Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Cienie Wojciech Chmielarz
Ocena 7,6
Recenzja Gliny nigdy nie mówią do widzenia*

Mortka powrócił. Jest jakby bardziej stateczny i opanowany, ale nadal to ten sam doświadczony i skuteczny glina, którego czytelniczy dobrze znają z wcześniejszych powieści Chmielarza. Bohater nie bez skazy, z drobnymi wadami, które obliczone zostały na sympatię odbiorców. Dla...

Avatar
Monika Długa Czytaj więcej
Okładka książki Ludzie na drzewach Hanya Yanagihara
Ocena 6,7
Recenzja Duże życie - recenzja „Ludzi na drzewach“ Hanyi Yanagihary

Debiut Yanagihary to ambitne przedsięwzięcie. Autorka bestsellerowego „Małego życia” sięga bowiem po tematy ważkie i uniwersalne, krocząc jednakże po śladach literackich poprzedników. Podejmując próbę odpowiedzi na pytania: czy Norton Perina, młody i wybitnie uzdolniony naukowiec, może...

Avatar
Monika Długa Czytaj więcej

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

„Proza jak bakława”

Shafak to pisarka na której książki czekam zawsze z wielką niecierpliwością. Uwielbiam jej teksty przesiąknięte nutą orientalnych przypraw i kobiecej atmosfery. Niespieszne i refleksyjne, gdzie fabularny świat wprowadza czytelnika w rzeczywistość totalnie odmienną niż ta, która jest dostępna za drzwiami mieszkania wielkopłytowego blokowiska. „Czterdzieści zasad miłości” to nowy, wyjątkowy tekst, który spełnia prawie wszystkie oczekiwania entuzjastów tureckiej pisarki. Piękna i wartościowa proza, która zachwyca i oczarowuje.

„Czterdzieści zasad miłości” to powieść szkatułkowa. Pierwsza i nadrzędna fabuła dotyczy życia Elli Rubenstein – kobiety w średnim wieku, która w zaciszu swego pięknego amerykańskiego domu wiedzie niespełnione i pełne rozczarowania życie gospodyni domowej. Wiedziona pokusą zmiany porządku dnia codziennego podejmuje prace jako recenzentka w wydawnictwie. Pierwszym tekstem, który zostaje jej zlecony opowiada historię życia trzynastowiecznego mistyka i poety Rumiego oraz tajemniczego derwisza Szamsa z Tebrizu. Ten pierwszy tekst zatytułowany „Słodkie bluźnierstwa” autorstwa Aziza Zahary okaże się kamieniem milowym nie tylko w jej karierze, ale także w życiu osobistym. Tekst, którego treść poznajemy jednocześnie z Ellą, otworzy furtkę do drugiej opowieści, nie mniej fascynującej od głównego wątku fabularnego. Dwie czasoprzestrzenie – XIII wiecznej Konyi i współczesnego Bostonu. Dwie różne a jednak dopełniające się próby zdefiniowania pojęcia miłości, dalej życia.

Proza Shafak jest jak kojący balsam. W osobie Szamsa i głoszonych przez niego „zasadach miłości” można odnaleźć kanon podstawowych wartości o które tak trudno we współczesnej, skomercjalizowanej rzeczywistości. Doskonale zdaje sobie z tego sprawę główna bohaterka Ella, która pod wpływem tekstu Zahary rewolucjonizuje całe swoje życie. Trudno o bardziej wymowny wpływ literatury na egzystencje człowieka – czytelnika. Piękna i przejmująca historia.

Najnowsza publikacja tureckiej pisarki, mimo fascynującej warstwy fabularnej, nie należy jednak do najlepszych w jej dorobku. Bardzo dobre „współczesne” fragmenty silnie kontrastują z gorszymi, nieco naiwnymi fragmentami „trzynastowiecznymi”, które miejscami ocierają się wręcz o banał. Nie zachwyca również zakończenie. Nieprzekonujące i naiwne. Niepotrzebna rozrzutność słów.


„Czterdzieści zasad miłości” to proza jak bakława. Mocno osadzona w kulturze tureckiej, „słodka” i uzależniająca zarazem. Proza, po którą, mimo kilku słabszych momentów sięga się z nieukrywaną przyjemnością. Shafak to współczesna Szeherezada, na której kolejne opowieści czeka się z kalendarzem w ręku. Dlatego, mimo wszystko, warto.

„Proza jak bakława”

Shafak to pisarka na której książki czekam zawsze z wielką niecierpliwością. Uwielbiam jej teksty przesiąknięte nutą orientalnych przypraw i kobiecej atmosfery. Niespieszne i refleksyjne, gdzie fabularny świat wprowadza czytelnika w rzeczywistość totalnie odmienną niż ta, która jest dostępna za drzwiami mieszkania wielkopłytowego blokowiska....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czasami dobra rasowa beletrystyka jest dla Czytelnika tym, czym dla spragnionego w letni i niemożliwie upalny dzień szklanka zimnej źródlanej wody. Pobudza zmysły, przynosi ukojenie, pozwala zapomnieć o niedogodnościach świata zewnętrznego. Czasami, lecz nie zawsze. Czasami bowiem woda okazuje się niesmaczna i niezdatna do picia. A książka, no cóż, a książka okazuje się być całkowitym literackim nieporozumieniem. Witam zatem w nieudolnie wykreowanym literackim świecie Pata Conroya. I z góry przepraszam za niemożebną ironię.

Książka amerykańskiego pisarza to wielowątkowa opowieść o rodzinie Jacka McCalla. Bohater wychowany w konserwatywnym miasteczku Waterford, po samobójczej śmierci żony postanawia wraz z kilkuletnią córką Leah wyjechać do Włoch. Jak najdalej od toksycznej rodziny, jak najdalej od teściów, którzy za wszelka cenę chcą odebrać ojcu dziecko. W Rzymie bohater odnajduje upragniony spokój i stabilizacje. Jego przecudowna, zjawiskowa, dobra i nad wyraz mądra córka (kropka w kropkę podobna do zmarłej matki!) szybko zaprzyjaźnia się ze wszystkimi mieszkańcami okolicy. Jack bez problemu znajduje zatrudnienie pisząc do amerykańskich periodyków eseje o europejskiej kuchni oraz wydając przewodniki turystyczne. Życie tych dwojga toczy się niespiesznie i niezobowiązująco do czasu, gdy demony przeszłości nakazują powrócić Jackowi do wspaniałego kraju, jakim jest w jego oczach i sercu Ameryka. Choroba matki, alkoholizm ojca, przyjaciel w potrzasku, zagrożone żółwie morskie, niesforny brat schizofrenik, echa wojny w Wietnamie, pozbawiany uczyć przyjaciel kandydujący na stanowisko gubernatora, nie ułatwiają życia Jackowi. Biedak musi więc stawić czoło wielu przeciwnością losu. Na szczęście jest posiadaczem tzw. amerykańskiego ducha, synem srogiej i wymagającej ziemi Karoliny Południowej (mój „ulubiony” fragment: „Ameryka jest wystarczająco dobrym krajem, żeby ginąć dla niej nawet wtedy, kiedy nie ma racji”!) dlatego powieść siłą rzecz kończy się przerażająco szczęśliwie.

Można jednakże docenić autora za podjęcie wyzwania całościowego opisania sporego kawałka historii Karoliny Południowej w okresie wojny wietnamskiej, ruchów hippisowskich, czy też integracji emigracji Holocaustu. Szkoda tylko, że próba przedstawienia tak ważnych kulturowo problemów ocieka literackim lukrem i prozaiczną sztampą. Nieskazitelny pierwszoplanowy bohater, przewidywalne zakończenie, mało wyraziste i przekonujące dialogi, quasi kryminalna fabuła, a co najgorsze błędy merytoryczne odnośnie historii II Wojny Światowej – wszystko to nie pozwala Czytelnikowi rozkoszować się tekstem. Zatem spokojnie można przejść do porządku dziennego nie zaznajamiając się z wydawnictwem „Muzyka plaży”. Kropka!

Czasami dobra rasowa beletrystyka jest dla Czytelnika tym, czym dla spragnionego w letni i niemożliwie upalny dzień szklanka zimnej źródlanej wody. Pobudza zmysły, przynosi ukojenie, pozwala zapomnieć o niedogodnościach świata zewnętrznego. Czasami, lecz nie zawsze. Czasami bowiem woda okazuje się niesmaczna i niezdatna do picia. A książka, no cóż, a książka okazuje się być...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Historia w dwóch aktach. Między Kupferberger Gold a Złotem Miedzianki"

Dziewięćdziesiąta trzecia strona. Do książki Filipa Springera przekonałam się po przeczytaniu dziewięćdziesiątej trzeciej strony. Tam bowiem znajduje się fragment, który rozłożył mnie na intelektualne i emocjonalne łopatki:

„Ręce złożył na kolanach w taki sposób, w jaki robią to grzeczni uczniowie. Tak jak inni patrzy w obiektyw. On najdalej wyciągnął przed siebie nogi, może był najwyższy. Bose stopy niemal dotykają dolnej krawędzi kadru. Patrzę na niego i myślę sobie, że jakby miał złoto, biżuterię i pieniądze, tobym szczeniakowi jakieś buty kupił.”

