rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Tę książkę poleciła mi koleżanka, a ja rzadko sięgam po polecone pozycje - zbyt wiele razy się sparzyłam. Jednak ostatnio przeżywam zachwyt nad twórczością Iwaszkiewicza, więc nie mogłam pominąć "Kochanków z Marony". Na szczęście, tym razem polecenie mnie nie zawiodło. Jest to wyjątkowa książka, pokazująca prostotę życia i jego nieustający, niezmienny bieg. Nawet w obliczu najgorszego okazuje się, że za chwilę jesteśmy, oczywiście w jakimś stopniu, o tym zapomnieć, a świat, który nas otacza, nawet tej tragedii nie zauważył.
Jednocześnie jest to bardzo przyjemna lektura, napisana lekkim stylem, i tym przypominała mi się trochę nastoletnie, wakacyjne powieści. Wydaje mi się, że byłaby to świetna pozycja do czytania w liceum!

Tę książkę poleciła mi koleżanka, a ja rzadko sięgam po polecone pozycje - zbyt wiele razy się sparzyłam. Jednak ostatnio przeżywam zachwyt nad twórczością Iwaszkiewicza, więc nie mogłam pominąć "Kochanków z Marony". Na szczęście, tym razem polecenie mnie nie zawiodło. Jest to wyjątkowa książka, pokazująca prostotę życia i jego nieustający, niezmienny bieg. Nawet w obliczu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niestety, ze wszystkich powieści Turgieniewa, które dotychczas czytałam, ta wydaje mi się najmniej wdzięczna.

Cała fabuła kręci się wokół głównego bohatera i jego pierwszej miłości. Niestety, choć z początku wydawało się, że mogła zakończyć się szczęśliwie, to potem los się odwraca. Kobieta jego życia nie jest zbyt stała i nie ma zamiaru poświęcić się łączącemu ich uczuciu całkowicie. Jednocześnie nie chciałaby tracić związku, który łączy ją z głównym bohaterem, więc, no cóż, próbuje złapać dwie sroki za ogon.

Nie wiem jak innym czytelnikom, ale mnie ta historia wydaje się zbyt banalna i, co najgorsze, nie doczekałam się żadnej dziwnej zmiany, przemiany bohatera, czegokolwiek. W takim wypadku można naprawdę czuć się zawiedzionym, szczególnie jeżeli powieść jest napisana przez takiego pisarza jak Turgieniew, po którym spodziewałam się wiele więcej. Nie ratuje "Dymu" również piękny styl, ciekawie wykreowani bohaterowie, czy niezwykłe opisy.

Spokojnie można sobie tę lekturę odpuścić...

Niestety, ze wszystkich powieści Turgieniewa, które dotychczas czytałam, ta wydaje mi się najmniej wdzięczna.

Cała fabuła kręci się wokół głównego bohatera i jego pierwszej miłości. Niestety, choć z początku wydawało się, że mogła zakończyć się szczęśliwie, to potem los się odwraca. Kobieta jego życia nie jest zbyt stała i nie ma zamiaru poświęcić się łączącemu ich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dziwi mnie, że wciąż jest tutaj tak mało opinii na temat tej powieści Turgieniewa. "Ojcowie i dzieci" to naprawdę ciekawa lektura, która jak żadna inna wcześniej pokazała mi jak silny może być konflikt pokoleń. Wcześniej wielokrotnie o tym słyszałam i raczej na takie hasło od razu zaczynałam sobie wyobrażać spór romantyków z pozytywistami. Opcjonalnie konflikt pokoleń może się kojarzyć jeszcze ze zbuntowanymi nastolatkami i ich rodzicami. A to przecież w ogóle nie o to chodzi!

W powieści Turgieniewa synowie nie są wcale nastolatkami, ale już dorosłymi młodymi mężczyznami, którzy powoli rozpoczynają "własne" życie. Do starcia między ich poglądami, a niemodnymi tradycjami, którym wciąż hołdują rodzice, dochodzi, kiedy młodzieńcy odwiedzają swoje domy rodzinne. Nagle drobnostki urastają do miary ogromnych problemów i ani rodzice, ani dzieci nie potrafią sobie z nimi poradzić.

