rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Kiedy pierwszy raz usłyszałam o „Ostatniej spowiedzi” zajrzałam na lubimyczytac, żeby zobaczyć, jakie książka zbiera oceny... I aż 3 razy sprawdzałam, czy na pewno takie wysokie. Zwykle staram się tego unikać, ale w tym przypadku mimo woli nastawiłam się na świetną i porywającą lekturę, tak więc zaczynając ją czytać bałam się, że spotka mnie rozczarowanie, jak to się już wiele razy w takich przypadkach zdarzało...

Ale nie w tym :D

Mija kolejny dzień od skończenia przeze mnie tej książki, a moje myśli ciągle do niej wracają... Choć właściwie powinnam ująć to inaczej: rzadko kiedy myślę o czymś innym :P I nie mogę pogodzić się z tym, że już ją skończyłam :(

Od naprawdę długiego czasu miałam straszny kryzys czytelniczy, każdą zaczętą książkę porzucałam w 1/3 lub połowie, po prostu nie mogąc czytać dalej, aż w końcu sięgnęłam po „Ostatnią spowiedź”, obawiając się nieco, że ona też po kilkudziesięciu stronach wyląduje na półce „na kiedyś”. Tak się nie stało – po tych kilkudziesięciu stronach ciężko mi ją było odłożyć choćby na 5 minut na bok, więc nie było nawet mowy o żadnej półce... xD I w sumie dalej nie ma - „Ostatnia spowiedź” leży cały czas koło mnie na łóżku, co chwilę odnajduję ulubione fragmenty, przerzucam kartki, gładzę okładkę – po prostu robię wszystko, by mieć ciągle styczność z tą historią... xD Oczywiście powiedziałam o „Ostatniej spowiedzi” już kilku koleżankom, więc teraz chcą ją ode mnie pożyczyć – cóż, będą musiały nieco poczekać, bo na razie naprawdę nie mam zamiaru się z nią rozstawać.

Książka ta ujęła mnie od samego początku, a reszta świata przestała mieć w ogóle znaczenie... do tego stopnia, że gdy musiałam wyjść pozałatwiać trochę spraw, ostatecznie zapomniałam o kilku z nich, bo i tak ciągle myślałam tylko o „Ostatniej spowiedzi” i o tym, że muszę jak najszybciej wrócić do czytania ;P

To jedna z tych książek, w które czytelnik maksymalnie się wczuwa i przeżywa wszystko razem z bohaterami – u mnie objawiało się to rozanielonym uśmiechem i słodkimi westchnieniami przy romantyczniejszych fragmentach, krzykami „nieee” i przymykaniem na sekundę książki, gdy coś nie szło po mojej myśli (że niby przymknięcie sprawi, że to się nie wydarzy xD), obgryzaniem paznokci przy emocjonujących akcjach, głośnym śmiechem przy zabawniejszych motywach, i wreszcie rozpaczliwym płaczem na samej końcówce i jeszcze jakiś czas po jej przeczytaniu (choć po drodze kilka łez też padło, przyznaję).

A o tym, że ta książka kupiła mnie całkowicie już od pierwszych stron może świadczyć także to, że gdy zaczęłam widzieć pewne podobieństwa do Tokio Hotel (a nastąpiło to bardzo szybko), a potem potwierdziłam moje domysły, w ogóle się nie zraziłam. Tokio Hotel raczej nigdy nie należało do zespołów, których słuchałam, w gimnazjum ledwo ich tolerowałam, a teraz, po skończeniu książki jest inaczej – myślę o nich w dość pozytywnym kontekście. Co ta książka kurde ze mną zrobiła?! :P

Ale tak dla osób faktycznie uprzedzonych do Tokio Hotel i blogowych opowiadań – te podobieństwa między zespołami ostatecznie nie są aż takie nachalne, poza tym to nie jest opowieść o zespole, a raczej piękna historia o miłości, dojrzewaniu, życiowych wyborach i ich konsekwencjach... I na pewno nie jest to banalna opowiatka - według mnie w pełni zasłużyła na wydanie w postaci książkowej. Strasznie się cieszę, że do tego doszło – nie tylko ze względu na to, że mogłam poznać tę świetną historię, ale również dlatego, że daje to nadzieję na publikację także innym zdolnym pisarzom z Polski :)

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że „Ostatnia spowiedź” to prosty romans jakich wiele, ale nic bardziej mylnego. Poza tym według mnie nie jest to tylko romans czy też zwykła literatura młodzieżowa, ta książka to duuużo więcej. Opowieść ta porywa od początku do końca, nie ma momentów nudy. Relacja między Ally a Bradinem została świetnie przedstawiona – nie ma wrażenia, że coś się dzieje za szybko, że wzięło się z niczego, jak to często bywa. Oczywiście uroku, specyficznego klimatu i wiele komplikacji dodaje też fakt, że mamy tu rodzące się uczucie między zwykłą dziewczyną i znanym piosenkarzem – dzięki temu mamy też wgląd w świat show-biznesu i jest jeszcze ciekawiej.

Ogólnie często podczas czytania książek mam tak, że gdy padają jakieś wyznania miłosne i inne patetyczne słowa, to zwyczajnie do mnie nie trafiają. Zwykle mam wtedy takie „faaak”, moja ręka wędruje w odruchu plaśnięcia do czoła, i nie wiem gdzie mam podziać oczy z zażenowania. I po tym wstępie pewnie nikogo nie zdziwi, jeśli powiem, że tutaj tak nie było xD Tak się wczułam w tę historię, że każde romantyczniejsze słowa wywoływały u mnie wzruszenie, może też dlatego, że były naprawdę dobrze napisane – jest kilka takich fragmentów, które zapadły mi wybitnie w pamięć i do których wracałam już kilka razy (a tak, skończyłam książkę zaledwie 4 dni temu...).

Co w sumie świadczy także o tym, że Nina Reichter to naprawdę dobra pisarka. Książka jest sprawnie napisana, czyta się ją naprawdę dobrze, jedynie momentami pojawiały się małe zgrzyty, ale ostatecznie nie zwróciłam na nie większej uwagi. Fajne było to, że kilka razy był zasugerowany podkład muzyczny. A narracja z punktu widzenia różnych bohaterów była strzałem w dziesiątkę, bo dzięki temu mogliśmy poznać tę historię z różnych stron, mieć w nią większy wgląd, lepiej poznać bohaterów.

A jest kogo poznawać :) Główna bohaterka - Ally nie jest mimozą, i choć momentami wolałabym, żeby zachowała się inaczej... to w pełni rozumiałam jej postępowanie. Bradin... Jezu, jest niby tyle „facetów idealnych” w książkach, tak na palcach jednej ręki mogłabym policzyć, ilu z nich wydawało mi się być przy tym prawdziwych. Bradin z kolei jest postacią dobrze skonstruowaną – wierzyłam w dosłownie każde jego zachowanie i słowo. Chłopak jest naprawdę ujmujący i tak realny, że tym razem naprawdę mogę powiedzieć, że jest idealny xD No i oczywiście Tom – świetna, skomplikowana postać, którego zachowanie też w pełni rozumiem. Z jednej strony podobny do brata, z drugiej zupełnie inny – ale tak samo jak Bradin, tak i on do mnie trafił xD A relacja między Tomem i Bradinem – genialna, jednym z moich ulubionych dialogów między nimi jest ten na stronie 134 i 135 – aż miałam przed oczami tę scenę. Do pozostałych bohaterów też się nie mogę się przyczepić – uwielbiam zwłaszcza Roberta, wprowadzał tyle zabawnych sytuacji do książki i powodował u mnie takie wybuchy śmiechu, że aż sprowadzały mojego brata do pokoju xD

I chociaż podczas czytania dostajemy pewne poszlaki co do zakończenia, to wizja finału w mojej głowie ułożyła się zupełnie inaczej... Co prawda denerwowałam się i obgryzałam paznokcie na myśl o nim, ale to co zaserwowała autorka było o wiele, wiele gorsze, a łzom po prostu nie było końca :( .

Dawno żadna książka nie wywołała we mnie aż tyle emocji i nie sprawiła, że tak długo po jej skończeniu nie mogłam przejść do porządku dziennego. A czuję, że te 4 dni to jeszcze nic i stan ten potrwa jeszcze przez jakiś czas ;P I jak dla mnie całe to gadanie, że największym hitem jesieni i zimy miało być „50 twarzy Greya” to zwykłe bzdury – dla mnie jest nim „Ostatnia spowiedź”, bez wątpienia najlepsza książka jaką przeczytałam w tym roku :)

Kiedy pierwszy raz usłyszałam o „Ostatniej spowiedzi” zajrzałam na lubimyczytac, żeby zobaczyć, jakie książka zbiera oceny... I aż 3 razy sprawdzałam, czy na pewno takie wysokie. Zwykle staram się tego unikać, ale w tym przypadku mimo woli nastawiłam się na świetną i porywającą lekturę, tak więc zaczynając ją czytać bałam się, że spotka mnie rozczarowanie, jak to się już...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Nevermore. Kruk” zaczęłam czytać tuż przed snem. Cały dzień czekałam na tę chwilę i choć w założeniu miało to być tylko 10, góra 20 minut, to i tak byłam podekscytowana, że zaczynam przygodę z tą książką. A kiedy tylko zaczęłam zagłębiać się w fabułę, wiedziałam, że „tuż przed snem” i „10 minut” zamieni się w coś znacznie dłuższego ;). W nocy dałam radę przeczytać prawie połowę książki, a gdy tylko rano wstałam, moje myśli znów do niej wróciły... Po króciutkiej chwili zastanowienia, co jest ważniejsze – zajęcia na uczelni czy kilka godzin ze świetną lekturą, zdecydowanie wybrałam tę drugą opcję, przyniosłam jedzenie do łóżka i na powrót zanurzyłam się w kołderce i fabule „Nevermore. Kruk”.

A jest ona naprawdę niesamowita. Mimo że początek zapowiada typowy paranormal romance – dwójka nie mających do tej pory ze sobą kontaktów nastolatków zostaje zmuszona do pracy nad wspólnym projektem, to cała reszta wybija się na tle rzeszy książek tego gatunku.

Przede wszystkim jest to powieść, w której na próżno będziemy szukać wilkołaków, wampirów, aniołów. Spotkamy się za to ze świetnie przedstawionym i mrocznym światem snów i wyobraźni, która nie zna granic... I która potrafi wzbudzić prawdziwe przerażenie.

Sama autorka książki, Kelly Creagh, chyba też ma całkiem niezłą wyobraźnię, bo stworzyła książkę, której fabuła jest logiczna i przy tym wcale nie prosta, a kilka rozwiązań naprawdę zaskakuje. Styl pisania pani Creagh jest lekki, a strony „Nevermore” przerzuca się z zawrotną prędkością i zdecydowanie za szybko dociera się do końca.

Bohaterowie powieści są autentyczni i nie czuć od nich sztuczności. Isobel to cheerleaderka, troszkę naginająca stereotyp tej pustej i próżnej, bo często pokazuje, że ma ambicje, odwagę, a gdy nietypowe zdarzenia ją zaskakują, wykazuje się zdrowym rozsądkiem. Jedyną wadą, jaką mogę jej zarzucić, jest dobór przyjaciół, bo momentami naprawdę ciężko było bez nerwów czytać o ich wyczynach. Varen z kolei jest gotem, co czyni go mrocznym, zamkniętym w sobie, nieprzystępnym, cynicznym... ale jednocześnie wrażliwym. Bałam się przedstawienia zwłaszcza tej postaci, ale i w tym wypadku autorka mnie nie rozczarowała, bo na szczęście nie przesadziła w tej mroczności i stworzyła naprawdę ciekawą i skomplikowaną postać. Na wspomnienie zasługują także młodszy brat Isobel – Danny (jakbym widziała mojego xD), najbardziej humorystyczna postać, choć momentami dorównywała mu także Gwen, przyjaciółka Isobel.

No i oczywiście równie ważny jest Edgar Allan Poe, bo to na jego postaci i dziełach Kelly Creagh oparła własną powieść. Nie ukrywam, że był to jeden z czynników, który sprawił, że tak bardzo czekałam na wydanie „Nevermore”. „Opowieści niesamowite” były chyba jedną z pierwszych książek, jakie jeszcze w podstawówce kupiłam sobie za własne pieniądze (i od razu przeczytałam od deski do deski – dość ciężka lektura dla 11 latki, ale jaka klimatyczna! :D), a jedno z opowiadań - „Zagłada domu Usherów” (jak miło, że autorka też o nim wspomniała :)) było przeze mnie dogłębnie analizowane na prezentacji maturalnej xD Jako wierna fanka Edgara nie mogłam więc odpuścić „Nevermore” i jestem naprawdę zadowolona z tego, jak autorka przedstawiła tę postać w książce, jak fantastycznie umiejscowiła go w prologu i jak sprytnie wplotła jego utwory w treść książki – idealnie zgrały się z opisywanymi wydarzeniami.

A wydarzeń w książce jest naprawdę sporo, bo akcja ani na chwilę nie zwalnia. Spodobało mi się bardzo to, że przedstawiony został normalny tryb życia Isobel – szkoła, lunche na stołówce, treningi cheerleaderek, spotkania ze znajomymi, problemy z nimi i z chłopakiem. Opisy te mnie w ogóle nie nudziły, wręcz przeciwnie – dodawały autentyczności i podczas czytania miałam wrażenie, że i mnie może się przydarzyć tak niesamowita historia... A oprócz zwyczajnego życia pojawia się tu oczywiście także wątek paranormalny. Stopniowo przewija się i nurtuje przez całą powieść, aby w końcówce uderzyć w pełni... i zostawić biednego czytelnika z miną niedowierzania i śladami łez na twarzy, a także z górą zużytych chusteczek pod ręką. Bo zakończenie powieści naprawdę wbija w fotel i sprawia, że czekanie na część drugą będzie istną katorgą... :(

Liczę jednak na to, że na „Enshadowed” nie przyjdzie nam długo czekać i będzie z nią podobnie jak z wydaną w iście ekspresowym tempie powieścią „Gone. Zniknęli. Faza czwarta. Plaga” :) W tym przypadku, ostrzeżenie z okładki - „Uważaj, czego pragniesz... Możesz to otrzymać”, tak pasujące do budzących grozę książkowych wydarzeń, potraktuję jednak z przymrużeniem oka i każdego dnia będę marzyć o szybkim wydaniu drugiej części... Może się uda :)

„Nevermore. Kruk” zaczęłam czytać tuż przed snem. Cały dzień czekałam na tę chwilę i choć w założeniu miało to być tylko 10, góra 20 minut, to i tak byłam podekscytowana, że zaczynam przygodę z tą książką. A kiedy tylko zaczęłam zagłębiać się w fabułę, wiedziałam, że „tuż przed snem” i „10 minut” zamieni się w coś znacznie dłuższego ;). W nocy dałam radę przeczytać prawie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wyobraźcie sobie Atlantę w 2018 roku... niby nie są to tak odległe czasy od naszych, więc różnic między tym, co jest teraz, a tym, co będzie nie powinno być tak wiele... W realnym świecie może faktycznie tak by było, ale w powieści „Córka Łowcy Demonów” autorstwa Jany Oliver Atlanta, jak i zresztą cały świat, wygląda zupełnie inaczej.

