-
Artykuły„Co dalej, palenie książek?”. Jak Rosja usuwa książki krytyczne wobec władzyKonrad Wrzesiński4
-
ArtykułyTrendy maja 2024: w TOP ponownie Mróz, ekranizacje i bestsellerowe „Chłopki”Ewa Cieślik4
-
ArtykułyKonkurs: Wygraj bilety na film „Do usług szanownej pani”LubimyCzytać10
-
ArtykułyPan Tu Nie Stał i książkowa kolekcja dla czytelników i czytelniczek [KONKURS]LubimyCzytać25
Biblioteczka
Najlepsza praca Tarantino od czasów pierwszego „Kill Bill”. Jest zabawna, przewrotna i, chociaż chwilami krwista, podana w bardzo lekki sposób. Mamy tu, podobnie jak we wszystkich pracach tego twórcy, sporo liter; główne wątki meandrują pomiędzy dygresyjnymi drugo- i trzecioplanowymi epizodami, ale Tarantino nie popełnia tu błędu ze swoich ostatnich – zwłaszcza „Django” i „Nienawistnej ósemki” – filmów: ani przez chwilę nie mamy wrażenia, że opowieść jest przegadana.
O wielkiej miłości twórcy „Pulp Fiction” mówiło się głośno od początków jego kariery. Przy trzecim filmie – „Jackie Brown” – zaczął z niego czerpać pełnymi garściami. Chętnie popisywał się wiedzą o kulturze pulp w wywiadach. Jednak wszystko to był poziom geekowski, typowa wiedza zachwycającego się czymś bezrefleksyjnie maniaka, jakich wielu, zwłaszcza w środowiskach, wielbicieli kina, muzyki i komiksów.
W „Spekulacjach o kinie” Tarantino pokazuje zupełnie inną twarz. Okazuje się eseistą i krytykiem równie sprawnym jak reżyserem. Nie ma tu fanowsko/geekowskiej czołobitności, jest za to wnikliwa analiza oraz próby osadzenia omawianych filmów zarówno w popkulturowej tradycji, jak i kontekście czasów, w których omawiane kino było tworzone. Już nie mówiąc o jeździe obowiązkowej w tego typu publikacjach, czyli analizie każdej z części składowych dzieł. I Tarantino pokazuje, że jest krytykiem filmowym bijącym o głowę dziewięćdziesiąt dziewięć procent parających się pisaniem o kinie i serialach w naszym kraju. Potrafi znaleźć niedoskonałości w swoich ulubionych filmach i docenić niektóre elementy dzieł których nie ceni, albo po prostu nie cierpi.
A ponieważ żyje w Stanach Zjednoczonych, gdzie retoryka jest jedną z najwyżej cenionych umiejętności, potrafi uatrakcyjnić swoje wywody o ruchach kamery, szerokich ujęciach czy sprytnych twistach w scenariuszu smacznymi plotkami z życia i pracy legendarnych gwiazd.
A ponieważ stosuje przy tym formułę języka mówionego, podczas lektury można poczuć się jak na spotkaniu z elokwentnym, wyluzowanym kolesiem.
Ta efektowna forma jest bardzo ważna. Same teksty idealne bowiem nie są. Zawsze świetne merytorycznie, czasem sprawiają wrażenie niedoszlifowanych formalnie: didaskalia zaburzają nurt wątku głównego, a puenty są wysilone, albo ich po prostu nie ma. Tak, jakby Tarantino było dużym dzieckiem (na takiego zresztą pozuje), które znudzone jedną zabawką odrzuca ją i zabiera się za kolejną.
„Spekulacje o kinie” są w jeszcze jednym podobne do filmów Tarantino. Wbrew temu, co podprogowo sugeruje reżyser, nie jest to kino klasy B. Od czasów „Pulp Fiction” mamy tu do czynienia z inteligentnie opakowanym maistreamem. Podobnie jest z filmami omawianymi w tej książce. Efektowne, błyskotliwe teksty Tarantino najczęściej są dużo lepsze, na pewno lepiej przystające do współczesności, niż filmy, którymi mały i nastoletni Quentin zachwycał się w młodości. Jednak kino to, obok smartfonów, najdynamiczniej rozwijająca się dyscyplina sztuki użytkowej. Dziś klasyki – nie tylko zresztą pulpowe – końca lat sześćdziesiątych i całej następnej dekady mocno tchną naftaliną, a chwilami po prostu śmieszą.
„Spekulacje o kinie” bawią, ale to smak nowoczesnej rozrywki najwyższych lotów, popkulturowej zabawy, która jest czymś więcej niż tylko zabawą. Dlatego, choć nie jest to rzecz bez wad, można spokojnie powiedzieć, że mamy do czynienia z absolutnym majstersztykiem.
Najlepsza praca Tarantino od czasów pierwszego „Kill Bill”. Jest zabawna, przewrotna i, chociaż chwilami krwista, podana w bardzo lekki sposób. Mamy tu, podobnie jak we wszystkich pracach tego twórcy, sporo liter; główne wątki meandrują pomiędzy dygresyjnymi drugo- i trzecioplanowymi epizodami, ale Tarantino nie popełnia tu błędu ze swoich ostatnich – zwłaszcza „Django” i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Zdecydowanie najlepsza część „trylogii parku rozrywki”. Najlepsza, choć trudno mówić to o dziele wybitnym, czy choćby znakomitej powieści. Zdecydowanie nie. Daleko jej o ocierającej się o doskonałość „Najgorętszej plaży w Finlandii” czy nieco słabszej, ale brawurowej, „Małej Syberii”. Jednak w porównaniu z „„Czynnikiem królika” i „Paradoksem łosia” to krok w stronę tego czym proza Attiego Tuomainena ma być – błyskotliwym połączeniem humoru i sensacji.
W „Teorii bobra” mamy pierwszą w tym cyklu zagadkę kryminalną z prawdziwego zdarzenia i bohatera, który nie tylko miota się po kolejnych akapitach, ale tę zagadkę musi rozwiązać. I to z kilku powodów. Na dodatek bohater ten przestaje być tylko semi rain manem z „Czynnika…” czy idiotą z „Paradoksu…”. W „Teorii…” Henri Koskinen staje się prawdziwą postacią literacką. Nie tylko stawia czoła problemom, ale odbywa podróż wewnętrzną – wydarzenia zmieniają go, staje się innym człowiekiem.
Atutem „Teorii bobra” jest też próba stworzenia satyry społecznej. Tuomainen pochyla się nad figurą „nowego mężczyzny”, aktywnego nie tylko w sferze pracy i zarabiania pieniędzy, ale próbującego też aktywnie uczestniczyć w procesie wychowawczym; rzeczywistego partnera, a nie tylko gorszą, ale silniejszą połowę. Chwilami Tuomainenowi ta satyra całkiem zgrabnie wychodzi, jego obserwacje są celne. Ale to tylko krótkie chwile, a obserwacje nie prowadzą do żadnych interesujących wniosków. I tu widać najlepiej w czym tkwi największy problem prozy Attiego Tuomainena.
Fiński pisarz prawie do początku dążył do stworzenia prozy cobenowskiej– dramatów, które mają uświadomić czytelnikom, że największą wartością jest związek w ramach klasy średniej. W swoich najlepszych momentach – „Człowieku, który umarł” i „Najgorętszej plaży w Finlandii” – Tuomainen schemat ten podważał, albo uciekał w ousiderską komedię ludzkich małości. W „trylogii parku rozrywki” – o ile od początku miał wszystko zaplanowane – konsekwentnie dążył do uświęcenia wspólnych zakupów, posiłków (oczywiście zdrowych) i wieczorów z serialem. Na pewno są to jakieś wartości, niektórzy sobie je chwalą, wielu/wiele – świadomie lub nie – tak sobie wyobraża szczęście, ale trudno tu mówić o absolucie. W świecie Attiego Tuomainena tym absolutem się staje. To mało twórcze. A odnalezienie rodziny czy wspólnoty, swojego miejsca w świecie, może i ma urok, ale jest jednak mało inspirujące. Na pewno nie skłania do myślenia.
I właśnie „Teoria bobra” do tego myślenia nie skłania. To po prostu rozrywka z pretensjami do podrzucania nam jakiegoś systemu wartości. Wyższej klasy i w lepszym guście niż dwie poprzednie powieści cyklu czy większość wydawanej w naszym kraju literatury popularnej, ale jednak tylko poślednia rozrywka.
Zdecydowanie najlepsza część „trylogii parku rozrywki”. Najlepsza, choć trudno mówić to o dziele wybitnym, czy choćby znakomitej powieści. Zdecydowanie nie. Daleko jej o ocierającej się o doskonałość „Najgorętszej plaży w Finlandii” czy nieco słabszej, ale brawurowej, „Małej Syberii”. Jednak w porównaniu z „„Czynnikiem królika” i „Paradoksem łosia” to krok w stronę tego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
W kontaktach z mężatkami należy zachować szczególną ostrożność. No i trzeba uważać na bankierów. Pierwszy polski kryminał – „Czerwony błazen” Aleksandra Błażejowskiego – pokazuje, że są to problemy ponadczasowe. I już blisko sto lat temu, w 1925 roku, groziły śmiercią.
Błażejowski udowadnia także, że czczona tak dzisiaj II Rzeczpospolita nie była idealna. Kabarety leciały na tandecie i „Ucha prezesa” zawsze miały u nas wzięcie, polscy gliniarze oraz prokuratorzy niezależnie od epoki lubili chodzić na skróty, a skłonność do wódki miała zgubne skutki na psyche naszych rodaków. No i że warszawiacy byli zawsze koszmarnymi snobami oraz plotkarzami, a chłopaki lubili sobie od czasu do czasu popłakać nawet w czasach bohaterskich ułańskich szarż.
Sporo zalet jak na taką ramotę. Bo „Czerwony błazen” ramotą jest straszną. I nie chodzi o fabułę – ta, aż tak głupia nie jest – ale o wykonanie. Widać, że kryminał był literaturą poślednią. Zresztą jeżeli za literaturę uznać pochodzących mniej więcej z tego samego okresu „Chłopów” Reymonta, powieść Błażejowskiego literaturą trudno w ogóle nazwać. To nieźle pomyślane fabularnie – wielu podejrzanych, sygnały, które początkowo lekceważymy i niezły twist w okolicach bohatera tytułowego – grafomańskie, egzaltowane i nadekspresyjne wypociny na poziomie kochliwej licealistki. Zdania, przez które trudno przebrnąć. Na dodatek ilość słodyczy w serwowanej przez autora ckliwości grozi cukrzycą.
„Czerwony błazen” trąci naftaliną. Zresztą słowo trąci nie jest najwłaściwsze – czytając go można się poczuć jak w pozbawionej wentylacji fabryce naftaliny. Ale warto zaryzykować i doczytać. Puenta jest tu świetna. Widać że Błażejowski był łebskim, dowcipnym, nieco cynicznym gościem. Zawodnikiem grającym w lidze wyższej niż jego proza.
Pierwsza polska powieść kryminalna przynosi jeszcze jedno odkrycie. I ono ma naprawdę poważny ciężar gatunkowy. Borewicz nie zawsze był uroczy, inteligentny i skuteczny.
W kontaktach z mężatkami należy zachować szczególną ostrożność. No i trzeba uważać na bankierów. Pierwszy polski kryminał – „Czerwony błazen” Aleksandra Błażejowskiego – pokazuje, że są to problemy ponadczasowe. I już blisko sto lat temu, w 1925 roku, groziły śmiercią.
Błażejowski udowadnia także, że czczona tak dzisiaj II Rzeczpospolita nie była idealna. Kabarety leciały...
„Wojna i pokój” literatury sensacyjnej. Choć napisana z epickim rozmachem, emocjonująca i poruszająca jednocześnie „Granica” stanowi zwieńczenie trylogii (jej poprzednie części to „Z psich pazurów” i, niewydany w Polsce, „Kartel”), można ją czytać jako samodzielne dzieło. Don Winslow umiejętnie wplata wątki z poprzednich części cyklu, bo pokazać drogę i motywacje swoich bohaterów.
