

Poczucie godności jest kruche i niepewne, potrzebuje znaków potwierdzenia. Przede wszystkim nie możemy odnosić wrażenia, że ma się nas za ni...
Poczucie godności jest kruche i niepewne, potrzebuje znaków potwierdzenia. Przede wszystkim nie możemy odnosić wrażenia, że ma się nas za nic albo traktuje się nas jak zwykłe dane z tablic statystycznych czy ksiąg rachunkowych, to znaczy jak milczące obiekty decyzji politycznych. Jeżeli ci, których darzyliśmy pewnym zaufaniem, już na nie nie zasługują, przenosimy zaufanie na innych i, zależnie od okoliczności, zwracamy się ku nowym przedstawicielom.
Czyż i ja nie cierpiałem w jakiś zupełnie inny sposób, zgodnie z Freudowskim schematem „melancholii", związanej z nieuniknioną żałobą po moż...
Czyż i ja nie cierpiałem w jakiś zupełnie inny sposób, zgodnie z Freudowskim schematem „melancholii", związanej z nieuniknioną żałobą po możliwościach, któreśmy odsunęli, tożsamościach, które odrzuciliśmy? Trwają one w człowieku jako jeden z konstytutywnych elementów jego osobowości. To, z czego nas wyrwano, bądź skąd sami chcieliśmy się wyrwać, nadal stanowi integralną część tego, kim jesteśmy. Socjologia zapewne lepiej niż psychoanaliza opisałaby to, co metafora żałoby i melancholii, pozwała wyrazić w prostych, choć nieadekwatnych i mylących słowach: ślady tego, kim byliśmy w dzieciństwie i jak przeszliśmy proces socjalizacji, trwają, nawet jeśli zmieniły się warunki naszego dorosłego życia, nawet jeśli pragniemy oddalić się od przeszłości. Toteż powrót do środowiska, z którego pochodzimy i z którego wyszliśmy w każdym sensie tego słowa - zawsze jest powrotem do siebie, odnalezieniem zarówno zachowanego, jak i zanegowanego Ja. W świadomości budzi się wtedy coś, o czym my, wiem że strukturyzuje naszą osobowość, i od czego wydawało się nam, że się uwolniliśmy, mianowicie cierpienie wynikające z przynależności do dwóch różnych światów, oddzielonych od siebie tak dalece, że dają się nie do pogodzenia, a jednak w nas współistnieją: budzi się melancholia związana z „rozdartymi habitusami", że użyję mocnego i pięknego określenia Bourdieu. To dziwne, ale właśnie gdy staramy się pokonać, a w każdym razie złagodzić to podskórne, nieokreślone cierpienie, z tym większą siłą powraca ono na powierzchnię, melancholia jeszcze się pogłębia. Odkrywamy, a raczej ponownie odkrywamy, że te uczucia nigdy nie wygasły, że tkwią przyczajone w głębi nas i na nas oddziałują.
W pierwszym okresie pobytu w Paryżu odwiedzałem jeszcze rodziców w Reims na osiedlu komunalnym, gdzie dorastałem - do Muizon przeprowadzili ...
W pierwszym okresie pobytu w Paryżu odwiedzałem jeszcze rodziców w Reims na osiedlu komunalnym, gdzie dorastałem - do Muizon przeprowadzili się o wiele później - albo spotykałem się z nimi na niedzielnym obiedzie u mojej mieszkającej w Paryżu babki, do której czasem przyjeżdżali. Ogarniało mnie wtedy trudne do uchwycenia i opisania zakłopotanie ich sposobem mówienia i bycia, tak innymi niż te, z którymi stykałem się w swoim nowym środowisku, ich troskami, tak dalekimi od moich, ich wypowiedziami, w których raz po raz do głosu dochodził prymitywny obsesyjny rasizm, i nie wiadomo było, jak to się dzieje, że każdy poruszany temat nieuchronnie go wywoływał. Dla mnie to była męka, coraz bardziej uciążliwa, w miarę jak zmieniałem się w kogoś innego, rozpoznałem to, co wtedy czułem, czytając książki Annie Ernaux poświęcone jej rodzicom i "dystansowi, klasowemu", który ją od nich dzielił. Wspaniale opisuje ona zakłopotanie i zażenowanie jakie się czuje, kiedy wraca się do rodziców po tym, jak się porzuciło nie tylko rodzinny dom, ale też rodzinę i świat, do którego mimo wszystko nadal się należy, oraz to zbijające z tropu poczucie, że się jest u siebie, a jednocześnie w obcym świecie.