Bardzo lubię takie pisarstwo. Historia bohaterów jest prosta, ale właśnie dzięki temu czuje się jej prawdziwość. Postacie wydają się czasem trochę zbyt przerysowane, ale nie odbiera to całości powieści uroku. Mam nadzieję, że coraz więcej osób będzie sięgać po tę lekturę :)

Dziwi mnie, że wciąż jest tutaj tak mało opinii na temat tej powieści Turgieniewa. "Ojcowie i dzieci" to naprawdę ciekawa lektura, która jak żadna inna wcześniej pokazała mi jak silny może być konflikt pokoleń. Wcześniej wielokrotnie o tym słyszałam i raczej na takie hasło od razu zaczynałam sobie wyobrażać spór romantyków z pozytywistami. Opcjonalnie konflikt pokoleń może...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Juliusza Verne’a kojarzą chyba wszyscy jako autora przygodowych powieści dla młodzieży. Nie wszyscy jednak wiedzą, że w swoim dorobku ma również pozycje o charakterze geograficznym. Przyznaję, że ja też nie miałam o tym pojęcia i ściągnęłam sobie wcześniej wspominane Przygody z serwisu Wolne Lektury, żeby mieć cokolwiek do czytania w telefonie w trakcie jazdy zatłoczonym autobusem.

Wydaję mi się, że akurat ta powieść była najgorszym wyborem z możliwych. Szokuje mnie wręcz, że w tak ogromnym zbiorze serwisu potrafiłam wstrzelić się akurat w tak nudną i źle napisaną historię.

Nie chcę uwłaczać tutaj Juliuszowi Verne’owi, którego część powieści stało się światowymi klasykami, niemniej nie mogę przejść obojętnie nad potwornie słabą i nieciekawą książką jaką są Przygody. Gdyby nie to, że jest bardzo krótka i czekałam na jakieś cudowne rozwinięcie fabuły, rzuciłabym jej czytanie w diabły po jakichś dwudziestu pierwszych stronach. Całą treść powieści stanowią opisy różnych operacji triangulacyjnych, przeplatanych obrzydliwymi scenami kolejnych polowań na dzikie zwierzęta (lwy, hipopotamy, słonie (!), małpy i Bóg raczy wiedzieć co tam jeszcze umarło w trakcie), które kończyły się oczywiście konsumpcją trofeów.

Wszystkie możliwe plagi i klęski, które mogą zwykłemu człowiekowi kojarzyć się z Afryką, oczywiście także dotknęły niezbyt żądnych przygód Anglików i Rosjan. Nie było w tym jednak żadnej logiki, kolejne nieszczęścia spadały na geografów raz za razem, bez specjalnego związku, ładu i składu. A to kogoś napadły małpy, a to na kolejny dzień lwy otoczyły obóz, innym razem szarańcza zniszczyła wszelką zieleń w promieniu kilku kilometrów. Jedyne co łączyło te wszystkie przygody to fakt, że każde możliwe zwierzę, które pojawiło się powieści bohaterowie postanowili prędzej czy później zjeść. I gdyby nie to, nie wiem co opisałby jeszcze Juliusz Verne, żeby zapełnić kilka brakujących stron.

Nie było przynajmniej czarnych, dzikich uwodzicielek i to mnie w jakimś (nikłym co prawda) stopniu pociesza. Jedno wiem na pewno: tej powieści nie polecam NIKOMU. No może, że znajdzie się jakiś szalony geodeta-myśliwy.
I choć wątpię, to może takie osoby znalazłyby w Przygodach cokolwiek wartego uwagi.

Juliusza Verne’a kojarzą chyba wszyscy jako autora przygodowych powieści dla młodzieży. Nie wszyscy jednak wiedzą, że w swoim dorobku ma również pozycje o charakterze geograficznym. Przyznaję, że ja też nie miałam o tym pojęcia i ściągnęłam sobie wcześniej wspominane Przygody z serwisu Wolne Lektury, żeby mieć cokolwiek do czytania w telefonie w trakcie jazdy zatłoczonym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niestety, wieje nudą. Miałam szczere nadzieje, że „Perswazje” okażą się lepsze od „Opactwa Northanger”. I choć, rzeczywiście, bohaterów tej pierwszej książki potrafiłam obdarzyć przynajmniej szczątkową sympatią, to, niestety, cała historia „Perswazji” przytłoczyła mnie wypływającą z niej melancholią.

Cała fabuła toczy się powoli, a główna bohaterka cały czas smęci nad swoim losem i dziwaczną rodziną. Podobnie jak w „Opactwie Northanger”, gdyby nie inni bohaterowie, których charaktery są tak barwne i specyficzne, to Anna, główna bohaterka powieści, zwyczajnie zanudziłaby czytelnika na śmierć. Wciąż nie mogę wyjść z podziwu jak Jane Austen potrafiła przedstawić przeróżne typy postaci z tak wyolbrzymionymi poszczególnymi cechami charakteru, a jednocześnie żywe i naturalne. Mam wrażenie, że ci bohaterowie są prawdziwymi ludźmi z krwi i kości i to jest największą zaleta powieści.

Jednakże, pomijając wszelkie ciekawe charaktery, „Perswazje” kompletnie mnie nie kupiły. Ot, średnio ciekawa książka, z rzadkimi elementami, na których dało się zawiesić oko. Nie zastanawiałam się nawet chwili nad tym, z kim Anna się zwiąże, co zrobi ze swoim życiem i tak dalej.