W tym zdaniu jest wszystko. W tym zdaniu zawarty został cały charakter publikacji. Dziennikarstwo Springera analityczne, obrazowe i subiektywne stanowi całkiem inną, nad wyraz udaną próbę przedstawienia ważnego wycinka polskiej rzeczywistości, czy też świata w ogóle. Reguła nieuchronności zmian w którą wpisany jest każdy byt. Niezależnie czy mamy do czynienia z miejscem, przedmiotem, człowiekiem. Siła historii, której nie oprze się żadna egzystencja. Powyższy fragment dotyczy zdjęcia zrobionego przez nieznanego fotografa w latach trzydziestych XX wieku. Między wielkimi wojnami, kiedy to Miedzianka nosiła nazwę Kupferberg i słynęła z wyroby znakomitego piwa „Kupferberger Gold” – (potem - „Złoto Miedzianki”) a przed wejściem do Piwnicy Ratuszowej można było odnaleźć napis: „Pijaństwo radnych jest ważnym obowiązkiem, wyschnięta lampa światła nie daje”. Świat jeszcze trzymał się ustalonych ram. Domy, ulice sąsiedzi – wszystko znajome i oswojone. Tak kończy się pierwszy akt istnienia miasteczka.

Książka Springera to publikacja przedstawiająca historie miasteczka-wsi, które przed II Wojną Światową należało do Prus, a po 1945 roku przypadło Polsce w ramach tzw. Ziem Odzyskanych. Miejscowość położona na wzgórzu nieopodal Jeleniej Góry od wieków utrzymywała się głównie z górnictwa. W początkowych latach istnienia wydobywano tam m.in. rudy cynku, srebro, miedź. Nieprzemyślana eksploatacja, ale też techniczne ograniczenia sprawiły, że miedziankowe wzgórze podziurawione zostało niczym szwajcarski ser. Już wtedy, jeszcze przed wojną, w miasteczku niektóre budynki zaczęły znikać, dosłownie zapadając się pod ziemię. Całości dzieła zniszczenia dokonała Armia Czerwona, która po wojnie odkryła w okolicach miasteczka złoża uranu. W roku 1945 uruchomiona została kopalnia, której nadano nazwę Zakłady Przemysłowe R-1. Rabunkowe wydobycia cennego pierwiastka przez ZSRR doprowadziło nie tylko to zwiększenia zniszczeń miasteczka, ale również do śmierci wielu górników. Mieszkańcy pracujący przy wydobyciu, którzy przyjechali z różnych, najczęściej wschodnich regionów Polski w poszukiwaniu nowego, lepszego życia, bardzo często, zaledwie po kilku miesiącach pracy umierali. Inwigilowani i zastraszani nie mieli bladego pojęcia co wydobywa się w Miedziance. Jednym z przybyłych był żołnierz AK:

„Wędruje też Stanisław Kopczyński ze Szczucina pod Krakowem. Do czterdziestego siódmego lał tutaj po mordach wszystkich wsiowych komunistów, aż zrozumiał, że ani oni, ani jego koledzy z oddziału AK tej czerwonej zarazy już nie wyplenią. Wyrusza więc na zachód, bo to teraz sama czerwona zaraza zaczyna lać po mordach ich i lepiej zniknąć na trochę, niż zniknąć na zawsze.”

Wydobycie trwa do 1954 roku. Całość urobku wywożona jest pod ścisłą kontrolą do Związku Radzieckiego. Apogeum Zimnej Wojny. Wyścig zbrojeń. Wraz z końcem złóż, kończy się żywot Miedzianki. Mamy lata siedemdziesiąte. Domy niszczeją, ziemia zapada się, zamykane są sklepy, ludzi przeprowadzają się do Jeleniej Góry, do specjalnie dla nich przygotowanego mieszkań na osiedlu Zaborze - blokowiska, dumy PRL-u. Miasto nie może funkcjonować bez mieszkańców. To jasne. Jak klarowne jest również to, że życie na wzgórzu jest bardzo niebezpieczne. Popękane domy i ulice. Przeszłość daje o sobie znać na każdym kroku. Zostają tylko najtwardsi lub najbardziej zdesperowani. Ale nawet ci wkrótce umierają. Tak kończy się żywot Miedzianki. Postaje tylko kamienna tablica ze złowieszczym napisem ‘memento” (była druga, ale ją ktoś ukradł) i drzewa. Tak kończy się drugi akt istnienia miasteczka.

Książkę można najogólniej podzielić na dwie części – niemiecką i polską. Jej łącznik stanowi rok 1945. Jak również niemiecka porcelana, pościel, makatki z naiwnym i dobrotliwym napisem przypominające o myciu rąk przed każdym posiłkiem oraz zdziwieni, nowi polscy właściciele tych drogocennych przedmiotów, którym w głowach się nie mieści jak można zostawić na pastwę losu tak cenne przedmioty. Jak u Chwina w „Krótkiej historii pewnego żartu.” Opowieść Springera to publikacja utkana z obrazów. Dla reportera to właśnie zdjęcia stanowią wyjściową historii, potem życiorysy spotkanych osób. Przypadkowa fotografia, pytania bez odpowiedzi, to przyczyna zainteresowania się przeszłością miasteczka – widmo. Skutkiem natomiast jest niezwykły i pełny pasji reportaż detektywistyczny. „Miedziankę. Historię znikania” czyta się znakomicie, z rosnącym zainteresowaniem, jak niebanalną powieść sensacyjną z elementami dokumantalistycznych dociekań. Trzymam kciuki równie mocno za Nagrodę im. Ryszarda Kapuścińskiego, jak i za Literacką Nagrodę Europy Środkowej Angelus. Autor zasłużył.


Wszystkie cytaty za: Filip Springer „Miedzianka. Historia znikania.”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2011.

"Historia w dwóch aktach. Między Kupferberger Gold a Złotem Miedzianki"

Dziewięćdziesiąta trzecia strona. Do książki Filipa Springera przekonałam się po przeczytaniu dziewięćdziesiątej trzeciej strony. Tam bowiem znajduje się fragment, który rozłożył mnie na intelektualne i emocjonalne łopatki:

„Ręce złożył na kolanach w taki sposób, w jaki robią to grzeczni uczniowie....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Wiktoriańska ars amandi"

Po ciężkich i czasochłonnych zmaganiach z literaturą faktu dobrze czasami sięgnąć po powieść, która mimo ośmiuset szczelnie zapisanych stron potrafi wciągnąć i naciągnąć (ach te dwuznaczne echa po lekturze powieści) czytelnika na porzucenie wszystkich zajęć i zarwanie kilku nocek. „Szkarłatny płatek i biały” to książka, którą czyta się z szybkością japońskiego ekspresu. Prawdziwe i rasowe czytadło, którego autor obficie okrasił erotyzmem i wręcz namacalnie przedstawił rzeczywistość wiktoriańskiej Anglii. Jak trafnie zauważył recenzent „The Guardian” „Tak pisałby Dickens, gdyby wolno mu było mówić o wszystkim”. Po książkę Fabera sięgnęłam po usilnych namowach mojego męża, któremu książka ta bardzo, ale to bardzo się podobała (no, teraz rozumiem dlaczego!).

Akcja powieści dzieje się w drugiej połowie XIX wieku w Londynie. Główną bohaterką jest wyjątkowo inteligentna i zaradna prostytutka Sugar. Dziewczyna dzięki swoimi rozlicznymi talentom, przede wszystkim w dziedzinie ars amandi, zyskuje sobie sławę oraz grono stałych, bogatych i „wymagających” klientów. Jednym z nich jest William Rackham. Niedoszły pisarz, niedojrzały fircyk, niespełniony małżonek, nieczuły ojciec, który z opieszałością głupca wzbrania się przed przejęciem rodzinnych interesów – fabryki perfum i tym samym stopniowo popada w finansową ruinę. Bodźcem, który odmieni życie mężczyzny będzie właśnie Sugar. Urzeczony jej błyskotliwością i erotycznym talentem postanawia z wszelka cenę zdobyć fundusze na wykupienie dziewczyny na własność. Dla młodziutkiej kobiety (w momencie, gdy ją poznajemy dziewczyna ma 18 lat, w „branży” od pięciu!) oznacza to swoisty awans społeczny. Zasobna we własne mieszkanie, niezależna, wkrótce stanie się guwernantką córki Williama. Specyficzny związek stworzony przez tych dwoje, nadbudowany na erotycznej, ale też intelektualnej fascynacji stanowi fabularną oś powieści.

Niewątpliwym atutem wydawnictwa są kreację bohaterów. Ona młoda, o przeciętnej urodzie, lecz nieprzeciętnej wiedzy i intelekcie szybko zdobywa sławę w środowisku podskórnego Londynu. Bez problemu opanowuje niuanse prawa i ekonomii stając się równorzędnym partnerem dla Rackhama. Wyprzedzając swoja epokę, która kobiecie nakazuje przede wszystkim dobrze wyglądać i dobrze haftować, dla Williama stanowi niezwykły i fascynujący obraz westchnień. On – nudziarz i poczciwiec, ale też megaloman i egoista (wzrost tych ostatnich cech – wprost proporcjonalny do gromadzonego majątku) którego egoizm i podporządkowanie przyjętym konwenansom uniemożliwia wszelkie ryzykowne zagrania. I jeszcze wiele arcyciekawych drugoplanowych postaci. Małżonka fabrykanta – szalona Agnes, jego bogobojny brat Henry, działaczka na rzecz upadłych kobiet Emmelin, mała Sophie – „zapomniana” córka. Nie sposób wymienić wszystkich.