Atlanta stoi na skraju bankructwa, ceny podstawowych towarów są niewyobrażalnie wysokie, uczniowie mają zajęcia w opuszczonych sklepach bądź kawiarniach, a wyjście wieczorem na ulice miasta nie jest zbyt bezpieczne... Tyle że nie ze względu na groźnych oprychów, bo z nimi ostatecznie można dać sobie radę, co przez grasujące swobodnie na wolności demony... I choć część z nich jest całkiem urocza (w zasadzie dopatrzyłam się tylko jednego należącego do tej grupy xD), to znaczna większość to przerażające i krwiożercze bestie, które nie spoczną dopóki nie zasieją całkowitego spustoszenia.

Na szczęście są pewne osoby, które mogą stawić czoła demonom – łowcy, a w Atlancie do ich grona należy nastoletnia Riley Blackthorne, córka jednego z najlepszych łowców i absolutny ewenement w składającej się tylko z mężczyzn Gildii. Riley dopiero uczy się fachu i może łapać tylko demony pierwszej klasy, co z reguły jest łatwym zadaniem... Z reguły, bo nagle pewna na pozór banalna misja wymyka jej się spod kontroli, a demon, którego miała złapać najwyraźniej nie działał sam...

A potem wszystko idzie jeszcze gorzej – na Riley spada straszne nieszczęście, na jej drodze pojawia się wiele tajemnic i pytań bez odpowiedzi, jej nowy mistrz robi wszystko, by nie udało jej się stać profesjonalistką, demony wydają się polować właśnie na nią, a niektóre sposoby ich powstrzymywania przestają być takie niezawodne... Z kolei z bardziej przyziemnych spraw - ma problemy w szkole z bandą nieznośnych dziewczyn, a także trudności w kontaktach z przyjacielem. Trochę dużo jak na jedną osobę, ale muszę przyznać, że Riley całkiem dobrze sobie z tym wszystkim radzi. Może czasami trochę za bardzo narzeka i skupia się na sobie, ale w zaistniałych okolicznościach jest to całkiem zrozumiałe. No i często mówi do siebie :D Ale żeby nie było, że tylko złe rzeczy ją spotykają i jest typowym okazem chodzącego nieszczęścia – w międzyczasie zakochuje się i to z wzajemnością. Co prawda według mnie ta cała miłość wyszła tak nagle z niczego i mnie osobiście niezbyt przypadła do gustu, ale na szczęście autorka nie skupiła się tylko na tym wątku, a był on jakby dodatkiem do całej sprawy z demonami. Dodatkiem, który w zakończeniu powieści baaaardzo się przydał :)

Bardzo ciekawe jest to, że narracja w powieści jest trzecioosobowa i co jakiś czas przenosi się z Riley na Becka, przyjaciela i ucznia jej ojca, w którym sama Riley była kiedyś zakochana i który w tej historii odgrywa równie ważną rolę co ona, a przy tym jest naprawdę interesującym bohaterem. Na pozór może się wydawać dość prostacki, chamski i wkurzający (i całkiem zabawny xD), ale te rozdziały, w których nacisk położony jest na niego dobrze pokazują, że jest to tylko maska, pod którą skrywa swoje prawdziwe emocje, doświadczenia i fajną osobowość. Reszta bohaterów jest mniej lub bardziej wyrazista, ale wydaje się, że każdy ma swoje miejsce w powieści i będzie miał swój udział w przyszłych wydarzeniach.

Mimo że momentami w sposobie narracji i fabule coś mi zgrzytało i nie pasowało, a historia w niej zawarta raczej nie zapadnie mi w pamięci na zawsze, to jednak „Córka łowcy demonów” wciągnęła mnie w zasadzie od samego początku, a czas spędzony na czytaniu nie uważam za zmarnowany. Świat przedstawiony przez autorkę jest niesamowity, a istoty i postaci, które się w nim pojawiają, takie jak zombie, nekromanci i czarownice dodają mu jeszcze większą szczyptę niebezpieczeństwa i magii. Przygody Riley pochłaniają bez reszty, tajemnice piętrzą się z każdą stroną, a pozostawiające wiele pytań zakończenie sprawia, że chce się więcej, więc na pewno sięgnę po kolejną część tej serii. I coś czuję, że będzie jeszcze lepsza od tej ;)

Wyobraźcie sobie Atlantę w 2018 roku... niby nie są to tak odległe czasy od naszych, więc różnic między tym, co jest teraz, a tym, co będzie nie powinno być tak wiele... W realnym świecie może faktycznie tak by było, ale w powieści „Córka Łowcy Demonów” autorstwa Jany Oliver Atlanta, jak i zresztą cały świat, wygląda zupełnie inaczej.

Atlanta stoi na skraju bankructwa,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Więzień Labiryntu” był bez wątpienia jedną z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie premier 2011 roku. Za książkę zabrałam się od razu po tym, jak trafiła w moje ręce... I na początku troszkę się rozczarowałam, bo po pierwszych rozdziałach raczej się w nią nie wciągnęłam... Zwalam jednak winę na mój kryzys czytelniczy, bo gdy sięgnęłam po tę książkę drugi raz... już naprawdę ciężko było mi się od niej oderwać :)

Zwłaszcza, że "Więzień Labiryntu" intryguje już od samego początku. Myślę, że dzieje się tak między innymi dlatego, że wreszcie znajdujemy się w takim samym położeniu, co główny bohater książki. Nie chodzi mi tu oczywiście o to, że znajdujemy się w Strefie, choć momentami faktycznie czułam się tak, jakbym tam była, ale o to, że nasza wiedza jest praktycznie równa wiedzy Thomasa. Tak jak on, nie orientujemy się zbytnio w tym, co się dzieje, jak teraz wygląda świat, co do tego doprowadziło... Praktycznie we wszystkich innych książkach to bohater nas zapoznaje z tym, co go otacza, a tutaj on dopiero poznaje to wszystko wraz z nami. Ogólnie było to genialne, ale momentami byłam sfrustrowana, jak nikt nic nie chciał Thomasowi powiedzieć i mówił, że dowie się tego w swoim czasie...

Ale to dowiadywanie się było naprawdę super, bo z każdą nową informacją było coraz to bardziej srogo... Atmosfera tajemnicy z każdą stroną niesamowicie się zagęszczała, więc nie sposób było odłożyć czytanie "Więźnia Labiryntu" na później, bo od razu chciało się wszystkiego dowiedzieć... Ale niestety trzeba było na to trochę poczekać, wszystko po kolei ;)

Bohaterów było całkiem sporo, a że autor skupił narrację na Thomasie, poznajemy ich z jego punktu widzenia. Nie jest więc tak jak chociażby w "Gone", gdzie mamy wgląd w kilka/kilkanaście postaci, i dlatego w "Więźniu Labiryntu" charaktery bohaterów nie zostały idealnie przedstawione. Lepiej poznaliśmy zaledwie ich garstkę, ale za to z tej garstki, każdy się czymś wyróżniał. Polubiłam zwłaszcza Newta, Minho i Chucka.

Poza tym myślę, że autor bardziej chciał pokazać chłopaków jako społeczność i to mu naprawdę wyszło. Ich społeczeństwo skojarzyło mi się trochę z "Gone"... ale osoby, które przeczytają obie serie zauważą dość istotne różnice między nimi, o których nie będę tu pisać w obawie przed ewentualnymi spoilerami ;)

W książce mamy do czynienia z dość ciekawym zabiegiem - pozmienianymi słówkami. Na początku ciężko mi było się do nich przyzwyczaić, a teraz, już jakiś czas po skończeniu książki, łapię się na tym, że też je sobie czasem tak w głowie podmieniam :) Według mnie zabieg ten podkreślał jeszcze bardziej to, że chłopcy stworzyli swoje społeczeństwo od nowa, nie mieli żadnych wzorców i norm świata zewnętrznego, a więc wymyślili też swój własny (przynajmniej częściowo), język. Gratulacje należą się tłumaczowi, bo według mnie świetnie się spisał - i w zasadzie nie tylko z tymi słowami, ale z całością książki. Nic nie zgrzyta, czyta się płynnie, język jest fajny.

A więc podziękowania należą się też Dashnerowi, bo jego styl jest naprawdę w porządku. I zdecydowanie wie jak stopniować tajemnice... xD Akcji jest sporo, momentami jedynie mogłaby być ona bardziej rozwinięta, dłużej skupiać się na jednej rzeczy. Więcej opisów też by w sumie nie zaszkodziło, ale ci, którzy nie lubią zbędnych dłużyzn, będą zadowoleni.

Ostatecznie mogłabym się przyczepić kilku rzeczy... ale szczerze powiedziawszy, nie są one na tyle istotne, by zmienić moje ogólne wrażenie o tej naprawdę genialnej książce ;)

Oczywiście muszę się odwołać do porównań do "Igrzysk Śmierci" i do "Gone", bo to jedne z moich najbardziej ulubionych serii.
No cóż, "Więzień Labiryntu" nie przebił w moim rankingu "Igrzysk Śmierci" - te drugie jednak wywołały u mnie więcej przeżyć, uczuć i emocji. Poza tym to porównanie nie jest do końca trafione, bo wskazać bym mogła jedynie kilka malutkich podobieństw. "Więzień Labiryntu" jest już bliższy „Gone”... choć też nie do końca. I mimo że w "Gone" bardziej przywiązałam się do bohaterów, to myślę, że "Więzień Labiryntu" i jego kolejne części będą u mnie na równi z serią pana Granta :)

Cieszy mnie to, że te podobieństwa nie okazały się większe, bo "Więzień Labiryntu" to oddzielna historia, wyróżniająca się w jakiś sposób od innych i na pewno warta przeczytania. Myślę jednak, że spodoba się i fanom "Igrzysk Śmierci" i "Gone".

I jest w tej książce coś naprawdę specyficznego, bo mimo że nie przeżywałam jej jakoś straszliwie (np. nie płakałam w momencie, w którym powinnam była płakać), to jednak bardzo interesował mnie los Streferów i nie mogłam odłożyć jej ani na chwilę na bok. Myślę, że to, co tak napędza czytanie, to fakt, że człowiek naprawdę STRASZNIE chce się dowiedzieć, o co tu tak w zasadzie chodzi - a pytań jest tym więcej, że nie chodzi tylko o Labirynt, ale i o cały świat, bo z nim także musi być coś nie tak ;)

Niestety po pierwszej części tak naprawdę nie uzyskaliśmy na te pytania wystarczających odpowiedzi... ale od czego jest część druga, prawda? :) A jeśli będzie na takim poziome jak "Więzień Labiryntu", będę naprawdę zachwycona :) Pozostaje mi czekać xD

„Więzień Labiryntu” był bez wątpienia jedną z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie premier 2011 roku. Za książkę zabrałam się od razu po tym, jak trafiła w moje ręce... I na początku troszkę się rozczarowałam, bo po pierwszych rozdziałach raczej się w nią nie wciągnęłam... Zwalam jednak winę na mój kryzys czytelniczy, bo gdy sięgnęłam po tę książkę drugi raz... już...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ostatnimi czasy w literaturze możemy zauważyć nowy trend – coraz częściej pojawiają się książki, których bohaterowie nie są już wampirami czy wilkołakami, a elfami. Jedną z takich książek jest „Oddech Nocy” Lesley Livingston, który swoją premierę miał 21 września. Pierwszym określeniem, które przychodzi mi do głowy na myśl o tej powieści jest słowo „dziwna”. Dlaczego? Dlatego, że książkę tę, mimo kilku zauważalnych minusów, naprawdę dobrze mi się czytało :)

Od razu po spojrzeniu na książkę rzuca się w oczy jedna rzecz – jest ona strasznie krótka. Żałuję, że historia ta nie została bardziej rozwinięta, choć z drugiej strony przed nami jeszcze dwa tomy przygód Kelley. Wydaje się więc, że część pierwsza jest tylko wprowadzeniem do, miejmy nadzieję, bardziej przemyślanej i skomplikowanej fabuły. To, co mnie zawiodło to także fakt, że momentami miałam wrażenie, jakby powieść była pisana na szybko, w biegu i że przekazane w niej zostało tylko minimum potrzebne tej historii i nic ponadto. Liczę na to, że w drugiej części się to zmieni ;)

W „Oddechu nocy” poznajemy Kelley Winslow, 17 letnią dziewczynę, która przeprowadziła się do Nowego Jorku po to, by zostać znaną aktorką. Jej marzenie ma szansę się spełnić, bo oto jej rola w przedstawieniu zmienia się z dublerki na główną – ma zagrać Tytanię w „Śnie nocy letniej”, sztuce Szekspira, która opowiada o baśniowych elfach. Ale czy na pewno tylko baśniowych? Oto bowiem w powieści pojawia się Sonny Flannery – niby zwykły chłopak, a jednak nie do końca, gdyż jest on podmieńcem – śmiertelnym dzieckiem porwanym i wychowanym przez elfy, który teraz ma za zadanie strzec Bramy łączącej krainę elfów – Zaświaty ze światem ludzi. Ma przypilnować, by do świata śmiertelników nie przedostały się elfy, które nie zawsze są pozytywnie i przyjacielsko nastawione, a niebezpieczeństwo jest tym większe, że zbliża się Samhain. A gdy Kelley i Sonny się spotykają, okazuje się, że w tym roku będzie jeszcze niebezpieczniej niż zwykle, bo na jaw wyjdą długo skrywane tajemnice...

Fabuła jest spójna i logiczna, choć niestety przewidywalna. Wydarzenia opisywane są z perspektywy dwóch bohaterów – Kelley i Sonny'ego. Dzięki temu, że część poznajemy dzięki niej, a część dzięki niemu, możemy się szybko zorientować o co mniej więcej chodzi... Bohaterom niestety dojście do sedna problemu zajmuje nieco więcej czasu niż nam i muszę przyznać, że momentami bywało to frustrujące xD. Ale przyznaję także, że było kilka motywów w powieści, które faktycznie mnie zaskoczyły :D

I jeszcze co do samych bohaterów. Kelley to dziewczyna zaradna, samodzielna i niezależna, choć niektóre jej poczynania mnie trochę denerwowały. Z kolei Sonny nie wzbudził we mnie żadnych większych zachwytów – nie będzie to kolejny bohater, do którego wzdycham. Podobała mi się początkowa relacja między dwójką tych bohaterów i trochę się rozczarowałam, gdy po wyjaśnieniu pewnej sprawy, ta relacja diametralnie zmieniła się w zupełnie inną. Za szybko to poszło według mnie. Reszta bohaterów, zarówno tych ze świata ludzi, jak i z Zaświatów, została zarysowana w sposób mniej lub bardziej wyraźny, ale autorka mogła się bardziej postarać.