Wydawałoby się, że kobieta, której wcześniejsze plany zamążpójścia zostały pokrzyżowane przez tytułowe perswazje rodziny zmienia się, bo na koniec już nie obchodzi jej ich opinia. Ale moim zdaniem wcale tak nie jest. Jej ukochany sprzed kilku lat pojawia się znowu, ale w całkiem nowym świetle. Ująć krótko, facet ma teraz kasę i pozycję, więc rodzina może tylko czekać na oświadczyny, jeżeli się na nie zdecyduje. Niestety, od początku do końca perswazje jak były tak są, a Anna, nudna, słuchająca ciągle rad swojej specyficznej rodziny i przyjaciół dziewczyna, trafia po prostu na lepsze okoliczności.

Powieść może się podobać osobom, które lubią tego typu romanse pełne konwenansów i melancholii. Mnie, nie licząc paru fragmentów, nieszczególnie przypadła do gustu.

Niestety, wieje nudą. Miałam szczere nadzieje, że „Perswazje” okażą się lepsze od „Opactwa Northanger”. I choć, rzeczywiście, bohaterów tej pierwszej książki potrafiłam obdarzyć przynajmniej szczątkową sympatią, to, niestety, cała historia „Perswazji” przytłoczyła mnie wypływającą z niej melancholią.

Cała fabuła toczy się powoli, a główna bohaterka cały czas smęci nad...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jak to jest, że większość ludzi ma naprawdę gdzieś miliardy głodujących, gdzieś tam hen hen za horyzontem. Ba! Jestem przekonana, że gdyby część z nas wiedziała, że te kilkadziesiąt kilometrów od naszego domu ktoś głoduje, to tylko jakaś niewielka grupa skinęłaby palcem, a reszta przechodziłaby obok obojętnie, czekając aż reszta odwali brudną robotę.

Tylko czym jest głód? Mówimy bez problemu, że jesteśmy głodni, chcemy coś zjeść, czujemy GŁÓD. Aha, tylko czy mamy do czynienia z tym samym, co odczuwa duża część naszej planety? I nie chodzi tu o afrykańskie dzieci ze smutnych zdjęć w podręcznikach do historii czy geografii. Chodzi o prawdziwy głód w różnych regionach świata, zaczynający się od monotonnych, składających się tylko chociażby z mąki i wody posiłków, a kończący się na osobach, które mogą włożyć coś do garnka tylko co drugi, trzeci dzień. Takie osoby nie myślą zazwyczaj o niczym więcej. W ich głowie jedyną ważną sprawą jest ciągła, nigdy nie kończąca się walka z głodem i nawet nie potrafią wyobrazić sobie, że mogłoby być inaczej.

Uważam, że „Głód” to książka genialna w swojej prostocie. Nad jej prostym stylem raczej nie powinniśmy się rozwodzić - to jest ostatnia rzecz, na którą w ogóle powinniśmy zwracać uwagę. Choć wydawałoby się, że temat głodu na świecie nie jest zbyt chodliwy i raczej niewiele osób się nie nim zainteresuje, to w chwili, kiedy zaczniemy czytać reportaże Martína Caparrósa, zrozumiemy, jak bardzo jest to mylna opinia. Jak bardzo ważny i wciągający może być temat pełen statystyk i suchych faktów.

Ta książka otwiera oczy, uderza w twarz, a jednocześnie pokazuje czytelnikowi, że jest niczym; że jest bezsilny. W sumie to możemy dalej siedzieć na tyłku i tylko od czasu do czasu powspominać, że ktoś tam i gdzieś tam głoduje, bo przecież żyjemy na „dożywionym” kontynencie i nas ten prawdziwy głód nie dotyka. Ale jednocześnie nie możemy, nie powinniśmy tego robić!

„Głód” jest smutny i przerażający. I bardzo, bardzo mobilizujący. Cieszę się, że mogłam przeczytać te reportaże i dzięki nim zmienić kilka rzeczy w swoim życiu. Mam tylko nadzieję, że na lepsze.

Jak to jest, że większość ludzi ma naprawdę gdzieś miliardy głodujących, gdzieś tam hen hen za horyzontem. Ba! Jestem przekonana, że gdyby część z nas wiedziała, że te kilkadziesiąt kilometrów od naszego domu ktoś głoduje, to tylko jakaś niewielka grupa skinęłaby palcem, a reszta przechodziłaby obok obojętnie, czekając aż reszta odwali brudną robotę.