Poprzednie części „narkotykowej” trylogii były klasycznymi dreszczowcami. Don Winslow opierał je na faktach, ale tkał z nich perfekcyjną prozę akcji. „Granica” jest czymś więcej. Korzystając z publicystycznych wtrętów pisarz podsumowuje pięćdziesięcioletnią wojnę Stanów Zjednoczonych z producentami i przemytnikami narkotyków). Próbuje też dociec przyczyn, dla których stała się ona dla największego mocarstwa świata drugim, zdecydowanie bardziej kosztownym Wietnamem. Spiralą rozpaczy i przemocy, która prawdopodobnie nigdy nie zostanie zakończona. No, chyba że pojawią się znów prawdziwi mężowie stanu, a nie politycy.
Tym razem Winslow mocniej przygląda się uważniej stronie meksykańskiej. I to nie tylko tej reprezentowanej przez rządzących kartelami. Przygląda się i waży racje. Dzięki temu zabiegowi możemy jeszcze lepiej zrozumieć mechanizm działania przemysłu narkotykowego, do sukcesu którego tak naprawdę prą całe narody.
„Granica” to powieść gigantyczna. Prawie 900 stron tekstu, z którego dałoby się wykroić kilka (nawet cztery) osobnych, znakomitych powieści. To z komercyjnego punktu widzenia bardzo ryzykowny zabieg. Nie każdy spragniony orzeźwiającej lektury zdecyduje się kupić książkę, od trzymania której – przy dłuższej czytaniu – bolą ręce. Na pewno nie kupi jej na podróż. Ale Winslow zaryzykował, bo jest kimś więcej niż twórcą literatury rozrywkowej, kolejowej, idealnej do czytania w hamaku. To pisarz tworzący wysoką prozę gatunkową, zniuansowaną psychologicznie, niejednoznaczną moralnie, stanowiącą wyzwanie, a nie tylko rozrywkę. Inna sprawa, że w kategoriach prozy rozrywkowej Winslow jest arcymistrzem. Stosując środki wykorzystywane w przemyśle filmowym wciąga nas w opowiadaną przez siebie historię. Tyle, że nie robi tego tylko po to, by dać nam chwilę wytchnienia od codzienności. Owszem, daje nam ją, ale po to, byśmy zastanowili nad światem, w którym żyjemy.
Nie jest „Granica” powieścią lekką, łatwą i przyjemną. To proza gorzka, pełna zwątpienia, a nawet rezygnacji. Jednak łatwo się w niej zatopić. Bo oprócz potężnej porcji znakomitej literatury daje nam argumenty pomagające wyostrzyć optykę i inaczej spojrzeć na kilka spraw, które dzieją się nie tylko na granicy amerykańsko-meksykańskiej.
„Wojna i pokój” literatury sensacyjnej. Choć napisana z epickim rozmachem, emocjonująca i poruszająca jednocześnie „Granica” stanowi zwieńczenie trylogii (jej poprzednie części to „Z psich pazurów” i, niewydany w Polsce, „Kartel”), można ją czytać jako samodzielne dzieło. Don Winslow umiejętnie wplata wątki z poprzednich części cyklu, bo pokazać drogę i motywacje swoich...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
I znów świetne otwarcie. Akcja, przemoc i nieco surrealistyczny humor. Ale dla tych, którzy czytali „Czynnik krolika” i „Małą Syberię” to nie powinno być zaskoczeniem. Od kilku powieści Antti Tuomainen startuje ze swoimi historiami z wysokiego pułapu. Hitchcock miesza się tu z Tarantino i braćmi Coen. Ale od kilku powieści widać też, że jednak nie jest twórcą tego formatu. Z każdą kolejną historią jego trzęsienie ziemi jest coraz słabsze, a potem napięcie, zamiast stopniowo wzrastać, coraz mocniej uderza o glebę.
Już „Czynnik królika” – pierwsza część trylogii Park rozrywki – pokazała, że Tuomainen ma problem z powrotem do znakomitego poziomu, jaki zaprezentował w „Najgorętszej plaży w Finlandii”. „Mała Syberia” zaś nie była jednorazową wpadką, a początkiem zjazdu. Zjazdu, który – co można wyczytać w „Czynniku…” i jego kontynuacji, „Paradoksie łosia” – staje się coraz bardziej gwałtowny.
„Paradoks…” powiela wszystkie słabości „Czynnika…”. Tyle, że ten „Czynnik…” miał jeszcze jakieś zalety. W „Paradoksie…” z tymi zaletami jest raczej słabo. No, chyba że za jedną z nich uznać mocne ograniczenie wątku romantycznego.
Tuomainen, podobnie jak jego bohater, mierzy się tu w całą górą problemów.
Pierwszym jest historia. W teorii może i intrygująca, ponieważ uderzenie nadchodzi aż z trzech stron, ale w gruncie rzeczy wątła niczym mała sarenka, a nie dorodny łoś. Z tej historii można uszyć krótkie opowiadanie, a nie 350 stron powieści.
Drugi to bohater. Henri Koskein, fantastycznie wymyślony semi Rain Man z „Czynnika królika”, traci swoje rainmanowskie cechy. Nie jest już nieco autystycznym ousiderem. Pisarz prowadzi go tak, że stał się po prostu mało rozgarniętym kierownikiem, na którego zwalają się kolejne problemy z dostawcami i personelem. Nie dziwi się szalonemu światu, tylko bezradnie przygląda ciągowi wydarzeń. Geniusz stał się idiotą. Taka konstrukcja postaci jest przede wszystkim mało seksowna, ale tutaj ma też dalej idące konsekwencje. Obowiązkowy twist dramaturgiczny staje się po prostu zupełnie niewiarygodny. Trudno uwierzyć, że taka wicepierdoła potrafi nagle wykrzesać z siebie tyle inteligencji i sprytu. Zresztą czy naprawdę tyle?
„Paradoks łosia” jest słaby fabularnie także ze względu na fatalnie zarysowane postacie złych ludzi. Zresztą zarysowane to w ich przypadku za duże słowo. Niegodziwcy przypominają tu raczej worki na stereotypy łotrów buszujących po współczesnych społeczeństwach.
Ale chyba najpoważniejszym zarzutem w stosunku do „Paradoksu łosia” jest wysilony humor. Jasne, mamy tu może trzy, cztery fantastyczne sceny komediowe, ale pozostałe pomysły na zabawne rozegranie fabuły nie bawią. Są raczej żenujące, bo widać, że autor się usilne stara, ale mu nie idzie. Trochę się boję kolejnej odsłony cyklu. Antti Tuomainen już sugeruje, o co będzie toczyć się rozgrywka. Jednak myślę, że ta gra będzie miała też wyższą stawkę.
Fiński pisarz ewidentnie spozycjonował się jako ten, który emocjonuje i bawi, dostarcza lekkiej, ekscytującej rozrywki dla nieco bardziej wyrafinowanych niż fanatycy komedii romantyczno-obyczajowych. W „Paradoksie łosia” widać, że rozpaczliwie trzyma się tej pozycji. Ale może powinien ją zweryfikować? Spadająca jakość jego kolejnych powieści pokazuje, że z „Teorią bobra” może być naprawdę słabo. Dobrze chociaż, że jest sprawnym narratorem. Jego kawałki czyta się bezboleśnie, więc z tym na pewno nie będzie problemu.
W „Paradoksie łosia” jedno jest krzepiące. Finlandię zaludnią szemrane typy podobne do tych z naszego kraju. A więc nie jest z nami aż tak źle.
I znów świetne otwarcie. Akcja, przemoc i nieco surrealistyczny humor. Ale dla tych, którzy czytali „Czynnik krolika” i „Małą Syberię” to nie powinno być zaskoczeniem. Od kilku powieści Antti Tuomainen startuje ze swoimi historiami z wysokiego pułapu. Hitchcock miesza się tu z Tarantino i braćmi Coen. Ale od kilku powieści widać też, że jednak nie jest twórcą tego formatu....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Pomiędzy „Ojcem chrzestnym”, „Chłopcami z ferajny” a „Rodziną Soprano”. Prowincjonalna mafia, szara codzienność i mozół przestępczego życia, ambicje i skomplikowane relacje wewnątrz organizacji oraz w jej stosunkach ze światem zewnętrznym, zwłaszcza konkurencją. No i banalność zła. Generalnie: wielokrotnie wałkowane, bardzo przechodzone tematy. Patrząc na to, co dzieje się we współczesnej prozie sensacyjnej, zalatujące nieco naftaliną. Jednak pod piórem Dona Winslowa ta, zbudowana na klasycznej greckiej podstawie, zmontowana ze tradycyjnych, oczywistych schematów opowieść nabiera zaskakującej świeżości. Kupiliśmy Ikeę, a zręczny majster złożył z tego designerski zestaw. I to mimo tego, że nie jest to jego najwybitniejsza praca.
„Miasto w ogniu” zdecydowanie nie należy do największych prac Winslowa. Bardzo daleko jej do znakomitych, z wydanych po polsku, powieści tego amerykańskiego giganta – „Granicy”, „Skorumpowanych” czy „Z psich pazurów”. To raczej gierka, jaką rozgrywał pisarz, by nie umrzeć z nudów w czasie pandemicznych ograniczeń. Jednak prezentowany przez niego poziom jest tak wysoki, że nawet te kilka zaprezentowanych tu zagrań to – w porównaniu z większością twórców literatury popularnej – liga mistrzów. Zresztą czytając „Miasto w ogniu” może nasunąć się pytanie, czy to jeszcze literatura popularna. Niby tak. Winslow pisze prozę gatunkową i schlebia czytelnikom, podejmując popularną, krwawą tematykę. Jednak, podobnie jak w przypadku Jamesa Ellroya, wyświechtane schematy stanowią na niego efektowną oprawę do stawiania trudnych, na pewno niewygodnych pytań o człowieka. No i jest jeszcze język. Pozornie prosty, a jednak bardzo wyrafinowany, melodią i rytmem budujący napięcie na równi z fabułą. Na równi, a może nawet mocniej.
„Miasto w ogniu” to literatura „szybka”, na kilka godzin lektury. I to nie tylko dlatego, że tym razem Winslow postanowił oszczędzić ginące lasy i zmieścił się na niespełna czterystu stronach. Tempo, jakie narzuca od pierwszych liter swojej opowieści oraz brawurowe narracyjne haczyki sprawiają, że toniemy w tej książce. Na te kilka godzin przenosimy się do Providence i otaczających ją zadupi stanu Rhode Island, by śledzić lawinę zła i przemocy zasypującą jej żyjących na bakier z prawem mieszkańców. Na dodatek pisarz do końca nie odpuszcza. Po zwyczajowych podziękowaniach serwuje nam pierwsze takty swojej kolejnej murder ballad, drugiej – z trzech planowanych – części „Miasta…”. Już po tych pierwszych nutach słychać, że będzie to, co najmniej tak samo przejmująca i krwawa orgia rozpaczy, beznadziei oraz przemocy.
Już się nie mogę jej doczekać.
Pomiędzy „Ojcem chrzestnym”, „Chłopcami z ferajny” a „Rodziną Soprano”. Prowincjonalna mafia, szara codzienność i mozół przestępczego życia, ambicje i skomplikowane relacje wewnątrz organizacji oraz w jej stosunkach ze światem zewnętrznym, zwłaszcza konkurencją. No i banalność zła. Generalnie: wielokrotnie wałkowane, bardzo przechodzone tematy. Patrząc na to, co dzieje się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Wielka Amerykańska Powieść. To chyba jednak jest obsesja wszystkich zajmujących się w Stanach pisaniem. No, bo skoro postanowił nią ukoronować swoją długą karierę jeden z mistrzów prozy sensacyjnej+. Zresztą czy sensacyjnej+? A może raczej Literatury przez bardzo duże L,
rozsadzającej formaty gatunkowe? To pytanie zawsze pojawia się podczas lektury kolejnych powieści Dona Winslowa, teraz uderza jeszcze mocniej.
