rozwiń zwiń

Rakietowe Szlaki tom 7: Antologia klasycznej SF

Średnia ocen

                7,4 7,4 / 10

Oceń książkę
i
Dodaj do biblioteczki

Porównaj ceny

i
Porównywarka z zawsze aktualnymi cenami
W naszej porównywarce znajdziesz książki, audiobooki i e-booki, ze wszystkich najpopularniejszych księgarni internetowych i stacjonarnych, zawsze w najlepszej cenie. Wszystkie pozycje zawierają aktualne ceny sprzedaży. Nasze księgarnie partnerskie oferują wygodne formy dostawy takie jak: dostawę do paczkomatu, przesyłkę kurierską lub odebranie przesyłki w wybranym punkcie odbioru. Darmowa dostawa jest możliwa po przekroczeniu odpowiedniej kwoty za zamówienie lub dla stałych klientów i beneficjentów usług premium zgodnie z regulaminem wybranej księgarni.
Za zamówienie u naszych partnerów zapłacisz w najwygodniejszej dla Ciebie formie:
• online
• przelewem
• kartą płatniczą
• Blikiem
• podczas odbioru
W zależności od wybranej księgarni możliwa jest także wysyłka za granicę. Ceny widoczne na liście uwzględniają rabaty i promocje dotyczące danego tytułu, dzięki czemu zawsze możesz szybko porównać najkorzystniejszą ofertę.
Ładowanie Szukamy ofert...

Patronaty LC

Książki autora

Mogą Cię zainteresować

Oceny

Średnia ocen
7,4 / 10
37 ocen
Twoja ocena
0 / 10

Opinia

avatar
631
65

Na półkach: ,

Ostatni, siódmy tom reinkarnacji rakietowych szlaków pod redakcją Lecha Jęczmyka i Wojtka Sedeńki stanowi więcej niż godne domknięcie tego bezcennego zbioru kanonicznych opowiadań SF. Tym razem otrzymaliśmy trzynaście tekstów, przy czym wszystkie – oprócz jednego – zostały oryginalnie opublikowane w języku angielskim. Gdybym miał pokusić się o zidentyfikowanie „tematu przewodniego” tomu, byłby nim schyłek, kres, entropia, zapaść, koniec świata, jaki znamy. Trudno o trafniejszy motyw wieńczący dzieło, a zarazem o lekturę lepiej wpisującą się w coraz wyraźniejsze i powszechniejsze doświadczenie współczesności jako obszaru niepewności, naznaczonego narastającym chaosem, przeczuciem jakiejś nieokreślonej i groźnej „przemiany fazowej”, obawami o załamanie się ładu społecznego, ekonomicznego, a przede wszystkim planetarnego ekosystemu. Wszyscy biorący udział w naszej szalonej podróży wokół Słońca wydajemy się dziś dryfować na coraz bardziej zatłoczonej tratwie, po coraz bardziej wzburzonym morzu, bez poczucia kierunku, w obawie o malowaną coraz mroczniejszymi barwami przyszłość. Dosłownie kilka dni temu przeczytałem wywiad z Williamem Gibsonem, w którym wspomniana jest przyrastająca błyskawicznie dziwaczność naszych czasów oraz obsesyjna konieczność pomiaru czegoś, co zabawnie określono mianem „Reality Fuckedness Quotient”, czyli „ilorazem po…lenia rzeczywistości”.

W ostatnim tomie „Rakietowych szlaków” odchodzimy daleko od entuzjazmu i energii, optymizmu, wiary w człowieka i jego przeznaczenie do wielkości, charakteryzujących złote lata science fiction. Nadszedł katastroficzny fin de siècle z jego turpistycznymi fascynacjami, ponurą przewrotnością, zabawą w zagładę w oczekiwaniu na zagładę. Muszę przyznać, że znakomicie się to czyta w nastroju spokojnej rezygnacji, bez pośpiechu, w fotelu albo łóżku, wśród skrzypienia topniejących gór lodowych, szumu podnoszących się wód, odległego, lecz zbliżającego się nieubłaganie wrzasku tłumów skandujących hasła podpowiadane im przez cynicznych głupców oraz doniesień o nieodwracalnych zmianach w ekosystemie.