Wspominałam już o tym, że narracja prowadzona jest z punktu widzenia dwóch głównych bohaterów, do tej pory jednak pisałam o tym w kontekście minusu. Jednak jak widać jedna rzecz może być zarówno minusem, jak i plusem xD I tak właśnie jest w tym przypadku, bo dzięki temu, że akcja jest tak podzielona, możemy poznać spojrzenie na świat zarówno ze strony „ludzkiej” jak i „elfiej”. Poza tym dzięki temu, że narracja nie jest pierwszoosobowa, darowane zostały nam zachwyty Kelley nad Sonnym, a zamiast tego dostaliśmy opisy kilku walk staczanych przez bohatera. Walk, które momentami przypominały mi te z „Darów Anioła”, tyle że w okrojonej wersji :).

Trudno mi jednoznacznie ocenić tę powieść. Dostrzegam jej wady, jednak jej czytanie nie było dla mnie żadną męczarnią, ani razu też nie chciałam rzucić książką o ścianę, tak jak to czasami mam, a to chyba liczy się najbardziej xD. „Oddech Nocy” czytało mi się szybko, lekko i łatwo, a historia mnie wciągnęła, więc na pewno sięgnę po drugą część przygód Kelley i Sonny'ego. Liczę tylko na to, że autorka dopracowała ją bardziej od zbyt krótkiej i skrótowo napisanej części pierwszej :)

Ostatnimi czasy w literaturze możemy zauważyć nowy trend – coraz częściej pojawiają się książki, których bohaterowie nie są już wampirami czy wilkołakami, a elfami. Jedną z takich książek jest „Oddech Nocy” Lesley Livingston, który swoją premierę miał 21 września. Pierwszym określeniem, które przychodzi mi do głowy na myśl o tej powieści jest słowo „dziwna”. Dlaczego?...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powstało już wiele filmów o tańcu, których fabuła opiera się na tym, że główna bohaterka posiada niezwykły talent i dąży do realizacji swoich marzeń, takich jak nauka w prestiżowej szkole i występ przed wielką publicznością. Po którejś z kolei już takiej historii, jednej zadziwiająco podobnej do drugiej, naprawdę ciężko pałać entuzjazmem na myśl o następnej. I choć wiele tych filmów było naprawdę fajnych, to jednak w końcu dociera się do takiego punktu, w którym nie można obejrzeć ani jednego więcej... Bo ileż razy można poznawać prawie tę samą historię ubraną tylko w inny tytuł?

Na pierwszy rzut oka można by pomyśleć, że „Tańcząca” to właśnie opowieść w tym samym stylu, z tym wyjątkiem, że w postaci książkowej. Czy warto więc dać jej szansę? Według mnie jak najbardziej, bo jest to historia różna od tych znanych nam już z filmów, i przy tym zupełnie wyjątkowa.

Choć na początku może oczywiście zalatywać schematem. Casey Quinn mieszka bowiem w małym miasteczku w Karolinie Południowej, wychowywana jest tylko przez mamę i babcię, gdyż jej ojciec nie żyje. Jej rodzina jest biedna, nie może sobie pozwolić na wiele rzeczy, między innymi na lekcje tańca. Ale Casey w zasadzie ich nie potrzebuje, bo taniec czuje wewnątrz siebie. Każdego dnia wracając ze szkoły do domu tańczy po zakurzonych chodnikach, do tylko sobie znanej melodii. Jej stopy pozostają w ciągłym ruchu, wyrywają się do tańca, a każda zasłyszana melodia tylko to potęguje. Dzięki swojemu talentowi Casey czuje się tak, jakby znajdowała się pośród chmur... ale niestety są osoby, które za wszelką cenę starają się sprowadzić ją na ziemię. Ann-Lee, zwana Księżniczką, koleżanka z klasy Casey, najwyraźniej postawiła sobie za cel uprzykrzanie życia głównej bohaterce. Nie ma dnia, by nie powiedziała bądź nie zrobiła jej czegoś niemiłego, a to, co najbardziej boli to fakt, że Księżniczka chodzi na zajęcia z baletu, na które Casey nigdy nie będzie mogła sobie pozwolić... Ale pewnego dnia do Casey dociera informacja o otwartych przesłuchaniach do szkoły baletowej w Nowym Jorku, mieście, w którym wszystkie taneczne marzenia po prostu muszą się spełnić. A Casey zrobi wszystko, by tam się znaleźć i zacząć realizować własne...

Zapytacie – i co czyni tę historię taką wyjątkową na tle tych filmowych?

Przede wszystkim to, że akcja toczy się w roku 1959 i to właśnie nadaje opowieści o Casey Quinn specyficznego uroku. Od razu widać tę różnicę między obecnymi czasami, a tamtymi, choć w sumie nie są one jakoś bardzo odległe. Czuć jednak zupełnie inną atmosferę, atmosferę, która mnie osobiście bardzo przypadła do gustu i myślę, że spodoba się także wielu innym osobom.

Drugi plus to postać głównej bohaterki. Casey jest dziewczyną zdeterminowaną, pewną siebie i odważną. Ma kilka kompleksów, między innymi jeśli chodzi o jej wygląd i brak pieniędzy, ale nie pozwala, by przeszkodziły jej one w realizacji marzeń. Walczy z przeciwnościami losu i nigdy się nie poddaje. I choć początkowo może wydawać się troszkę samolubna i egocentryczna, to z czasem dorasta. Warto też zauważyć, że nie jest jedyną tak ciekawą postacią w tej książce, na uwagę zasługują także jej mama i babcia, tworzące w domu atmosferę pełną ciepła i miłości i pragnące dla Casey wszystkiego, co najlepsze, a także nowojorska, pełna życia przyjaciółka – Andrea.

Książka porusza problemy, które są wciąż aktualne w XXI wieku – mówi o trudnym wkraczaniu w samodzielność, tęsknocie za domem, problemach finansowych, podziale na różne warstwy społeczne, przybliża nam także nieco środowisko taneczne.

Świetnie też zostały przedstawione miejsca akcji – najpierw Warren w Karolinie Południowej, a potem Nowy Jork. Fakt, że w powieści mamy rok 1959 tylko to potęguje, i co ważne, nietrudno wczuć się w klimat tych miejsc, jak i samej historii. „Tańcząca” jest książką lekką i przyjemną, czyta się ją szybko i mimo że nie ma w niej jakichś niezwykłych intryg, to jednak jest się ciekawym, co będzie dalej.

A komu ją polecam? Nie tylko osobom, które uwielbiają taniec, ale wszystkim tym, którzy o czymś marzą. Bo pod osłoną tańca, książka ta opowiada właśnie o marzeniach, o tym, jak ważne jest je mieć i dążyć do ich realizacji. „Tańcząca” daje nadzieję na to, że każde marzenie ma szansę się spełnić. Jest to ciepła i pełna uroku historia, której naprawdę warto dać szansę.

Powstało już wiele filmów o tańcu, których fabuła opiera się na tym, że główna bohaterka posiada niezwykły talent i dąży do realizacji swoich marzeń, takich jak nauka w prestiżowej szkole i występ przed wielką publicznością. Po którejś z kolei już takiej historii, jednej zadziwiająco podobnej do drugiej, naprawdę ciężko pałać entuzjazmem na myśl o następnej. I choć wiele...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Troje to już tłum” to kontynuacja książki „Jak zdobyć dziewczynę”. Opowiada ona o związku Luke'a i Ewy, i co rzadkie w młodzieżówkach, historię tę poznajemy z punktu widzenia chłopaka. W pierwszej części Luke'owi udało się zdobyć serce Ewy - starszej, według niego idealnej zarówno z wyglądu, jak i z charakteru, dziewczyny. W drugiej - „Troje to już tłum” ich miłość zostaje wystawiona na próbę.

Ale po kolei... Luke i Ewa są ze sobą już od kilku miesięcy, a przed nimi roztacza się właśnie perspektywa pierwszych wspólnych wakacji i spędzania całych dni razem. Szybko się jednak okazuje, że ich wakacje będą wyglądać nieco inaczej, niż planowali... Ale o wiele lepiej, bo przecież co złego może spotkać ich związek podczas wspólnego wyjazdu do Hiszpanii? Wydawałoby się, że nic, jednak rzeczywistość, jak zwykle zresztą, okazuje się być brutalna.

Luke i Ewa, a także Chloe i Ryan, mają mieszkać w hotelu ojca Ewy, stale będąc pod jego czujnym okiem. Nadopiekuńczy Jonno już pierwszego dnia ich pobytu oznajmia im, że nikt nie może tknąć jego córeczki, a sama Ewa jest tak posłuszna i uległa ojcu, że nawet nie informuje go o tym, że Luke jest jej chłopakiem. Ale to nie koniec kłopotów – na horyzoncie pojawia się przystojny Alejandro, Luke nie może poradzić sobie z własną zazdrością, okazuje się, że Ewa od dłuższego czasu trzyma przed nim coś w tajemnicy, a co najgorsze, nie mają zupełnie czasu na to, aby się spotkać w większej grupie, a co dopiero sam na sam... Wakacje więc wyglądają zupełnie inaczej niż nasza dwójka to sobie wyobrażała, a im dalej... tym gorzej :P

Ale dzięki temu książka jest wciągająca i interesująca. I budzi emocje, bo nieraz denerwowałam się na Luke'a, który momentami zachowywał się naprawdę beznadziejnie i zupełnie niedojrzale. Denerwowała mnie jego zazdrość, brak zaufania do Ewy w kontaktach z innymi facetami, zaborczość... ale jak się dłużej nad tym zastanowiłam, już po przeczytaniu książki, doszłam do wniosku, że chyba wielu chłopaków tak ma :D Mimo kilku wpadek, wciąż lubię Luke'a, bo nadal jest sympatycznym bohaterem.

„Troje to już tłum” to przede wszystkim opowieść o tym, że nie wszystko jest takie, jakie wydaje się być na pierwszy rzut oka, że pozory bardzo często mylą, a niektóre pomyłki bywają naprawdę bolesne, o czym na własnej skórze mógł się przekonać Luke. Powieść podkreśla również to, że zaufanie to podstawa nie tylko w udanym związku, ale także w stosunkach między rodzicami i dziećmi, bo i na nie została zwrócona uwaga w „Troje to już tłum”. Na przykładzie ojca Ewy pokazane jest to, że rodzice powinni szanować decyzje dzieci odnośnie ich związków, wspierać je w ich działaniach i rozmawiać z nimi, zamiast z góry narzucać jakiekolwiek ograniczenia.

A mnie jako fankę Hiszpanii oczywiście ucieszyło miejsce akcji :) Opisy plaży, hotelu, imprez, miasta i jego mieszkańców sprawiły, że czułam się tak, jakbym tam była i strasznie zazdrościłam bohaterom ich pobytu... Poza tym moje oczy cieszyły wszystkie hiszpańskie słówka, jakie tylko pojawiały się podczas czytania :D

„Troje to już tłum” to warta przeczytania młodzieżówka, która może na moment przywrócić klimat wakacji, tak potrzebny teraz, gdy dla wielu osób niestety się już skończyły. Jest to także świetna wakacyjna lektura, idealna do poczytania zarówno na plaży, jak i podczas deszczowego popołudnia spędzanego pod kołdrą w domu (tak było ze mną :P). Nietrudno poczuć jej nastrój, zżyć się z bohaterami i przeżywać ich perypetie. I naprawdę nie sposób nie czekać na część trzecią po takim zakończeniu, jakie zaserwowała nam autorka.

„Troje to już tłum” to kontynuacja książki „Jak zdobyć dziewczynę”. Opowiada ona o związku Luke'a i Ewy, i co rzadkie w młodzieżówkach, historię tę poznajemy z punktu widzenia chłopaka. W pierwszej części Luke'owi udało się zdobyć serce Ewy - starszej, według niego idealnej zarówno z wyglądu, jak i z charakteru, dziewczyny. W drugiej - „Troje to już tłum” ich miłość zostaje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Charlotta Montrose to dziewczyna wyjątkowa. Ma zaledwie 16 lat, a biegle posługuje się kilkoma językami, zna historię lepiej niż niejeden nauczyciel, a w czasie, gdy jej rówieśnicy spotykają się, by pójść do kina czy poplotkować, ona pobiera lekcje tańca, fechtunku, bądź uczestniczy w arcyważnych spotkaniach. Widać więc, że nie jest typową nastolatką, ale jakżeby mogła być, skoro w jej rodzinie przekazywany jest z pokolenia na pokolenie gen podróży w czasie i naukowo poświadczone jest to, że to właśnie ona jest jego nosicielką? Cała rodzina, z babką na czele, czeka na jej skok inicjacyjny, pierwszą niekontrolowaną podróż w czasie, której zwiastunami są „zawroty głowy, mdłości i niekiedy drżenie nóg”*. Kiedy więc Charlotta zaczyna czuć się nieswojo, cała rodzina postawiona jest w stan najwyższej gotowości...

Łącznie z Gwendolyn Shepherd, rówieśnicą i kuzynką Charlotty, mieszkającą w tym samym domu, jednak zwracającą na siebie o wiele mniej uwagi. Dziewczyna dorasta w cieniu swojej kuzynki, jednak wcale jej to nie przeszkadza. Jedynie skrywane przed nią liczne tajemnice bywają czasami męczące, ale jej życie, oprócz utrzymywania w sekrecie całej szopki z podróżami w czasie, przypomina życie normalnej nastolatki. Gwen chodzi do szkoły, spotyka się ze swoją najlepszą przyjaciółką Leslie i... nie, jest jeszcze jedna rzecz, która sprawia, że jest odrobinę inna – widzi duchy, ale na tym koniec jej odmienności.

Do czasu... Bo oto bowiem pewnego dnia Gwen zaczyna odczuwać silne mdłości... Raz, drugi, aż w końcu, gdy idzie londyńską ulicą w XXI wieku, dzieje się z nią coś niespodziewanego... Wciąż znajduje się na tej samej ulicy, ale wiele lat wcześniej. I z przerażeniem odkrywa, że to ona, a nie Charlotta, jest nosicielką genu.

A powrót do rzeczywistości okazuje się trudny... Głównie ze względu na to, że jej rodzina ma spory problem z zaakceptowaniem tego, że to ona jest nosicielką. I nie tylko jej, bo przez wzgląd na stare tajemnice, podobnie reaguje także rodzina drugiego podróżnika. Zwłaszcza że oboje mają do wykonania bardzo ważną i niebezpieczną misję, do której Gwen, w przeciwieństwie do szkolonej przez lata Charlotty, jest zupełnie nieprzygotowana.