Pierwsza część trylogii Danny’ego Ryana nie było wielkim zaskoczeniem. Była natomiast czystą przyjemnością. Oto jeden z tych niewielu, którzy tworzą bestsellery i jednocześnie są mistrzami słowa, postanowił jeszcze raz opowiedzieć historię mafijno/gangsterską. Bliską Tarantino (choć pozbawioną jej cynicznego poczucia humoru) oraz Scorsese z okresu „Chłopców z ferajny” i „Kasyna”. Tyle, że osadził ją w zaściankowym, jak na Amerykańskie warunki, Providence. Zaściankowym, ale leżącym na tym „starszym” i „szlachetniejszym” Wschodnim Wybrzeżu. To osadzenie akcji miało zapewne być metaforą. Stara przestępcza Ameryka jest teraz w tym miejscu. Ugrzęzła w bandyckich rytuałach, które tak naprawdę nikomu już nie pasują. Każdy z uczestników tej gry najchętniej zmieniłby profesję, ale: 1) nie potrafią nic innego; 2) rodzina i tradycja trzyma ich w morderczym uścisku. Nie chcą, ale muszą – cytując klasyka. I kwitną, aż ktoś ich odstrzeli odgrywając swoje role w przestępczym serialu. „Miasto w ogniu” jest powieścią znakomitą. Czystym amerykańskim egzystencjalizmem. Rozrywką wysoką, skłaniającą do refleksji. Jednak to tylko kolejna tego typu opowieść, podobnych w kulturze pop ostatnich lat można znaleźć kilka – na półkach księgarskich i w kinie. Druga odsłona tej historii – „Miasto marzeń” to już zupełnie coś innego.
Jeszcze przez kilka pierwszych stron trudno zrozumieć w którą stronę prowadzi swoją historię Winslow. To wciąż ta znana z „… w ogniu” opowieść o znużonych swoich fachem małomiasteczkowych rozrabiakach, zwłaszcza jednym, który nigdy nie czuł się dobrze w robocie. Oczywiście ich historia wciąż nabiera barw, ale to klasyczna „gangsterka”. Tyle, że stworzona przez faceta, który wie, że pisanie to coś więcej niż składanie liter. A potem, stopniowo, następuje zaskakujący zwrot akcji. Zaskakujący, bo Winslow wkracza na szlak, który wcześniej, w jednej ze swoich znakomitych powieści wytyczył Elmore Leonard. Nie napiszę w której, żeby nie spoilerować, ale była na tyle głośna, że została przełożona na języka kina i serwisów streamingowych. Oczywiście to wciąż Winslow, pisarz z kamienną twarzą, więc nie ma tu aż tak wyrazistego, szelmowskiego elmore’owskiego humoru, jednak chwilami można się uśmiechnąć. Uśmiechnąć i poruszyć, bo pojawia się też bardzo mocny wątek melodramatyczny. Tego jeszcze u tego pisarza nie było. Ale to on, bo choć chwilami się uśmiechamy i wzruszamy, wciąż po mistrzowsku buduje napięcie. To chyba najlepszy literacki suspens ostatnich lat. Wielkość Winslowa, bo to jednak pisarza wybitny, widać najlepiej w jego świadomości własnych słabości. Nigdy nie był wybitnym psychologiem. Jego bohaterowie to postaci archetypiczne. Typowe schematy z, dość jednak krótkiej, ławki amerykańskich herosów i łotrów. Ale to nie jest dla niego wielką przeszkodą w budowaniu dramatu. Umiejętne konstruowanie fabuły i, pozornie proste, błyskotliwe zabiegi narracyjne sprawiają, że ani przez chwilę nie mamy poczucia, że uczestniczymy w przestawiance kartonowych standów. Jego proza to zawsze emocjonujące dramaty. Jednak nigdy pisarz nie zaszedł tak daleko.
W „Mieście marzeń” Winslow tak umiejętnie plącze wątki, stawia bohaterów przez wyborem, że typowy dramat facetów z pistoletami/rewolwerami niespodziewanie staje się klasyczną grecką tragedią. Tu wszyscy mają swoje racje, bohater jest zakleszczony w pułapce wartości i każdy wybór jest zły. Tego w literaturze w miękkich okładkach jeszcze nie było. Choć nie tak efektowny jak James Ellroy, Don Winslow pokazuje, kto tu jest naprawdę „Tołstojem literatury sensacyjnej”. I choć fabularnie bardziej jego „Wojną i pokojem” jest trylogia „Z psich pazurów”/niewydany w Polsce „Kartel”/„Granica”, to pod koniec lektury „Miasta marzeń” nie ma wątpliwości, kto tu jest królem. Po koniec, a właściwie już po zakończeniu tej powieści.
Winslow pisząc trylogię o Dannym Ryanie wprowadził zaskakujący zwyczaj. Na „do widzenia” daje nam przedsmak tego, co wydarzy się w kolejnej odsłonie serii. I te kilka stron „Miasta w ruinie” pokazują, że jego „przestępca bez przekonania” jest kimś więcej niż tylko bohaterem historii. To klucz do opowieści o Ameryce i Amerykańskim Śnie. O tym czym ta Ameryka i ten Sen są dzisiaj. Tym samym czym były dwieście, sto, pięćdziesiąt lat temu? Czy coś się zmieniło? Czy ten pierwszy milion zawsze musi być ukradziony a pieniądze brudne? Na pewno Danny Ryan to wisnslowowski Wielki Gatsby. Pisarz zresztą tego nie ukrywa.
Już nie mogę się doczekać tego „Miasta w ruinie”.
Wielka Amerykańska Powieść. To chyba jednak jest obsesja wszystkich zajmujących się w Stanach pisaniem. No, bo skoro postanowił nią ukoronować swoją długą karierę jeden z mistrzów prozy sensacyjnej+. Zresztą czy sensacyjnej+? A może raczej Literatury przez bardzo duże L,
rozsadzającej formaty gatunkowe? To pytanie zawsze pojawia się podczas lektury kolejnych powieści Dona...
„Wielki Gatsby” i „Ojciec chrzestny” XXI wieku. Mistrzowskie domknięcie wybitnej trylogii; serii, który odświeżyła i wyniosła typową powieść mafijno-gangsterką do poziomu literatury wysokiej. Mistrzowskie domknięcie, choć „Miasto w ruinie” nieco ustępuje dwóm poprzednim częściom cyklu o Danny’m Ryanie. Brak mu pulsującej energii „Miasta w ogniu” i emocjonalnej huśtawki „Miasta marzeń”. Nieco ustępuje, choć większość współczesnych pisarzy, na pewno twórców sensacyjnego i obyczajowego popu, od Dona Winslowa dzielą lata świetlne.
Największym problemem „Miasta w ruinie” jest wątła fabuła. Wiadomo, że to zwieńczenie cyklu, więc trzeba pozamykać wątki. Tyle, że materiału mamy tu na krótką, góra, dwustustronicową powieść. Tymczasem Winslow chciał wycisnąć z tego klasyczny, dwa razy większy rozmiar. Pewnie dlatego, w odróżnieniu od „Miasta w ogniu” i „Miasta marzeń”, historia rozkręca się tu powoli. Zamiast trzęsienia ziemi mamy snującą się obyczajówkę z życia uciekającego przed przeszłością „grzesznika mimo woli” w „mieście grzechu”.
Akcja rozkręca się powoli, lecz ani przez chwilę nie ma mowy o nudzie. Melodia i rytm opowieści sprawiają, że płyniemy przez kolejne zdania niezauważalnie zbliżając się do wodospadu. Wtedy sprawy nabierają zapierającego dech tempa.
Ale nie tylko narracyjna maestria sprawia, że lektura „Miasta w ruinie” jest więcej niż przyjemnością. Winslow po raz kolejny udowadnia, że w stawianiu zdań prostych oznajmujących nie ma sobie równych, zaś powszechnie podziwiany, lapidarny, hemingwayowsko-telegraficzny styl Jamesa Ellroya to przy jego prozie patetyczna rozwlekłość. Pokazuje też, że pod właściwymi palcami z pozornie bezdusznego, dziennikarskiego stylu – w tym starym, dobrym znaczeniu, gdy w mediach chodziło o informacje, a nie clickbaity –mogą wyzierać wulkany emocji. I to nie tylko emocji małomównych „mężczyzn z przeszłością”, bo w „Mieście w ruinach” pojawiają się wyraziste postacie kobiece; co najmniej dwie z nich to portrety znakomite.
Ale jakość trzeciej powieści o Danny’m Ryanie to nie tylko językowo-literackie technikalia. Winslow, co udowodnił zwłaszcza w cyklu „Z psich pazurów”/„Kartel”/„Granica” jest też doskonałym reporterem dokumentującym ewolucję mrocznej strony współczesności. Tym razem za cel obrał wielkie korporacje, które ponoć miały skolonizować amerykański przemysł rozrywkowy i ostatecznie strącić z planszy zorganizowaną przestępczość. Pisarz przekonująco udowadnia, że taka rzeczywistość – bardzo chętnie pokazywana przez telewizyjne stacje telewizyjne i portale dla klasy średniej z ambicjami – jest zbyt poważnym uproszczeniem, a źródłem kontenerów banknotów są nie tylko drukarnie i kredyty bankowe. Tyle, że wielkie korporacje stać na wybitnych księgowych.
No i jest „Miasto w ruinie” – widać to najwyraźniej, gdy czytamy trylogię Danny’ego Ryana w całości – kolejną emanacją amerykańskiego egzystencjalizmu. Filozofii, a właściwie sposobu myślenia, stanowiącej przeciwieństwo folderowego „Amerykańskiego snu”. Bardzo gorzkiej refleksji na temat sensu i ceny życia.
Fascynująca, poruszająca i emocjonująca literatura. Proza, którą trudno będzie przebić. Na pewno twórcom parającym się gangsterką. W tej dyscyplinie Don Winslow nie ma dziś sobie równych.
„Wielki Gatsby” i „Ojciec chrzestny” XXI wieku. Mistrzowskie domknięcie wybitnej trylogii; serii, który odświeżyła i wyniosła typową powieść mafijno-gangsterką do poziomu literatury wysokiej. Mistrzowskie domknięcie, choć „Miasto w ruinie” nieco ustępuje dwóm poprzednim częściom cyklu o Danny’m Ryanie. Brak mu pulsującej energii „Miasta w ogniu” i emocjonalnej huśtawki...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Początek jak u Hitchcocka. I to Hitchcocka po lekturze najlepszych prac Tarantino. Ta perfekcyjna mieszanka groteski i czegoś bardzo bliskiego surrealizmowi pozwala wierzyć, że czeka nas totalna jazda bez trzymanki. Niestety, trwa to kilka stron. Ale kolejnych kilka też nie jest złych. Odjechane noir zmienia się w komediową krytykę życia w korporacji. Tu każde słowo jest precyzyjnym strzałem w najnowszą edycję politycznie poprawnej HR-owej nowomowy i fałsz, który się za nią kryje. Przez te kilkanaście stron jest naprawdę nieźle. Nawet więcej niż nieźle. Wydaje się, że Antti Tuomainen jest w życiowej formie, a jego nowa powieść bije na głowę ocierającą się mocno o wybitność „Najgorętszą plażę w Finlandii”, nie mówiąc już o nieco słabszej (ale wciąż dobrej, a chwilami bardzo dobrej) „Małej Syberii”. Tak chętnie podkreślany przez wydawcę wątekj serialowej ekranizacji ze Stevem Carellem w roli głównej nie sprawia wrażenia podkręcanego. Więcej: Carell, szczególnie w wydaniu z „Czterdziestoletniego prawiczka”, wydaje się do tego występu stworzony bardziej, niż bohater nakreślony piórem autora. Niestety, po tych znakomitych pierwszych kilkunastu stronach, coś się w „Czynniku królika” zaczyna psuć. I z każdą chwilą jest coraz słabiej.
Tuomainen miał znakomity pomysł wyjściowy. Stworzył też kilka rewelacyjnych – jednocześnie makabrycznych i bawiących do łez – scen. Bardzo filmowych. Niestety, nie do końca potrafił wypełnić resztę stron dorównującą im jakością treścią.
Najlepiej wychodzi mu życie wewnętrzne bohatera. To praktycznie semi Rain Man, tłumaczący sobie rzeczywistość za pomocą matematyki. Tyle, że ludzi ich emocji i żądz wyliczyć się nie da. To zderzenie wypada naprawdę świetnie. Problem, gdy pojawia się wątek romantyczny. O ile Tuomainen miał pomysł na scharakteryzowanie bohatera zderzającego się z brutalnością świata, o tyle nie dał rady wiarygodnie zarysować jego potyczek z czymś tak niedorzecznym jak miłość. Poszedł po najmniejszej linii oporu i zrobił z dorosłego faceta nastolatka. Nie jestem geniuszem matematycznym, jednak wydaje mi się, że nie jest to obraz prawdziwy. Ale co ja wiem o cyfrach – całe życie nie starcza mi do pierwszego.