Co należy również do sukcesów powieściopisarza to bez wątpienia szczegółowe i precyzyjne nakreślenie obrazu wiktoriańskiej Anglii. W tej książce czuje się XIX wieczny Londyn wszystkim zmysłami. I nie jest to doznanie przyjemne. Wszędobylski brud, brak higieny, kontrast pomiędzy życiem bogatych i biednych uderza swoją skalą i odsłania całkiem inną, mniej znaną stronę brytyjskiego społeczeństwa. Z drugiej strony fałszywość moralność klas wyższych, szczególnie zaś mężczyzn, którzy od swoich małżonek wymagają totalnego podporządkowania i cielesnej czystości, sami natomiast z niezwykłym entuzjazmem oddają się uciechą w rozlicznych burdelach. Niewyobrażalny kontrast między „byciem” i „wyglądaniem” a „myśleniem” i „władzą”. Warto zwrócić uwagę także na język książki. Soczysty, dosadny i nieskrępowany (szczególnie w opisach scen erotycznych), lecz miejscami zbyt barwny, barokowy – to jeden z dwóch minusów książki. Drugi stanowi mało przekonujące zakończenie.

Faber stworzył wyjątkową i barwną powieść-czytadło. Książkę „Szkarłatny płatek i biały” czyta się z rosnącą fascynacją i wielką czytelniczą przyjemnością. To kawał dobrej prozatorskiej roboty. Warto ku uciesze własnej i mężowskiej (partnerskiej).

"Wiktoriańska ars amandi"

Po ciężkich i czasochłonnych zmaganiach z literaturą faktu dobrze czasami sięgnąć po powieść, która mimo ośmiuset szczelnie zapisanych stron potrafi wciągnąć i naciągnąć (ach te dwuznaczne echa po lekturze powieści) czytelnika na porzucenie wszystkich zajęć i zarwanie kilku nocek. „Szkarłatny płatek i biały” to książka, którą czyta się z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przeczytałam (precyzyjniej: wchłonęłam i połknęłam) całą serię o Ani Shirley. Może kiepskie to porównanie, ale książki Lucy Maud Montgomery były dla mnie w okresie wczesnego dojrzewania, tym czym później reportaże Kapuścińskiego. Przełomowa lektura, która ukształtowała mój mikrokosmos lekturowy. Dlatego, gdy tylko na polskim rynku wydawniczym pojawiła się książka, która stanowić miała pełną wersję ostatniego tomu przygód, już nie szalonej i spontanicznej panienki Ani, lecz statecznej i wywarzonej pani Anny Blythe z wielką i nieokiełznana chęcią zapragnęłam ten tom mieć u siebie na półce. Oddałam się więc 600 stronnicowej lekturze…i jakież było moje rozczarowanie! Ale od początku.

Ostatni tom przygód rudowłosej bohaterki zatytułowany „Ania z Wyspy Księcia Edwarda”, autorka, krótko przed swoją tajemniczą śmiercią (prawdopodobnie przedawkowanie leków) przekazała kanadyjskiemu wydawcy. W Polsce do tej pory ukazały się tylko niektóre opowiadania składające się na oryginalna wersję a zawarte zostały w książce (o ironio!) „Spełnione marzenia” (2009). Dlatego ta ostatnia, pełna polska publikacja z 2011 roku, wydawać by się mogła nie lada gratką dla wielbicieli kanadyjskiej bohaterki. Nic bardziej mylnego. Bowiem w „Ani z Wyspy Księcia Edwarda” trudno szukać chociaż cienia dawnej niezłomnej, niezależnej i wojowniczej intelektualistki, prekursorki feminizmu panny Anny Shirley. Stateczna pani doktorowa to sentymentalna, nudna kobieta, która własną literacką karierę z „wielką radością” poświęca życiu rodzinnemu zaszywając się w zabitej dechami wiosce. Krytycy w tej nagłej zmianie charakterologicznego frontu dopatrują się przełożenia własnych doświadczeń autorki na postać dziewczyny. L.M. Montgomery również ulega konwenansom. Obawiając się łatki staropanieństwa, z rozsądku wychodzi za mąż. Tym samym stając się wierną i pracowitą, pozbawianą ambicji panią pastorową. Jakoby wypieki były największą radością każdej kobiety. Bez słowa skargi i tęsknoty za przeszłością. Można by rzec typowa droga prawdziwej damy. A szkoda, szkoda tej rażącej schematyczności. Tak samo zresztą jak szkoda dynamizmu bohaterów, humoru i ironii, lotności języka, czytelniczego zniecierpliwienia, które nie pozwala rozstać się z książką aż po ostatnią stronniczkę.

Książką, która teoretycznie ma zamykać serię przygód Ani to wydawnictwo dwuczęściowe (pierwsza dotyczy czasów przed, druga po I Wojnie Światowej) którego poszczególne rozdziały zostają przeplatane wierszami autorstwa głównej bohaterki jaki i poezją jej syna Waltera (zginął na froncie 1916 r.). Część prozatorska nie jest jednak stricte opowieścią o małżeństwie Blythów i ich dzieciach. Rodzina doktora stanowi raczej tło, kontekst wydarzeń. O losach rodziny dowiadujemy się więc pośrednio z opowieści inny osób, które najczęściej wyrażają się w samych superlatywach o gilbertowskiej familii. W tym opowieściach, co niespotykane wcześniej, znalazło się miejsce na tematy do tej pory nie poruszane, chociażby dzieci z nieprawego łoża, śmierć i choroba, zazdrość i zdrada, dalej: smutek i brak nadziei, rozczarowania i porażki. I ewentualnie można ten zmianę literackiego kierunku uznać za krok naprzód w obrazowaniu mieszkańców Wyspy Księcia Edwarda, gdyby nie fakt że całość fabularna spowita została nutką taniego, sentymentalnego lukru. Nie trudno również nie zauważyć, że w przypadku tej publikacji, która stanowi swoistą kuriozum i przypadkową mieszankę – średniej jakości prozy i poezji, lepiej dla fanów serii, gdyby ten tekst nigdy nie trafił do rąk wydawców.

To już nie ta sam Ania. To już nie ta sama autorka. Ja również nie jestem już tym samym odbiorcą. Z upływem lat, co oczywiste zmienia się sposób odczytywania tekstu. Lecz nie można, na boga nie można(!) pozbawić tej cudownej i nieustraszonej bohaterki serca i rozumu. Kośćca dzięki, któremu szturmem zawojowała cały czytelniczy, nie tylko nastoletni świat.

Przeczytałam (precyzyjniej: wchłonęłam i połknęłam) całą serię o Ani Shirley. Może kiepskie to porównanie, ale książki Lucy Maud Montgomery były dla mnie w okresie wczesnego dojrzewania, tym czym później reportaże Kapuścińskiego. Przełomowa lektura, która ukształtowała mój mikrokosmos lekturowy. Dlatego, gdy tylko na polskim rynku wydawniczym pojawiła się książka, która...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeśli kiedykolwiek stanęłabym przed wyborem jakie trzy książki zabrać na bezludną wyspę to bez wątpienia dwie z nich byłyby autorstwa Steinbecka. Tytuł pierwszy to oczywiście fenomenalne i zrecenzowane wcześniej „Grona gniewu”, tytuł drugi to prozatorski majstersztyk „Na wschód od Edenu”. Pisarz spod którego pióra wyszły takie arcydzieła niewątpliwie jest spadkobiercą lauru wieńczącego skroń Dantego i niech wybaczą mi wszyscy emfazę i emocje, ale w przypadku recenzji „Na wschód od Edenu” zapewne zabraknie mi przymiotników, aby w pełni oddać wielkość jednej z najlepszych powieści jakie nosi nasz, przecież skory do pomyłek, literacki świat!

