-
ArtykułyTu streszczenia nie wystarczą. Sprawdź swoją znajomość lektur [QUIZ]Konrad Wrzesiński22
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać385
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz1
-
Artykuły„Piszę to, co sama bym przeczytała”: wywiad z Mags GreenSonia Miniewicz1
Biblioteczka
2020-12-06
Koe jest pisarką singapursko-amerykańską, wywodzącą się z rodziny chińskich imigrantów. Identyfikuje się jako osoba queer (wiele wątków queerowych pojawi się w jej zbiorze opowiadań). Obecnie mieszka w Nowym Jorku, ale jej pierwsza publikacja ujrzała światło dzienne jeszcze w Singapurze. Kontekst miejsca nadaje tej prozie szczególnego charakteru. Wyspiarskie państwo-miasto, choć dość konserwatywne (o tym za chwilę), samo wydaje się mieć coś wspólnego ze zmiennym obliczem autorki i z jej wymykającą się prostej binarności tożsamością. Singapur, będący ekonomiczną potęgą i państwem, w którym olbrzymi odsetek mieszkańców to imigranci zarobkowi, jest prawdziwym tyglem kulturowym, miejscem spotkania ludzi wielu rozmaitych rodowodów geograficznych, teł etnicznych, języków i religii. I to właśnie tej barwnej mozaice przygląda się Koe, biorąc na tapet kolejnych opowiadań postaci zupełnie do siebie niepodobne: to płynne przeskakiwanie pomiędzy obiektami literackiego zainteresowania będzie miało w sobie coś z dziwnej, hipnotycznej siły nadającej całości wrażenie, jakby to bezosobowy duch sunął nad Singapurem, zatrzymując się, by śledzić kolejne przecięcia ludzkich trajektorii. W tym sensie narracja, choć nie tak transowa i w gruncie rzeczy dość tradycyjna, ma w sobie coś z pracy kamery w Into the Void Gaspara Noe; obiektywu przyglądającego się z perspektywy błąkającej się duszy zmarłego niedostępnym oku przechodnia intymnym, często brutalnym historiom miasta.
-
Cała recenzja na blogu zszafy.wordpress.com (Facebook: zszafy)
Koe jest pisarką singapursko-amerykańską, wywodzącą się z rodziny chińskich imigrantów. Identyfikuje się jako osoba queer (wiele wątków queerowych pojawi się w jej zbiorze opowiadań). Obecnie mieszka w Nowym Jorku, ale jej pierwsza publikacja ujrzała światło dzienne jeszcze w Singapurze. Kontekst miejsca nadaje tej prozie szczególnego charakteru. Wyspiarskie państwo-miasto,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Michel Houellebecq przyzwyczaił nas do łatki enfant terrible francuskiej literatury. Z racji wieku słowo enfant nie bardzo już pasuje; jak się ma jednak sprawa z byciem terrible? Po nowej książce autora można odnieść wrażenie, że powoli przechodzi na pozycje statecznego klasyka: miłosne uniesienia są rzadsze i bardziej nieporadne, ironia mniej zjadliwa, w mizoginii i ogólnej niechęci do ludzkości – raz po raz pojawia się więcej nieudolnie skrywanego, życzliwego zrozumienia. Houellebecq łagodnieje, natomiast robi to z niewątpliwym pożytkiem dla stylu, który od oscylowania na krawędzi grafomanii przechodzi w najnowszej powieści mistrza z nad Sekwany w kierunku solidnej, dziewiętnastowiecznej z ducha powieści. Ale to wszystko jedynie detale. W Uległości za najbardziej interesujące, i to na wielu płaszczyznach, należy uznać nie to, co w książce jest – ale to, czego w niej nie ma. I jakkolwiek paradoksalnie może to brzmieć – nie stanowi zarzutu wobec Houellebecqa. Raczej – pochwałę literackich niedopowiedzeń.