Ale może to charakter i odwaga, a nie przeszkolenie okażą się być kluczem do sukcesu? I czy ów sukces jest naprawdę tym, do czego powinni dążyć? Może nie jest to tak szczytny cel, jak go prezentują, a za podróżowaniem kryje się sporo mrocznych sekretów i niebezpiecznych postaci? Gwen nie może ufać nikomu, także aroganckiemu, ale pełnemu uroku Gideonowi de Villiers, który dzieli z nią los podróżnika w czasie. Może liczyć tylko na siebie i to od niej zależy czy da radę.

Początkowo książka rozkręca się powoli, ale w tym przypadku działa to na korzyść, gdyż historia jest zagmatwana i dzięki temu nie zostajemy od razu rzuceni na głęboką wodę. „Czerwień rubinu” wciąga już od pierwszej strony i trzyma czytelnika w tym stanie aż do ostatniej. W pewnym momencie akcja nabiera o wiele szybszego tempa i utrzymuje je aż do samego końca, więc nie sposób odłożyć książkę na bok. Jest to historia, którą chcemy i musimy poznać za jednym zamachem :) I jak dla mnie, także jedna z tych, do których chcemy często wracać.

Narracja w powieści jest pierwszoosobowa. Razem z Gwendolyn zostajemy powoli wprowadzeni w skomplikowany świat podróżników w czasie, dzięki temu możemy też bardziej wczuć się w sytuację i lepiej poznać tę nietuzinkową bohaterkę. We współczesnych powieściach często zdarza się, że narratorka denerwuje, więc od razu melduję, że narracja Gwen, tak jak i ona sama, jest świetna. Może i Gwen nie należy do mózgowców, ale to tylko podkreśla inne jej zalety – poczucie humoru, spory dystans do siebie, odwagę. Jest to bohaterka, którą trudno nie lubić. Z kolei Gideon de Villiers urzekł mnie swoją osobą od pierwszego momentu, w którym pojawił się w tej historii. Także reszta bohaterów jest wyrazista i mam wrażenie, że każdy odegra jakąś istotną rolę w całej trylogii.

To, co jest niewątpliwym atutem książki, to fakt, że sekrety, tajemnice i nieskończone wątki narastają z każdą stroną. Historia ta nie jest prosta i przewidywalna, a każdy drobny szczegół, czy to z przeszłości czy z teraźniejszości, może okazać się baaardzo istotną poszlaką.

I jeszcze kilka innych zalet „Czerwieni rubinu”, bo to nie koniec moich zachwytów. Podróże w przeszłość i klimat czasów, w których znalazła się Gwen zostały świetnie oddane. Wątek miłosny jest uroczy, nie zajmuje za dużo miejsca, ale nie można też powiedzieć, że nie ma go wcale. Mam nadzieję, że zostanie w ciekawy sposób rozwinięty w dwóch następnych częściach. Prolog, epilog, a także to, jak pewne elementy już teraz układają się w malutką całość, to według mnie mistrzostwo świata. Tak samo jak różne dodatki przed kolejnymi rozdziałami, które opisują nam najważniejsze fakty związane z podróżowaniem w czasie, dzięki czemu historia staje się bardziej przejrzysta. No i absolutnie wielki plus to to, że w dobie powieści o wampirach, wilkołakach, aniołach i wróżkach, historia o podróżach w czasie to powiew świeżości, co cieszy tym bardziej, że stoi na naprawdę wysokim poziomie.

„Czerwień rubinu” to bez wątpienia jedna z najlepszych książek, jakie czytałam nie tylko w tym roku, ale w całym moim życiu, a jej kontynuacja „Błękit szafiru”, która wychodzi już w październiku, należy do najbardziej wyczekiwanych przeze mnie premier. I jestem pewna, że do czasu jej wydania sięgnę chociażby po fragmenty „Czerwieni rubinu” jeszcze nieraz. Już teraz nie mogę się przed tym powstrzymać... więc czemu nie? ;)



*Kroniki Strażników. Tom II, Zasady ogólnie obowiązujące ;)

Charlotta Montrose to dziewczyna wyjątkowa. Ma zaledwie 16 lat, a biegle posługuje się kilkoma językami, zna historię lepiej niż niejeden nauczyciel, a w czasie, gdy jej rówieśnicy spotykają się, by pójść do kina czy poplotkować, ona pobiera lekcje tańca, fechtunku, bądź uczestniczy w arcyważnych spotkaniach. Widać więc, że nie jest typową nastolatką, ale jakżeby mogła być,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Pretty Little Liars” to serial, który od momentu, gdy zadebiutował w zeszłym roku na kanale ABC, zdobył naprawdę sporą popularność. Jednak zanim do tego doszło, równie dużą cieszyły się książki na podstawie których powstał. Od dzisiaj, dzięki Wydawnictwu Otwarte, mogą się z nimi zapoznać także czytelnicy z Polski... i myślę, że się nie zawiodą.

Akcja powieści toczy się w miasteczku Rosewood, położonym niedaleko Filadelfii. Mamy tu szkołę Rosewood Day, w której bez wątpienia najpopularniejszą osobą jest uczennica siódmej klasy – Alison DiLaurentis. Jest piękna, każdy chłopak marzy o tym, by móc z nią być, z kolei każda dziewczyna - by móc nią być. Jest absolutnie niezwykła, a przyjaźń z nią jest wielkim wyróżnieniem, które spotkało Spencer Hastings, Arię Motgomery, Emily Fields i Hannę Marin – 4 totalnie różne od siebie dziewczyny. Ale jest jedna rzecz, która wszystkie łączy – pewna tajemnica, która nigdy nie może wyjść na jaw... bo jeśli to się stanie, życie każdej z nich już nigdy nie będzie takie samo. Każda z dziewczyn ma jednak także swoje małe sekrety, a jedyną osobą, która zna je wszystkie jest Ali.

Nagle jednak dzieje się coś niespodziewanego - na początku wakacji przed 8 klasą, podczas kolejnej babskiej imprezy, Alison wychodzi... i już nie wraca. Wkrótce przypięty zostaje jej status „zaginionej”, rozpoczynają się poszukiwania, ale po pewnym czasie cała sprawa powoli cichnie... A dziewczyny, które się z nią przyjaźniły, mimo początkowej rozpaczy, zaczynają odczuwać swego rodzaju ulgę. Ich życie stało się bowiem o wiele prostsze – oto zaginęła osoba, która znała ich wszystkie sekrety, mogą nareszcie spać spokojnie... i tak mijają 3 lata, po upływie których wszystko wygląda inaczej.

Aria Montgomery wraca właśnie do Rosewood po 3 latach spędzonych na Islandii. Nabrała tam odwagi, stała się bardziej niezależna, odkryła swój własny styl. W dniu powrotu do Rosewood wychodzi samotnie do baru... jednak po paru „głębszych” nie jest już taka samotna, bo poznaje niesamowitego faceta i od początku czuje, że może połączyć ich coś więcej... Ale wkrótce potem okazuje się, że w tej kwestii rzeczywistość jest baaardzo brutalna.

Także Hanna Marin zmieniła się nie do poznania. Za czasów Alison była zakompleksioną, grubą dziewczynką, zawsze pozostającą w cieniu nie tylko Ali, ale także reszty przyjaciółek. A teraz? Teraz to Hanna jest najpopularniejszą i najatrakcyjniejszą dziewczyną w szkole. Ale wciąż wraca do niej wspomnienie tego, jak do tego doszła, a presja bycia najpopularniejszą wcale jej w tym nie pomaga.

Emily Fields jest najmłodszą córką i tak jak reszta jej rodzeńswa, trenuje płwanie, poświęcając temu cały swój wolny czas... i wcale tego nie lubiąc. Od czasu zaginięcia Ali robi wszystko, by być na nowo idealną córką swoich wymagających i nieznoszących sprzeciwu rodziców. Jednak gdy na horyzoncie pojawia się impulsywna Maya, nowa dziewczyna w mieście, Emily powoli zaczyna czuć, że nie może już dłużej bronić się przed swoimi uczuciami i tym, czego naprawdę chce...

A Spencer Hastings dalej jest najambitniejszą dziewczyną w mieście, pragnąc przebić w dążeniu do perfekcji swoją starszą siostrę, Melissę. W większości przypadków niestety bezskutecznie. Jest jednak coś, w czym Spencer radzi sobie lepiej od swojej siostry... a tym czymś jest flirtowanie z chłopakami Melissy.

Cztery różne dziewczyny, które kiedyś były przyjaciółkami. No właśnie – kiedyś, bo teraz, po trzech latach, rzadko kiedy się zdarza, by w ogóle powiedziały sobie „cześć”. Jednak wciąż jest coś, co je łączy – i nie chodzi tylko o tajemnicę z przeszłości, ale także o coś nowego... SMSy, maile, liściki... wszystkie podpisane przez „A”. I wszystko wskazuje na to, że pochodzą one od Ali, bo tylko ona wiedziała o tych rzeczach, które są w nich napisane. A może jednak nie tylko? Może jest ktoś jeszcze?

Od razu widać, że „Kłamczuchy” to dopiero wprowadzenie do o wiele większej akcji. W tej części mamy okazję poznać bliżej wszystkie dziewczyny, ich rodziny, a także długo skrywane sekrety, zwłaszcza że każdy poszczególny rozdział skupia się tylko na jednej z nich. Dzięki retrospekcjom możemy także poznać Alison. Z pozoru mamy tu opisane codzienne życie czwórki dziewczyn, ale sekrety, które skrywają i zaginięcie Ali sprawiają, że powieść tę można podciągnąć pod thriller dla młodzieży, zwłaszcza że tajemniczy klimat czuć niemal na każdej stronie.

„Kłamczuchy” to niezbyt długa książka, a czyta się ją jeszcze szybciej dzięki lekkiemu piórze Sary Shepard. Historia jest wciągająca - zanim się zorientujemy, będziemy już zbliżać się do końca tej naprawdę porywającej i fascynującej powieści.

I mimo że pierwsza część jest bardzo podobna do początku serialu (albo raczej na odwrót :D), żadna jego fanka nie powinna sobie odpuścić tej książki. Również osoby, które czytają serię „Tylko dla wybranych” Kate Brian nie poczują się zawiedzione, tak jak i wszystkie te, które lubią wciągające, pełne tajemnic książki, bo „Pretty Little Liars. Kłamczuchy” właśnie do takich należą. Polecam!

„Pretty Little Liars” to serial, który od momentu, gdy zadebiutował w zeszłym roku na kanale ABC, zdobył naprawdę sporą popularność. Jednak zanim do tego doszło, równie dużą cieszyły się książki na podstawie których powstał. Od dzisiaj, dzięki Wydawnictwu Otwarte, mogą się z nimi zapoznać także czytelnicy z Polski... i myślę, że się nie zawiodą.

Akcja powieści toczy się w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jako że przedwczoraj wieczorem miałam dość podły nastrój i nic go nie poprawiało - ani sprzątanie (w sumie chyba byłam głupia myśląc, że akurat ta czynność go poprawi xD), ani smętne piosenki, ani odcinek serialu, zdecydowałam się sięgnąć po książkę. Było już jakoś po pierwszej w nocy, więc chciałam przeczytać jakąś krótką i pocieszającą. Przeglądając moje książki wpadła mi w oko pewna o różowej okładce i tytule "Życie na drzwiach lodówki" – krótka, ale tematycznie nieco cięższa lektura. Mimo wszystko jednak postanowiłam po nią sięgnąć, zakopałam się pod kołdrą i zaczęłam czytać...

A niecałe 40 minut później skończyłam, cała zapłakana. Chyba więc rzeczywiście nie spełniła drugiego wymogu xD

Ale pierwszy jak najbardziej – książka jest króka, bo pomimo że ma 232 strony, tylko kilka z nich jest w całości zapisanych. Z reguły na każdej jest po prostu po kilka zdań, słów, gdyż powieść ma specyficzną formę – są to notatki przyczepiane na lodówce. Zwykłe karteczki, na których piszemy drugiej osobie, gdzie jesteśmy, co ma zrobić, co kupić, o czym pamiętać. A w tej powieści mają one za zadanie przekazywać także te poważniejsze informacje.

Bo sytuacja bohaterek powieści nie przedstawia się najlepiej. Claire to piętnastolatka, mająca na głowie problemy, jakie spotykają chyba każdą nastolatkę – ze szkołą, chłopakiem, wyglądem, a jakby tego było mało, jej rodzice są rozwiedzeni, a zapracowana matka nie ma dla niej w ogóle czasu. Stale się rozmijają, a ich komunikacja składa się z niezbyt częstych wieczornych spotkań i ze wspomnianych już przeze mnie lodówkowych karteczek. Nagle jednak obie bohaterki uderza znienacka zła wiadomość – matka Claire wyczuwa guzek w piersi, a diagnoza lekarza jest jednoznaczna – to rak piersi. W obliczu choroby obie zaczynają zdawać sobie sprawę z mijającego nieubłaganie czasu, muszą także nauczyć się siebie na nowo, poświęcić sobie więcej czasu i zmierzyć z tym, co je czeka...

Mimo że pomysł na powieść w notatkach jest naprawdę fajny i świeży, to jednak może niekoniecznie do tej historii. Brakowało mi tutaj opisów rozmów matki z córką, zwłaszcza w obliczu poważnej choroby. Trochę wydarzeń z fabuły też nam umyka przez to, że możemy się zapoznać tylko i wyłącznie z notatkami.

Z drugiej strony, zabieg z notatkami miał nam pokazać to, w jakim kierunku obecnie wszystko zmierza. Praca, pogoń za pieniędzmi, brak czasu dla siebie nawzajem – przyczyniają się do tego, że relacje międzyludzkie się spłycają, w wielu rodzinach brakuje rozmów, a w konsekwencji bliskie sobie osoby tak naprawdę nie znają się zbyt dobrze. I mimo że czułam uczucie łączące matkę i córkę, ich miłość, to jednak łatwo było zauważyć, że mogły się bardziej postarać we wzajemnych relacjach i niejednokrotnie ukazywały swój egoizm.

Poza tym kto w obecnych czasach, a zwłaszcza samotna matka będąca lekarzem, nie posiada telefonu komórkowego? Ale to tak na uboczu dyskusji :P

Po moich wynurzeniach można więc myśleć, że powieść mi się nie spodobała, a jest jednak inaczej. Mimo że fabularnie książka ma według mnie kilka wad, a bohaterki trochę mnie irytowały, to jednak uważam, że warto ją przeczytać ze względu na przesłanie, które ze sobą niesie. „Życie na drzwiach lodówki” zwraca bowiem uwagę na to, że obecnie wszyscy pędzimy, z własnego wyboru nie mamy dla siebie czasu... a może stać się tak, że zabraknie nam go wbrew naszej woli. Myślę też, że książka ta jest dobrą lekturą dla każdej matki i córki. Jej przeczytanie zajmie mniej niż godzinę, a treść może zmienić spojrzenie na życie. A dla wszystkich osób, które lubią wzruszyć się podczas czytania – jestem pewna, że koniec Was nie zawiedzie, bo ja uroniłam na nim trochę łez i mimo że książka raczej mnie nie pocieszyła, to nie żałuję, że przedwczoraj w nocy sięgnęłam właśnie po nią. Warto było.