„Na wschód od Edenu” to bogata i wielowątkowa historia dwóch rodzin - Hamiltonów i Trasków. Osadzona mocno w kalifornijskiej rzeczywistości końca XIX i początku XX wieku, stanowi uniwersalna przypowieść o walce dobra ze złem, albo precyzyjniej, nieistnieniu tych dwóch fundamentalnych wartości w formie czystej i nieskażonej. Bohaterem i osią wszystkich wydarzeń jest postać Adama Traska. Syn człowieka, którego obsesją było wojsko i codzienna musztra. Brat nieobliczalnego i skorego do bójek Karola. Wychowany w atmosferze bezwzględnego posłuszeństwa, wcielony przymusem do armii, rodzinny dom zapamięta jako zniewolenie i udrękę. Śmierć ojca okaże się wyzwoleniem emocjonalnym, ale też finansowym. Przebiegły Cyrus, dzięki malwersacją finansowym, pozostawi bowiem chłopcom dość spory majątek, który pozwoli Adamowi na ślub z tajemniczą i jak się później okaże demoniczną Kathy oraz na zakup wspaniałej farmy w kalifornijskiej dolinie Salinas. Związek, którego owocem będą bliźnięta Aron i Kaleb, okaże się jedna wielką mistyfikacją. Kobieta zaraz po porodzie pospiesznie opuści farmę, pozostawiając synów i męża własnemu losowi. Chłopcy zrodzeni ze związku dwóch totalnie odmiennych osobowości, z pozoru różni pod względem fizycznym jak i psychicznym, wychowani w środowisku pełnym oddania i zrozumienia nie zostaną jednak zdeterminowani przez cechy dziedziczne. Starotestamentowe magiczne słowo „Timszel” – tj. ”możesz”, które Bóg kieruje do Kaina i które zamyka powieść, będące wyrazem wolnej woli człowieka, stanowiące esencja steinbeckowskiej historii. Człowiek jako kreator własnego życia.
Książka amerykańskiego prozaika zachwyca przede wszystkim galerią wyjątkowych postaci. Chociażby Amerykanin chińskiego pochodzenia służący Li, który opiekuje się i czuwa nad rodziną Trasków. Inteligentny i niezależny, podobnie zresztą jak Samuel Hamilton, Irlandczyk, który swoja mądrością i dobrocią zdobywa serca mieszkańców doliny zastając się dla wielu z nich duchowym mentorem. W końcu najmłodsi bohaterowie – niezwykła i piękna Abra, przywiązana to prostolinijnego Arona, kochająca buntowniczego i niezależnego Kaleba. Prawdziwa wirtuozeria kreatywności, która pozwala czytelnikowi bez wytchnienia, lecz z ogromną lekturową satysfakcją podążać ścieżką wyznaczoną przez pisarza.

„Na wschód od Edenu” to arcydzieło. Nie tylko ze względu na piękny i precyzyjny język, niebanalną fabułę, zróżnicowanie postaci, lecz przede wszystkim dlatego, że powieść (może trafniej przypowieść) Steinbecka to uniwersalna historia o odwiecznej, codziennej i cholernie ludzkiej walce pomiędzy pragnieniem dobra i zła. Ciemną i jasną stroną życia. W końcu relatywnością naszych prozaicznych postępków i ogólnoludzkiej potrzebie akceptacji. Bo jak mówi jeden z bohaterów książki „Wielka i trwała opowieść musi mówić o każdym, bo inaczej nie przetrwa”. Tekst Steinbecka jest taką opowieścią.

Na zakończenie powtórzę słowa, które wieńczyły recenzję „Gron gniewu”: Takich powieści dziś już się nie pisze! Niestety!

Lektura nad wyraz obowiązkowa!

Jeśli kiedykolwiek stanęłabym przed wyborem jakie trzy książki zabrać na bezludną wyspę to bez wątpienia dwie z nich byłyby autorstwa Steinbecka. Tytuł pierwszy to oczywiście fenomenalne i zrecenzowane wcześniej „Grona gniewu”, tytuł drugi to prozatorski majstersztyk „Na wschód od Edenu”. Pisarz spod którego pióra wyszły takie arcydzieła niewątpliwie jest spadkobiercą lauru...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Polska w obrazach, czyli nieprzeciętny ciężar wiedzy"

Wielkoformatowe i ciężkie jak jasna cholerka książki mogą skutecznie odstraszyć czytelnika. Ale nie można przecież być słabeuszem. Od tak, poddać się fizycznej niemocy. Intelekt, hart ducha koniecznie musi zwyciężyć w tej walce na śmierć i życie – wiedzę i niewiedzę. Wygraną bowiem jest dożywotnia kadencja w areopagu ludzi rozumnych. Zatem, czy nie warto pocierpieć, czytając znakomitą, ważącą niemało książkę Chrisa Niedenthala „Zawód: Fotograf?* A i owszem – warto po stokroć! Gdyż publikacja Wydawnictwa Marginesy to nieprzeciętna mieszanka humoru i grozy okraszona niepospolitym gawędziarstwem i przepiekanymi fotografiami.

Chris Niedenthal urodził się i dorastał w Londynie. Wychowany w polskiej rodzinie, po studiach postanowił przenieść się i zamieszkać w komunistycznej ojczyźnie rodziców. Krótka wyprawa na łono Rzeczypospolitej w roku 1973 okazała się początkiem czterdziestoletniej przygody z krajem w którym fotograf postanowił w końcu osiąść na zawsze. Lata spędzone w Polsce wykorzystał nad wyraz owocnie. Będąc współpracownikiem między innymi Newsweeka i Time’a, utrwali na kliszy niezwykły fragment historii Polski i Europy Wschodniej czasu komunizmu. Jego zdjęcia, będące już dziś ikonami, stały się sugestywną i pełną emocji narracją prezentującą życia za żelaznej kurtyny. Któż z nas bowiem nie pamięta, bodaj najsławniejszego zdjęcia stanu wojennego – opancerzonego transportera na tle Kina Moskwa w Warszawie, gdzie właśnie wyświetlano „Czas apokalipsy” Coppoli?! Wadowice 17 października 1978 r, Stocznia Gdańska w 1980 r., pogrzeb Popiełuszki, pierwsza wizyta Jana Pawła II w ojczyźnie, to tylko niektóre z ważniejszych wydarzeń jakie utrwali fotograf. Nie omieszkał również poświęcić wielu zdjęć szarej i trudnej komunistycznej codzienności - kolejkowe trudy i spontaniczne modlitwy. Książka Niedenthala to także, albo przede wszystkim bardzo osobiste spojrzenie na Polskę poprzedniego ustroju. Zdjęcia rodzinne, przeplatające się z tymi „oficjalnymi”, „ważnymi”, które zdobiły okładki wszystkich liczących się współczesnych pism. Życie prywatne na tle pracy zawodowej. Pasja twórcza okupiona wielkim poświęceniem. Trud włożony w wykonanie każdego pojedynczego zdjęcia, którego powstanie to osobna i zazwyczaj długa historia. Zaprawdę trudno się dziwić, że Niedenthal osiągnął w swoim fachu mistrzostwo.

Chris Niedenthal, który w roku 1986 otrzymał nagrodę World Press Photo, jest niebagatelną postacią. Nie tylko przez wzgląd na swoje wyjątkowe osiągnięcia, życiorys, lecz również dlatego, że potrafi w niezwykły i arcyciekawy sposób snuć opowieść. Podczas lektury „Zawód: Fotograf” nie można się nudzić. I chociaż, jak sam zresztą autor zauważa w zakończeniu książki, pisanie w języku polskim, mimo wielu lat spędzonych w kraju, nadal sprawia mu trochę trudności, co faktycznie w niektórych momentach publikacji jest zauważalne to i tak lektura tej książki to porywająca, przepięknie wydana przygoda. Warto więc poćwiczyć umysł, a przy okazji i ciało!


* Książka według moich szacunków waży około 2 kg

"Polska w obrazach, czyli nieprzeciętny ciężar wiedzy"

Wielkoformatowe i ciężkie jak jasna cholerka książki mogą skutecznie odstraszyć czytelnika. Ale nie można przecież być słabeuszem. Od tak, poddać się fizycznej niemocy. Intelekt, hart ducha koniecznie musi zwyciężyć w tej walce na śmierć i życie – wiedzę i niewiedzę. Wygraną bowiem jest dożywotnia kadencja w areopagu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Szkic recenzencki, czyli słów kilka o amerykańskiej prozie rozliczeniowej"

Szczęśliwy ten kto dziwi się światu wciąż i wciąż. Niezmiernie rzadkie zjawisko naiwnego (nie rozumianego pejoratywnie!) zdumienia, zarezerwowane przecież dla dzieci, jakże dalekich od świata konwenansu i „wszechwiedzących” rodziców wspaniale zostało nakreślone w jedne bodaj z najsławniejszych amerykańskich powieści „Zabić drozda” Harper Lee. Książka o której napisano miliony rozpraw. Książka, której ekranizacja spotkała się z deszczem nagród. W końcu książka, która dotyka jednego z największych problemów Południa Stanów Zjednoczonych – reizmu. Brawurowa akcja, niebagatelne przesłanie i nietuzinkowi bohaterowie – elementy składowe jedynego ważnego tekstu autorki, które czynią z lektury powieści całkiem interesujące, lecz niekonieczne doznanie czytelnicze.

Fabułę książki poznajemy z perspektywy kilkuletniej dziewczynki, nazywaną przez bliskich i otoczenie Skautem. Narratorka powieści wraz ze starszym bratem Jeremym i przyjacielem Dillem podczas kilku kolejnych wakacji spędzonych w rodzinnej (fikcyjnej) miejscowości Maycomb w stanie Alabama poznaje własne otoczenie, które pod pozorem spokojnej, pełnej szacunku atmosfery, kryje wiele niewiadomych. Jedną z nich jest tajemniczy sąsiad "Boo" Radley, który zamknięty przez ojca w areszcie domowym za wybryki z czasów swojej młodości, w wyobraźni dzieci kreowany jest na okrutnika i zwyrodnialca. Jednak to nie wszystkie sekrety prowincjonalnego miasteczka. Gwałt popełniony na białej dziewczynie rzekomo przez czarnoskórego Toma Robinsona stanie się przyczynkiem licznych konfliktów i niepokojów na tle rasistowskim. Ponieważ oskarżonego będzie bronić ojciec dwójki głównych bohaterów – wyjątkowy i prawy Atticus, mali bohaterowie powieści znajdą się w samym centrum wydarzeń. Obie sprawy, które zasadnicza dzielą książkę na dwie części, spotkają się i wyjaśnią się w naprawdę niezwykłym finale powieści.