-
Całość recenzji na blogu zszafy.wordpress.com (Facebook: zszafy)
Michel Houellebecq przyzwyczaił nas do łatki enfant terrible francuskiej literatury. Z racji wieku słowo enfant nie bardzo już pasuje; jak się ma jednak sprawa z byciem terrible? Po nowej książce autora można odnieść wrażenie, że powoli przechodzi na pozycje statecznego klasyka: miłosne uniesienia są rzadsze i bardziej nieporadne, ironia mniej zjadliwa, w mizoginii i...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jak wygląda fabuła? Mówiąc najoględniej, sztampowo. Oto młody i piękny potomek bogatej rodziny, Lancelot, zostaje wydziedziczony przez matkę i posłany do szkoły z internatem. Niby cierpi, ale jest urodzony pod szczęśliwą gwiazdą i skazany na sukces. Interesuje się kobietami i teatrem, ale głównie jednak kobietami, których udaje mu się dzięki temu zgromadzić zapewne więcej niż widzów w szkolnych przedstawieniach. W pewnym momencie poznaje piękną i tajemniczą Mathilde, z którą z miejsca postanawia się ożenić. Mathilde zostaje znienawidzona przez bogatą i bogobojną matkę bohatera, jednak dla Lancelota okazuje się wybawieniem: odwodzi go od biegania za sukienkami, zarabia, opiekuje się domem, idealnie dopełnia się z nim uczuciowo i erotycznie. Jako jedyna wydaje się podtrzymywać go w jego aktorskiej pasji, jako pierwsza dostrzega też jego dramaturgiczny talent i zachęca do zostania dramatopisarzem. Dzięki Mathilde Lancelot staje się literacką gwiazdą. Tylko tematu potomstwa Mathilde raz po raz unika, trudno się jej jednak dziwić, skoro swoim mężem musi wciąż zajmować się jak dużym dzieckiem.
Jak łatwo się domyśleć (zostało to zresztą, żeby czytelnik zdążył się zorientować, podkreślone w kampanii promocyjnej książki, na okładce książki i na obwolucie książki) cały obrazek jest zbyt piękny, żeby mógł być prawdziwy. Mathilde żoną idealną być nie może, więc z pewnością skrywa jakąś mroczną tajemnicę.
-
Całość recenzji na blogu zszafy.wordpress.com (Facebook: zszafy)
Jak wygląda fabuła? Mówiąc najoględniej, sztampowo. Oto młody i piękny potomek bogatej rodziny, Lancelot, zostaje wydziedziczony przez matkę i posłany do szkoły z internatem. Niby cierpi, ale jest urodzony pod szczęśliwą gwiazdą i skazany na sukces. Interesuje się kobietami i teatrem, ale głównie jednak kobietami, których udaje mu się dzięki temu zgromadzić zapewne więcej...
więcej mniej Pokaż mimo to
"U Lebiediewa może irytować jedna rzecz: występowania jej dowieść niełatwo i mogę napisać o niej jedynie intuicyjnie. Chodzi mianowicie o coś, co na własny użytek nazywam „pisaniem pod arcydzieło”. To pułapka, w którą często wpadają debiutanci (i nie tylko oni!), i to niezależnie od wieku: uleganie twórczej ambicji, która każe podporządkować wszystkie elementy książki pierwotnemu założeniu stworzenia wybitnego dzieła literackiego, które spełniłoby wszystkie nienazwane kryteria bestsellera, nad którym rozpływaliby się krytycy i jurorzy prestiżowych nagród. Wydaje się, że Lebiediew chciał w swojej książce zawrzeć wszystko: zaczyna się od zachodnich krańców Europy, kończy na głębokiej północy; jest tu rozpad Związku Radzieckiego, totalitaryzm, więzy krwi, szamanizm i dzikie plemiona Syberii, jest ślepota śnieżna, symboliczna jabłoń, dalekosiężne polityczne diagnozy, pokoleniowe freski i mikrohistorie. Wydaje się, że momentami ciężko utrzymać taki ciężar gatunkowy: są chwile, kiedy zaczyna on zwyczajnie nużyć lub popadała w banał. Dlatego ja sam daleki będę od uznania Granic zapomnienia za arcydzieło, raczej za książkę za mocno nierówną. A jednak – z pewnością wartą przeczytania."