Mimo kilku świetnych scen w tym kryminale niezbyt przekonujący jest wątek kryminalny. Jasne, Tuomainen postawił przed sobą wyjątkowo trudne zadanie. Oprócz porcji trupów postawił na przestępstwa gospodarcze, a te jednak nie są zbyt seksowne. Niestety, ten brak seksapilu nieco schładza czytelnicze emocje. Na dodatek nie potrafił stworzyć zbyt ciekawych Złych. Tak naprawdę interesujący jest tylko jeden – ten najważniejszy. Pozostali, choć pisarz starał się nadać im groteskowo/morderczy rys, nie bawią, ani nie straszą nas specjalnie.
Podobnie zresztą jak i fabuła „Czynnika królika”, która może i nie nuży (jednak Tuomainen jest niezłym narratorem), ale raczej nie podnosi też ciśnienia. Przede wszystkim, jak na blisko czterysta stron tekstu to, oprócz – w większości niezłych – monologów wewnętrznych bohatera, dzieje się niewiele. No, ale może autor chciał zostawić coś na dwie kolejne części. W końcu to ma być trylogia. Jednak i tak powinien coś podkręcić. Mordercza rozgrywka kończy się (dosłownie) na drugim planie. To, co zapewne miało być finałowym twistem, jest tylko przydługim ględzeniem, zaś zakończenie dość tandetnym melodramatem.
Być może oczekiwałem od „Czynnika królika” zbyt wiele. Jednak mam wrażenie, że po mozolnej kilkupowieściowej wspinaczce na popliterackie wyżyny, jakimi była „Najgorętsza plaża w Finlandii”, pisarska sinusoida Anttiego Tuomainena leci w dół.
Początek jak u Hitchcocka. I to Hitchcocka po lekturze najlepszych prac Tarantino. Ta perfekcyjna mieszanka groteski i czegoś bardzo bliskiego surrealizmowi pozwala wierzyć, że czeka nas totalna jazda bez trzymanki. Niestety, trwa to kilka stron. Ale kolejnych kilka też nie jest złych. Odjechane noir zmienia się w komediową krytykę życia w korporacji. Tu każde słowo jest...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Literacki ekwiwalent kina Christophera Nolana. Z jednej strony bardzo hermetyczny i – na granicy przegięcia – erudycyjny, jednak z drugiej bardzo efektowny i wciągający niczym rasowy dreszczowiec. Czyta się „Christophera Nolana. Reżysera wyobraźni” znakomicie, mimo, że niektóre akapity trzeba powtarzać dwa/trzy razy, by wyłapać wszystkie niuanse, smaczki i przede wszystkim podane tam w ilościach hurtowych informacje.
Tom Shone nie kryje, że jest wielkim fanem kina Nolana. Nawet jeżeli nie używa zbyt często przedrostka naj, to dźwięczy tu on w co trzecim słowie. Chwilami ma się wrażenie, że autor aż się zapluwa z zachwytu nad dziełami swojego bohatera. Zresztą nie tylko dziełami. Wyraźnie podziwia samego Nolana, nie tylko jako twórcę, ale po prostu jako człowieka. Widzi w nim nie tylko wielkiego mistrza kina, ale także wybitnego intelektualistę. Na szczęście – w odróżnieniu od większości polskich autorów – widzi w nim owego intelektualistę i mistrza także dlatego, że Nolan tworzy kino na wyśrubowanym, może nawet najwyższym w historii X Muzy, poziomie intelektualnym, a jednocześnie jego filmy przyciągają go kin setki milionów widzów. Więcej, argument, że wyrafinowane filmy Nolana wyświetlane są w multipleksach a nie 10-osobowych salkach kin arthousowych, nie jest podawany z pobłażaniem czy niechęcią, na zasadzie, że gawiedź tego nie rozumie. Umiejętność trafienia pod strzechy jest Shone’a jednym z ważniejszych dowodów na wielkość Nolana.
Momentami można odnieść wrażenie, że autor najchętniej rozmawiałby ze swoim bohaterem klęcząc, jednak jego podziw dla twórcy m.in. „Memento”, „Prestiżu”, „Mrocznego rycerza” czy „Incepcji” nie jest bałwochwalczy. Shone nie bije pokłonów wołając: O, Panie!”. Jest świetnie przygotowany do rozmów z reżyserem, a ich background robi wrażenie porównywalne z tym wywoływanym przez filmy Nolana. Nie tylko zadaje pytania, ale wchodzi też w w dyskusje. I chociaż to dysput jajogłowych, podany jest w lekkiej, chwilami ironicznej formie. Gdyby ktoś próbował zekranizować „Reżysera wyobraźni” to w roli Nolana mógłby obsadzić Rogera Moore’a z czasów bondowskich. Niestety, Moore już nie żyje. Zresztą książka Shone’a pewnie nie będzie zekranizowana. Nolan jest zbyt inteligentny, żeby pozwolił sfilmować swoją biografię. Zresztą nie tylko inteligentny. Jest wyrafinowany i, jak sądzę, wyrachowany.
Z jednej strony trudno nie nazywać „Reżysera wyobraźni” biografią. Shone podaje fakty z życia bohatera, wyciąga z niego informacje na temat dzieciństwa, rodziny, czasów szkolnych i studiów. Oczywiście najwięcej miejsca poświęcone jest rozkmince inspiracji i dzieł Nolana. Mam jednak nieodparte wrażenie, że – gadający jak nigdy dotąd – reżyser, w gruncie rzeczy mówi niewiele, zwłaszcza o sobie. Ceni w kinie tajemnice oraz niejednoznaczności, lubi stawiać filozoficzne – zwłaszcza egzystencjalne – pytania i taki też chce się nam pokazać. Nie ma tu typowych biograficznych ciekawostek typu, w 1974 roku złapał podagrę, a 1985 przewrócił podczas przejażdżki rowerowej. Czasem tylko wspomina, pośrednio, o miłości do dzieci i, trochę wyraźniej, poczuciu upływu czasu. A już za szczyt otwarcia się można uznać uwagi, że denerwował się w czasie montażu, albo że piszącemu muzykę do jego filmów Hansowi Zimmerowi coś tam nie wyszło.
W gruncie rzeczy Nolan jest enigmatyczny bardziej niż jego filmy. Je można jeszcze jakoś interpretować, są w nich jakieś haczyki, na których można się zaczepić. Natomiast jego skorupa jest tak twarda, że tych haczyków nie da się wbić. Ten facet to granitowa skała, nie dopuszczająca nikogo z zewnątrz do jaskiń swojej podświadomości. Co prawda między słowami można wyczytać, że jest bardzo nieufny wobec kierunku, w jakim zmierza cywilizacja z jej coraz bardziej natrętnym podglądactwem oraz wszechobecną kontrolą. Ale do tego wyczytania nie trzeba być Holmesem i sięgać po książkę Shone’a. Ogólnie dostępna jest przecież informacja, że Nolan nie ma komórki i skrzynki mailowej, nie mówiąc już o kontach w social mediach. Inna sprawa, że jeżeli chodzi o internet, to reżyser jest dobrze zorientowany. Niby nie lubi z niego korzystać, ale doskonale wie o dyskusjach, jakie wywołują w sieci jego filmy.
Książka Toma Shone’a takiej dyskusji – przynajmniej w Polsce – nie wywołuje. Szkoda, bo to jedna z najlepszych biografii twórców, jakie ukazały się w ostatnich latach. Chciałbym myśleć, że ludzie nie mają czasu jej czytać, ponieważ oglądają filmy Nolana. Boję się, że raczej masówkę ze streamingu.
Nie wiedzą, ile tracą.
„Christopher Nolan. Reżyser wyobraźni” miał swoją anglosaską premierę w 2020 roku. Ostatnim omawianym filmem jest tu „Tenet”. Nie wiem, czy Shone wiedział, że Nolan będzie kręcił „Oppenheimera”. Wątpię. Reżyser ma obsesję na punkcie tajemnicy. Nawet rozpoczynając pracę na planie nie podaje właściwego tytułu filmu. A jednak w książce pojawia się wątek Roberta Oppenheimera. Wychodząc od prezentu, jaki Nolanowi sprawił Robert Pattinson po zakończeniu zdjęć do „Tenet”, Shone snuje pararele pomiędzy Nolanem a twórcą bomby atomowej. To, że instynktownie był tak blisko, jest kolejnym dowodem na wielkość autora. Kolejnym, bo tu dowodami są po prostu kolejne zwroty i zdania, choćby moja ulubiona „fuga ludzkiego umysłu”.
W tej książce spotykają się wytrawne dziennikarstwo, szeroko pojęta krytyka kulturalna, kulturoznawstwo i literatura. Dziś to rzadkość. Dlatego, nawet jeżeli nie przepada się za Nolanem, warto jego biografię przeczytać. Inna sprawa, że po jej lekturze trudno tym fanem nie zostać.
Literacki ekwiwalent kina Christophera Nolana. Z jednej strony bardzo hermetyczny i – na granicy przegięcia – erudycyjny, jednak z drugiej bardzo efektowny i wciągający niczym rasowy dreszczowiec. Czyta się „Christophera Nolana. Reżysera wyobraźni” znakomicie, mimo, że niektóre akapity trzeba powtarzać dwa/trzy razy, by wyłapać wszystkie niuanse, smaczki i przede wszystkim...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Ćwirlej złapał drugi oddech. Mimo, że zaczyna tłuc w klawisze swojego laptopa w tempie zbliżonym do Remigiusza Mroza, to utrzymuje naprawdę niezły poziom. Na pewno dużo wyższy od rzeczonego Mroza. Jasne, „Rajski zakątek” może i nie jest jego najwybitniejszą powieścią, ustępuje nawet poprzedniej odsłonie o Marcinie Engelu i babci Matyldzie – „Tęczowej dolinie”, ale w niczym nie odstaje – a momentami nawet je przewyższa – od ostatnich odsłon serii wielkopolskich.
Oczywiście, zabierając się do „… zakątka” warto mieć świadomość, że to kolejna część „ćwirleja light”, a więc prozy nie tyle lekkiej, co bardzo lekkiej, wręcz frywolnie podkasanej, której najbliżej do literatury spod znaku Joanny Chmielewskiej. Jasne, jest tu intryga kryminalna, ale bardzo umowna i stanowiąca tylko pretekst do radosnej „łapaniny” złoczyńców. Ta radosność jest zresztą tym razem na granicy dobrego smaku, gdyż jedno ze śledczych ma tu, parokrotnie ogrywane, problemy z pamięcią.
Na dodatek po raz pierwszy Ćwirlej nie potrafił stworzyć charakterystycznej dla siebie figury może niezbyt rozgarniętego, ale mającego szczęście, sybaryty w mundurze. Nie to, że próbował. Mamy tu taką postać, jednak dość szybko okazuje się ona śledczym ze świetnym policyjnym instynktem.
„Rajski zakątek” cierpi też na cztery poważne ćwirlejowskie schorzenia. Trzy są charakterystyczne dla serii o babci Matyldzie i Marcinie Engelu. Pierwsze to – praktycznie wykluczająca prawdopodobieństwo historii – zbyt duża przypadkowość wydarzeń sprawiającycych, że przestępstwo zostaje odkryte i wykryte. Drugim jest słabość postaci. W zasadzie trudno uwierzyć, że ktoś taki wpadnie na dość skomplikowane rozwiązanie tego równania. Inna sprawa, że owo rozwiązanie jest tu w ogóle dość wysilone. Natomiast słabość postaci widać w „… zakątku” zwłaszcza w konstrukcji Marcina Engela. Ma być znakomitym, no OK – dobrym, dziennikarzem śledczym, lecz z tego, co pisze o nim Ćwirlej, wynika, że bliżej mu do potykającej się o swoje sznurówki wicepierdoły. Trzecie schorzenie to antyklerykalizm autora. Jestem w stanie zrozumieć jego sceptycyzm wobec zorganizowanej religii oraz niesmak związany z zachowaniami osób duchownych, ale opieranie na tym całej literackiej serii to jednak przesada. A przecież na lubimyczytać.pl ten cykl można z powodzeniem nazwać nie Marcin Engel (zwłaszcza, że jest on coraz bardziej tylko jedną z postaci), a antyklerykalny. Tu wszystko co złe, wiąże się z kościołem, a to jednak przegięcie. I piszę to jako osoba bliska światopoglądowo autorowi.