Tylko czym jest głód?...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Może trochę narażę się swoją opinią fanom twórczości Jane Austen, ale muszę wyznać, że „Opactwo Northanger” nie zrobiło na mnie zbyt dobrego wrażenia. Choć z drugiej strony nie mogę powiedzieć, żeby była to powieść nużąca i ciężka w czytaniu, bo przeczytałam całość bez przerwy, w ciągu jednego wieczoru.
Zaczyna się banalnie: siedemnastoletnia Catherine, wychowana wśród licznego rodzeństwa w małym miasteczku Fulleron, otrzymuje nagle propozycję wyjazdu do Bath razem z bogatą sąsiadką i jej mężem. Dziewczyna, która dotychczas nie zaznała żadnej przygody w spokojnej okolicy, zaczyna chadzać na bale, przebywać w nieznanym towarzystwie – także młodych i atrakcyjnych mężczyzn.
Wśród nowopoznanych osób jest również rodzina Tilneyów. Są oni właścicielami tytułowego – jakże mrocznego w oczach głupiutkiej dziewczyny - opactwa, do którego w końcu (kiedy powieść chyli się ku końcowi) Catherine zostaje zaproszona…
Coś jest takiego w „Opactwie Northanger”, że nie potrafiłam polubić żadnego z jego bohaterów. Nawet Catherine, czyli główna bohaterka powieści, od chwili wyjazdu do opactwa zaczęła się robić coraz bardziej irytująca. Od samego początku jest przedstawiana jako naiwna, ale wdzięczna i dobra dziewczyna, choć jak dla mnie trochę zbyt mdła. Niestety, później z tej jej naiwności wychodzi również najczystsza głupota i irytująca wiara w każde powiedziane jej słowo, co już nie nudzi, ale drażni.
Inne postacie też nie są przedstawione w lepszym świetle. I o ile do tego nie można się przyczepić, bo akurat karygodne zachowania drugoplanowych bohaterów są ciekawe i zabawne, to przykre jest, że nieliczne postacie pozytywne przedstawione są bardzo marginalnie. Gdyby nie potrzeba wstawienia wątku romansowego, to może postać Hanry’ego w ogóle nie miałaby racji bytu.
Mimo tego, co napisałam powyżej, „Opactwo Northanger” ma też swoje dobre strony. Bardzo rozbawiła mnie postać Izabeli Thorpe, której kłamstwa i intencje są dla czytelnika jednocześnie skryte i jasne jak słońce. Mogę nawet powiedzieć, że to właśnie drugoplanowe postacie są o wiele lepiej i barwniej przedstawione. Ich przygody przykuwają uwagę czytelnika i raczej to o nich mogłabym czytać dłużej, bez kontynuacji perypetii głównej bohaterki.
Sądzę, że jest to może być naprawdę intrygująca pozycja, ale jedynie dla fanek powieści Jane Austen i osób zainteresowanych angielską literaturą XIX wieku. Wątpię, że sama poleciłabym ją komukolwiek innemu.

Może trochę narażę się swoją opinią fanom twórczości Jane Austen, ale muszę wyznać, że „Opactwo Northanger” nie zrobiło na mnie zbyt dobrego wrażenia. Choć z drugiej strony nie mogę powiedzieć, żeby była to powieść nużąca i ciężka w czytaniu, bo przeczytałam całość bez przerwy, w ciągu jednego wieczoru.
Zaczyna się banalnie: siedemnastoletnia Catherine, wychowana wśród...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Piekło kobiet” to bardzo krótka pozycja, zbiór felietonów Tadeusza Boya-Żeleńskiego dotyczących prawa do aborcji.

No i właśnie. Można mieć różne poglądy polityczne, ale sądzę, że czytający musiałby być wybitnie zatwardziałym człowiekiem, bez nawet cienia sumienia, żeby po zajrzeniu do treści tych felietonów nie naszła go choć maluteńka refleksja. Bo, oprócz samego stanowiska Boya, w książeczce znajdują się przytoczone listy – nie tylko specjalistów, prawników i lekarzy. Są tam smutne i przerażające historie kobiet, które, co chyba w nich najbardziej przytłaczające, mogłyby spokojnie zostać przesłane jako list otwarty do posłów nawet w tym roku!

Pokazuje to jasno, jak bardzo sytuacja kobiet, dla których ciąża, pierwsza czy kolejna, jest tylko jak kamień uwiązany do szyi. I jak nic, absolutnie nic, nie zmieniło się w przeciągu tych kilkudziesięciu lat od chwili wydania przez Boya felietonów.

Chciałabym, żeby Boy wrócił. Albo tylko jego felietony napisane w genialnym (choć po Boyu chyba nie można spodziewać się czegoś innego) stylu. Niech politycy i inni „działacze” przekonają się jak nisko upadli i do czego chcą doprowadzić polskie prawodawstwo.

Obowiązkowa lektura na czasie dla każdego!