Bardzo ciekawym zabiegiem autorki jest wykreowanie małoletniej bohaterki na narratora powieści. Dziewczynka nie boi się zadawać pytań, dziwi się niesprawiedliwości, nie może zrozumieć nienawiści względem innych osób tylko z powodu odmiennego koloru skóry. Spontaniczna i niegrzeczna jawi się czytelnikowi jako postać nad wyraz „prawdziwa”. Nie pozbawiona licznych zalet, ale też wad. Jednakże wielkim minusem powieści jest dość schematyczne ujęcie problemu. Bohaterowie powieści dzielą się na dobrych i złych. Prawych i uprzedzonych. Zła strona mocy – dobra strona mocy. Brakuje elementów pośrednich.

Książka Lee jest pełnym refleksji obrazem amerykańskiej prowincji lat 30. XX wieku. Obrazem przedstawiającym szalejącą ksenofobie i niesprawiedliwość społeczną w kraju, który słynie z otwartości i tolerancji. Z drugiej zaś strony powieść kreśli niełatwą drogę do wyżej wspomnianych cnót. Można więc zaryzykować stwierdzenie i nazwać „Zabić drozda” amerykańską literaturą rozliczeniową (podobnie jak późniejsze „Służące” Stockett). Tekst ten to bez wątpienia ważna pozycja w zrozumieniu historii tegoż olbrzymiego, wielokulturowego kraju. Można się zapoznać.

"Szkic recenzencki, czyli słów kilka o amerykańskiej prozie rozliczeniowej"

Szczęśliwy ten kto dziwi się światu wciąż i wciąż. Niezmiernie rzadkie zjawisko naiwnego (nie rozumianego pejoratywnie!) zdumienia, zarezerwowane przecież dla dzieci, jakże dalekich od świata konwenansu i „wszechwiedzących” rodziców wspaniale zostało nakreślone w jedne bodaj z najsławniejszych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Indyjski patchwork"

Banałem jest stwierdzenie, że Indie to kraj kontrastów. Wielobarwny, różnorodny a przy tym wyjątkowo nieuchwytnym. Zbyt wiele aspektów, aby opisać go w jednym tomie. Można uchwycić jeden fragment, skupić się wycinku rzeczywistości wtedy możliwy jest potencjalny sukces. Dla reportera to prawdziwe wyzwanie. Paulina Wilk, dziennikarka „Rzeczypospolitej” zdaje się wychodzić z tego pojedynku zwycięsko. „Lalki w ogniu” to uporządkowany, nad wyraz systematyczny obraz kraju Indiry Gandhi. Skupiony na elementarnych aspektach tego niezwykłego obszaru tj. religii, prawie, kulturze jest wyjątkowym „przewodnikiem dla początkującym”. Pierwszym tekstem z którym warto się zapoznać zanim wyruszymy w podróż na kontynent azjatycki.

Paulina Wilka opisując Indie jest przybyszem, osobą z zewnątrz, która zmierzyła się z różnorodnością kraju opisując go w opozycji ubóstwo - bogactwo. Klucz, którym posługuje się dziennikarka nie jest tylko domeną obcych. Suketu Mehta bodaj w najważniejszej książce o Indiach „Maximum City Bombaj”, która ukazał się na polskim rynku wydawniczym w ostatnich latach, również używa tego wytrycha. To bowiem pierwszy, najważniejszy kontekst, który wyznacza ramy opisywania i ujarzmiania Indii. Dla hinduskiego pisarza to problem znany z autopsji, otoczenie w którym dorastał i żył. I choć należał do kasty uprzywilejowanych to biedy w Indiach nie można zignorować, nie można funkcjonować bez jej piętna. Mehta doskonale to rozumie. Dlatego także dla Wilk ubóstwo stanowi punkt zaczepienia, początek i fundament tekstu. „Lalki w ogniu” pisane w tak silnej opozycji to świetnie skrojony, niebanalny tekst. Już pierwszy rozdział poświecony kobiecości, bliżej płodności hindusek jest doskonałym studium indyjskiej mentalności, gdzie spełnienie życzenia „Obyś była matką tysiąca synów" stanowi wyznacznik szczęścia i pełnego spełnienia w roli żony. Kolejne części tekstu wprowadzają nas w świat Indii jakich nigdy nie poznamy z perspektywy turysty. Zewnętrzna bieda jest tylko/aż łatwo dostrzegalnym skutkiem. Resztę, nieuchwytną dla mało spostrzegawczego obserwatora, próbuje opisać i okiełznać autorka. Wilk mieszkając przez pewien czas w Kalkucie, świetnie przygotowana merytorycznie maluje obraz codzienny tego wielobarwnego kraju. Kilkugodzinne dojazdy do pracy, nieokiełznany tłum ludzi, wszędobylski brud, egzystencja na granicy śmierci głodowej (żebrzące, okaleczone dzieci, sieroty i starcy, bezdomne rodziny), choroby i niewyobrażalne ubóstwo, życie na ulicy (intymne czynności wykonywane na oczach wielu czujnych obserwatorów – „Republika latryn”), czy w końcu analfabetyzm to tylko niektóre szkice wprowadzające nas w świat, który trudno zrozumieć europejczykowi. Z jednej strony wzorce z krajów lepiej rozwiniętych, zachodnie koncerny, życie stylizowane na amerykańskie standardy z drugiej trwały i nienaruszalny podział kastowy. Węzeł gordyjski azjatyckiego państwa. Dwa światy – jak naczynia połączone – jedno wyznacza istnienie drugiego. Biedny nie otrzyma pacy, co za tym idzie zarobku, bogaty bez odpowiedniego kontekstu nie będzie mógł się wyróżniać, nie będzie miał (prawie) darmowej siły roboczej.

Osobny rozdział autorka poświęca analfabetyzmowi, czego pretekstem staje się opis wyjątkowego miejsca - College Street. Jak pisze: „Wobec obfitości tych kilku ulic reszta kraju wydaj się literacką pustynią – w innych miastach księgarnie są samotnymi wysepkami, rozrzuconymi w różnych dzielnicach i wybiórczo zaopatrzonymi. Ale tu można spędzić życie, błądząc wśród tomów z różnych kultur i czasów – College Street jest jak paszcza wieloryba, która przez dwa stulecia opływał kulę ziemską, połykając po drodze książki. Leżą tu teraz wymieszane, w najdziwniejszej bibliotece świata, wszystkie na równych prawach (…). Każda po przejściach, każda z inną historią – są zwożone na College Street hurtowo, jak do przytułku, będącego ich wybawieniem albo cmentarzyskiem (…). Miejsce tak fenomenalne jak Collage Street mogło powstać tylko w kraju, w którym książka pozostaje świętością, talizmanem. Całowanym, jeśli upadnie na podłogę (dwa ostatnie zdania fenomenalne!). Czytelnictwo w tym wielomilionowym kraju to przywilej dostępny dla wybranych. Gazeta lub wolumin to sacrum. Być czytelnikiem znaczy należeć do elitarnego klubu. Ciekawy i niezwykły obraz w kontekście zdewaluowanej zachodniej kultury słowa.

„Lalki w ogniu” to nietuzinkowy tekst z którym warto się zapoznać. Przyzwoity fragment multikulturowych Indii. Kawał dobrej reporterskiej roboty, który pochłania bez reszty w jedną nieprzespaną noc.

***

Wszystkie cytaty pochodzą z: Paulina Wilk „ Lalki w ogniu. Opowieści Indii”, Carta Blanca, Warszawa 2011.

"Indyjski patchwork"

Banałem jest stwierdzenie, że Indie to kraj kontrastów. Wielobarwny, różnorodny a przy tym wyjątkowo nieuchwytnym. Zbyt wiele aspektów, aby opisać go w jednym tomie. Można uchwycić jeden fragment, skupić się wycinku rzeczywistości wtedy możliwy jest potencjalny sukces. Dla reportera to prawdziwe wyzwanie. Paulina Wilk, dziennikarka „Rzeczypospolitej”...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Proza jak blizna"

Wiele już słów zużyto do interpretacji genialnej (nie bójmy się tego słowa!) i ponadczasowej powieści Steinbecka. I za prawdę trudno się dziwić. Bo oto zaistniało w mej świadomości (zaprawdę żałuję, że tak późno) arcydzieło, którego odbiór wymaga kontemplacyjnej ciszy i nabożnego skupienia. To książka z rodzaju tych na którą czeka się całe życie, okupując drogę poznania marnymi i podrzędnymi tekstami. Perełka literacka. Majstersztyk pisarski. Kłaniam się w pas Panie Steinbeck!