Jako że przedwczoraj wieczorem miałam dość podły nastrój i nic go nie poprawiało - ani sprzątanie (w sumie chyba byłam głupia myśląc, że akurat ta czynność go poprawi xD), ani smętne piosenki, ani odcinek serialu, zdecydowałam się sięgnąć po książkę. Było już jakoś po pierwszej w nocy, więc chciałam przeczytać jakąś krótką i pocieszającą. Przeglądając moje książki wpadła mi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Raj utracony” to trzecia, przedostatnia już część serii „Upadli” autorstwa Thomasa E. Sniegoskiego. Po przeczytaniu jej poprzedniczki - „Lewiatana” nie byłam zachwycona, więc trochę czasu zeszło, zanim zdecydowałam się sięgnąć po kontynuację, gdyż obawiałam się, że znów będę rozczarowana. Stało się jednak inaczej - „Raj utracony” o wiele bardziej przypomina genialny początek serii znany nam z lektury „Nefilima”. Może więc „Lewiatan” był tylko wypadkiem przy pracy?

Bo „Raj utracony” jest naprawdę niezły. Po „Lewiatanie” nie miałam w zasadzie żadnych oczekiwań odnośnie tej części i dopiero teraz, pisząc tę recenzję, zdałam sobie sprawę z tego, że nawet nie przeczytałam opisu książki, zanim po nią sięgnęłam. Wszystkie wydarzenia były więc dla mnie sporym zaskoczeniem, bo zupełnie nie spodziewałam się tego, że bohaterowie już w tej części odnajdą Aerie. Początkowo, wraz z rozwojem akcji, zastanawiałam się nad tym, czy to aby na pewno dobre posunięcie ze strony autora... bo co w takim razie będzie w części czwartej? Ale mogę Was już uspokoić – znajdzie się jeszcze kilka wątków do rozwiązania, a Aerie było świetnym przystankiem w drodze do ich wprowadzenia.

A samo Aerie nie jest takim miejscem, jakiego się spodziewałam. Nie będę jednak na nie narzekać, bo wypadło całkiem nieźle, choć początkowe wrażenie nie było najlepsze. Aaron, Gabrel i Kamael zostali tam przywitani jako zbędni, niepotrzebni i niebezpieczni intruzi. Nikt z mieszkańców Aerie nie wierzy początkowo w to, że Aaron rzeczywiście może być Wybrańcem, trzymają go w zamknięciu, co tylko wzmaga jego frustrację, bo chłopak wie, że marnuje w ten sposób czas, który mógłby poświęcić na poszukiwania brata. Z czasem jednak zyskuje zaufanie mieszkańców Aerie i szykuje się na ostateczną wojnę z Werchielem - ćwiczy swoją moc, która potrafi być dzika, nieokiełznana i niebezpieczna. I wszystko idzie dobrze... do czasu, bowiem do Aarona dociera wiadomość o tym, że Werchiel porwał Vilmę. A zakochany chłopak od razu rusza jej na ratunek, mimo że może to zaszkodzić bezpieczeństwu Aerie...

„Raj utracony” jest zupełnie inny od „Lewiatana” i chwała mu za to. Po zapoznaniu z tą częścią zastanawiam się w zasadzie, czy „Lewiatan” jest w ogóle w tej serii potrzebny... Moim zdaniem druga część akurat nic istotnego do akcji nie wnosi, a wielu czytelników może się po niej zrazić do reszty serii, a szkoda by było, bo trzecia (nie wiem jeszcze jak czwarta) część jest naprawdę mocna.

Przede wszystkim sporo w niej akcji. Miłośnicy brawurowych walk na pewno nie będą rozczarowani, bo bitwy trwają tutaj nawet po kilkanaście, w porywach do kilkudziesięciu stron, a odpoczynki między nimi, zwłaszcza pod koniec, nie są długie. Stwierdzenie, że stale się coś dzieje, nie jest więc na wyrost, także dlatego, że już początek książki zawiera sporą dawkę akcji.

Autor w tej części wprowadził też kilku istotnych, interesujących bohaterów. Mamy tu Belfegora - założyciela Aerie, Lehahiasza - szeryfa i Lorelei - Nefilim o wielkiej mocy. Są to postaci niezwykle barwne i cieszę się, że stanęły na drodze Aarona. Dużą rolę odgrywa także znany już nam z poprzedniej części mnich. A kochany pies Gabriel na powrót jest sobą, bardzo mnie to ucieszyło :) Cieszy także przemiana Aarona w nefilima świadomego swej mocy i spoczywającego na jego barkach zadania.

Fajnym posunięciem jest też to, że historia opowiedziana jest z kilku punktów widzenia – część rozdziału z naciskiem na postać Aarona, potem przenosimy się do Werchiela, mamy też kilka momentów z perspektywy Vilmy, a nawet Gabriela. Dzięki temu powieść jest pełniejsza, wszystko składa się w spójną i muszę przyznać, momentami zaskakującą całość.

I coś czego zupełnie się nie spodziewałam po tej serii – jest niesamowicie wzruszająca. Kilka razy podczas czytania książki było mi naprawdę smutno... Trzeba przyznać, że autor nie boi się mocnych, emocjonujących rozwiązań, co pokazał w tej części. Niektórzy autorzy mają problem z uśmiercaniem swoich bohaterów... cóż, Thomas E. Sniegoski do nich nie należy :P I opisał to tak, że co wrażliwsze osoby, na pewno uronią łzy podczas czytania (ja byłam naprawdę blisko!).

Myślę, że powieść ta spodoba się zwłaszcza fanom fantastyki, gdyż miłośnicy paranormal romance mogą być nieco rozczarowani tym, że wątek miłosny jest tu potraktowany nieco po macoszemu. Muszę przyznać, że mi go trochę brakowało xD Ale dla osób, które lubią anioły, dynamiczne i częste opisy walk, a także historie z nutką wzruszenia, na pewno nie będą rozczarowane ;) Podkreślę tylko jeszcze raz – nie zrażajcie się po „Lewiatanie”, bo „Raj utracony” to już zupełnie inny, o wiele lepszy poziom :)

„Raj utracony” to trzecia, przedostatnia już część serii „Upadli” autorstwa Thomasa E. Sniegoskiego. Po przeczytaniu jej poprzedniczki - „Lewiatana” nie byłam zachwycona, więc trochę czasu zeszło, zanim zdecydowałam się sięgnąć po kontynuację, gdyż obawiałam się, że znów będę rozczarowana. Stało się jednak inaczej - „Raj utracony” o wiele bardziej przypomina genialny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Córki łamią zasady” to już druga część serii „Córki”, która na pierwszy rzut oka może się wydawać tworem na wzór bestsellerowej „Plotkary”. Ale tak jak w przypadku pierwszej części, tak i tym razem, wszelkie skojarzenia z „Plotkarą” są zupełnie nietrafione, gdyż ta książka to zupełnie inna, według mnie lepsza, bajka. Bo czy którakolwiek bohaterka „Plotkary” znalazłaby się, i co więcej, dałaby sobie radę w takiej sytuacji w jakiej została postawiona Carina?

Pod koniec poprzedniej części, skupiającej się głównie na postaci Lizzie, autorka wprowadziła nas w nowy wątek, który ma swoją kontynuację w powieści „Córki łamią zasady”. Carina podała do wiadomości publicznej informację o tym, że jej ojciec przywłaszczył sobie milion dolarów, który to pierwotnie miał być przekazany na działalność dobroczynną. Wściekły i rozczarowany Jurg pakuje dziewczynę do samochodu i... tak kończy się pierwsza część, pozostawiając wszystkie fanki serii w niepewności.

Na szczęście od tego miejsca ów wątek kontynuowany jest w „Córki łamią zasady”, co więcej Joanna Philbin opisuje pokrótce wszystko to, co doprowadziło do tej sytuacji, więc osoby niezapoznane z pierwszą częścią mogą spokojnie sięgnąć po drugą, bez obaw, że się pogubią. A osoby, które już czytały „Córki” na pewno się nie zanudzą, tym razem poznając całą historię z punktu widzenia Cariny.

Zresztą opis ten jest krótki, bo już wkrótce okazuje się, że plan Jurga nie przebiega tak, jak to sobie założył i ostatecznie dziewczyna zostaje w Nowym Jorku... Ale pozbawiona kart kredytowych, nowoczesnego telefonu i wszelkich przywilejów przysługujących córce milionera. Początkowo Carina myśli, że jakoś da sobie radę z dwudziestoma dolarami w portfelu, mającymi wystarczyć jej na cały tydzień. Jednak szybko zdaje sobie sprawę z tego, że nie jest to takie proste, zwłaszcza, gdy w grę wchodzi przystojny chłopak i wspólny wyjazd w Alpy. Zdesperowana dziewczyna przystaje na propozycję szkolnej koleżanki - Avy i podejmuje się zorganizowania prestiżowego Balu Zimowego, zakładając, że nie może być to aż takie trudne... A jednak jest, bo od początku wszystko idzie dokładnie nie tak, jak to sobie zaplanowała, a ludzie przestają być tacy mili, gdy dowiadują się, że jest bez grosza przy duszy...

Carina jest najbardziej zakręcona, przebojowa i pewna siebie z całej trójki przyjaciółek. W pierwszej części zauważyć można było, że lekkomyślnie, nie do końca zdając sobie nawet z tego sprawę, wydaje pieniądze. W drugiej części z kolei zaobserwować możemy jej wewnętrzną przemianę, to, jak próbuje samodzielnie walczyć z przeciwnościami losu. Obserwujemy jak poznaje nowych, biedniejszych znajomych, a także drugą stronę Nowego Jorku – tą, gdzie nie ma modnych butików, drogich restauracji, popularnych nocnych klubów. Muszę przyznać, że ta wędrówka po innym Nowym Jorku i poznawanie go wraz z Cariną i jej nowym znajomym, Alexem, była naprawdę przyjemna i interesująca, zwłaszcza wtedy gdy relacja między nimi się już bardziej rozwinęła ;)

A nowi bohaterowie też przypadli mi do gustu – Alex, Marisol to ciekawe, wyraziste postaci. Jurg... tu nie będę zdradzać zbyt wiele, ale to naprawdę świetnie skonstruowany bohater. Cieszę się też, że w tej powieści znalazły się też osoby znane już nam z poprzedniej części, miło było znów o nich przeczytać.

Spodobało mi się także ukazanie tego, że między przyjaciółkami nie zawsze układa się idealnie. Dzięki temu książka nabiera realności, bo przecież nie ma przyjaźni, w której zawsze wszystko idzie gładko, bez żadnych spięć ;)

„Córki łamią zasady” to powieść o dojrzewaniu, odnajdywaniu samego siebie, relacjach z rodzicami. Jest to książka wartościowa, która w przyjemny sposób mówi o ważnych sprawach, nieraz powodując przy tym wzruszenie. Jej fabuła wciąga i nie nudzi, a końcówka, choć nie tak mocna jak w pierwszej części, i tak sprawia, że z niecierpliwością czeka się na trzecią. Ja już nie mogę się doczekać aż będę mogła po nią sięgnąć :)

„Córki łamią zasady” to już druga część serii „Córki”, która na pierwszy rzut oka może się wydawać tworem na wzór bestsellerowej „Plotkary”. Ale tak jak w przypadku pierwszej części, tak i tym razem, wszelkie skojarzenia z „Plotkarą” są zupełnie nietrafione, gdyż ta książka to zupełnie inna, według mnie lepsza, bajka. Bo czy którakolwiek bohaterka „Plotkary” znalazłaby się,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Dziewczyna, która pływała z delfinami” to książka, o której miesiąc temu było dość głośno na blogach. Mimo iż sama też przeczytałam ją już wtedy, zdecydowałam się dodać moją recenzję dopiero teraz, dlatego aby nagle o niej nie ucichło, gdyż nie jest to powieść, która zasługuje na zapomnienie... (Dooobra, a tak serio główny powód dlaczego zwlekałam z recenzją – nie miałam totalnie czasu, żeby ją napisać, ale cicho xD).

I chyba dobrze zrobiłam, że odłożyłam to na później, bo teraz patrzę na „Dziewczynę, która pływała z delfinami” z perspektywy czasu i mogę szczerze powiedzieć, czy wniosła coś w moje życie, czy pozostawiła po sobie jakikolwiek ślad... I przyznaję, że pozostawiła, bo myśli o niej są wciąż żywe i pełne emocji.

Bohaterką książki jest Karen, nazywana także przez niektórych Zdolną Inaczej. Poznajemy ją jako dziewczynkę zupełnie nieprzystosowaną do życia, w momencie, gdy w jej świat wkracza szturmem ciotka Isabelle. Isabelle odziedziczyła rodzinną przetwórnię tuńczyka, a przy okazji także Karen – nieznaną jej do tej pory siostrzenicę. Postanawia się nią zająć i wyprowadzić ją na ludzi, nie zważając na to, że dziewczynka cierpi na autyzm, a przez to, że nikt do tej pory o nią nie dbał, zupełnie nie wie, jak należy się zachowywać. W trakcie lektury mamy także szansę obserwować jak Karen dorasta i zmienia się w dojrzałą kobietę, której życie zostało całkowicie podporządkowane tuńczykom, a nie tytułowym delfinom, jak się to mogło wydawać po zerknięciu na okładkę.

Narracja w powieści jest pierwszoosobowa, całą historię poznajemy z punktu widzenia autystycznej Karen. Jest to narracja spokojna, specyficzna i szczera. Początkowo obawiałam się, że autorka nie poradzi sobie z tym zadaniem, że nie zdoła ukazać autyzmu Karen i jednocześnie dobrze przedstawić całej historii, ale na szczęście spotkało mnie miłe zaskoczenie. I muszę przyznać, że właśnie narracja jest jednym z największych plusów tej książki, gdyż wydaje się być taka prawdziwa. A realności dodaje jej też kilka obrazków, aż uśmiechnęłam się na ich widok.

Największym atutem jest oczywiście sama postać Karen. Jej spostrzeżenia, mimo tego, że IQ ma na poziomie drugoklasistki, są bardzo trafne. Walczy o to, co uważa za słuszne, o swoje poglądy, konsekwentnie wprowadza swoje pomysły w życie i jest im oddana do samego końca. Myślę, że niejedna standardowa bohaterka mogłaby się od niej wiele nauczyć. A każda osoba twierdząca, że inny = gorszy, po przeczytaniu tej książki chyba zastanowi się nad tym poglądem... a nawet go zmieni.

Nie jest to książka, od której nie można się oderwać i która wciąga bezgranicznie, a jednak za każdym razem, gdy wracałam do jej czytania, miałam autentyczny uśmiech na twarzy i byłam zaciekawiona tym, jak dalej potoczą się losy Karen i jej tuńczyków.