Czwartym schorzeniem, może najbardziej widocznym, jest –charakterystyczna dla ostatnich dokonań pisarza – wątłość intrygi i fastrygowanie jej rozgadaniem postaci. Zresztą tu nawet nie jest to rozgadanie, a po prostu ględzenie. Paplają i paplają, sypią się taczki liter, a nic z tego nie wynika. Coraz bardziej problematyczne staje się też poczucie humoru pisarza. Zamiast żartów, mamy tu po prostu strasburgerowskie suchary.
Jest więc tak naprawdę „Rajski zakątek” sumą wad. Analizując na chłodno tę powieść doskonale widać, że nie jest to proza nawet średnich lotów. A jednak, dzięki coraz lepszemu warsztatowi autora, czyta się ją nie tyle z przyjemnością, co po prostu trudno się od niej oderwać. Słaba komedia, a bawi. I już nie można się doczekać kolejnej odsłony cyklu.
Ćwirlej złapał drugi oddech. Mimo, że zaczyna tłuc w klawisze swojego laptopa w tempie zbliżonym do Remigiusza Mroza, to utrzymuje naprawdę niezły poziom. Na pewno dużo wyższy od rzeczonego Mroza. Jasne, „Rajski zakątek” może i nie jest jego najwybitniejszą powieścią, ustępuje nawet poprzedniej odsłonie o Marcinie Engelu i babci Matyldzie – „Tęczowej dolinie”, ale w niczym...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Gigantyczne zaskoczenie. Kontynuacja „Niebiańskiego osiedla”, zdecydowanie najsłabszej powieści Ryszarda Ćwirleja, okazuje się najlepszą powieścią, jaką ten wielkopolski pisarz wydał w ostatnim czasie. I w ogóle jedną z najlepszych w jego obfitym dorobku.
„Niebiańskie osiedle” było początkiem kolejnego cyklu powieściowego Ćwirleja. Nowi bohaterowie i nowe lokalizacje miały chyba otworzyć pisarza na świeży target – młody, wielkomiejski, lewicowy, a na pewno podchodzący sceptycznie, jeżeli nie do polskiego kościoła, to do ludzi kryjących się za krzyżami i biblijnymi cytatami. Pod młodych skrojony był główny bohater – przebojowy trzydziestoletni warszawski telewizyjny reporter śledczy i otaczający go drugoplanowcy – współpracownicy oraz policjantki i policjanci bez żadnych PRL-owskich konotacji. Starszym czytelnikom Ćwirlej sprezentował babcię Matyldę – byłą wysoką oficerkę MO, pomagającą młodym bohaterom doprowadzić do schwytania złych ludzi.
Niestety, okazało się, że pisarz nie jest jeszcze gotów wyskoczyć ze swoich wielkopolskich, PRL-owskich lub międzywojennych, butów. „Niebiańskie osiedle” raziło wydumaną historią oraz infantylizmem, a nowi bohaterowie byli po prostu nudni. Ciekawa i zabawna była tylko Matylda. Stanowiło to kolejny dowód na to, że mentalnie Ćwirlej siedzi jeszcze w swoim świecie prozy neomilicyjnej i nie jest w stanie wydobyć się z tej bańki.
Powieść chyba nie okazała się też oczekiwanym sukcesem komercyjnym. Na pewno nie mówiło się o niej tyle, ile o kolejnych odsłonach cykli wielkopolskich pisarza. Wydawało się, że Ćwirlej złożył nową serię do grobu.
Tymczasem dwa lata po premierze „Niebiańskiego osiedla” ukazuje się jego kontynuacja. I po słabiutkim początku z każdą kolejną stroną nabiera tempa, jakiego u Ćwirleja jeszcze nie było oraz jakości porównywalnej z jego najlepszymi dokonaniami. Co ciekawe, robi to przy zachowaniu podstawowej wady pierwszej powieści cyklu – nieciekawych bohaterach: reporterze Marcinie Engelu i jego ekipie oraz policjantach. Jeszcze ciekawsze jest to, że babcia Matylda została przesunięta na plan dalszy. Ale tym razem Ćwirlej miał świetny POMYSŁ, a na dodatek jest coraz lepszym rzemieślnikiem pióra. Przeprowadził też bardzo ciekawy eksperyment myślowy. Może i kontrowersyjny, ale – jak można przeczytać w „Tęczowym osiedlu” – uzasadniony: współczesna polska prowincja niewiele się zmieniła od czasów PRL-u. Tyle, że teraz w niedziele można kupić alkohol w sklepach sieci „Żabka”.
Ów eksperyment i przeniesienie akcji na prowincję dał Ćwirlejowi okazję do stworzenia kolejnej galerii naszych buraczanych typów. A ponieważ jest w tej dziedzinie niezrównany, robi to po mistrzowsku. Na dodatek pojawia się tu postać, która może konkurować z legendarnym Teofilem Olkiewiczem z cyklu milicyjno-policyjnego. Ciekawe, czy uda się ją przenieść do kolejnej powieści. Będzie trudno, ale Ćwirlej to jednak mistrz w swoim rzemiośle.
To mistrzostwo widać na każdej kolejnej stronie „Tęczowej doliny”. Pisarz już nie musi się zawieszać na malowniczych opisach minionej rzeczywistości oraz interakcjach pomiędzy przaśnymi bohaterami. Teraz opiera narrację na fabule. To już w zasadzie machina narracyjna konsekwentnie i płynnie pędząca do przodu; bolid, którego nie spowalniają nawet duże, rozbudowane, precyzyjnie skonstruowane i doskonale rozegrane dramaturgicznie sceny kulminacyjne. Tu mamy takie dwie – noc przy bunkrze oraz finał. To prawdziwe mistrzostwo. We współczesnym polskim popie – nie tylko zresztą popie: w ogóle, literaturze – niewiele jest takich pereł. To anglosaska, wysokooktanowa rozrywka; rzeczy, które powinno się omawiać na kursach scenopisarstwa i kreatywnego pisania.
Ćwirlejowski rollecaster rozpędza się z każdą kolejną literą. Na dodatek nie tylko bawi, ale też z każdym kolejnym akapitem coraz bardziej ciekawi. Wciąga, bo tym razem pisarz naprawdę wymyślił ZAGADKĘ. Prawie do końca nie wiemy, co wiąże plany, na których rozgrywa się akcja. I choć trudno tu mówić o jakimś wielkim bum czy intelektualnym wyrafinowaniu w finale, rozrywkę mamy przednią.
Po chwilowym zawahaniu formy Ćwirlej znów znalazł się w czołówce ekstraklasy. Inni twórcy naszego sensacyjnego popu zostali daleko w tyle.
Gigantyczne zaskoczenie. Kontynuacja „Niebiańskiego osiedla”, zdecydowanie najsłabszej powieści Ryszarda Ćwirleja, okazuje się najlepszą powieścią, jaką ten wielkopolski pisarz wydał w ostatnim czasie. I w ogóle jedną z najlepszych w jego obfitym dorobku.
„Niebiańskie osiedle” było początkiem kolejnego cyklu powieściowego Ćwirleja. Nowi bohaterowie i nowe lokalizacje miały...
Ćwirlej pisał już lepsze kryminały. w jego bogatym dorobku można znaleźć zabawniejsze powieści, a jednak „Pocałunek Judasza” to jedna z najlepszych rzeczy, które napisał.
Druga odsłona cyklu o latach dziewięćdziesiątych to Ćwirlej w pełnej krasie. Sensacyjna, ale mocno okraszona humorem fabuła i znany z powieści milicyjnych oraz cyklu o Anecie Nowak gwiazdozbiór plus kilka nowych postaci. Wiodącą miała być zapewne znana już z „Granicy możliwości” prokurator Brygida Bocian – według zapowiedzi klucz do tej serii. Niestety, znów wypada najsłabiej i to mimo że pisarz najwyraźniej się w niej podkochuje. Żadna z jego bohaterek nie była opisywana z takim pietyzmem. Ale co z tego. Ćwirlej nie ma pomysłu na jej aktywności. W „Pocałunku…” jest jej zdecydowanie więcej, niż „Granicy… ”, jednak jej udział we właściwej fabule – porównywalny, a może nawet mniejszy. BB staje się tylko efektownym halabardnikiem w spektaklu rozgrywanym przez panów, kwiatkiem do kożucha. Pięknym, ale tylko kwiatkiem.
Oczywiście deficyt pani Bocian jest pokłosiem metody twórczej pisarza. Ćwierlej chce dać każdemu ze swoich bohaterów jakąś efektowną partię solową. A ponieważ tych solistów jest tu sporo, brak miejsca na właściwą ekspozycję kolejnego wirtuoza w orkiestrze. Inna sprawa, że być może to największa (i wciąż się powiększająca ) wada rozrastającego się w niewiarygodnym tempie dorobku pisarza. Coraz więcej bohaterów sprawia, że coraz mniej w nich liter dla postaci wiodącej, stanowiącej spoiwo narracyjne. Próbowałem sobie zadać pytanie kto w „Pocałunku…” jest rozprowadzającym: Olkiewicz? Blaszkowski? Brodziak? Jest ich za mało w tekście. Pojawiają się i, zwłaszcza Brodziak, znikają, żeby gdzieś tam wyskoczyć. A Gruby Rychu, który jest postacią wiążącą fabułę? Ma tylko dwie sceny.
A więc zaczynamy mieć do czynienia z kakofonią protagonistów. A ta nie jest dobra dla tekstu – tak, jak kakofonia dźwięków dla muzyki.
„Pacałunek Judasza” to Ćwirlej w pełnej krasie, ale są tu elementy nowe, walnie przyczyniające się do tego, że tę powieść czyta się wyjątkowo dobrze i, choć trudno ją nazwać dreszczowcem, trzyma w napięciu.
Pierwszym z tych elementów jest qui pro quo. Jasne, w powieściach Ćwirleja mieliśmy z nim już do czynienia, ale jego komedia, może nie pomyłek, a niedopowiedzeń, niedomówień, nie miała aż takiego wpływu na fabułę. Tu w zasadzie cała fabuła opiera się właśnie na tym. Dochodzi do tego coś, czego do tej pory w prozie tego pisarza nie było – brak zaufania po stronie ścigających. To stanowi siłę napędową tej opowieści, sprawia, że prościutka w gruncie rzeczy historia staje się emocjonująca.
No i mamy tu coraz lepszą konstrukcję dużych, kluczowych scen. Niektóre z nich – tak, jak ta w mieszkaniu-magazynie ze sprzętem, to mistrzowskie połączenie sensacji i doskonale budowanego napięcia z typową Polska przaśnością, w której opisywaniu Ćwirlej jest mistrzem.
Kolejny majstersztyk to sekwencja hotelowa – prawie scorsesowskie długie ujęcie, z pojawiającymi się w rogach ekranu smaczkami. Tyle, że Ćwierlej już raz podobną scenę zrobił – bodajże w „Morderczej rozgrywce”. Ta jest co prawda nieco bardziej rozbudowana, ale może by warto zmienić miejscówkę scen kulminacyjnych.
No i mały plusik za połączenie dwóch ćwierlejowskich wszechświatów. Pisarzowi wystarczył akapit, by połączyć cykle poznańskie z serią o Marcinie Engelu. Ciekawe, czy będzie to miało swoje konsekwencje.
„Pocałunek Judasza” to powieść mocno niedoskonała. Jednak na tyle dobra, że trudno oderwać się lektury. No i już nie można doczekać kontynuacji.
Ćwirlej pisał już lepsze kryminały. w jego bogatym dorobku można znaleźć zabawniejsze powieści, a jednak „Pocałunek Judasza” to jedna z najlepszych rzeczy, które napisał.
Druga odsłona cyklu o latach dziewięćdziesiątych to Ćwirlej w pełnej krasie. Sensacyjna, ale mocno okraszona humorem fabuła i znany z powieści milicyjnych oraz cyklu o Anecie Nowak gwiazdozbiór plus kilka...
Zdecydowanie najlepsza powieść Hornby’ego. Jedyna, która przetrwała próbę czasu.
Dziś już chyba tylko najtwardsi załoganci z kręgów wielkomiejskiej złotej młodzieży pamiętają, jaki znaczenie 25-30 lat temu miała proza Nicka Horby’ego. Wraz z twórczynią postaci Bridget Jones – Helen Fielding – stworzył on taran, który znokautował ówczesne pokolenie +/- trzydziestolatków. Ich wpływ na ówczesną obyczajowość można porównać do fali nowej brytyjskiej muzyki popularnej lat dziewięćdziesiątych – zarówno tej tanecznej, z okolic Fatboy Slima, Prodigy i The Chemical Brothers, jak i rockowej – od Primal Scream do Blur i Oasis.
