki, jako powieści idealnej na lato polecam ją, jako zastanowienie się nad własnym postępowaniem. Wszyscy mamy swoje grzeszki, nie jesteśmy krystaliczni, ale sęk tkwi w tym, żebyśmy uczyli się na błędach, żebyśmy mieli w sobie pełno pokory i nie bali się przyznać do błędów.

Tak, polecam tę książkę na lato, na oderwanie się od rzeczywistości, odprężenie się i przeanalizowanie własnego zachowania. Bardzo fajna lektura, plus wyczuwam naprawdę obiecującą autorkę. Myślę, że stać ją na jeszcze więcej i wkrótce to udowodni, w każdym razie trzymam kciuki.

W powieści To jedno lato nie znajdziecie tyle o rozkwitającym uczuciu, ile można by sądzić, patrząc na jej objętość, więcej będzie o zmianie zachodzącej w Luce. Co nie znaczy, że powieść nie jest warta uwagi, bo jest wręcz przeciwnie. Przyjemna w odbiorze, wciągająca, do samego końca buchająca emocjami, wyróżniająca się na tle innych bohaterką - istną żyletą. Jeśli czujecie się na siłach, zapraszam do lektury.

http://ravenstarkbooks.blogspot.com/2017/06/to-jedno-lato-recenzja.html

Znacie to uczucie, kiedy niespodziewanie natrafiacie na książkową perełkę, idealne wyważenie tego, czego oczekujecie, idealny strzał w wasz gust? I nie możecie się doczekać kontynuacji, zastanawiacie się, czy są jakieś sposoby na przyspieszenie premiery, czy na zajęcie się czymś, żeby czas szybciej...

więcej Pokaż mimo to