„Grona gniewu” to opowieść której akcja przypada na czas Wielkiego Kryzysu - lata 20. i 30. XX wieku. Amerykańska rodzina Joadów w wyniku kłopotów materialnych, ale również postępującego w zawrotnym tempie rozwoju przemysłowego, zmuszona jest opuścić własną ziemię i przenieść się z Oklahomy do Kalifornii. Wszędobylski i bezlitosny kapitalizm zmusza bohaterów, ale także tysiące innych niezamożnych farmerów do sprzedaży całego majątku i wędrówkę do potencjalnej ziemi obiecanej. Jednakże niedługo, rzekomy raj, okaże się ułudą i mrzonką a każdy kolejny dzień stanie się dla rodziny Joadów walką o przetrwanie. Kalifornijscy przedsiębiorcy bez skrupułów wykorzystają biedną i bezbronną masę migrujących ludzi. Dla nich najważniejszy okaże się zysk, nawet kosztem śmierci głodowej współobywateli.

Praca Steinbecka to dzieło wybitne stanowiące przede wszystkim manifest antykapitalistyczny. Życie pojedynczego człowieka nie stanowi żadnej wartości. Ameryka w książce autora jawi się jako miejsce przeklęte a podróż bohaterów to rozpaczliwa odyseja w poszukiwaniu szczęścia. W powieści historia rodziny Joadów stanowi swoiste exemplum – początkowa nadzieja na lepszą, bogatszą egzystencje, następnie etap rozpaczy i poniżenia, w końcu utrata nadziei. To obraz tego w jaki sposób przemiany społeczne i ekonomiczne wpływają na strukturę rodziny a w konsekwencji na moralność całego społeczeństwa. „Grona gniewu” to memento w którym obok fabularnych wątków powieści znalazły się także fragmenty poświęcone ówczesnej, szerzej rozumianej sytuacji na amerykańskiej prowincji, stanowiące ważne uzupełnienie fabularnej struktury książki.

Warto także przyjrzeć się bohaterkom tekstu. To właśnie kobiety, w chwilach największego kryzysu, okazują się silniejsze od zrozpaczonych i bezradnych mężczyzn. Matka Joadów, która podczas niekończącej i beznadziejnej podróży przejmuje dowodzenie, do końca będzie próbowała walczyć. Ta mądra i bezkompromisowa postać zrozumie, że jedyną wartością jest i pozostanie rodzina. Dopóki wszyscy będą trzymać się razem – istnieje szansa na przeżycie. To także jej córka Rosasharn, która w chwili największego kryzysu zdobędzie się na wyjątkowy i bohaterski gest. Gest, który otworzy klucz do licznych interpretacji dzieła. Czytelnik kończący ostatnie zdanie zmuszony zostaje do refleksji i ponownej analizy tekstu. Autor wysoko podnosi poprzeczkę potencjalnemu odbiorcy.

Takich książek, takich arcydzieł dziś się nie pisze (ależ się narażam!). Proza soczysta. Problematyka niezwykle ważna. Życie i śmierć. „Grona gniewu” odbiera się każdym pojedynczym zmysłem. Rozpacz namacalna, która dociera do odbiorcy z każdej strony. Ta książka żyje i bezczelnie wdziera się w zakamarki umysłu. Ale przede wszystkim, co stanowi o sile prozy Steinbecka, tej książki się nie zapomina – nigdy!

"Proza jak blizna"

Wiele już słów zużyto do interpretacji genialnej (nie bójmy się tego słowa!) i ponadczasowej powieści Steinbecka. I za prawdę trudno się dziwić. Bo oto zaistniało w mej świadomości (zaprawdę żałuję, że tak późno) arcydzieło, którego odbiór wymaga kontemplacyjnej ciszy i nabożnego skupienia. To książka z rodzaju tych na którą czeka się całe życie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dobrze, że powstają takie teksty. Krystalicznie czysta proza z pozornym minimalizmem treści zachwyca i urzeka. To prosta i dobra opowieść, która stanowi najlepszy antydepresant na całe zło, które niósł i niesie za sobą Holocaust. Terapia śmiechem. Rekonwalescencja wspomnieniami, gdzie lekarstwem jest połów węgorzy i zapach świeżo upieczonego chleba. „Śmierć pięknych saren” to kawał dobrej, czeskiej literatury w której nie wypada się nie zakochać.

Książka Pavela to zbiór autobiograficznych opowiadań spisanych w trakcie leczenia psychiatrycznego. Traumatyczny przeżycia wojenne wpędziły autora w chorobę, na którą najlepszym lekarstwem okazała się właśnie praca literacka. „Śmierć pięknych saren” to hymn ku czci przedwojennej sielanki, gdzie zmartwienia przybierały kształt niesprzedanych odkurzaczy Electrolux, ewentualnie słabego połowu. To powrót do krainy utraconego już dzieciństwa, gdzie ukojenie i spokój materializował cichy staw na uboczy, gdzie nikomu nieznane były jeszcze odgłosy hitlerowskich bombowców.

Ta książka ma dwie części i dwóch głównych bohaterów. Pierwszym z nich jest Tatuś – ojciec Pavela, czeski Żyd, komiwojażer i marzyciel. Drugim jest sam pisarz – chłopiec, którego dzieciństwo przypada na okres II Wojny Światowej. Ten pierwszy uwielbia wędkarstwo, kocha wszelki stworzenia wodne. Tą niezwykłą pasje dziedziczy każdy z trójki synów bohatera. Umiejętności łowieckie, które nabędzie młody Pavela przy boku ojca, pozwolą mu i matce przetrwać najgorsze lata wojenne, gdy jego starsi bracia i Tatuś zostaną wywiezieni do obozu koncentracyjnego. Ryby okażą się błogosławieństwem – pożywieniem materialnym w trakcie wojennej zawieruchy, pożywieniem duchowym w dorosłym już życiu bohatera. Ryby będą dla Pavela wszystkim. Pokarmem, miłością i ukojeniem.

Świat literacki wykreowany przez czeskiego twórcę to rzeczywistość czarodziejska, lecz nie naiwna. Pisarzowi udało się stworzyć w książce krainę mityczną, po to by uratować resztki własnej tożsamości, na której piętno odcisnęły przeżycia wojenne. Autoterapia literacka. Wydobyć z czasu okrutnego wszystko to co najlepsze, dobre. Śmiech jako lekarstwo.

„Śmierć pięknych saren” to świetna i nietuzinkowa publikacja, która zachwyci nawet największego sceptyka i ponuraka. To totalnie inne spojrzenie na problematykę i doświadczenie Holocaustu. To w końcu obowiązkowa pozycja dla miłośników wędkarstwa i naszych południowych sąsiadów. Polecam gorąco.

Dobrze, że powstają takie teksty. Krystalicznie czysta proza z pozornym minimalizmem treści zachwyca i urzeka. To prosta i dobra opowieść, która stanowi najlepszy antydepresant na całe zło, które niósł i niesie za sobą Holocaust. Terapia śmiechem. Rekonwalescencja wspomnieniami, gdzie lekarstwem jest połów węgorzy i zapach świeżo upieczonego chleba. „Śmierć pięknych saren”...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jestem szczęściarą. Być na spotkaniu autorskim z Colinem Thubronem to prawdziwa gratka. Być i zdobyć autograf to prawie jak wygrana w totolotka. A co tam! To jest wygrana w totolotka. Przeczytać jego książkę to niebagatelna czytelnicza uczta. Uczta która zachwyci nawet największego sceptyka skazującego z góry na przegraną układ „rasowy Anglik-rosyjska dusza”. „Po Syberii” to kawał dobrej reporterskiej roboty. A więc po kożuchy do szaf, bo czas wybrać się na wschód. Ten Wschód!

Na początek wielki plus dla autora za odwagę. Za odwagę picia wódki, spirytusy, wszelkich pseudoalkoholowych mieszanek. Za odwagę podjęcia wyprawy niezwykle wymagającej i trudnej zarówno pod względem fizycznym jak i psychicznym. Za odwagę bycia w miejscach nieturystycznych. Za to, że jako jeden z niewielu podróżników z poza regionu zdecydował się przyjrzeć bliżej Syberii a co ważne jej mieszkańcom. „Po Syberii” to niezwykła, pełna refleksji książka o krainie, która ponownie odradza się (zatraca) pod chorągwią nowego systemu. Systemu, który miał przynieść wyzwolenie a po raz kolejny okazał się mrzonką.

Po pierwszych stronach książki i doświadczeniu z książką Hugo-Badera maniera Thurbona -szczegółowego opisu przemyśleń, zdarzeń, spotkań - trochę mnie denerwowała. Lecz brnąc przez kolejne karty odkryłam, że w ten sposób tworzenia reportażu też ma swój urok. Podyktowany i zdominowany zapewne przez wiek (w żaden sposób nie rozumiany pejoratywnie!) i doświadczenie. „Po Syberii’ to wydawnictwo, które „pożera” się w jeden dzień/noc.

A sama podróż Thubrona. Zaczyna się w Jekaterynburgu a kończy Kołymą. Cała Syberia. Historia carskiej rodziny, łagry, mamuty, starowiercy, Bajkał. Olbrzymi, wyjątkowa kraina, gdzie bije serce Rosji, ośrodek prawdziwej wschodniej duszy. Syberia oczami reportera przeraża ogromem zniszczeń, biedy, ale także fascynuje dziewiczością, wielkością. Niezwykła miejsce opisane w niezwykły sposób. Cudowna rzecz! Cudowna!

Ale jasne, że warto!