A jak się potoczyły, tego tylko dowiecie się sięgając po książkę, którą naprawdę polecam. Jest to mądra, spokojna powieść, nie brak w niej trafnych spostrzeżeń i trzeźwego spojrzenia na rzeczywistość. Warto ją przeczytać, by zastanowić się nad pewnymi istotnymi kwestiami - nie są one podane w sposób nachalny, ale gdzieś „obok” w narracji, tak jak to może być podczas spotkania z autystyczną osobą. Osobiście nie żałuję spotkania z Karen i wszystkich zachęcam do tego samego.

„Dziewczyna, która pływała z delfinami” to książka, o której miesiąc temu było dość głośno na blogach. Mimo iż sama też przeczytałam ją już wtedy, zdecydowałam się dodać moją recenzję dopiero teraz, dlatego aby nagle o niej nie ucichło, gdyż nie jest to powieść, która zasługuje na zapomnienie... (Dooobra, a tak serio główny powód dlaczego zwlekałam z recenzją – nie miałam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po niesamowitej końcówce „Dziewczyn z Hex Hall” nie mogłam się wprost doczekać aż będę mogła sięgnąć po drugą część tej serii - „Diable Szkło”. Nie było tygodnia, żebym nie zastanawiała się, jak dalej potoczą się losy Sophie, jednej z moich ulubionych książkowych bohaterek, a jednocześnie broniłam się przed wszelkimi spoilerami, by nie zepsuć sobie czytania. A gdy książka wreszcie trafiła w moje ręce, od razu się na nią rzuciłam i pochłonęłam w jeden wieczór.

Akcja powieści toczy się kilka miesięcy po wydarzeniach z poprzedniego tomu. Rok szkolny dobiega końca, a w Hex Hall wreszcie pojawia się ojciec Sophie... jednak nie po to, by zabrać ją na Redukcję, tak jak planowała Sophie, a po to, by spędziła z nim wakacje w jego posiadłości w Anglii. Sophie ostatecznie przystaje na tę propozycję, a na wakacje wraz z nią jedzie także Jenna i... Cal, co mnie samą bardzo zaskoczyło, bo nie spodziewałam się, że jego wątek zostanie tak rozwinięty w tej części. Ale najlepsze dopiero przed Wami, gdyż jak się okazuje, Archer Cross, także przebywa w Anglii... a nękana wątpliwościami Sophie zrobi wszystko, by spotkać się z dawnym ukochanym i dowiedzieć się wreszcie całej prawdy o tym, co zaszło i kim właściwie on jest.

Muszę przyznać, że miałam pewne obawy, czy opuszczenie mrocznego i pełnego tajemnic Hex Hall okaże się dobrym posunięciem ze strony autorki. Jednak wraz z pierwszym opisem rezydencji Rady, wiedziałam, że tutaj będzie taki sam klimat... a nawet spotęgowany. W angielskiej posiadłości Rady na Sophie czekają nowi znajomi, pełno tajemnic i intryg, które są tak zaplątane, że prawie do samego końca nie wpadłam na to, kto, co, gdzie i jak.

Nowe postaci to zdecydowanie duży plus tej powieści. Są wyraziste, ciekawe i w większości przypadków nie wiadomo za bardzo, o co im chodzi. Ale także starsi, znani już nam bohaterowie wprowadzają w „Diablym szkle” dużo zamętu. Między innymi Cal odgrywa o wiele istotniejszą rolę, a sceny między nim a Sophie czytało się genialnie... Aż momentami pojawiało się w mojej głowie pytanie: Archer czy Cal, Cal czy Archer... xD A właśnie, Archer. Nie wiem, jak to możliwe, ale w moich oczach, po przeczytaniu tej części stał się jeszcze bardziej boski :) Z każdym jego pojawieniem się, moje serce przyspieszało, a prędkość czytanych scen była naprawdę imponująca (a potem wracałam do nich jeszcze 15 razy, żeby nie uronić żadnego słowa xD). No i co było fajne – poznaliśmy też przeszłość Alice. A także dowiedzieliśmy się więcej o innych bohaterach – nie każdy okazał się być tym, za kogo go brałam, więc pod koniec byłam naprawdę pod wrażeniem tego, jaką intrygę zgotowała nam Rachel Hawkins.

Autorce po raz kolejny należą się słowa uznania. Za co? Za niesamowitą główną bohaterkę, której poczucie humoru sprawia, że jest jedną z barwniejszych postaci literackich. Za emocje. Za świetny styl pisania i język. Za to, że od książki nie można się oderwać, bo każdy rozdział kończy się tak, że po prostu TRZEBA przejść do kolejnego. Za to, że w serii są świetni faceci xD Za genialną, nieprzewidywalną intrygę i za mocną końcówkę. Chociaż nie, co do końcówki mam pewne zastrzeżenie... Bo jak po czymś takim mam niby wytrzymać do premiery kolejnej części? To jest chyba niewykonalne ;P

I co najważniejsze – słowa uznania za to, że druga część utrzymała poziom pierwszej. Obie leżą na mojej półce najbliżej łóżka, tak, że za każdym razem (a zdarza się to dość często xD), mogę po nie sięgnąć i przeczytać chociaż fragment... Seria ta zdecydowanie należy do moich ulubionych, dlatego polecam serdecznie obie części, a jak już je przeczytacie, będziemy się łączyć w bólu w oczekiwaniu na kolejną :)

Po niesamowitej końcówce „Dziewczyn z Hex Hall” nie mogłam się wprost doczekać aż będę mogła sięgnąć po drugą część tej serii - „Diable Szkło”. Nie było tygodnia, żebym nie zastanawiała się, jak dalej potoczą się losy Sophie, jednej z moich ulubionych książkowych bohaterek, a jednocześnie broniłam się przed wszelkimi spoilerami, by nie zepsuć sobie czytania. A gdy książka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

13 letni Filip Engell jest wcieleniem dobroci. Można powiedzieć, że jego nazwisko, oznaczające po duńsku „anioł”, idealnie do niego pasuje, bo swoim zachowaniem pokazuje, że jest aniołem w ludzkiej postaci. Uczynny, obowiązkowy, miły, pomocny, dobry i uprzejmy to tylko nieliczne z jego zalet, które tak naprawdę można by wymieniać w nieskończoność.

Dlatego też logiczne jest to, że po nieszczęśliwym wypadku, w wyniku którego Filip przedwcześnie umiera, powinien bez problemu trafić do Nieba i zostać tam przyjęty przez Boga z szeroko otwartymi ramionami. Dzieje się jednak zupełnie inaczej, bo Filip zamiast do Nieba, czy chociażby do Czyśćca (co już i tak byłoby dziwne), trafia do... Piekła.

A los kpi z niego kolejny raz, gdyż okazuje się, że nie znalazł się tam bez powodu. Nie jest nim jednak grzech, tak jak przy większości przypadków, a specjalna misja, która go czeka. Okazuje się bowiem, że Lucyfer jest śmiertelnie chory i w tempie natychmiastowym potrzebuje godnego następcy, a jego wybór padł na ziemskiego chłopca. Szybko jednak orientuje się, że zaszła straszna pomyłka i do Piekła trafiła nieodpowiednia osoba, a Filip nie jest zdolny do popełnienia choćby jednego, nawet najprostszego grzeszku. Czas Lucyfera jednak nieubłaganie się kończy i nie ma innego wyjścia, jak po prostu nauczyć Filipa bycia złym. Ale oczywiście nie jest to takie proste, bo jak można z idealnego chłopca zrobić wcielonego diabła? Początkowo Filip oblewa wszystkie testy, jednak wraz z kolejnymi dniami spędzonymi w Piekle, nowo poznanymi znajomymi i wrogami, pod wpływem emocji, których nigdy nie czuł... Filip odkrywa także drugą, nieco mniej przyjemną, stronę swojej osobowości.

Jednak nie tylko na tym skupia się fabuła „Ucznia Diabła”, gdyż w międzyczasie wychodzi na jaw także to, że choroba Lucyfera nie wzięła się znikąd... Filip i jego nowa przyjaciółka – kusicielka Satina, próbują dowiedzieć się prawdy – tego, kto i w jaki sposób doprowadził Pana Ciemności do tak rozpaczliwego stanu, a całe dochodzenie jest przedstawione w ciekawy sposób z zaskakującą i satysfakcjonującą końcówką.

Na pochwałę zasługuje także przedstawienie Piekła i zamieszkujących je stworzeń, bo jest to naprawdę wyjątkowo dopracowany świat. Jego rodowici mieszkańcy prowadzą życie podobne do naszego – chodzą do szkół, pracują, a w wolnym czasie dokuczają sobie nawzajem na różne możliwe sposoby. Z kolei Potępieńcy, czyli ludzie, którzy trafili do Piekła za grzechy, wiodą naprawdę ciężki żywot – każdy otrzymuje taką karę, na jaką zasłużył, świetnie odzwierciedlającą jego przewinienia, a autor ukazał w powieści kilka przykładowych (naprawdę przerażających!). Istoty z Piekła rodem również zasługują na uznanie – mamy tu ich różne rodzaje takie jak Smokony, Kusiciele, Banshee, Wargi, Szeptacze... I nie są to bynajmniej stworzenia, które chciałoby się spotkać na swojej drodze, wierzcie mi na słowo... Tak samo Piekło – po przeczytaniu tej książki naprawdę wydaje się być niezbyt przyjemnym miejscem dla Potępionych, wśród których można znaleźć chociażby osoby znane z Biblii, takie jak Piłat, Dawid i Goliat, co dodaje tej powieści jeszcze więcej smaczku.

No i oczywiście muszę napisać o Panu Ciemności, czyli o samym Lucyferze. Może i nie był on w tej części w najlepszej formie ze względu na swoją chorobę, ale bardzo spodobało mi się przedstawienie tej postaci i muszę przyznać, że wzbudził moją sympatię, głównie przez swoje poczucie humoru. Lucyfaks – jego mówiący kot na posyłki jest postacią równie sympatyczną i intrygującą. Także Satina, Aziel, Fluks, Moczybroda i inni bohaterowie sprawili, że ta książka nabrała jeszcze więcej charakteru.

Póki co piszę o samych plusach, ale oczywiście znalazło się też kilka wad. Przez pierwsze rozdziały trudno mi było się wciągnąć w tę historię, nie porwała mnie jakoś szczególnie i już myślałam, że będzie to po prostu książka, którą przeczytam bez większych emocji. Na szczęście jednak, od pewnego momentu z każdą stroną zaczynało być lepiej, aż w końcu byłam zainteresowana do tego stopnia, że nie mogłam się doczekać aż dowiem się, jak to wszystko się potoczy i jak zakończy się ta piekielna przygoda Filipa. Do zakończenia też mam małe zastrzeżenie, bo choć zaskoczyło mnie i mi się spodobało, to jednak mogło trwać nieco dłużej w celu zbudowania większego napięcia.

A na sam koniec chciałabym jeszcze wspomnieć o tym, że oprócz wciągającej fabuły i interesujących bohaterów, książka niesie ze sobą także pewne przesłanie moralne. Na szczęście nie jest to tylko umoralniająca gadka, że zawsze i wszędzie należy być dobrym i grzecznym xD I co najważniejsze, nie jest ono podawane w natarczywy sposób, a można je wyczytać między wierszami i się nad nim zastanowić, ciesząc się jednocześnie lekką i zabawną fabułą.

Bo właśnie taka jest ta książka – lekka i zabawna, taka przy której można odpocząć po ciężkim dniu. Krótkie rozdziały sprawiają, że w chwili, gdy ma się nawał obowiązków, można przeczytać tylko jeden (choć w moim przypadku na jednym się jednak nie kończyło...) i już być zadowolonym z lektury. Jest to książka, która może spodobać się zarówno starszym czytelnikom (czyli takim jak ja :D), jak i młodszym, dopiero zaczynającym swoją przygodę z czytaniem i fantastyką. Ja na pewno podrzucę ją za kilka lat mojemu młodszemu bratu z nadzieją, że nie tylko mu się spodoba, ale także zrozumie ukryty w niej przekaz, bo jest to mu zdecydowanie potrzebne xD A jeśli Wy z kolei potrzebujecie miłej książki na letnie popołudnie, to Wam też polecam „Ucznia Diabła”. Ja za to czekam na drugą część - „Kostkę Śmierci” w nadziei, że i na niej się nie zawiodę.

13 letni Filip Engell jest wcieleniem dobroci. Można powiedzieć, że jego nazwisko, oznaczające po duńsku „anioł”, idealnie do niego pasuje, bo swoim zachowaniem pokazuje, że jest aniołem w ludzkiej postaci. Uczynny, obowiązkowy, miły, pomocny, dobry i uprzejmy to tylko nieliczne z jego zalet, które tak naprawdę można by wymieniać w nieskończoność.

Dlatego też logiczne jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Joanna Philbin to córka Regisa Philbina, gwiazdora amerykańskiej telewizji. Od dzieciństwa miała więc styczność ze światem ludzi sławnych i bogatych, dostrzegając zarówno jego zalety, jak i wady. Na podstawie swoich doświadczeń postanowiła napisać cykl powieściowy „Córki”, który od niedawna wydawany jest także w Polsce.

„Nie zabiegały o sławę. Urodziły się w jej blasku” - takie słowa możemy przeczytać na okładce „Córek”, a mówią one o trzech głównych bohaterkach – Lizzie, Carinie i Hudson. Lizzie jest córką sławnej modelki, ojciec Cariny jest miliarderem, a mama Hudson piosenkarką pop. Bogactwo rodziców pozwala dziewczynom na chodzenie do prywatnej szkoły, zakupy bez żadnego limitu, świetne wakacje... czyli po prostu na luksusowe życie, które wydaje się być na pierwszy rzut oka idealne. Trudno więc uwierzyć, że jednak mają one pewne problemy, a jednym z nich jest właśnie sława rodziców, która sprawia, że także one same znajdują się w nieustannym blasku fleszy, co dla dorastających, nieprzekonanych o swojej wartości dziewczyn, jest naprawdę stresujące... Na szczęście jednak dziewczyny mają siebie – są najlepszymi przyjaciółkami, a utworzony przez nie Spis Zasad Córek pozwala im nie zwariować w tym wielkim świecie. Przyznaję, że takie spojrzenie na dzieci sławnych rodziców było dla mnie czymś nowym, gdyż zawsze gdy o nich czytałam, myślałam mimo woli „oni to mają dooobrze”. A tu się okazuje, że jednak nie do końca, co w bardzo wiarygodny sposób zostało przedstawione w tej powieści.