„Piekło kobiet” to bardzo krótka pozycja, zbiór felietonów Tadeusza Boya-Żeleńskiego dotyczących prawa do aborcji.

No i właśnie. Można mieć różne poglądy polityczne, ale sądzę, że czytający musiałby być wybitnie zatwardziałym człowiekiem, bez nawet cienia sumienia, żeby po zajrzeniu do treści tych felietonów nie naszła go choć maluteńka refleksja. Bo, oprócz samego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Choć „Zapałka na zakręcie” jest debiutem literackim Krystyny Siesickiej, to wydaje mi się, że to jednocześnie jedna z najlepszych jej powieści. Z początku fabuła sprawia wrażenie prostej, ot, młoda dziewczyna zakochuje się w trakcie wakacji w tajemniczym, nieznanym nikomu w okolicy chłopaku. A potem zaczynają się spotykać… Historia, wydawałoby się, może być jak każda inna, ale jednak twórczość Siesickiej nigdy nie jest tak błaha i lekka.

Magdalena, nazywana przez znajomych i rodzinę Madą, wyjeżdża na wakacje do miejscowości Osady. Przejeżdża tam co roku, od kilku dobrych lat, ale tym razem, oprócz stałych znajomych przyjeżdżających w każde wakacje do Osady, spotyka tam także Marcina. Jego osoba owiana jest tajemnicą i powstają na jego temat różne plotki, których chłopak wcale nie ma zamiaru wyjaśniać. Mimo dziwnego zachowania Marcina dziewczyna postanawia się do niego zbliżyć i z dnia na dzień zaczynają spędzać ze sobą coraz więcej czasu. Ich przyjaźń powoli przeistacza się w coś więcej, ale tajemnice chłopaka wciąż stoją pomiędzy nimi…

No właśnie. „Zapałka na zakręcie” to kolejna taka książka, w której za nic nie znajdziemy typowego dla młodzieżowych powieści ukojenia i optymizmu. Po prostu czujemy, że coś wisi w powietrzu. Z początku cały czas zastanawiamy się razem z Madą, o co temu Marcinowi chodzi? Ja już wyobrażałam sobie wszelkie najgorsze scenariusze i w chwili, kiedy chłopak wreszcie zdecydował się zdradzić, jaką to potworną tajemnicę skrywa.

No cóż, problemy Marcina na pierwszy rzut oka nie wydają się tak poważne, jak przedstawione są w książce. Jednak ciągłe ukrywanie prawdy i budowanie wokół tego tematu napiętej atmosfery powoduje, że sama zaczynałam już martwić się sytuacją Marcina. Stety i niestety, Siesicka także w swoim debiucie bez problemu potrafiła pokazać, że bardzo często o naszych ważnych wyborach decydują pozory, pierwsze wrażenie i nawet niejasne opinie innych osób.

Nie dziwię się, że jeszcze do niedawna „Zapałka na zakręcie” znajdowała się na liście lektur szkolnych. Mimo, dość typowego dla Siesickiej, gorzkiego przekazu, przez długi czas jej książka potrafi bawić i nadaje się na relaksującą chwilę na plaży czy w wannie.
Dopiero później popadamy dzięki niej w zadumę i zaczynamy się zastanawiać, co by było, gdyby bohaterowie rozmawiali ze sobą inaczej?

Choć „Zapałka na zakręcie” jest debiutem literackim Krystyny Siesickiej, to wydaje mi się, że to jednocześnie jedna z najlepszych jej powieści. Z początku fabuła sprawia wrażenie prostej, ot, młoda dziewczyna zakochuje się w trakcie wakacji w tajemniczym, nieznanym nikomu w okolicy chłopaku. A potem zaczynają się spotykać… Historia, wydawałoby się, może być jak każda inna,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Sięgnęłam po tę książkę między innymi dlatego, że zaintrygował mnie nietypowy tytuł, który dość szybko się wyjaśnił. Okazało się, że dla babci Róży falbanki to trochę jak ploteczki lub zupełnie swobodne pogaduchy o mało znaczących sprawach.

Wokół tych falbanek w domu babci toczy się cała fabuła powieści, która rozpoczyna się z chwilą kiedy do rodzinnego siedliska zjeżdżają się dzieci Róży, wnuczka Melania w nastoletnim wieku, wnuk Pete i jego kolega, no i nawet kot najstarszej córki, bo przecież i dla niego tutaj miejsce się znalazło. I choć Róża nie jest zachwycona tymi ciągłymi odwiedzinami, to ona jest osobą, do której po poradę i pocieszenie przychodzą wszyscy członkowie rodziny.