Proza Hornby’ego, choć bardzo brytyjska, trafiła do czytelników na całym świecie. Nawet do, niespecjalnie zaczytanych, kolesi z naszego kraju. W pewnym momencie ówczesny polski wydawca pisarza zorganizował Konkurs Literacki im. Nicka Hornby’ego na najlepszą „chłopacką” powieść obyczajową. Niestety, rezultaty okazały się takie, jak zwykle nad Wartą i Wisłą. Ktoś wygrał, wyszły dwie książki laureata i jedna zdobywcy innej nagrody, ale przeszły zupełnie bez echa. Dziś nie pamiętają o nich chyba nawet sami laureaci.
Ale o sile prozy Hornby’ego chyba najlepiej świadczy fakt, że z dziewięciu powieści, które wydał, aż siedem zostało zekranizowanych – w tym dwie dwukrotnie. I nie były to filmy, o których zapomina się po weekendzie otwarcia. „Był sobie chłopiec” z Hugh Grantem stał się regularnie powtarzanym w telewizji i oglądanym w streamingu romantycznym klasykiem, zaś „Hi Fidelity” z Johnem Cusackiem, znane także jako „Wierność w stereo” to dziś obiekt kultu, oglądany wciąż – przy joincie i bro – przez kolekcjonerów płyt i osoby związane z branżą muzyczną.
Filmy są wciąż oglądane, ale z powieściami rzecz ma się o wiele gorzej. Nic dziwnego, kawałki Fielding i Hornby’ego, rejestrujące precyzyjnie ówczesne tańce godowe niedojrzałych trzydziestolatków, mocno się posunęły. Dziś są ciężko przyswajalne nawet przez najbardziej sentymentalne osobniki z tego pokolenia. Okazuje się, że gdy ciężko dostrzec w ich bohaterach siebie i/lub swoich znajomych podczas ostatniego weekendu, prozę tę w ogóle trudno nazwać literaturą. To raczej notatniki z tamtych czasów wypełnione pretensjonalnymi obserwacjami i niezbyt zabawnymi żartami. Wyjątkiem jest „Juliet, naga”.
Jakość tej powieści na pewno wynika z tego, że powstała relatywnie późno – w 2009 roku. Po wypichceniu sześciu poprzednich historii Hornby mógł w końcu nauczyć się pisać. A może po prostu dojrzał i pracując nad nią nie patrzył już z takim, podszytym ironicznym poczuciem humoru, zachwytem na swoje pokolenie. Możliwe też, że po prostu zobaczył, co po latach stało się z tymi cool dziewczynami i kolesiami, jak żałośni się stali meldując się w końcu w wieku średnim.
Bo oczywiście można potraktować „Juliet, nagą” jako swobodną kontynuację „Hi Fidelity”/„Wierności w stereo”. To rzeczywiście kolejna hornby’owska opowieść o muzyce i jej wpływie na nasze życie. Wpływie negatywnym. Hornby – sam zagorzały fan muzyki – chyba jako pierwszy przytomnie zwrócił uwagę, że dla pewnej grupy ludzi z jego pokolenia (oczywiście było też tak wcześniej, ale nikt się tym nie zajął) jest ona drogą do chronicznej ucieczki od rzeczywistości. Stanowi wrota czasu do krainy wiecznego nastolatcwa i młodości, nieustannego lewitowania w stanie ducha, jaki miało się w wieku 16-25 lat. Korzystają z nich zarówno wykonawcy, jak i odbiorcy. Problem w tym, że cierpią na tym ich najbliżsi. I o tym jest właśnie „Juliet, naga”. O chorobie zwanej niedojrzałością i jej konsekwencjach.
Hornby po mistrzowsku buduje szalony trójkąt – zgorzkniały semi gwiazdor rocka, próbujący uciec od swojej przeszłości, jego patologiczny fan oraz jego partnerka. Korzystając z tych trzech figur pisarz snuje wielowątkową opowieść o niespełnionych marzeniach, przegranym życiu, zniszczonym talencie i, przede wszystkim, samotności w związku oraz wszystkich innych pułapkach, jakie zastawia życie na przebywających zbyt długo w krainie Piotrusia Pana i Wendy.
Brzmi to bardzo ponuro i gorzko, ale „Juliet, naga” nie jest bergmanowskim dramatem egzystencjalnym. Hornby po mistrzowsku rozgrywa tragikomedię życia, chwilami śmiało podchodząc do ściany zwanej groteską. I choć jego bohaterów można śmiało nazwać smutasami czy przegrywami, pokazuje, że nie wszystko stracone. A lekarstwem wcale nie jest wyrzucenie płyt przez okno. Po prostu wystarczy się odważyć, wyjść z kokonu małej stabilizacji. O coś takiego jak szczęście warto zawalczyć.
Oczywiście „Juliet, naga” została zekranizowana. W 2018 roku na ekrany kin wszedł film „Też go kocham”. W rolach głównych wystąpili solidni drugoligowcy – Rose Byrne, Ethan Hawke i Chris O’Dowd. To zgrabna komedia romantyczna dość wiernie relacjonująca historię napisaną przez Hornby’ego, Ale tylko komedia romantyczna. Książka jest o wiele bardziej zniuansowana i wieloznaczna. Bawi, ale też skłania do zastanowienia się, czy nie jesteśmy jednymi z tych, których opisał w niej Nick Hornby.
Zdecydowanie najlepsza powieść Hornby’ego. Jedyna, która przetrwała próbę czasu.
Dziś już chyba tylko najtwardsi załoganci z kręgów wielkomiejskiej złotej młodzieży pamiętają, jaki znaczenie 25-30 lat temu miała proza Nicka Horby’ego. Wraz z twórczynią postaci Bridget Jones – Helen Fielding – stworzył on taran, który znokautował ówczesne pokolenie +/- trzydziestolatków....
Skrzyżowanie „Chłopców z ferajny” z „Thelmą i Louise”. Tak jest przynajmniej ta książka reklamowana. Jednak ci „Chłopcy…” są nie do końca trafieni. Jeżeli chodzi o „mafiosość” bliżej powieści Williama Boyle’a do „Rodziny Soprano”. Mamy tu ten sam tragikomiczny klimat rozpadającego się świata przestępczego porządku i związanych z nim wartości oraz podobne do bohaterów serialu Davida Chase’a groteskowe postacie męskie – żałosne ale wciąż niebezpieczne. Jednak przede wszystkim w „Sopranos” – to istotne novum w chłopackiej z zasady historii mafijno/gangsterskiej – są świetnie zarysowane i prowadzone bohaterki. Camela (Edie Falco), dr Melfi (Lorraine Bracco), Adriana (Drea de Matteo) i Janice (Aida Torturro), choć grają na drugim planie, często – zwłaszcza Camela – odgrywają wiodącą rolę w dramacie.
Bohaterki powieści „Przyjaciel to najlepszy prezent dla samego siebie” – Wolfstein, Rena, Lucia i Mo – aż tak perfekcyjnie skonstruowane nie są. Boyle raczej umieszcza na swojej szachownicy lekko umajone schematy. Tyle, że te schematy z zasady mają tu grać rolę pierwszoplanową, a owo umajenie dodaje im pikanterii i vis comica. Jednak i tak największy efekt komiczny dają tej powieści faceci oraz ich zderzenie z bohaterkami.
Boyle nie musi konstruować swoich „pań” aż tak perfekcyjnie i wielopłaszczyznowo jak Chase, także dlatego, że opowiada zupełnie inny typ historii. Nie ma tu wieloznacznego, niemal szekspirowskiego dramatu. „Przyjaciel to najlepszy prezent dla samego siebie” jest gangsterską przygodówką z „niższych” sfer. Najbliżej powieści Boyle’a jest do tego, co pisał Elmore Leonard, a co świat poznał najlepiej dzięki zapomnianej już nieco komediowo-sensacyjnej filmowej trylogii z lat dziewięćdziesiątych – „Dorwać Małego” Barry’ego Sonnenfelda, „Jackie Brown” Quentina Tarantino i „Co z oczu, to z serca” Stevena Soderbergha.
„Przyjaciel to najlepszy prezent dla samego siebie” jest pulpową opowieścią z życia marginesu; zabawną i krwawą historyjką o cwaniaczkach, których życie nagle ulega gwałtownej zmianie. Wszystko za sprawą walizki pieniędzy.
W powieści Boyle’a w zasadzie nie ma nic oryginalnego. Ale w przypadku tego gatunku – taniej rozrywki w miękkich okładkach lub, jak kto woli – prozy podróżnej lub kolejowej, nie o to chodzi. Ta historia ma nas na chwilę oderwać od rzeczywistości, dać chwilę wytchnienia, podekscytować i/lub rozbawić. A to William Boyle potrafi rozbić znakomicie. Pewnie zresztą dlatego jest wykładowcą kreatywnego pisania.
Jego powieść to po prostu kawał świetnie wymyślonej historyjki. Historyjki bardzo dynamicznej – „Przyjaciel to najlepszy prezent dla samego siebie” napisany jest tak, że czytelnik nie ma czasu na odrobinę wytchnienia – wywołującej chwilami salwy śmiechu, a czasem – choć zdecydowanie rzadziej – dreszcz emocji. Powieści napisanej tak dobrze, że choć czytelnik od razu zdaje sobie sprawę, że ma do czynienia z trzeciorzędną prozą, nie jest w stanie (a na pewno nie ma ochoty) przerwać lektury.
W powieści Boyle’a w zasadzie nie ma nic oryginalnego. W zasadzie, bo jedno go bardzo wyróżnia. Jego bohaterkami są, w zdecydowanej większości, kobiety sześćdziesięcioletnie. Jednak nie jest to żadne emeryten party rodem z popularnych w naszym kraju powieści obyczajowych. Pisarz dostrzegł, że dzisiaj sześćdziesiątka jest tym samym, czym kiedyś była trzydziestka, a kobiety, które dochowały się już wnucząt, wciąż mogą mieć w sobie więcej rock’n’rolla niż nastolatki. I co ważne dla czytających chłopaków – mieć w sobie wciąż tyle seksapilu, że party, jakim jest lektura „Przyjaciela…”, może być szampańską imprezą.
„Przyjaciel to najlepszy prezent dla samego siebie” został przetłumaczony na kilkanaście języków. We Francji otrzymał nagrodę dla najlepszej zagranicznej powieści sensacyjnej. W Polsce mało kto o nim słyszał. No, ale mamy Remigiusza Mroza.
Skrzyżowanie „Chłopców z ferajny” z „Thelmą i Louise”. Tak jest przynajmniej ta książka reklamowana. Jednak ci „Chłopcy…” są nie do końca trafieni. Jeżeli chodzi o „mafiosość” bliżej powieści Williama Boyle’a do „Rodziny Soprano”. Mamy tu ten sam tragikomiczny klimat rozpadającego się świata przestępczego porządku i związanych z nim wartości oraz podobne do bohaterów...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
W tej powieści naprawdę dobra jest tylko okładka. Inna sprawa, że wprowadza czytelnika w błąd. Widzimy na niej wyglansowanego kolesia w białej koszuli, krawacie i eleganckim paltocie. Typowa wiosenno-jesienna stylówka z reklamówek producentów odzieży czy magazynów i portali parających się modą męską dla aspirujących pracowników korpo średniego szczebla. Sterylny model z okładki idzie sterylną ulicą. Tymczasem akcja powieści toczy się na przełomie lipca i sierpnia 1994 roku, podczas najgorętszego lata w Szwecji. Upał jest tu jednym z bohaterów, a bohaterowie wciąż pocą się mimo że chodzą tylko w lekkich koszulach. Sztokholm w powieści jest brudny i zaniedbany, po ulicach kręcą się i śpią na ławkach pijacy oraz – to powracający motyw – narkomani. Ale wprowadzająca w błąd okładka to najmniejszy z grzechów tej powieści.