Ze złowróżbnego tonu wyłamują się wyraźnie w ostatnim tomie w zasadzie tylko trzy teksty: „Bóg prochu” H. Beama Pipera, „Frywolna Mona Liza” Boba Shawa i „Gambit Von Gooma” nieznanego mi wcześniej Victora Contoskiego. Jedynie w nich ocalono dawnego, niewinnego ducha przygody z naiwnych, dziecięcych lat gatunku, który zestarzał nam się przez lata i przemienił z uroczego berbecia w zrzędliwego starca. Pierwszy tekst to klasyk o podróżach w czasie, napisany w „imperialnym” duchu „Jankesa na dworze Króla Artura”.

"Frywolna Mona Liza" to klasyczny (w ramach konwencji SF) tekst bazujący na pojedynczym pomyśle, który może się udać tylko w wypadku, gdy pomysł jest naprawdę świetny – to znaczy szczególnie szokujący, zaskakujący, czy dowcipny. Ponieważ wszystko już było, takich rzeczy się już w zasadzie niemal nie pisze – pula możliwych do wykorzystania zaskoczeń prawdopodobnie się wyczerpała i zostało nam już tylko odcinanie kuponów od dawnych fascynacji, mnożenie sequeli i nostalgiczne wycieczki w przeszłość. U Shawa genialny pomysł polega na odkryciu, że „Mona Liza” da Vinciego nie jest tym, czym wydaje się być, czyli po prostu najsłynniejszym obrazem w historii malarstwa. W rzeczywistości stanowi ona zaledwie jeden z kadrów w pierwszym filmie na świecie, który okazuje się być dziełem erotycznym. Bohaterowie natrafiają na miejsce, w którym ukryto pozostałe kilkadziesiąt obrazów/kadrów - przy użyciu skonstruowanego przez mistrza z Florencji genialnego urządzenia pozwalają one obejrzeć ów krótki, frywolny filmik. W finale, oczywiście, wszystko płonie. Świetne opowiadanko!

Na zaskakującym pomyśle oparto także mroczniejszy, ale nie mniej zabawny, a do tego absurdalny i groteskowy „Gambit von Gooma”. Tym razem genialny mistrz szachowy odkrywa niezwykle niebezpieczną („bluźnierczą” – napisałby Contoski, gdyby był Lovecraftem) tajemnicę, która powinna pozostać niedostępna ludzkiemu poznaniu:
„Przypuśćmy teraz, że ktoś przypadkiem albo rozmyślnie odkrywa układ figur na szachownicy, który jest bardziej niż niemiły, nieludzki układ, który mówi straszliwe rzeczy o umyśle gracza, o człowieku w ogóle i o porządku Wszechświata. Przypuśćmy, że każdy normalny człowiek, który raz ujrzy taki układ, nigdy już nie będzie normalny. Niewątpliwie taki właśnie układ musiał tworzyć gambit Von Gooma”.

W obliczu straszliwego niebezpieczeństwa, które zawisło nad niczego niepodejrzewającą ludzkością (ta-da-daaam!) dochodzi do interwencji naprawczej i każdy chyba przyzna, że wizja arcymistrzów szachowych uprawiających nocną gangsterkę po lasach ma w sobie niepowtarzalny urok.

W pozostałych opowiadaniach okazji do uśmiechów raczej już nie będzie, więc jeśli ktoś liczył na radosne doznania, tom siódmy bardzo go rozczaruje. Nawet słynący z ciętego dowcipu Robert Sheckley (szczególnie często w „Rakietowych szlakach” występujący) reprezentowany jest tutaj przez ponurą opowieść o cywilizacyjnym upadku: prymitywnych, spragnionych widoku krwi masach karmionych jeszcze bardziej prymitywną, okrutną rozrywką przez pozbawione wszelkich zahamowań media masowe.

W podobnym tonie utrzymane jest opublikowane osiem lat wcześniej (1950 rok) opowiadanie znakomitego C.M. Kornblutha, „Czarna walizeczka”. Redaktorzy piszą we wstępie, że opowiadanie to się nie zestarzało. To nieprawda, ale zestarzało się sympatycznie i czyta się je dzisiaj tak, jak ogląda stare filmy, przyjmując z całym dobrodziejstwem anachronicznego inwentarza kolejną przyszłość zmarłą przed urodzeniem. Współczesne toksyczne połączenie zaawansowanych technologii z głębokim kryzysem instytucjonalnym – w tym edukacyjnym – skutkujące przetaczającymi się przez świat niszczycielskimi tsunami głupoty demonstruje po raz kolejny, że autorzy klasycznej SF potrafili wykazywać się niebagatelną intuicją. Odzywa się stara przestroga przed postępującym zidioceniem jednostek i społeczeństw, uzależnionych od niezrozumiałej technologii, projektowanych i instrumentalizowanych przez garstkę technokratów w ich świątyniach merytokracji.