Każda z postaci ma dość specyficzny charakter. Siesicka znów mnie nie zawiodła i nie napisała prostej historyjki miłosnej z pozytywnym zaskoczeniem. Wokół każdej postaci jest zarysowana, choćby w minimalnym stopniu, jakaś niezwykła historia; problem, nad którym zaczyna się zastanawiać także czytelnik. Nie zawsze wszystko jest do końca jasne i łatwe do rozwiązania. Bo tak jak życie jest czasem pełne goryczy, tak i w Falbankach jej zdecydowanie nie brakuje. Ale nie myślcie, że to jakaś grobowa opowieść!

Oprócz odrobiny gorzkiego, prawdziwego i trudnego życia, jest w Falbankach również sporo beztroskiego śmiechu, cudowna rodzinna atmosfera i specjalna perełka dla miłośników zwierząt. Po całym domu panoszą się jak chcą przeuroczy domownicy – koty i psy, starsze i młodsze, z którymi też, niestety, nie zawsze mogą łączyć się tylko radosne fragmenty.

Nie sądzę, że jest to powieść, która nadaje się tylko dla młodzieży. Spokojnie może sięgnąć po nią również niejeden dorosły. Jestem pewna, że wśród wielu bohaterów, borykających się z przeróżnymi skomplikowanymi problemami, starszy czytelnik znajdzie także dla siebie taką postać, z którą będzie mógł się utożsamiać.

Sięgnęłam po tę książkę między innymi dlatego, że zaintrygował mnie nietypowy tytuł, który dość szybko się wyjaśnił. Okazało się, że dla babci Róży falbanki to trochę jak ploteczki lub zupełnie swobodne pogaduchy o mało znaczących sprawach.

Wokół tych falbanek w domu babci toczy się cała fabuła powieści, która rozpoczyna się z chwilą kiedy do rodzinnego siedliska zjeżdżają...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Spodziewałam się czegoś leciutkiego, dość banalnego romansiku z odrobiną śmiechu i morału. Myliłam się jednak. Nie ma w tej książce jednego głównego bohatera, jest nim raczej cała rodzina. Asia i Stefan – rodzice; Miśka i Alek – ich dzieci. Ci pierwsi to para z dość dużym stażem małżeńskim, ciągle w sobie zakochani ludzie uwielbiający muzykę klasyczną. A drudzy to młodzież stojąca przed jednymi z najważniejszych życiowych wyborów; Alek właśnie zaczyna studia, a Miśka rozpoczyna ostatnią klasę liceum.

W wielu miejscach czytałam, że jest to powieść o Miśce i jej niewidomym chłopaku. Tak, ten wątek przewija się przez całą historię, ale tak naprawdę ten związek jest trochę jak dodatek, który pozwolił pokazać coraz trudniejsze relacje między matką a córką – Asią i Misią. Do tego dochodzą również fragmenty dotyczące Alka, który na pierwszym roku studiów poznaje swoją pierwszą miłość, oraz związku Stefana i Asi, przechodzącego w tym samym czasie mały kryzys.

Książka „Beethoven i dżinsy” przedstawia głównie macierzyństwo i relacje rodziców z dziećmi. Postacie nie są płaskie i zabawne. I mimo prostego języka i tematu, który w sumie możemy podpiąć pod literaturę skierowaną dla młodzieży, to jest w tej powieści coś, co każe nam myśleć o czymś więcej niż tylko o, dość często wydumanych, problemach nastolatków i ich konfliktach z rodziną. Wydaje mi się, że na tle wielu różnych powieści młodzieżowych „Beethoven i dżinsy” wyróżniają się bardzo pozytywnie i polecam każdemu – młodzieży i dorosłym.

A w szczególności rodzicom!

Spodziewałam się czegoś leciutkiego, dość banalnego romansiku z odrobiną śmiechu i morału. Myliłam się jednak. Nie ma w tej książce jednego głównego bohatera, jest nim raczej cała rodzina. Asia i Stefan – rodzice; Miśka i Alek – ich dzieci. Ci pierwsi to para z dość dużym stażem małżeńskim, ciągle w sobie zakochani ludzie uwielbiający muzykę klasyczną. A drudzy to młodzież...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Eksplozjonizm piwny - czyli "Czuły barbarzyńca" Bohumila Hrabala

Johann Wolfgang Goethe o sztuce biografii mówił, że jej najważniejszym zadaniem jest przedstawienie człowieka na tle czasów w jakich żył i pokazanie, jak bardzo były mu one wrogie, jak bardzo mu sprzyjały, jaki wyrobił sobie pogląd o świecie i ludziach i jaki on miał wpływ na ten świat jako artysta. Mogłoby się wydawać dziwne, że pisząc o legendarnej książce Bohumila Hrabala wspominam o Goethem, jednak sam autor dodaje na końcu swojego krótkiego „wstępu” przed pierwszą częścią „Czułego barbarzyńcy” niemieckie słowa „Dichtung und Wahrheit”. A właśnie takim tytułem J. W. Goethe opatrzył swoją autobiografię – „Poezja i prawda”.