Historia przedstawiona w tej części skupia się na Lizzie, której matką jest znana modelka – Katia Summers. Jest ona po prostu ideałem piękna, dlatego tym bardziej rzuca się w oczy fakt, że jej córka... ma dość nietypową urodę. A według zakompleksionej Lizzie „nietypowa” znaczy tyle co „brzydka”. Dlatego też dziewczyna niechętnie pozuje do zdjęć z matką, czując, że przy niej wygląda jeszcze gorzej. Ale dzielnie się trzyma, stale pamiętając o zasadach Córek... jednak pewnego dnia o nich zapomina i w obecności kamery krytykuje swoją mamę, co doprowadza do lawiny wydarzeń... A jednym z nich jest propozycja sesji zdjęciowej. Ale jak pogodzić pracę modelki ze szkołą i tym, że jej najlepszy przyjaciel z dzieciństwa, Todd, niespodziewanie wraca do Nowego Jorku? I to o wiele przystojniejszy i sympatyczniejszy niż Lizzie go zapamiętała...

Już po przeczytaniu dwóch rozdziałów książka pozytywnie mnie zaskoczyła dwoma rzeczami.

Po pierwsze tym, że w żaden sposób nie przypomina „Plotkary”, czego się spodziewałam, gdy po nią sięgałam. Szczerze mówiąc, gdybym miała porównać ją do jakiejś innej serii, to raczej do „Stowarzyszenia Wędrujących Dżinsów” ze względu na przyjaźń łączącą bohaterki i fakt, że zostały one bardzo wiarygodnie przedstawione.

Bo na szczęście nie są to puste panienki spędzające czas wolny tylko na imprezach i zakupach oraz z pogardą traktujące swoje rówieśniczki. Lizzie, Carina i Hudson to normalne dziewczyny ze zwykłymi problemami, których życie jest jednak nieco inne od naszego... ale tylko ze względu na rodziców. Są to bohaterki naprawdę sympatyczne i zabawne, z interesującymi charakterami i pasjami. Różnią się od siebie, a ich przyjaźń została świetnie ukazana.

A co jeszcze mnie zaskoczyło? To, że „Córki” całkowicie mnie wciągnęły! Książka napisana jest lekkim i przyjemnym językiem, a interesująca fabuła sprawia, że nie można się oderwać od czytania. I co bardzo ważne, można wynieść coś z tej lektury.

W „Córkach” poruszone są bowiem problemy, które spotykają każdą nastolatkę, bez względu na to, czy jej rodzice są sławni czy też nie. Akceptacja siebie i swojego wyglądu, odnalezienie własnego ja, talent, pierwsza miłość, fałszywi przyjaciele, materializm, kompleksy, jak pozostać sobą, kłótnie z rodzicami – wszystkie te kwestie są poruszone w „Córkach” i rozwiązane w taki sposób, że powieść ta nie jest kolejną płytką historią, a opowieścią z morałem, przekazanym w bardzo przyjemny i zabawny sposób.

Autorka zdecydowała się na bardzo intrygujące zakończenie, przez które nie mogę się doczekać, aż powieść „Córki łamią zasady” wpadnie w moje ręce. Mam nadzieję, że nastąpi to już wkrótce, a Wam polecam sięgnąć po „Córki” :). Nie patrzcie na to, ile lat macie i czy już dawno przestałyście czytać młodzieżówki, gdyż myślę, że jest to taka książka, która dzięki swojemu urokowi, spodoba się nie tylko nastolatkom, ale także nieco dojrzalszym kobietom. Jest to zarazem powieść lekka i przyjemna, jak i wartościowa, więc naprawdę warto ją przeczytać. Ja przynajmniej gorąco do tego zachęcam! :)

Joanna Philbin to córka Regisa Philbina, gwiazdora amerykańskiej telewizji. Od dzieciństwa miała więc styczność ze światem ludzi sławnych i bogatych, dostrzegając zarówno jego zalety, jak i wady. Na podstawie swoich doświadczeń postanowiła napisać cykl powieściowy „Córki”, który od niedawna wydawany jest także w Polsce.

„Nie zabiegały o sławę. Urodziły się w jej blasku” -...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Macie czasem tak, że już po samym zerknięciu na wydanie książki wiecie, że bardzo się Wam spodoba? Ja mam tak niezwykle rzadko, ale w przypadku „Lamentu” właśnie tak było – kiedy tylko książka znalazła się w moich rękach i spojrzałam na jej świetną, magiczną okładkę, poczułam, że lektura będzie równie dobra. Gdy przekartkowałam książkę, zauważyłam, że przed rozpoczęciem każdej księgi znajduje się śliczny obrazek, a że kartkowałam ją od tyłu, na samym końcu doszłam do jednej z pierwszych stron, na której to znajduje się obrazek przedstawiający bramę porośniętą pięknymi kwiatami, który sprawia, że od razu masz ochotę ją przekroczyć... Zaczęłam więc czytać prolog, potem rozdział pierwszy i drugi... i nawet nie zauważyłam kiedy, a historia ta całkowicie mnie pochłonęła.

Deidre ma szesnaście lat, jest dziewczyną nieśmiałą, spokojną, sama określa zaś siebie na początku książki jako „niewidzialną”. Od razu jednak muszę Was uspokoić, bo chociaż wydaje się, że tak jest, to jednak Dee nie jest typową bohaterką paranormali – wiecznie narzekającą i użalającą się nad sobą, bojaźliwą fajtłapą, która próbując ratować sytuację sprawia, że jest 15 razy gorzej. Od samego początku książki widać, że w cichej i skromnej Deidre tkwi spory potencjał, który tylko czeka na impuls, pozwalający nam zobaczyć jej drugą twarz – dziewczynę zabawną, odważną, umiejącą postawić na swoim, walczącą o swoich bliskich i o swoje przekonania. A przy okazji taką, która posiada różne paranormalne moce... :D

A wszystkie te zmiany rozpoczynają się w dniu kolejnego konkursu, w którym Deidre, jako utalentowana harfistka, bierze udział. Dziewczyna jak zawsze bardzo się stresuje i podczas dość nieprzyjemnej sytuacji – gdy wymiotuje w toalecie, zastaje ją chłopak z jej snów – Luke Dillon. I mimo że Deidre od początku czuje, że jest w nim coś niezwykłego i niebezpiecznego, to zaczyna się do niego zbliżać, zwłaszcza, że on sam od razu pokazuje, że nie jest mu obojętna. A swoją znajomość zaczynają naprawdę świetnie – spektakularnym duetem, który zachwyca całą publikę... i to także tę nie z tego świata.

W takim razie z jakiego? Z Faerii, krainy, którą zamieszkują feje, czyli wróżki, elfy i inne istoty tego pokroju, pasjonujące się muzyką i atrakcyjnymi, młodymi ludźmi, a gdy posiadają oni jeszcze jakieś inne niezwykłe talenty... to tym lepiej dla fejów. I właśnie to wszystko sprawia, że ich bezwzględna i zazdrosna Królowa zaczyna interesować się Deidre, co doprowadza naszą bohaterkę i jej bliskich do wielu tragicznych, ale też i pasjonujących wydarzeń... o których nic więcej nie powiem, żeby nie psuć Wam czytania :)

Powiem za to, że autorka w świetny sposób ukazała fejów. Część z nich była całkiem sympatyczna i pomocna, ale zdecydowana większość przerażająca i niebezpieczna. I ze wstydem przyznaję, że momentami nawet się bałam xD Ale cóż, była noc, ja byłam sama w mieszkaniu, w książce był akurat podobny fragment, a przenikanie fejów do naszego świata zostało opisane przez autorkę naprawdę sugestywnie, więc chyba jestem usprawiedliwiona xD

Dużą rolę w powieści odgrywa oczywiście wątek miłosny, który mimo tego, że jest trochę schematyczny, bardzo mi się spodobał. Czuć od niego powiew świeżości, a autorka na szczęście nie przedobrzyła przy opisie uczucia łączącego bohaterów, więc śledzi się go ze sporym zainteresowaniem...

Może między innymi ze względu na ukochanego Deidre. Luke jest bowiem facetem, jakich w paranormalach nie ma zbyt wielu, bo nie jest to ani niegrzeczny chłopiec ani cierpiący romantyk. Podobało mi się to, że mimo swojej naprawdę ciężkiej i wciąż niedającej mu spokoju przeszłości, potrafi żartować i żyć chwilą. Jest zwyczajnym facetem z poczuciem humoru i nutką (noo... może trochę więcej niż nutką xD) tajemniczości. I ma w sobie coś takiego, co przyciąga i budzi sympatię.

Spodobał mi się także najlepszy przyjaciel Deidre. James jest zabawny, pomocny i mógłby być podawany za wzór przyjaciela. Babcia, mama, ciotka i koleżanka z pracy Deidre zostały przedstawione dość dokładnie, jednak jej tata... cóż, równie dobrze mogłoby go nie być, bo nie wniósł zupełnie nic do powieści. I może na tle tych dobrze zarysowanych charakterów pozostałych postaci, brak jakiegokolwiek u niego, aż tak bardzo mnie raził?

Przebieg akcji i to, jak (prawie) wszystkie elementy, także te, na które nie zwracałam zbytniej uwagi, ułożyły się w logiczną i pasjonującą całość, zrobiło na mnie naprawdę pozytywne wrażenie. Tak jak i styl autorki, który jest lekki i przyjemny.

Jedyny zarzut, jaki mam to to, że zabrakło epilogu, który podsumowałby całą tę historię i zakończył pewne niewyjaśnione wątki... ale mam nadzieję, że w takim razie odpowiedzi na nie znajdziemy w drugiej części.

Dla wszystkich osób tęskniących za baśniowym klimatem okraszonym nutką grozy, pragnących poznać interesujących bohaterów i chcących zagłębić się w porywającej fabule i ciekawym wątku miłosnym, „Lament. Intryga Królowej Elfów” będzie książką idealną. Jest to taka historia, którą chce się czytać i o której nie chce się zapomnieć... i do której pewnie nie raz będzie się wracało :) Polecam!

Macie czasem tak, że już po samym zerknięciu na wydanie książki wiecie, że bardzo się Wam spodoba? Ja mam tak niezwykle rzadko, ale w przypadku „Lamentu” właśnie tak było – kiedy tylko książka znalazła się w moich rękach i spojrzałam na jej świetną, magiczną okładkę, poczułam, że lektura będzie równie dobra. Gdy przekartkowałam książkę, zauważyłam, że przed rozpoczęciem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Melissa de la Cruz to autorka, która czytelnikom w naszym kraju znana jest głównie dzięki „Błękitnokrwistym”, po których oczywiście ja sama, z moimi mega długimi zaległościami, jeszcze nie sięgnęłam... Miałam jednak okazję przeczytać inną jej serię - „Au Pair”, która przypadła mi do gustu, okazując się idealną rozrywką na wakacyjne dni na plaży. Dlatego też, gdy pojawiła się u nas książka „Uwaga! Nowa twarz!”, będąca pierwszą częścią kolejnej serii Melissy utrzymanej w tym samym stylu, sięgnęłam po nią oczekując podobnej lektury – odprężającej, zabawnej, niewymagającej, po prostu takiej, przy której miło mija czas. I muszę przyznać, że faktycznie tak mi minął.

Historia przedstawiona w pierwszej części „Kliki z San Francisco” nie jest raczej zbyt odkrywcza i oryginalna. Lauren była do tej pory typową szarą myszką, gnębioną przez rządzącą w szkole Klikę, w której skład wchodzą trzy dziewczyny, wszystkie o imieniu Ashley. Czują się one lepsze od innych uczennic ze względu na urodę, bogactwo rodziców, łatwy dostęp do ciuchów od najlepszych projektantów, markowe gadżety i ludzi gotowych zrobić wszystko tylko na jedno ich skinienie, a nieposiadająca takich przywilejów Lauren zawsze była ich ulubionych popychadłem. Jednak życie Lauren kompletnie się zmienia, gdy jej ojciec wpada na pomysł genialnego biznesu, dzięki któremu rodzina Page'ów z dnia na dzień staje się naprawdę bogata i może pozwolić sobie na wszystko. A wraz z pozwalającym na wiele bogactwem sporo ludzi nabiera także nieco więcej pewności siebie... I tak właśnie dzieje się z Lauren. Podczas wakacji zmienia się nie do poznania i mimo że dalej czuje pewną nieśmiałość i niepewność, postanawia spróbować zaprzyjaźnić się z pannami z Kliki... a następnie zniszczyć tę grupkę od środka, by nie mogły gnębić już nikogo więcej. Ale o tym czy ten wspaniałomyślny plan jej się udaje, dowiecie się już z samej książki, na pewno nie ode mnie ;)

W powieści występuje narracja trzecioosobowa, ale autorka postanowiła opisywać wydarzenia z perspektywy każdej z dziewczyn, tak by czytelnicy mogli lepiej poznać charakter, rodzinę, życie i spojrzenie na daną sytuację każdej z nich. Okazało się to być naprawdę przydatne, bo początkowo fakt, że trójka bohaterek ma to samo imię, nawet mimo różnych przezwisk, jest nieco kłopotliwy w ich rozróżnieniu. Jednak w momencie gdy każda z nich miała już poświęcone sobie te dwa rozdziały i poznało się ich charaktery, było już o wiele lepiej.

Bohaterki zostały przedstawione jako zepsute, rozpieszczone panienki, a Melissa od początku do końca była konsekwentna w takiej ich kreacji. Na szczęście każda Ashley ma pewne indywidualne cechy, które nieco je wyróżniają między sobą. Lauren momentami mnie irytowała, ale z drugiej strony, łatwo było zrozumieć tę jej chęć wkupienia się w łaski Kliki i powrotu po wakacjach w wielkim stylu, skoro nadarzyła się jej taka okazja... I tego, że raz czuła się pewna siebie, a raz nieco mniej – chyba każda nastolatka ma takie wahania. A słowo „nastolatka” nasuwa mi na myśl kolejną sprawę - jedyne co mi w tych dziewczynach nie pasowało przez całą książkę to to, ile miały lat - DWANAŚCIE. A ich zachowanie... cóż, raczej nie pasowało do dwunastolatek ;) Myślę, że dla odbioru powieści lepiej byłoby gdyby miały choćby po te 14 lat.

Czytając różne recenzje „Błękitnokrwistych” spotykałam się stale z zarzutem, że autorka co chwilę rzuca nazwami projektantów i firm. Jak już mówiłam, nie czytałam tamtej serii, więc nie mogę się o niej wypowiedzieć i porównać czy w „Klice z San Francisco” jest tego tyle samo. Ale myślę, że nawet jeśli, to w tej serii jest to bardziej zrozumiałe i na miejscu, bo właśnie bogactwo i materialne podejście do życia miało być tu ukazane... i też nieco wyśmiane, co bardzo mi się spodobało.