-
całość recenzji na blogu zszafy.wordpress.com (Facebook: zszafy)
"U Lebiediewa może irytować jedna rzecz: występowania jej dowieść niełatwo i mogę napisać o niej jedynie intuicyjnie. Chodzi mianowicie o coś, co na własny użytek nazywam „pisaniem pod arcydzieło”. To pułapka, w którą często wpadają debiutanci (i nie tylko oni!), i to niezależnie od wieku: uleganie twórczej ambicji, która każe podporządkować wszystkie elementy książki...
więcej mniej Pokaż mimo to
Cała opinia na www.zszafy.wordpress.com (facebook: zszafy)
---
"Książkę z pewnością warto czytać komplementarnie z reportażami wojennymi Żadana. Ich polski przekład można odnaleźć na stronie Krytyki Politycznej. Taki dwugłos, fikcji oddającej rzeczywistość i zapisków samej rzeczywistości przetworzonej przez wrażliwość językową pisarza, da nam najlepsze możliwe dla literatury wyobrażenie tego, co działo się i wciąż dzieje w Donbasie. Internat opowiada o wojnie, która toczy się kilkaset kilometrów stąd i formalnie nadal trwa. O wojnie, od której w większości – jak Pasza – mimowolnie odwracamy wzrok, udając, że jej nie ma."
Cała opinia na www.zszafy.wordpress.com (facebook: zszafy)
---
"Książkę z pewnością warto czytać komplementarnie z reportażami wojennymi Żadana. Ich polski przekład można odnaleźć na stronie Krytyki Politycznej. Taki dwugłos, fikcji oddającej rzeczywistość i zapisków samej rzeczywistości przetworzonej przez wrażliwość językową pisarza, da nam najlepsze możliwe dla...
Tekst z obwoluty (tekstami z obwoluty, jak wiadomo, grzechem jest się sugerować, grzechem jednak jest i z nich nie zadrwić!) zapowiada, że powieść stanowi niemal Tarantinowską zemstę na Europejczykach. Dziwna to zemsta, w której to potomek podbijających przyjmuje perspektywę podbijanych: nawet, kiedy robi to, by skrytykować przeszłość własnej cywilizacji, ciężko uznać to za coś więcej niż za parabolę. Łatwo jednak zaatakować Bineta od tej strony, a szufladkowanie autorów zgodnie z polityką tożsamości, w ramach której autor wywodzący się z uprzywilejowanej grupy nie może zabierać głosu w imieniu osób przez tę grupę wykluczonych, choć warto zawsze mieć ją z tyłu głowy, jest co najmniej dyskusyjne. Problemy pojawiają się jednak co najmniej dwie i, w moim mniemaniu, wszystkie obie stawiają pod lekkim znakiem zapytania rzekomo „antykolonialny” wydźwięk powieści.
Po pierwsze, niepokojący jest sam początek utworu. Wprawdzie finalnie Inkowie podbijać będą Europę, ale powieść zaczyna się od wikingów, Europejczyków, przybywających do Ameryki. To ci odkrywcy przywożą tutaj umiejętność obróbki metalu oraz wierzchowce. Dzięki nim prekolumbijskie cywilizacje mogą się rozwinąć. Ten wątek wydaje się odrobinę niepotrzebny: to, w jaki sposób Indianie zdołali w dalszym toku powieści unieszkodliwić Kolumba i dzięki jego pojawieniu się wyemigrować do Europy udałoby się i bez metalurgicznych zdolności oraz wierzchowców eskortowanych przez Ludzi Północy. A przekaz, nawet jeśli podświadomy, pozostaje: wiedza i umiejętności, dzięki którym historia mogłaby się potoczyć inaczej, przywiezione zostały jednak przez mieszkańców (trzymając się terminologii, do której przywykliśmy) „Starego Świata”.