„Czułego barbarzyńcę” odbieram trochę jako quasi-biografię Vladimira – postaci inspirowanej prawdziwym przyjacielem Hrabala, artystą-grafikiem Vladimirem Boudnikiem - w której prawda – realne wydarzenia – i poezja – fantazja autora – są ze sobą tak zmieszane, że nie da się tych dwóch elementów wydzielić i rozpatrywać osobno.

Jednocześnie zadania, jakie wyznacza J.W. Goethe biografii są w tej powieści zachowane. „Czuły barbarzyńca” to historia artysty, który chciał, a zarazem musiał bo inaczej nie potrafił, żyć pełnią życia. We wszystkim dostrzegał maksimum potencjału i gdyby ktoś spytał, czy jego napełniony do połowy piwem kufel jest w połowie pełny, czy w połowie pusty, on odpowiedziałby w zależności od stanu ducha, że jest pusty, albo, że to piwo zaraz się przeleje. W szukaniu inspiracji niezmiennie towarzyszy mu przyjaciel, z którego perspektywy opisywany jest Vladimir i przyjaźń, jaka ich łączy. Ich nocne wędrówki po dzielnicach i knajpach Pragi, jeżdżenie pociągiem, a przede wszystkim picie piwa w towarzystwie poety Egona obfitują w niezwykłe, wręcz absurdalne przygody, z których Vladimir czerpie pełnymi garściami natchnienie do tworzenia nowych grafik.

Swoją twórczością, której był tak oddany, Vladimir próbuje wywołać te same uczucia, które w nim wzbudzają choćby najbłahsze zdarzenia. Jego grafiki mają powodować eksplozję emocji u podziwiającego je odbiorcy. Jednak cały proces twórczy, szukanie inspiracji, przedstawianie zamysłu artysty, malowanie grafik - wszystko to, co dla twórcy ma ogromne znaczenie i co dla niego przybiera już znamiona swoistego kultu - opisywane jest w dość ironiczny, czy wręcz pobłażliwy sposób, a tego zabiegu właśnie tutaj potrzeba. Lekki dystans, który można przyrównać do czułych obserwacji ojca lub matki nad dzieckiem malującym obrazek i szczebioczącym o swoim małym dziele, oraz absurdalne i śmieszne historie bohaterów równoważą tę podniosłość, jaka towarzyszy pracy Vladimira.

Dzięki tej równowadze między powagą a ironią, czułości z jaką opisany jest Vladimir
i łącząca go z narratorem przyjaźń, a także wspaniałemu poetyckiemu językowi „Czuły barbarzyńca” jest książką, którą można spokojnie zachwycać się pomiędzy kolejnymi łykami złocistego piwa z gorzką pianką. Mniam!

http://czulybibliofil.blogspot.com/2012/01/eksplozjonizm-piwny-czyli-czuy.html

Eksplozjonizm piwny - czyli "Czuły barbarzyńca" Bohumila Hrabala

Johann Wolfgang Goethe o sztuce biografii mówił, że jej najważniejszym zadaniem jest przedstawienie człowieka na tle czasów w jakich żył i pokazanie, jak bardzo były mu one wrogie, jak bardzo mu sprzyjały, jaki wyrobił sobie pogląd o świecie i ludziach i jaki on miał wpływ na ten świat jako artysta. Mogłoby...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jak człowiek staje się zdrajcą? - pyta Peter Esterhazy "Wydanie poprawione"

Siedzieli po dwóch stronach biurka. Z jednej strony pracownik Instytutu Historycznego – pan M., a z drugiej Peter Esterhazy. Kim był ten człowiek zanim przyszedł do gabinetu pana M. w 2000 roku? Jednym z największych węgierskich pisarzy, znanym nie tylko w Europie, ale i na świecie. Kilka dni wcześniej wydano jego „Harmonię caelestis” – powieść, która natychmiast została uznana za wielki sukces i najlepsze dzieło w dorobku pisarskim autora. Przedstawione są w niej burzliwe losy Węgier i Europy na tle historii rodu Esterhazy. Jedną z najważniejszych postaci tej książki jest ojciec autora – Matyas Esterhazy, przedstawiony jako wzór do naśladowania, ukochany ojciec, który tylko dzięki swojemu poświęceniu zdołał utrzymać żonę i dzieci oraz nauczył swoich synów miłości do rodziny i ojczyzny.

Jednak na biurku w gabinecie pana M. leżały trzy brązowe teczki, czekając aż Peter Esterhazy sięgnie po nie i zapozna się z ich zawartością. Nigdy by się nie spodziewał, że po ich otwarciu wszystkie jego wspomnienia o dzieciństwie, o ojcu i jego stosunkach z nim, legną w gruzach.