Skandynawscy wydawcy i agenci mają poważny problem. Wielka postlarsonnowska fala kryminałów, która zalała świat w ostatnim dwudziestoleciu wyraźnie opadła. Na pewno w ostatnich latach w północnej Europie nie pojawiła się powieść lub serial, która by ją wzburzyła na nowo. Zyski spadają. Zaczynają się rozpaczliwe ruchy. O tym, jak bardzo są rozpaczliwe, najlepiej chyba świadczą kolejne próby ożywienia tego, co leżało u podstaw gigantycznego sukcesu gatunku – trylogii trylogii Stiega Larsonna. Jednak kolejne odsłony opowieści o Lisbeth Salander i Mikaelu Blomkviscie pisane przez wynajęte pióra – najpierw Davida Lagercrantza a teraz Karen Smirnoff – spotykają się z coraz chłodniejszym przyjęciem. Narzeka na nie już nawet najbardziej zagorzały, bezkrytyczny fandom gatunku.
„Pamięci mordercy” jest także wyraźnie kolejną próbą ożywienia trupa nordic noir. Tyle, że kreatorzy tego projektu poszli nieco inną drogą niż spadkobiercy praw do cyklu „Millennium”. Postanowili stworzyć duet na miarę Michaela Hjortha i Hansa Rosenfeldta.
Pascal Engman oraz Johannes Selåker to również ludzie związani z mediami. Tyle, że w odróżnieniu od starszych kolegów, którzy wymyślili cykl o pokręconym profilerze Sebastianie Bermanie, są dziennikarzami prasowymi, a nie ludźmi telewizji. Wytresowano ich do opisywania, a nie tworzenia historii. Co prawda Engman ma na koncie parę powieści o detektywce Vanessie Frank, ale zostały one zapomniane zaraz po szybkiej lekturze. W każdym razie trudno je znaleźć w jakimkolwiek podsumowaniu ważnych/popularnych powieści sensacyjnych ostatnich lat.
Jak widać na zdjęciach Engman i Selåker to ludzie młodzi, być może nawet ze słynnego pokolenia zetek, a to oznacza, że zostali wychowani na telewizji i poprawnych politycznie schematach. A to nie sprzyja niuansowaniu postaci. Owszem, jako dziennikarze i – zapewne – osoby inteligentne, zdają sobie sprawę, że świat i ludzie nie są czarno-biali, ale ubieranie niejednoznaczności w słowa nie jest ich najmocniejszą stroną. Owszem, próbują to robić z bezrefleksyjną pasją prymusów, ale efekty są chyba odwrotne od zamierzonych. Ich bohaterowie są wieloznaczni, ale ta wieloznaczność ich nie ubogaca. Autorzy jadą bowiem po schemacie – świetna/y w pracy, słaba/y w życiu osobistym. Tyle, że brak umiejętności niuansowania sprawia, że dochodzą do skrajności. Biali w pracy – czarni w domu. A jeżeli w pracy sięgają po zakazane metody to znów dochodzimy do ściany – robią to albo z pobudek idealistycznych, albo ich zachowania trudno usprawiedliwić. Nie ma tu choćby milimetra szarości. No i ta ich melodramatyczność. Wszystko przeżywają na wysokim C, każda rozterka urasta do rozmiarów egzystencjalnej tragedii. Sprawia to, że stają się po prostu irytujący, trudno ich lubić. A w przypadku bohaterów powieści/serialu/filmu to zabójcze. Widz/czytelnik nie kibicuje ich poczynaniom.
Zresztą ten brak umiejętności tworzenia postaci widać już w fazie pierwszych szkiców. Stara szkoła pisania gatunkowego mówi, że to, jak bohaterowie są nazwani ma podprogowo sugerować czytelnikowi/widzowi ich obiór. Głowni bohaterowie Engmana i Selåkera nazywają się Wolf i Berg – wilk i góra. Młotkologia w stanie czystym.
Problemem w „Pamięciach mordercy” jest też sama historia. Chęć zniuansowania bohaterów spowodowała, że w mamy tu o wiele za dużo wątków osobistych. Tak naprawdę, to one są główną osią dramaturgiczną powieści. Wątek kryminalny – bardzo infantylny, wątły i przewidywalny – sprawia wrażenie dopisanego na siłę dodatku. Pojawia się i znika meandrując niemrawo wśród osobistych problemów bohaterów. To, co powinno być poruszającym tematem – los wyrzuconych na margines społeczeństwa emigrantek – staje się tylko ornamentyką dla rozterek dziennikarki i policjanta.
Tych wad można tu znaleźć dużo więcej. Wyjątkowo kwadratowo skonstruowany jest główny podejrzany. Mający być zapewne jakąś metaforą szwedzkich elit aktor, to po prostu odstręczająca kreatura. Oczywiście, jak to skandynawski bohater, musi skrywać jakąś tajemnicę z przeszłości. Jednak autorzy nie potrafią nią pograć. Dość szybko pojawia się sugestia, że jego zachowanie wynika po części lub w całości właśnie z jej powodu. Potem przez ponad pięćset stron nie ma o tym mowy. W epilogu sprawa jest po prostu puentowana tym, że idzie ku dobremu.
Bardzo słabiutkie jest też rozegranie zbrodniarza. Gdy się ukrywa, autorzy nadają mu pośrednio cechy geniusza. Gdy dochodzi do sceny rozwiązania okazuje się niezdolnym do głębszej analizy rozhisteryzowanym idiotą. Jego motywacja jest tak banalna, że trudno brać ją na poważnie.
Pojawiają się też błędy czysto techniczne. W scenie na poczcie najpierw czytamy, że bohaterka widzi tylko troje starszych osób, potem ktoś przedziera się przez kłębiący w placówce tłum. Przyjaciółka zgłasza zaginięcie pełnoletniej kobiety zaledwie kilka godzin po tym, jak nie przyszła na umówioną kolację i policja to zgłoszenie przyjmuje. Zwykle takie zgłoszenia przyjmuje się przynajmniej po upływie co najmniej doby.
Wady „Pamięci mordercy” można mnożyć, a jednak powieść Engmana i Selåkera pochłania się z dużą szybkością. Wszystko dzięki dziennikarskiemu przeszkoleniu autorów.
Krótkie, często zaledwie 3-4 stronnicowe rozdziały, sprawiają, że opowieść jest bardzo dynamiczna. Autorzy potrafią też inteligentnie rozegrać cliffhangery. Gwałtowne zawieszenia kończące rozdziały pojawiają się często, ale nieregularnie. Dzięki temu nie ma się poczucia, że mamy do czynienia z zimną techniką narracyjną, a czymś więcej.
Znakomity jest też pomysł na kulminacyjną scenę pościgu w tłumie. Nawet jeżeli nie jest do końca wiarygodna – ścigający zbyt dobrze widzą siebie i ściganego w 65-80 tysięcznym tłumie – dzięki świetnej, nawiązującej do filmowego/serialowego montażu konstrukcji, trzyma w napięciu.
Ta powieść nie uniesie opadającej fali skandynawskiego kryminału. Pascal Engman i Johannes Selåker nie są – przynajmniej na razie - autorami potrafiącymi grać w ekstraklasie. „Pamięci mordercy” to tylko porcja niewymagającej, odmóżdżającej rozrywki. Lepszej od większości polskich seriali, ale to żaden komplement.
W tej powieści naprawdę dobra jest tylko okładka. Inna sprawa, że wprowadza czytelnika w błąd. Widzimy na niej wyglansowanego kolesia w białej koszuli, krawacie i eleganckim paltocie. Typowa wiosenno-jesienna stylówka z reklamówek producentów odzieży czy magazynów i portali parających się modą męską dla aspirujących pracowników korpo średniego szczebla. Sterylny model z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
S.A. Cosby miał znakomity pomysł wyjściowy. Przestawić akcenty w typowym, wydawanym tylko w miękkich okładkach i formacie kieszonkowym, tandetnym, kryminale klasy Z, na dodatek z podgatunku zwanego southern noir, tak, by stał się powieścią progresywną. To wyjątkowo odważne, bo cały ten pulp, to proza regresywna do sześcianu, ociekające testosteronem, pełne wulgaryzmów, seksistowskie wykwity męskich fantazji tylko o krok subtelniejsze od ostrego porno. W southern noir ten seksizm jest jeszcze bardziej widoczny, bo oprócz wyziewów alkoholu i płynów ustrojowych, ocieka hektolitrami wypacanego alkoholu; ubrania bohaterek i bohaterów są idealnymi strojami dla miss i misterów mokrego podkoszulka. Na dodatek dochodzi do tego wciąż silny na południu Stanów kontekst rasistowski. I choćby dlatego warto się z „Kolczastymi łzami” zmierzyć. Cosby pokazuje, że można rozsadzić schematy nawet najbardziej skostniałego gatunku. Rozsadzić, a jednocześnie zachować jego największą wartość. Bo, mimo przestawienia akcentów, „Kolczaste łzy” wciąż są świadomie tandetnym, eskapistycznym, ociekającym cysternami krwi, czytadłem. Klasycznym rozrywkowym guilty pleasure – oficjalnie pogardzaną, a w domowym zaciszu namiętnie czytaną, porcją nieskomplikowanej rozrywki. Tym, czym dobra literatura pop powinna być.
S.A. Cosby miał znakomity pomysł wyjściowy, jednak trudno nazwać „Kolczaste łzy” niezłym kawałkiem prozy. Pisarzowi zabrakło umiejętności literackich. Zresztą w ogóle trudno go nazwać pisarzem. To raczej storyteller, człowiek świetny w wymyślaniu i rozwijaniu historii. Gdyby robił w przemyśle filmowym – tam, gdzie pomysły takich ludzi zapisują zawodowi scenarzyści – mógłby już latać prywatnym odrzutowcem. Niestety, zabrał się też za samodzielne pisanie. A robi to na poziomie podjaranego licealisty. Jego język jest infantylny i egzaltowany, w tekście nie ma melodii i rytmu. Widać do doskonale w tłumaczeniu. Jan Kraśko jest absolutny gigantem trudnej sztuki translatorskiej, jednak poległ na literach Cosby’ego. Znając jego klasę podejrzewam, że robił co mógł, albo jeszcze więcej, by nadać tej prozie znamion tekstu literackiego, więc mogą sobie wyobrazić, jak wygląda oryginał.
Na dodatek Cosby nie radzi sobie z łączeniem przegiętego naturalizmu pulpowego noir z elementami progresywnymi. Fragmenty powieści dotyczące problematyki LGBT i sytuacji mniejszości szeleszczą papierem. Czyta się je jak wklejone do tekstu manifesty lub wypracowania szkolnych prymusów. Brzmią po prostu sztucznie. Sprawiają wrażenie wklejonych na siłę.
Na szczęście autor doskonale rozumie pulpowe schematy. A są one tak nośne, że początkowo sprawiająca problemy lektura „Kolczastych łez” staje się coraz bardziej płynna. Historia jest tak mocna, że nawet mimo swoich nieprawdopodobieństw niesie nas z coraz większą prędkością. Nie psuje jej, a wręcz przeciwnie – podkręca, przesadnie ckliwy finał.
Mamy w końcu w Polsce pierwszy kryminał inkluzywny, popową powieść, w której przeglądają się zmieniający świat i jego problemy. To świetna informacja. Jednak chciałoby się, żeby ta nowoczesność była podana w lepszym stylu. Nie jest źle, ale mogło być o wiele lepiej.
S.A. Cosby miał znakomity pomysł wyjściowy. Przestawić akcenty w typowym, wydawanym tylko w miękkich okładkach i formacie kieszonkowym, tandetnym, kryminale klasy Z, na dodatek z podgatunku zwanego southern noir, tak, by stał się powieścią progresywną. To wyjątkowo odważne, bo cały ten pulp, to proza regresywna do sześcianu, ociekające testosteronem, pełne wulgaryzmów,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
W Polsce nazwisko Rubina znają tylko wtajemniczeni. No, ale jesteśmy krajem, w który czci się wyłącznie piosenkarki i piosenkarzy. Niewiele osób wie, że za ich repertuarem i głosem stoi sztab ludzi, którym przewodzi producent muzyczny. To on dyktuje co i gdzie ma w piosence być oraz przede wszystkim – jak ma brzmieć. Władza kogoś takiego sięga często tak daleko, że widząc w telewizorze/komputerze/smartfonie piosenkarkę lub piosenkarza nie zdajemy sobie sprawy, że tak naprawdę to tylko modelka/model – poruszająca ustami lalka. Śpiewa kto inny.