Jestem szczęściarą. Być na spotkaniu autorskim z Colinem Thubronem to prawdziwa gratka. Być i zdobyć autograf to prawie jak wygrana w totolotka. A co tam! To jest wygrana w totolotka. Przeczytać jego książkę to niebagatelna czytelnicza uczta. Uczta która zachwyci nawet największego sceptyka skazującego z góry na przegraną układ „rasowy Anglik-rosyjska dusza”. „Po Syberii”...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„(…) urodzony w wieku XX, ukończył prawo na uniw. Warszawskim, po czym poświęcił się literaturze.
(…) Wojna zastała go w Argentynie. Po wojnie do Polski nie wrócił, ponieważ jest antykomunistą. Pisuje w prasie na emigracji.
Do niedawna wszystkie jego utwory były w Polsce zabronione, prasie nie wolno go było wspominać. Po objęciu władzy przez Gomułkę, gdy zapanowała względna wolność słowa, przystąpiono do wydawania wszystkich jego utworów (z wyjątkiem Dziennika). Ferdydurke już się ukazała w Polsce i nakład 10 000 egz. Został wyczerpany w ciągu 10 dni. Ta książka uchodzi w Polsce za jedną z najzjadliwszych krytyk nie tyle samego komunizmu ile postawy duchowe, która za nim się kryje – stąd jej wielki sukces. Prasa polska pisze o nim obecnie jak o jednym z największych pisarzy europejskich. Radio warszawskie nazwało go „dumą narodu” (te superlatywy pochodzą naturalnie z kół inteligencji liberalnej).
W prasie francuskiej także pisano o Ferd, choć znana jest niewielu pisarzom z tłomaczenia hiszpańskiego. Znany tygodnik literacki „Preuves” zamieścił obszerne fragmenty z Ferd. i Trans-Atl. Artykuł o Ferdydurke wybitnego pisarza Francois Bondy zaczyna się: „Ta książka jest ni mniej ni więcej tylko arcydziełem”
Uff! Może trochę zbyt optymistycznie zabrałem się do tego życiorysu…”


Powyższy rys autobiograficzny Gombrowicza zamieszczony w liście do Olgi Scherer, przygotowany z myślą o rynku amerykańskim nie dziwi chyba nikogo, kto chociaż w minimalnym stopniu zapoznał się z życiem, czy twórczością autora Kosmosu. Czy to kolejna maska lub może precyzyjniej gęba, którą stwarza z pełna świadomością demiurga Mistrz – Gombrowicz? Czy może jednak to właśnie ta prawdziwa twarz genialnego twórcy, który doskonale zdawał sobie sprawę z własnej wyjątkowości? Joanna Siedlecka w swojej precyzyjnej, wielowątkowej biografii stara się udzielić odpowiedzi na to trudne i co ważne szalenie ciekawe pytanie. Poszukuje, wyszukuje, przepytuje być choć trochę zbliżyć się do prawdy o kryptonimie „Gombrowicz”. A prawda wydaje się być nieuchwytna – jak sam autor. Na „upupienie”, na jednoznaczność nie ma szans. Mistrz gry był i jest tylko jeden.
„Jaśnie Panicz” to książka z okresu przed „Domosławskim”. Stara szkoła biografistyki, która jednakże znacząco odbiega od pomnikowego obrazowania postaci. Solidna praca, która stara się przedstawić Gombrowicza z krwi i kości. Dobry, zły bohater. Gombrowicz egocentryk, skrajny indywidualista, rzeczowy, bezpośredni, nihilistyczny do bólu. Z drugiej strony Gombrowicz genialny, ponadczasowy, opiekuńczy, świadomy. Siedlecka, można odnieść wrażenie, nie boi się poruszać tematów trudnych w biografii, tzw. punktów zapalnych – homoseksualizm autora Ślub, „wielkopańskość”, wyjazd z Polski w przededniu wojny. Autorka odszukuje ostatnich żyjących krewnych, znajomych pisarza wśród których znajdują się osoby mu przychylne, lecz również takie, których talent Gombrowicz uważają za jedną, wielką mistyfikacje. Wielką zasługą Siedleckiej jest wskrzeszenie świata szlacheckiego, przedwojennego, który był niewątpliwie najważniejszą częścią tożsamości twórcy Ferdydurke. „Jaśnie Panicz” to rzetelna, pełna pasji, ale też taktu biografia człowieka, który łatwym obiektem w opisie nie jest.
Obiektywizm, ale również majstersztyk i precyzja literacka biografki zachęca to lektury wznowionej właśnie książki „Jaśnie Panicz”. Nie dziwi zatem fakt, że Wydawnictwo MG zdecydowała się ponownie wprowadzić na rynek ten znakomity tytuł. To kawał dobrej literatury, który zachwyci nawet „faktolubnego” sceptyka i przekona go do literatury pięknej. Ta książka po prostu ma klasę. Warto!

„(…) urodzony w wieku XX, ukończył prawo na uniw. Warszawskim, po czym poświęcił się literaturze.
(…) Wojna zastała go w Argentynie. Po wojnie do Polski nie wrócił, ponieważ jest antykomunistą. Pisuje w prasie na emigracji.
Do niedawna wszystkie jego utwory były w Polsce zabronione, prasie nie wolno go było wspominać. Po objęciu władzy przez Gomułkę, gdy zapanowała względna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka australijskiego, bardzo młodego zresztą pisarza, porównywana jest do klasyków literatury takich jak „Zabić drozda”, czy „Buszującego w zbożu”. Jednakże po lekturze „Jaspera Jonesa” możemy bez wyrzutów sumienia urągać na bezwstydność wydawcy, że ośmielił się stworzyć to jakże zwodnicze porównanie. Bowiem historia nastoletniego Jaspera z australijskiej prowincji nijak ma się do bohaterów Harper Lee czy Davida Salingera. Po bardzo dobry, co tam świetnym początku, zakończenie książki chwieje się w posadach i roztrzaskuje na drobny pył, tracąc tym samym miejsce w panteonie najlepszych. „Jasper Jones” pozostaje zatem tylko książką przyzwoitą.

Craig Silvey w swojej najnowszej książce opisuje historię pewnego chłopca, tytułowego Jaspera. Dzieciak – wyrzutek społeczeństwa, rozrabiaka, syn nieudacznika i alkoholika obwiniany za wszystkie złe rzeczy, które dzieją się w miasteczku, pewnej bezchmurnej, ciepłej nocy dzieli się z trzynastoletnim Charlim Bucktinem pewną straszną tajemnicą. Tajemnica – odnalezione ciało nieżyjącej dziewczynki, które chłopcy próbują pochować na własną rękę i rozwikłać zagadkę zbrodni, zanim cała wina spadnie na Jaspera to kawał świetnej, trzymającej w napięciu prozy. Dwójka przyjaciół, połączona mrocznym sekretem prowadzi nas po uliczkach niewielkiego, prowincjonalnego miasteczka, które pod maską konwencji i moralności skrywa swoje drugie, nie do końca niewinne oblicze. Akcja nabiera zawrotnego tempa, okraszona zostaje nagłymi zwrotami akcji, miłością, goryczą porażki, słodyczą zwycięstwa i mdłą (wybaczcie przyszli czytelnicy książki) „happy endową” końcówką.

Jeśli doszukiwać się zbieżności z wyżej wymienionymi, wspaniałymi tytułami to być może na płaszczyźnie kreacji głównych bohaterów. Akcja prowadzona z perspektywy nastoletniego chłopca, postać napiętnowana, postrzegana przez innych bohaterów stereotypowo. Świetne nakreślenie i przedstawienie rzeczywistości odpowiadające wyobrażeniu nastoletniego dziecka. Rażącą różnicą jest, wspomniane już wcześniej, zakończenie książki oraz bardzo jednoznaczny podział na kolor czarny i biały. Na tych złych i dobrych bohaterów. Szkoda. Bo po tak świetnym preludium, jako czytelnik czuję się oszukana. Tak zwyczajnie, po ludzku.

„Jaspera Jonesa” polecam i nie polecam. Zachęcam i nie zachęcam. Można i nie można. Chociaż jeśli cierpi się na nadmiar czytelniczego czasu to warto spróbować. Ale gdzie znajdzie się taki szczęśliwiec!

Książka australijskiego, bardzo młodego zresztą pisarza, porównywana jest do klasyków literatury takich jak „Zabić drozda”, czy „Buszującego w zbożu”. Jednakże po lekturze „Jaspera Jonesa” możemy bez wyrzutów sumienia urągać na bezwstydność wydawcy, że ośmielił się stworzyć to jakże zwodnicze porównanie. Bowiem historia nastoletniego Jaspera z australijskiej prowincji...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Śpiąca ziemia"

W pracy reportera wiele zależy od „szczęścia”. Trafniej – przypadku, który niewątpliwie stanowi kluczową zmienną w zawodzie dziennikarza. Do Tiziano Terzaniego w nocy z 18 na 19 sierpnia 1991 dociera informacja o puczu moskiewskim. Szalenie istotne wydarzenie, które stanowi kolejny ważny krok w kierunku ostatecznego rozpadu imperium ZSRR. Włoski publicysta w tym szczególnym dniu znajduje się na statku Propagandist, na pokładzie którego odbywa podróż po rzece Amur. Reporter musi podjąć decyzje: czy pojechać Moskwy, która jest niewątpliwie, w tamtym czasie epicentrum wydarzeń, czy może kontynuować wyprawę po syberyjskiej rzece. Druga składowa zawodu reportera – decyzyjność. Autor książki „Dobranoc, panie Lenin!” postanawia wybrać zgoła odmienną alternatywę – podróżując po byłych już republikach ZSRR, które właśnie odzyskują niepodległość, będąc w trakcie politycznej transformacji tj.: Armenia, Azerbejdżan, Gruzja, Kirgistan, Kazachstan, Tadżykistan, Turkmenistan, Uzbekistan Terzani postanawia „rozgryźć” dogorywające imperium z perspektywy zwykłego obywatela, wsłuchać się w opowieści pojedynczych osób. Korespondentowi Der Spigiel udało się zatem połączyć wspomniany wcześniej „fart” z instynktem rasowego dziennikarza, oddając tym samym w ręce czytelnika bardzo dobry, rzetelny i nietuzinkowy tekst.