Kolejnego klasyka, Roberta Heinleina, reprezentuje tu opowiadanie „Logika imperium”, które opublikowano po raz pierwszy w 1941 roku na łamach „Astounding Science Fiction”, mamy tu więc do czynienia ze Złotym Wiekiem SF par excellence. To kolejny przykład ambitnej fantastyki, stawiającej sobie za cel nie tylko rozrywkę, lecz diagnozowanie, ostrzeganie i prognozowanie. „Logika imperium” to tekst poruszający się wokół jak najbardziej aktualnych problemów ekscesów kapitalizmu oraz (neo)imperializmu. Przede wszystkim jednak Heinlein zwraca uwagę na mechanizm polegający na tym, że ludzkie społeczeństwa wytwarzają nie do końca świadomie struktury tak skomplikowane i złożone wewnętrznie, że ich wewnętrzna logika produkuje dotkliwe materialnie i moralnie katastrofalne konsekwencje, niezależnie od czyjejkolwiek woli i intencji. Ludzie stają się zakładnikami i (w tym wypadku dosłownie) niewolnikami instytucji jakie wytwarzają. Wszelka kontrola staje się iluzją, wszelka refleksja jedynie wyrazem bezradności. Intencje nie mają znaczenia, zło rodzi się jako epifenomen działania systemu. Brzmi znajomo? Pewnie, pełno tego w poważnych czasopismach.

Bardzo podobne w wymowie jest melancholijne opowiadanie Michaela Moorcocka, z wątkiem polityczno-społecznym na pierwszym planie oraz podróżą do kresu czasu, przywodzącą oczywiście na myśl Wellsa. Tym razem – co chyba nie powinno dziwić u Brytyjczyka – rolę monstrum, które wyrwało się spod kontroli odgrywa Unia Europejska: „Gargantuiczny twór”, który „z dumnym rykiem obejmował swoim uściskiem cały kontynent”, „nigdy nie zasypiał, nie przestawał wyrażać rykiem swojej mocy. A choć był niezaprzeczalnie dobrotliwy dla setek milionów mieszkańców, nie dało się zaprzeczyć, że wszyscy, co do jednego, byli jego niewolnikami”. Trzeba przyznać, że owoc pokręconej wyobraźni autora Sagi o Eryku konsumowany w czasie Brexitu i piętrzących się problemów UE nabiera wyjątkowo cierpkiego smaku.

I teraz ciekawa sprawa. Podczas gdy Brytyjczyk oddaje się wyspiarskim obsesjom, obserwując z przerażeniem dziwactwa zachodnich Europejczyków za wąskim wodnym buforem, Polak także patrzy na wschód, zdjęty przerażeniem w obliczu hord barbarzyńców, jakie opanowały jego biedną ojczyznę. Jedyne nieanglojęzyczne opowiadanie w tym tomie antologii to „Ballada o przekleństwie” Wiktora Żwikiewicza. No a Żwikiewicz, jaki jest, każdy (kto go czytał) widzi. Osobiście odbiłem się od niego kilka razy we wczesnej młodości – jego proza jest gęsta jak syrop i wymaga koncentracji. Albo się człowiek zdoła w tym, niczym w syropie, pogrążyć, złapie ten szalony rytm i specyficzną frazę albo uzna to za nieznośny bełkot. Szczerze mówiąc, chociaż doceniam „zmysł niezwykłości” i językową inwencję tego autora, jego proza w większych dawkach mnie męczy. Wizja w „Balladzie…” ma jednak imponującą skalę i zawiera ładunek wyobraźni, którym można by obdzielić co najmniej solidną powieść. To specyficzna space opera pisana przez człowieka ze wschodu, przefiltrowana przez polską wrażliwość, polskie obsesje i traumy. Na tle polskich tekstów zamieszczonych w poprzednich tomach „Rakietowych szlaków” sytuuje się w mojej opinii o kilka klas wyżej w sensie czysto literackim. Żwikiewicz nie zniża się do poziomu prostackiej agitki nacjonalistycznej, jak Ziemkiewicz, czy Ziemiański. Mentalność pisarza poddanego władzy cenzury, tworzącego w świecie zniewolonym, zdominowanym przez obce siły, każe jednak traktować fantastykę jak kostium, w którym twórca zobowiązany jest wysyłać czytelnikowi „tajne sygnały”. Bo, wicie-rozumicie, niby piszę tutaj o czerwonym olbrzymie pochłaniającym planety i starciach w kosmosie, ale wiadomo – czerwony, olbrzym, gwiazda, z czym wam się to kojarzy, drodzy czytelnicy? Z Sowietami, panie Wiktorze. Słusznie, słusznie, chociaż nie potwierdzam. No i niestety momenty, w których pisarz mruga do nas okiem, nie mają w sobie nic z cudownej subtelności, przenikliwości i błyskotliwego dowcipu Lema piszącego o pamiętnikach znalezionych w wannie, kongresach futurologicznych, czy planecie Rybicji.