Po drugie, i to zarzut mniej oczywisty, lecz moim zdaniem znacznie poważniejszy, Inkowie przedstawieni są w sposób zanadto wyidealizowany. Tak, to stwierdzenie może zaskakiwać, jeśli ma być zarzutem skierowanym przeciwko ukrytemu „kolonialnemu jądru” powieści Bineta. A jednak będę mocno przy nim obstawał. Razi przede wszystkim podkreślanie tego, jak bardzo budzi w Inkach odrazę okrucieństwo Europejczyków, a zwłaszcza egzekucje dokonywane przez inkwizycyjne trybunały. Rzecz to o tyle niezrozumiała, że cywilizacja Inków (jak w ogóle każda cywilizacja, można domniemywać), choć mniej krwawa od Azteków czy Majów, sama nie stroniła od przemocy. Pytanie brzmi: czy odbieranie w historycznej narracji podbitemu czy prześladowanemu narodowi prawa do okrucieństwa, występku, przemocy nie jest, paradoksalnie, formą mentalnego kolonializmu, w którym pozbawia się go sprawczości? Zero-jedynkowe narracje nie tylko prowadzą do uproszczeń, ale w ich obrębie naiwne gloryfikowanie „obcego” jest negatywem jego demonizacji, równie w gruncie rzeczy opartym na mentalnych uprzedzeniach. Forma postkolonialnej krytyki w której pokonany „obcy” staje się na wieki wieków „dobrym”, a „my” jako „cywilizacja najeźdźców”, „złymi”, wynika z niepokojącej logiki, w gruncie rzeczy ugruntowującej (nieuzasadnione) myślenie o nas samych jako cywilizacyjnych hegemonach. Rzekomo wyzbywając się przeświadczenia o własnej wyższości, w gruncie rzeczy cementujemy je: projektujemy na nas samych bycie „wszechpotężnymi” czarnymi charakterami, a ponadto przydajemy sobie samym ten rodzaj krytycznej nadświadomości, która pozwala nam to zauważyć, poddać intelektualnej analizie i osądzić, a tym samym – rozgrzeszyć. Okrucieństwo i hegemonia nie rozkładają się w toku dziejów po równo, tak samo jak szlachetność i uczciwość, ale nie są immanentnie związane z przynależnością do tej czy innej cywilizacji (jakkolwiek by tej ostatniej nie definiować). Na skutek rozmaitych czynników i zbiegów okoliczności przez krótki okres (który, umownie, można rozpiąć między XVI a XIX wiekiem), Europejczycy rzeczywiście zdołali podporządkować sobie znaczną część świata, w bestialski sposób korzystając z kolonialnej eksploatacji podbitych narodów. Poza powoli dogasającym dobrobytem ekonomicznym zachodniej części kontynentu ciężko uznać, by ten stan rzeczy dalej miał miejsce; punkty ciężkości świata dawno przesunęły się wpierw w stronę Stanów Zjednoczonych, a obecnie Azji. Rzetelna krytyka postkolonialna zakłada zatem nie stawianie się w roli „złych hegemonów” i myślenie o obcych jako „dobrych dzikusach”, ale raczej krytyczny namysł nad tym, że obecne stosunki ekonomiczne i polityczne oraz wpisana w nie niesprawiedliwość jest następstwem określonych zdarzeń historycznych, których konsekwencje odczuwamy po dziś dzień oraz próba znalezienia sposobu ich przekształcenia. Bycie podbijającym i podbijanym to role częstokroć zamienne. To akurat Binet pokazuje zresztą znakomicie.
---
Całość recenzji na zszafy.wordpress.com
Facebook: zszafy
Tekst z obwoluty (tekstami z obwoluty, jak wiadomo, grzechem jest się sugerować, grzechem jednak jest i z nich nie zadrwić!) zapowiada, że powieść stanowi niemal Tarantinowską zemstę na Europejczykach. Dziwna to zemsta, w której to potomek podbijających przyjmuje perspektywę podbijanych: nawet, kiedy robi to, by skrytykować przeszłość własnej cywilizacji, ciężko uznać to za...
więcej Pokaż mimo to