„Śpiąca ziemia” – Syberia. Definicja dziewiczego i nieokiełznanego obszaru, która według autora publikacji wypełni oddaje charakter tego niezwykłego miejsca. Po lekturze „Dobranoc, panie Lenin!” można odnieść wrażenie, że to określone równie dobrze pasuje do całego obszaru ZSRR. Lecz, gdy w tym pierwszym przypadku mamy do czynienia z terenem, ziemią w tym drugim – ze społeczeństwem, ludźmi. Terzani wizytując kolejne kraje republiki dostrzega przede wszystkim marazm i stagnacje. Siedemdziesiąt lat trwania tego nienaturalnego tworu jakim był Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich nauczyło mieszkańców bierności i niesamodzielności. Partia wszystko organizowała. Partia bała się niezależności i innowacyjności. Kreatywność była źle postrzegana. Włoski dziennikarz, który zdołała uchwycić niezwykły moment transformacji, dostrzega nie tylko pozytywna aspekt zmian, lecz w ciemiężonych i ograniczonych (zróżnicowanych!) kulturach nagle dochodzą do głosy najgorsze z możliwych, uśpione demony. Fanatyzm, skrajny nacjonalizm, krwiożerczy kapitalizm z przedstawicielstwem mafijnym. Pseudozmiany w lokalnych władzach - komuniści tranforumjący w „socjalistów”. Niepodległe republiki, które komunizm wykorzenił z tradycji nie tylko mentalnej, lecz także architektonicznej (wszędobylski żelbeton, budynki z „wielkich płyt”, pomniki wodzów rewolucji) w konsekwencji czego, każdy kraj utracił swój unikatowy koloryt (w jak najszerszym znaczeniu!). Terzani dostrzega z przerażenie wielkie spustoszenie, które uczyniła jednowładcza Partia odbierając i niszcząc tradycje, ale też przyrodę, wieloetnicznych, wybitnie zróżnicowanych byłych już republik Związku Radzieckiego.

Ta książka to wyjątkowy tekst, który opisuje wyjątkowy moment historyczny. Pisarz obierając perspektywę pojedynczego człowieka, dociera w same centrum problematyki przemian. Terzani nie unika również własnych refleksji i spostrzeżeń – dzięki temu zabiegowi publikacja zyskuje bardzo osobiste, a zarazem szalenie interesujące oblicze. Książka ważna, obowiązkowa.

***

Za książkę dziękuję portalowi "Lektury reportera"

"Śpiąca ziemia"

W pracy reportera wiele zależy od „szczęścia”. Trafniej – przypadku, który niewątpliwie stanowi kluczową zmienną w zawodzie dziennikarza. Do Tiziano Terzaniego w nocy z 18 na 19 sierpnia 1991 dociera informacja o puczu moskiewskim. Szalenie istotne wydarzenie, które stanowi kolejny ważny krok w kierunku ostatecznego rozpadu imperium ZSRR. Włoski publicysta...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Moje pierwsze zapoznawcze spotkanie z Andrzejem Bobkowskim. Nieśmiało witam się z autorem książką „Z dziennika podróży” i całą siła woli próbuję nie popaść w egzaltację i histerię. Lecz nic to. Niczym pensjonarka w obecności swojego idola, posowieję i pożeram każdą stronniczkę, każde słowo, każdy przecinek z wielką zachłannością. A przecież to jeszcze nie „Szkice piórkiem” – to dopiero początek naszej znajomości. Reasumując: czas czytania „Z dziennika podróży”– 2 godziny.

Podstawowe zasady dobrego wychowania mówią, że nie należy być nachalnym w stosunku do nowo poznanych osób. Nie należy. Dlatego nie poruszę w tej recenzji/szkicu spraw i problemów najistotniejszych dla twórczości literackiej Bobkowskiego. Danie główne zostanie podane w kontekście „Szkiców piórkiem”, których lekturę przewiduję niedługo (zaraz!) a tymczasem słów kilka o książce „Z dziennika podróży”.

„Z dziennika podróży” to publikacja zawierająca wspomnienia autora z lat 1947-1960, które najpierw ukazywały się na łamach „Nowin Literackich” następnie w „Tygodniku Powszechnym”. Obejmują notatki pisarza z lat pobytu w powojennej Francji następnie przeprowadzkę i życie w Gwatemali. Ze wspomnień wydanych przez Towarzystwo „Wieź” wyłania się obraz człowieka niezwykłego, z pozoru prostolinijnego, który doskonale radzi sobie z naprawą roweru, czy też interpretacją Flauberta. Intelektualista i erudyta, który rozczarowany powojenną Europą (Francją) postanawia opuścić na zawsze Stary Kontynent i rozpocząć całkiem nowe życie w Ameryce Południowej. Jak pisze:

„Mam dość tej całej kolebki kultury i obozów koncentracyjnych, zwanej Europą, mam dość poszukiwania absolutu - ja chcę żyć, po prostu żyć.”[1]

Czy dalej:

„Ktoś powiedział, że nie można dyskutować z Francuzem, jeżeli nie podziela się jego przekonań fundamentalnych”. Dyskutuję z nimi dużo i dostrzegam, że Francja nie ma już przekonań fundamentalnych; tych, którymi wykarmiła całą Europę przez wiele wieków”.[2]

Radykalny i bezkompromisowy obserwator rzeczywistości. Polak, który walczy z mitem polskości, którego dewaluacje dostrzega w całej okazałości:

„Polska zawsze ugniatała nam mózg – dziś doprowadza do powszechnego rozmiękczenia tegoż mózgu”[3]

Ale Bobkowski to także wielki miłośnik kotów, entuzjasta modelarstwa, książkocholik, który pisał w gorącym czasie przeprowadzki:

„Pakuję tylko książki i reszta mnie nie obchodzi (wszystkie podkreślenia M.D.). Układam je w kufrze i w walizkach, wiozę ze sobą, a wydaje mi się, że jest to wieczór pożegnalny z Balzakiem, Flaubertem, Goncourtami (…)Moje salony-walizki pękają w ten ostatni wieczór, cały tłum wielkich przyjaciół przechadza się, z każdym z nich zamieniam kilka słów i uścisków. (…)Właściwie już tu nie mieszkam. Z ostatnimi książkami zdjętymi z półek własnej roboty (dobre półki jak ubranie, należy robić na miarę), wyprowadziłem się”[4]

I w końcu zapalony rowerzysta (pewnie wówczas powiedzielibyśmy bicyklista), który ciężko odpokutowuje rozstanie z ukochanymi dwoma kółkami:

„Wsiadłem na ulubionego grata, który w ciągu tylu lat, obwiózł mnie po trzech czwartych Francji, dzięki któremu pokochałem ten kraj prawie tak samo jak swój własny, i jechałam dziś na nim po raz ostatni „moimi” ulicami, ażeby go – sprzedać. Tam, gdzieś wewnątrz, skowytem jak szczenię. Wydawało mi się, że i on piszczy pode mną, choć do ostatka bardzo o niego dbałem. A jednak w chrzęście łańcucha i tykaniu wolnego koła były jakby cichutkie słowa wyrzutów.”[5]

***

Bobkowski – niezwykły człowiek, przez niektórych nazywany chuliganem wolności, lojalny i oddany przyjaciel Jerzy Giedroyca, który zachwyca bezkompromisowością i erudycją. Człowiek, którego chce się nazywać autorytetem. Do zobaczenia wkrótce Panie Autorze!

[1] http://andrzej-bobkowski.pl/motywy/o-europie,aid,87
[2] A. Bobkowski, Z dziennika podróży, Biblioteka „WIĘŹI’, Warszawa 2009, s. 19.
[3] Tamże, s. 202.
[4] Tamże, s. 61-62.
[5] Tamże, s. 59.

Moje pierwsze zapoznawcze spotkanie z Andrzejem Bobkowskim. Nieśmiało witam się z autorem książką „Z dziennika podróży” i całą siła woli próbuję nie popaść w egzaltację i histerię. Lecz nic to. Niczym pensjonarka w obecności swojego idola, posowieję i pożeram każdą stronniczkę, każde słowo, każdy przecinek z wielką zachłannością. A przecież to jeszcze nie „Szkice piórkiem”...

więcej Pokaż mimo to