Niedawno zmarły Mike Resnick, mistrz rzadkiej odmiany fantastyki lekkiej i zarazem mądrej, prezentuje opowiadanie „Roboty nie płaczą”. Ten nostalgiczny tekst pisany jest w duchu starej, klasycznej SF, opisując człowieczeństwo robota, jego empatię i zdolność do doświadczania smutku oraz cierpienia, podobnie jak robił to Asimov w niezapomnianym „Człowieku, który żył dwieście lat”. Jak to zwykle bywa w tego typu tekstach, ludzie nie dorastają ani intelektualnie, ani przede wszystkim emocjonalnie, do maszyn, jakie stworzyli na swój obraz i podobieństwo. Gdyby sztuczna inteligencja miała nas rzeczywiście zastąpić, chciałbym aby była ona równie wrażliwa i mądra, jak roboty autorów „Fundacji” i „Kirinyagi”.

Gdybym natomiast miał wyznaczyć w tym tomie pisarza, który najbardziej imponuje mi literacko, byłby to Lucius Shepard. Jego teksty nie wydają mi się łatwe w odbiorze – nauczyłem się go doceniać i podziwiać dopiero gdy dorosłem. On także pisze o niepięknej przyszłości, tyle że pięknym stylem. Jego „Jasna, zielona gwiazda” to w gruncie rzeczy rodzaj egzotycznego (w sensie „kulturowo-etnicznym”, bo ma to związek z jego azjatyckimi doświadczeniami i fascynacjami) opowiadania o zemście w konwencji cyberpunka.

Dostajemy tu także inne piękne, nastrojowe opowiadanie o schyłku zepsutej, skostniałej w sztywnych formach cywilizacji, która musi ustąpić przed witalnością, oznaczającą po prostu brutalność i bezwzględność. Czytając „Ostatni zamek” (zasłużone nagrody Hugo i Nebula) miałem w głowie scenę z „Dwóch wież” Jacksona i króla Theodena, pytającego bezradnie w oblężonym przez hordę orków Helmowym Jarze, what can man do against such reckless hate? I jeszcze „Miasto i gwiazdy” Clarke’a, które oczarowało mnie w dzieciństwie wizją izolowanej, zastygłej w czasie cywilizacji. No i „Lampart” di Lampedusy, z nieubłaganie odchodzącą w przeszłość „nadzwyczajną kastą”. Ziemia jest tutaj reliktem, ogromnym ossuarium, obojętnym świadkiem kolejnej z niezliczonych tragedii

Jest tu jeszcze smutny, znakomity literacko (i filozoficznie) tekst Fredericka Pohla. „Więcej żywych niż zmarłych” opowiada teoretycznie o triumfie ludzkości nad śmiercią (kolejny „żelazny temat” SF), lecz w gruncie rzeczy chyba o niemożności przekroczenia ograniczeń, jakie nakłada na nas egzystencja. Bohaterem jest przyszłościowy odpowiednik dawnego cyrkowego dziwadła, żywa anomalia, człowiek o konstrukcji genetycznej, która uniemożliwia zastosowanie wobec niego „nieśmiertelnościowej kuracji”. Początek opowiadania przypomina mi „Święty płomień” Sterlinga, gdy główna bohaterka poddawana jest radykalnej kuracji odmładzającej, by rozpocząć nowe życie. U Pohla jednak nie chodzi o początek czegoś nowego, lecz o odwlekanie nieuchronnego zderzenia z entropią. Rafiel to celebryta, artysta, aktor, który mimo medycznych interwencji zbliża się do kresu swojego życia. Daje to Pohlowi szansę do zastanowienia się nad miejscem sztuki w społeczeństwie tak radykalnie odmiennym od naszego pod tym jednym, kluczowym względem. To właśnie ta kwestia doskonale wpisuje się w teorię opanowywania trwogi. Pojawia się pytanie czym stałaby się sztuka po tak drastycznej ingerencji w ludzką tożsamość i świadomość? Jakie funkcje by pełniła, gdyby amputowano jej główną (według wspomnianej teorii) rację bytu? Czy jej zasadniczym zadaniem stałoby się łagodzenie piekielnej nudy, na jaką narażeni byliby nieśmiertelni, wiecznie młodzi ludzie? Ludzie przypominający ożywione fantazje o zblazowanych, dekadenckich wampirach, zmęczonych do granicy szaleństwa niezmiennie odległym horyzontem kresu zawieszonym za wiekami istnienia? Pohl udzielił mi tutaj mądrej, moim zdaniem, odpowiedzi:
„Czyż nie taka była prawdziwa funkcja sztuki, dostarczać cierpienia ludziom, którzy już byli niezdolni do jego odczuwania?”
Ciekawe spojrzenie, nieprawdaż?