Kiedy otworzył jedną z teczek znalazł w niej meldunki agenta. Kartki zapisane równym, pięknym pismem, które tak dobrze znał. Pismem swojego ojca.

„Wydanie poprawione” podzielone jest na cztery części. W każdej z nich Esterhazy otwiera kolejną teczkę i powoli, żmudnie i, tak naprawdę, bez konkretnego celu odczytuje meldunek po meldunku katując nimi samego siebie i czytelnika. Pokazuje siebie jako człowieka kompletnie załamanego, nie umiejącego pogodzić się z sytuacją w jakiej się znalazł, powoli i nieuchronnie uświadamiającego sobie, że ojciec, którego kochał, szanował i cenił przede wszystkim za szczerość(!), po prostu nigdy nie istniał. Poprzez meldunki poznaje całkiem innego człowieka, agenta, kłamcę, zdrajcę ojczyzny. Odkrywa, że całe jego dzieciństwo, życie rodzinne, które wspominał jeszcze do niedawna z rozrzewnieniem, było jedną wielką farsą podporządkowaną „pracy” jego ojca.

Esterhazy zdaje się całkowicie na łaskę czytelnika. Ekshibicjonistycznie, bez cienia wstydu czy wahania przedstawia swoje cierpienie, wybuchy histerii i rozterki wywołane historią, wobec której jest kompletnie bezsilny. Nie może zdecydować między nienawiścią, a rozpaczliwą miłością do ojca, między kategorycznym oskarżeniem go i udowodnieniem mu winy, a potrzebą szukania usprawiedliwienia, dowodów na niewinność swojego rodzica.

Niemniej mimo rozpaczy, jaką przepełnione jest „Wydanie poprawione”, to w książce tej możemy znaleźć ogrom ironii, odebrany przeze mnie jako histeryczny chichot, którego autor już nie potrafił powstrzymać. Sytuacja, w której znalazł się tak nagle, i do tego świeżo po wydaniu książki, przedstawiającej jego ojca w jak najlepszym świetle, jest tak absurdalna, że jedyne co mu tak naprawdę pozostało, to płakać i śmiać się. I autor to właśnie robi. Zwyczajnie, po ludzku płacze i czerwieni się ze wstydu, żeby zaraz potem naśmiewać się z ortografii zwierzchników ojca, którzy komentują jego meldunki, ale nie tylko z tego. Peter Esterhazy ma dystans do samego siebie. Po kilku zapisanych stronach stwierdza na przykład, że nie warto już po raz kolejny pisać o wylewanych przez niego łzach i swój płacz określa tylko literą ł.

„ł = łzy, oczy zachodzą mi łzami.”

Chyba najważniejsze, a czym jeszcze nie wspomniałam, jest to, że wyjąwszy cały ten ekshibicjonizm i bardzo ludzkie przedstawienie autora Peter Esterhazy w „Wydaniu poprawionym wciąż jest pisarzem. Mogę nawet powiedzieć – świetnym pisarzem. Jego wartki, wciągający styl, bawienie się słowem, a przede wszystkim uderzająca intertekstualność powieści po prostu zwalają z nóg. Oczywiście sama intertekstualność jest w pewnej mierze zależna od tego, że „Wydanie poprawione” jest nie tylko osobną powieścią, ale zarazem załącznikiem do „Harmonii caelestis”, co jednak nie przeszkadza autorowi w nawiązywaniu także do wielu innych tekstów.

„Wydanie poprawione” jest książką, która musiała zostać napisana. Peter Esterhazy w sumie został postawiony w sytuacji bez wyjścia - po otworzeniu teczek nie mógł ich już zwyczajnie zamknąć. Jego „Harmonia caelestis”, którą napisał nie wiedząc o tym, że jego ojciec jest agentem, wymagała sprostowania – dlatego otrzymała swój załącznik. I moim zdaniem z napisaniem go autor poradził sobie wyśmienicie.

W mojej głowie pozostaje tylko jedno pytanie, jak teraz, po otworzeniu teczek, Peter Esterhazy odczytuje zdanie, którym rozpoczyna się cała „Harmonia caelestis”: „Diabelnie trudno kłamać, kiedy człowiek nie zna prawdy”?

Jak człowiek staje się zdrajcą? - pyta Peter Esterhazy "Wydanie poprawione"

Siedzieli po dwóch stronach biurka. Z jednej strony pracownik Instytutu Historycznego – pan M., a z drugiej Peter Esterhazy. Kim był ten człowiek zanim przyszedł do gabinetu pana M. w 2000 roku? Jednym z największych węgierskich pisarzy, znanym nie tylko w Europie, ale i na świecie. Kilka dni...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to