Książka pisana jest przystępnym językiem, a fabuła, która wydaje się być na pierwszy rzut oka przewidywalna, jest interesująca i momentami zaskakuje. Nie jest to więc taka prosta historia jaką wydawała się być na początku i muszę przyznać, że jestem ciekawa, jak rozwinie się w kolejnych częściach, bo autorka zakończyła tę tak, że ma duże pole manewru, zarówno w opisywaniu przyjaźni między dziewczynami, jak i w wątku miłosnym. Mam tylko nadzieję, że dobrze to wykorzysta ;)

Zdaję sobie sprawę, że serie o rozpuszczonych, bogatych nastolatkach nie są tym typem literatury, który każdy lubi czytać. Co więcej, wiele osób z góry skazuje takie książki na listę „w życiu nie przeczytam” i pewnie trudno będzie mi je przekonać do zmiany zdania i sięgnięcia właśnie po powieść „Uwaga! Nowa twarz!”. Jeśli jednak podobały Wam się takie serie jak „Plotkara”, „Elita” i „Na topie”, zaś z filmów na przykład „Wredne dziewczyny”, a styl pisania pani de la Cruz Wam nie przeszkadza, to polecam przeczytanie także pierwszej części „Kliki z San Francisco” - choćby dla rozluźnienia i spędzenia kilku godzinek z całkiem przyjemną lekturą :)

Melissa de la Cruz to autorka, która czytelnikom w naszym kraju znana jest głównie dzięki „Błękitnokrwistym”, po których oczywiście ja sama, z moimi mega długimi zaległościami, jeszcze nie sięgnęłam... Miałam jednak okazję przeczytać inną jej serię - „Au Pair”, która przypadła mi do gustu, okazując się idealną rozrywką na wakacyjne dni na plaży. Dlatego też, gdy pojawiła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Z ciemnością jej do twarzy” to pierwsza powieść dla młodzieży autorstwa Kelly Keaton, która na swoim koncie ma także serię o Charlie Madigan, skierowaną do nieco starszych czytelników. Może właśnie dzięki temu, że autorka ta pisze urban fantasy, „Z ciemnością jej do twarzy” nie jest zwyczajnym paranormalem, a powieścią, w której znaleźć można także wiele elementów fantasy i która zainteresuje miełośników obu tych gatunków.

„Z ciemnością jej do twarzy” opowiada historię 17 letniej Ari, która została porzucona przez rodziców i przez całe swoje życie pałętała się od jednej rodziny zastępczej do drugiej, aż w końcu natrafiła na tę ostatnią – Casey i Bruce'a Sandersonów, którzy traktują ją jak własne dziecko. Ari jednak wciąż czuje, że coś jest z nią nie tak i nie chodzi tylko o fakt, że ma srebrzyste, nie dające się zafarbować włosy, a jej oczy mają nienaturalny odcień zieleni. Postanawia więc odkryć prawdę, a poszukiwania zaczyna od zbierania informacji o swojej biologicznej rodzinie. Dociera w końcu do Rocquemore House – szpitala psychiatrycznego, do którego dobrowolnie oddała się jej matka i to właśnie w tym miejscu przygodę zaczyna także czytelnik. Dowiadujemy się, że matka Ari popełniła samobójstwo, a dla swojej córki zostawiła pudełko z tajemniczą zawartością. W pudełku tym Ari znajduje list, w którym matka ostrzega ją przed grożącym jej niebezpieczeństwem i każe trzymać się z dala od Nowego Orleanu. Dziewczyna jednak nie stosuje się do jej poleceń i wyrusza do Nowego Orleanu, a raczej do Nowego 2, bo tak teraz nazywane jest to miasto, nie przewidując, jak duże ryzyko się z tym wiąże...

Bardzo spodobało mi się przedstawienie Nowego 2, który wyrósł na miejscu dawnego Nowego Orleanu. Akcja powieści osadzona jest w niedalekiej przyszłości, w której miasto to zostało doszczętnie zniszczone przez huragany, a rząd Stanów Zjednoczonych uznał jego naprawę za zbyt wielkie obciążenie, dlatego zdecydował się sprzedać je dziewięciu rodzinom, które zmieniły jego nazwę na Nowy 2 i skupiły się na jego odbudowie. Nie jest to raj na ziemi - nie działają tu telefony ani internet, nie wszyscy ludzie są do końca normalni, a bieda jest zjawiskiem powszechnym, widać to zwłaszcza gdy autorka przedstawia grupkę dzieci żyjącą samotnie na swój rachunek. Autorka świetnie opisuje to miejsce, ukazuje jego odmienność i inność. Dzięki barwnym opisom zwiedzanych przez Ari miejsc, także czytelnik czuje, jakby był tam razem z nią. Poza tym opisy autorki obudziły moje wspomnienia Nowego Orleanu, który pamiętałam z dzieciństwa, gdy byłmiejscem wydarzeń z odcinków bajki „X-men: Ewolucja” czy w grze „Tony Hawk”. Miasto to zostało przedstawione jako strefa, w której dochodzi do dziwnych, niewyjaśnionych wydarzeń... i właśnie takie przygody spotkają tam także Ari.

Narratorką w powieści jest Ari, co pozwala nam odkrywać prawdę razem z nią i lepiej poznać jej charakter. A na tle innych bohaterek paranormali jest on naprawdę wyjątkowy, bo dziewczyna nie jest kolejną fajtłapą, a silną postacią z charakterkiem. Umie stawiać na swoim, jest odważna i waleczna. Jej narracja jest przyjemna, opisy barwne, a poczucie humoru pozwala na uśmiech także w tych poważniejszych i przerażających momentach. Postać ta jest także wiarygodna dzięki temu, że czasem pozwala sobie na chwile słabości, ukazuje swoją wrażliwość. Myślę, że osoby, którym przypadła do gustu Rose z „Akademii wampirów” nie będą zawiedzione po poznaniu Ari.

Inni bohaterowie to przede wszystkim grupka odmieńców, których dzięki zbiegowi okoliczności poznaje Ari i z którymi prawie że od początku zaczyna ją łączyć więź przyjaźni. Muszę przyznać, że polubiłam wszystkich mieszkańców domu przy rogu First i Coliseum Street w Dzielnicy Ogrodowej, między innymi dlatego, że ich przyjaźń i solidarność od razu rzuca się w oczy. Po tej części na uwagę zasługuje zwłaszcza intrygująca Violet, która z aligatorem Pascalem stanowi świetny duet. Dużą sympatią zapałałam od samego początku do Crank. No a Sebastian – gdy tylko się pojawił moje serce zabiło mocniej :) I mimo że jest idealny, to ta jego idealność nie irytuje, naprawdę podziwiam autorkę, że udało jej się stworzyć takiego bohatera.

Bardzo spodobało mi się to, że autorka nie ograniczyła się tylko do oklepanych już nieco wampirów, czrownic i wilkołaków. O nie, ta powieść zawiera bardziej skomplikowany świat, bo mamy tu także rodzinę półbogów, bogów i przeróżne istoty znane nam z mitologii greckiej. Ich obecność w Nowym 2 naprawdę nie dziwi, pokuszę się nawet o stwierdzenie, że jest jak najbardziej na miejscu, bo miasto to jest tak samo magiczne jak i oni.

Akcja w powieści gna naprawdę szybko. Gdy jeden motyw się kończy, od razu po nim zaczyna się następny – nie jest nam dana ani chwila wytchnienia. Historia ta często też zaskakuje. Nie trudno się w nią wciągnąć, trudno zaś się od niej oderwać. I tutaj pojawia się jedyny jak dla mnie minus tej książki – jest stanowczo za krótka! Przez to, że jest tak wciągająca, a fabuła trzymająca w napięciu i nieprzewidywalna, czyta się ją strasznie szybko i aż za szybko dociera się do końca. A zakończenie jest mocne – takie, po którym najchętniej od razu, bez ani jednej minuty zwłoki, sięgnęłoby się po kolejną część... Szkoda, że na nią przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać...

A tymczasem zachęcam do sięgnięcia po „Z ciemnością jej do twarzy” - jest to książka, która posiada wszystkie cechy do tego, by stać się bestsellerem i którą naprawdę warto przeczytać!

„Z ciemnością jej do twarzy” to pierwsza powieść dla młodzieży autorstwa Kelly Keaton, która na swoim koncie ma także serię o Charlie Madigan, skierowaną do nieco starszych czytelników. Może właśnie dzięki temu, że autorka ta pisze urban fantasy, „Z ciemnością jej do twarzy” nie jest zwyczajnym paranormalem, a powieścią, w której znaleźć można także wiele elementów fantasy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Przywoływacz Dusz” opowiada historię Martrisa Drayke'a, drugiego syna króla Bricena z Margolanu. Gdy jego starszy brat Jared i mag Arontala dokonują przewrotu i przejmują władzę w kraju, Tris i jego najlepsi przyjaciele zmuszeni są do ucieczki i opuszczenia królestwa. Tris zdaje sobie jednak sprawę z tego, że Jared nie będzie łaskawym królem, i czuje, że jego obowiązkiem jest wyzwolenie mieszkańców Margolanu i pomszczenie swojej rodziny, która zginęła z rąk jego brata. Pokonanie Jareda i przejęcie władzy nie jest łatwym zadaniem, jednak Tris nie jest tylko księciem, tak jak myślał do tej pory. Posiada on bowiem także magiczną moc, którą odziedziczył po swojej babce, i tak jak ona, jest Przywoływaczem Dusz, czyli może pośredniczyć pomiędzy żywymi a umarłymi. Jednak z tym, że jest magiem, wiąże się kolejne zadanie - musi nauczyć się panować nad swoją mocą. Jako że Tris dla własnego bezpieczeństwa nie może pozostać w Margolanie, udaje się w podróż, podczas której czyha na niego wiele niebezpieczeństw, ale także ciekawych przygód i nowych sprzymierzeńców... A na końcu tej podróży czeka go walka o przetrwanie z Jaredem.

„Przywoływacz Dusz” jest więc na pierwszy rzut oka powieścią fantasy jakich wiele, nie wyróżnia się na ich tle niczym specjalnym. Pewnie poczuliście się rozczarowani tym zdaniem i stwierdziliście, że w takim razie nie ma sensu po nią sięgać, ale według mnie... jednak warto. A dlaczego?

Po pierwsze, jest to powieść niezwykle wciągająca i naprawdę nie sposób się od niej oderwać. Pełno w niej różnego rodzaju akcji – mamy tu pojedynki, napady, walki, spotkania z duchami, interesującą podróż. Dzięki temu nie ma ani jednego momentu podczas czytania tej 571 stronnicowej książki, w którym można pomyśleć „kurcze, nudno się zrobiło”. Bo nie robi się tak ani na moment, ciągle coś się dzieje. A opisywanie akcji z różnych punktów widzenia sprawia, że historia przedstawiona w „Przywoływaczu Dusz” ma sens i łączy się w logiczną, pasjonującą całość.

Język powieści jest barwny i przyciągający uwagę, to między innymi dzięki niemu nie można oderwać się od czytania. Opisy nie są zbyt obszerne, jak to się często zdarza w literaturze fantasy, a przy tym wystarczające, by wszystko sobie dokładnie wyobrazić. Na zwrócenie uwagi zasługują zwłaszcza bardzo dynamiczne opisy walk. Dialogi występują bardzo często i nakręcają akcję, zwalniając trochę z tego obowiązku opisy. To dzięki dialogom poznajemy o wiele lepiej licznych i barwnych bohaterów, często też dostarczają one sporej dawki śmiechu, bo trzeba przyznać, że autorka pokazała w tej książce, że ma duże poczucie humoru. „Przywoływacz Dusz” pisany jest naprawdę fajnym stylem, nie ma tu silenia się na zbytnią powagę. Książka nie ocieka więc patosem, czuć raczej od niej powiew lekkości, świeżości i nowości.

Na uznanie zasługuje także świat przedstawiony. Jest on bardzo złożony, a autorka powoli odkrywa przed nami jego tajemnice. Poznajemy jego geografię, zwyczaje i tradycje w poszczególnych księstwach, wierzenia mieszkańców i związane z nimi obrządki. Dużą rolę w powieści odgrywa także magia, jest ona w jakiś sposób obecna na każdej stronie, po prostu bije z tej książki. Jedyny minus to fakt, że w książce nie została zamieszczona żadna mapka. Wielka szkoda, bo w powieściach fantasy, w których opisane są długie podróże, a świat jest złożony, jest ona naprawdę przydatna. O wiele łatwiej (przynajmniej dla mnie) jest wtedy sobie wszystko umiejscowić.

A co jeszcze sprawiło, że „Przywoływacz Dusz” aż tak bardzo mi się spodobał? Zdecydowanie bohaterowie. Mamy tu ich całą plejadę, jednych lepiej zarysowanych, drugich nieco gorzej. Liczę na to, że ci drudzy w następnej części zostaną nieco lepiej przedstawieni. Jednak już teraz widać, zwłaszcza w dialogach, że autorka postarała się, by mieli oni odrębne charaktery. Spodobało mi się też to, że bohaterowie zyskiwali moją sympatię stopniowo, wraz z rozwojem fabuły i lepszym ich poznaniem. Postacią, która zwłaszcza wyróżnia się na tle pozostałych jest bez wątpienia Vahanian, lecz także reszta przykuła moją uwagę – książę Tris, bard Carroway, kapitan gwardii Soterius, królewski gwardzista Harrtuck, księżniczka Kiara, Carina, Berry, Cam to nie są postaci, o których po przeczytaniu tej książki można tak po prostu zapomnieć. Poza tym autorka zaskoczyła mnie tym, jak dobrze potrafiła wpleść w fabułę wątek miłosny. Nie we wszystkich książkach fantasy jest on dobrze poprowadzony i autentyczny, a tutaj Gail Z. Martin stanęła na wysokości zadania. Nie był on wymuszony i sztuczny, rozwój uczuć między bohaterami został świetnie przedstawiony. I w życiu bym się nie spodziewała, że aż tak mnie poruszy :)

Samo wydanie książki także zasługuje na pochwałę – okładka pasuje do treści i przyciąga wzrok, a nietypowa czcionka umila czytanie.

Sięgając po „Przywoływacza Dusz”, nie spodziewałam się, że aż tak bardzo przypadnie mi on do gustu. Był on dokładnie taką powieścią fantasy, na jaką czekałam od dłuższego czasu. I mimo że sama fabuła może się wydawać schematyczna, warto dać tej powieści szansę, bo momentami naprawdę zaskakuje. Poza tym ma w sobie to „coś” co przyciąga i co sprawia, że po jej przeczytaniu odkłada się ją na półkę z zadowoleniem i myślą, że jeszcze kiedyś chętnie się do niej wróci. Polecam!

„Przywoływacz Dusz” opowiada historię Martrisa Drayke'a, drugiego syna króla Bricena z Margolanu. Gdy jego starszy brat Jared i mag Arontala dokonują przewrotu i przejmują władzę w kraju, Tris i jego najlepsi przyjaciele zmuszeni są do ucieczki i opuszczenia królestwa. Tris zdaje sobie jednak sprawę z tego, że Jared nie będzie łaskawym królem, i czuje, że jego obowiązkiem...

więcej Pokaż mimo to