Równie doniosłym opowiadaniem jest „Droga krzyża i smoka” George R.R. Martina (tak, już w 1979 roku Martin fascynował się smokami, choć pisywał wtedy jeszcze SF i teksty krótsze od Biblii). Wydaje mi się, że autor musiał inspirować się pracami Ernesta Beckera (najsłynniejsza i najważniejsza, „The Denial of Death” ukazała się w 1973 roku). Opowiadanie jest wręcz modelową literacką ilustracją koncepcji tego antropologa. Porusza ono dość rzadki w amerykańskiej SF tamtego okresu temat religii w zaawansowanej technologicznie przyszłości. I jeszcze rzadszy temat religii (oraz szerzej – kultury) jako użytecznej, czy wręcz nieodzownej mistyfikacji, fikcji zrodzonej ze strachu i desperacji, pełniącej funkcję bufora oddzielającego ludzi od rzeczywistości.

We (wszech)świecie Martina chrześcijaństwo okazało się ofertą na tyle atrakcyjną i uniwersalną, że utrzymało się i rozpowszechniło nie tylko wśród ludzkich migrantów zasiedlających obce planety, ale także wśród obcych cywilizacji. Sumienni pracownicy tak gwałtownie powiększonej winnicy pańskiej trzymają rękę na pulsie doczesności, krążąc między zamieszkanymi planetami z Dobrą Nowiną oraz eksterminując w starym dobrym stylu wszelkie odstępstwa od ortodoksji (a przy okazji ich zwolenników) jako herezję

Tak oto zamyka się przygoda z fenomenalną serią przybliżającą czytelnikowi klasyczne opowiadania SF. Ogromne podziękowania należą się oczywiście redaktorom, którzy włożyli wielki trud w skompletowanie tych tekstów i przygotowanie ich do druku. Funkcję swoistej premii w ostatnim tomie pełni znakomity dodatek opracowany przez Wojtka Sedeńkę: lista 170 kanonicznych książek SF. Cykl ten powinien znaleźć się na półce każdego, kto ceni wartościową i klasyczną fantastykę za wszystkie jej atuty – innowacyjność, otwartość, humanizm, poczucie humoru, rozmach, przenikliwość, ciekawość świata i wszechświata, nigdy niekończące się pragnienie odkrywania tego, co leży poza horyzontem percepcji, poza tym co przygodne i lokalne, poza naszymi ograniczeniami w czasie i przestrzeni.

Pełne omówienie: https://bartoszbol.wordpress.com/2020/02/05/requiem-dla-kasandry-l-jeczmyk-w-sedenko-red-rakietowe-szlaki-antologia-klasycznych-opowiadan-sf-tom-7-solaris-2012/

Ostatni, siódmy tom reinkarnacji rakietowych szlaków pod redakcją Lecha Jęczmyka i Wojtka Sedeńki stanowi więcej niż godne domknięcie tego bezcennego zbioru kanonicznych opowiadań SF. Tym razem otrzymaliśmy trzynaście tekstów, przy czym wszystkie – oprócz jednego – zostały oryginalnie opublikowane w języku angielskim. Gdybym miał pokusić się o zidentyfikowanie „tematu...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Książka na półkach

  • Chcę przeczytać
    165
  • Przeczytane
    56
  • Posiadam
    54
  • Fantastyka
    7
  • Teraz czytam
    5
  • Science Fiction
    4
  • Chcę w prezencie
    3
  • Solaris
    2
  • Sci-Fi
    2
  • Chcę mieć
    2

Cytaty

Bądź pierwszy

Dodaj cytat z książki Rakietowe Szlaki tom 7: Antologia klasycznej SF


Podobne książki

Przeczytaj także