Rubin aż tak daleko się nie posuwał, ale jego wpływ na muzykę ostatniego czterdziestolecia jest nieporównywalny z nikim innym. To on wprowadził hip hop oraz ekstremalny metal do mainstreamu. Bez niego nie byłoby Beastie Boys, to on reanimował kariery Aerosmith i Johnny’ego Casha, to dzięki niemu rozbłysły gwiazdy The Cult, Slayera i Red Hot Chilli Peppers. To w końcu do niego zwracały się gwiazdy pokroju Adele czy grup AC/DC i Metallica, żeby nadał ich muzyce nowego impetu.
Rubin to instytucja. Nic więc dziwnego, że w Stanach Zjednoczonych jego książka była wydarzeniem, które zdominowało listy bestsellerów. Sprzedaży nie zaszkodził zapewne też tytuł sprytny tytuł. Po książkę sięgnął kolejny target – tych, którzy marzą o karierze artystycznej.
W Polsce „Akt twórczy. Nowy sposób bycia” przechodzi bez echa. No, ale skoro wszyscy oglądają „The Voice od Poland” czy „Mam talent!” to pewnie wierzą, że wystarczy ładnie wyglądać i sprzedać jakąś ckliwą historyjkę, żeby publika zagłosowała (to chyba tak się odbywa) i karierę ma się jak w banku.
Ale może ta nasza bezrefleksyjna wiara w magiczną moc telewizyjnych talent shows w tym przypadku ma sens. „Akt twórczy…” Rubina w sensie intelektualnym nie różni się bowiem od nich wiele. Tyle, że zamiast udoskonalonego protetycznie nieustannego szczerzenia się prowadzących oraz cierpiętniczych min występujących na małym ekranie mamy tu uduchowioną minę kolesia, który – choć bierze setki tysięcy/miliony dolarów za swoje usługi – robi się na zatopionego w mistycyzmie guru.
Książka Rubina nie jest – co może sugerować tytuł – podręcznikiem. To raczej typowa lektura motywacyjna, coś w stylu „Obudź w sobie olbrzyma” albo „Myśl i bogać się”, tyle że podlana buddyjskim sosem.
Facet, który wylansował wiele gwiazd, ale też – świadomie, przez lenistwo lub błędy – wielu wykonawców po prostu zniszczył, opowiada tu, że każde z nas może być Da Vincim/Beyonce/Scorsese czy Tokarczuk. Wystarczy zgrać się z naturą i złapać TEN sygnał. Oczywiście po drodze można napotkać jakieś trudności, ale nie ma się co martwić – Nobel, Oscar lub cokolwiek innego z szeregu wielkich naród, już na nas czeka. A nawet jak tej statuetki czy czeku nie dostaniemy, to nie ma się co martwić. Bo przecież będziemy Artystami, osobami robiącymi Sztukę.
Strasznie to wszystko bełkotliwe. Na szczęście – jak to wzięty producent – Rubin zadbał o właściwą oprawę swoich newage’owych wynurzeń. Jego uduchowione myśli poskładał Neil Strauss, dziennikarz New Jork Timesa i Rolling Stone’a, autor wybitnych biografii Marylina Mansona („Trudna droga z piekła”), sfilmowanej, opowieści o grupie Mötley Crüe pt. „Brud”, czy autobiografii gwiazdy porno Jenny Jemeson „Kochać się jak gwiazda porno”. Facet stał się w Stanach instytucją dzięki reportażowi „Gra. Penetrując tajną społeczność artystów podrywu”, książką, na której młodzi amerykanie uczą się pop dziennikarstwa. U nas oczywiście przeszła ona bez echa. To dzięki umiejętności formułowania myśli oraz językowej precyzji Straussa uduchowione mądrości Rubina jakoś składają się w tekst.
Pytanie tylko, czy ten tekst jest komuś potrzebny - oczywiście oprócz autorów, którzy zapewne otrzymali za swoją robotę pełne zer czeki. Nie sądzę bowiem, że po przeczytaniu tej książki ktoś stanie się nawet podrzędnym rzemieślnikiem. Inna sprawa, że już samo przebrnięcie przez „Akt twórczy. Nowy sposób bycia” to prawdziwa sztuka.
W Polsce nazwisko Rubina znają tylko wtajemniczeni. No, ale jesteśmy krajem, w który czci się wyłącznie piosenkarki i piosenkarzy. Niewiele osób wie, że za ich repertuarem i głosem stoi sztab ludzi, którym przewodzi producent muzyczny. To on dyktuje co i gdzie ma w piosence być oraz przede wszystkim – jak ma brzmieć. Władza kogoś takiego sięga często tak daleko, że widząc w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Bardzo niszowa rzecz. Książka dla wąskiego grona fanów ciężkiego grania, ludzi, dla których muzyka metalowa nie kończy się na Metallice, Iron Maiden, Judas Priest, Black Sabbath czy Deep Purple.
To bardzo niszowa rzecz, a jednak napisana tak, że może być interesująca dla ludzi, którzy alergicznie reagują nawet na rockowe stacje w stylu Antyradia, najlepiej czując się słuchając Adele czy smooth jazzu.
Oczywiście hardkorowi fani ekstremalnego metalu i kolekcjonerzy rzadkich winyli zapomnianych przedstawicieli gatunku obcując z tym tomiszczem będą najszczęśliwsi. Mają tu historię płyt ze swojej półki, na które wydali półroczne zarobki. Na dodatek Gehlke umieszcza na końcu książki praktycznie pełen katalog Noise Records, więc będą wiedzieli na co wydać ostatnie grosze. Grosze to zresztą eufemizm. Te płyty są dziś na nieoficjalnym rynku bardzo drogie. Za niektóre można kupić tani samochód,
Jednak największa wartość tej pracy leży zupełnie gdzie indziej. Dzięki doskonałemu warsztatowi „Hałas, który burzy mury. Noise Records kontra zespoły” jest czymś o wiele więcej niż tylko kolejną muzyczną/rockową bio/monografią. Ta książka sprawia, że ja – lubiący (ale na pewno nie należący do ich fanatyków) dwie grupy wydawane w pewnym momencie przez Noise Records i szczerze nienawidzący większości repertuaru tej wytwórni, tego całego powermetalu ze słynnym Helloween na czele – czytałem tę książkę może nie z wypiekami na twarzy, ale na pewno z ekscytacją. Po prostu nie mogłem się od niej oderwać.
Opowieść o powstałej na początku lat osiemdziesiątych zachodnioberlińskiej niezależnej wytwórni płytowej jest bowiem dla Gehlke'go punktem wyjścia do kilku historii. Przede wszystkim oprócz kilku szkiców o – w większości zapomnianych – grupach, mamy tu zaskakujący kawałek o latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych dwudziestego wieku w Szwajcarii i Niemczech, jeszcze wówczas Niemczech Zachodnich – miejscach, jak się okazuje zupełnie innych niż krainy nieustającej szczęśliwości, które z perspektywy ówczesnej Polski widzieliśmy. Jednak przede wszystkim „Hałas...” to opowieść o idealistach i nonkonformistach, którymi byli i założyciel wytwórni Karl Walterbach, i muzycy z którymi podpisywał kontrakty oraz tym, co z nich zrobiło wejście w tryby przemysłu rozrywkowego.
Dzięki temu książka Gehlke'go staje się uniwersalną przypowieścią o romantykach (choć żaden z nich do tego romantyzmu nigdy by się nie przyznał) zderzonych z prozą życia. Opowieścią bliską doskonałości, bo zniuansowaną – każde jednostkowe doświadczenie jest jednak inne – oraz bardzo wieloznaczną – część z tych romantyków okazała się cynikami, część zwykłymi oportunistami, a część po prostu szukającymi najprostszych rozrywek debilami.
Jest też książka „Hałas...” Davida E. Gehlke’go opowieścią o świecie, który znika, którego pewne elementy już znalazły się pod wodą dzisiejszej rzeczywistości. Świata analogowych interakcji międzyludzkich, gdzie liczą się słowa i działania, a nie tetrabajty pamięci, zasięgi i całe to pokazywanie w sieci czego co jedliśmy i gdzie nie byliśmy. Jednak nawet tu ten amerykański dziennikarz nie idzie w łatwą, ckliwą nostalgię. Pokazuje, że ten odchodzący powoli w zapomnienie świat owszem, był fajny, ale miał też wiele wad.
Po „Hałas…” powinny sięgnąć też osoby, przedstawiające się jako specjaliści/znawcy popkultury. Książka Gehlke'go to także opowieść o gwałtownym wzroście i ostatecznym upadku przemysłu płytowego. Co prawda jest to tu tylko jeden z wątków pobocznych, jednak błyskotliwy, pozbawiony łopatologii styl w jakim dziennikarz opisuje lot koszący branży, należy do najlepszych analiz tego krachu.
Kawał świetnej roboty dziennikarskiej, a przy okazji po prostu doskonałego tekstu. Myślę, że dla otwartych głów powinna to być lektura obowiązkowa. A okazji można wrócić do płyt zespołów Celtic Frost czy Voivod – grup, których muzyka nawet po blisko czterdziestu latach robi potężne wrażenie. I to wcale nie swoją „ekstremalnością”. Ci faceci już wtedy potrafili opowiedzieć dźwiękami o naszym dzisiejszym świecie.
Bardzo niszowa rzecz. Książka dla wąskiego grona fanów ciężkiego grania, ludzi, dla których muzyka metalowa nie kończy się na Metallice, Iron Maiden, Judas Priest, Black Sabbath czy Deep Purple.
To bardzo niszowa rzecz, a jednak napisana tak, że może być interesująca dla ludzi, którzy alergicznie reagują nawet na rockowe stacje w stylu Antyradia, najlepiej czując się...
Zdeaktualizowana biblia. I to nie dlatego, że bohaterowie dzwonią do siebie z aparatów stacjonarnych albo ze śmierdzących budek telefonicznych, namiętnie palą w lokalach gastronomicznych, a podstawowym nośnikiem muzyki jest kaseta magnetofonowa. Nie. To są tylko ostatnie gwoździe do trumny; drobiazgi, które dodatkowo sprawiają, że czytana dziś „Wierność w stereo” trąci naftaliną i budzi niesmak. Budzi ten niesmak z co najmniej dwóch powodów: 1) jak, tak słaba książka, mogła stać się aż takim wydarzeniem; 2) w jaki sposób aż tak wielu coraz mniej młodych mężczyzn identyfikowało się z jej głównym bohaterem.
Pierwszy egzemplarz „Wierności w stereo” dostałem tuż przed premierą pierwszego polskiego wydania. To była późna wiosna 1997 roku. Wręczając mi ją koledzy, dziennikarze poczytnego wówczas magazynu muzycznego, powiedzieli: - Koniecznie to przeczytaj, to o tobie. Faktycznie. Po nocnej lekturze byłem oniemiały. Nie było wcześniej dla mnie tak trafiającego w punkt bohatera i jego historii. Zresztą nie tylko dla mnie. „Wierność…” miała potężny wpływ na całe pokolenie zagrzebanych w muzyce kolesi w skórzanych kurtkach. Nawet chyba więcej niż pokolenie. Książka Nicka Hornby’ego zrobiła wielkie wrażenie m.in. na – o kilka lat ode mnie młodszym – Arturze Rojku. Do tego stopnia, że jednej ze swoich piosenek nadał, wyciągnięty z „Wierności…”, tytuł „Długość dźwięku samotności”. Utwór okazał się największym przebojem w całej – łącznie z dokonaniami Myslovitz – karierze tego wykonawcy.
Książka Hornby’ego wciąż rezonuje. Pojawił się inspirowany nią serial i – wystawiany z powodzeniem na Broadway’u – musical. Rojkowi też cały czas jest do niej blisko. Ostatnio wspomniał o niej w tekście na okładce bestsellerowej książki Jarka Szubrychta „Skóra i ćwieki…”. Wciąż jarają się nią starzy kolekcjonerzy płyt, zaś jej, skądinąd bardzo dobra, ekranizacja – „Przebobje i podboje” (2000) z Johnem Cusackiem w roli głównej – cieszy się estymą wśród entuzjastów tzw. kina kultowego. Bardzo często jej oglądanie jest stałym elementem postchłopackich wieczorów przy joincie i bro.
Sięgnąłem ponownie po „Wierność…” pod wpływem notki na książce Szubrychta, rozmowy z pewnym kolekcjonerem płyt i producentem muzycznym, który opowiadał z przejęciem o jednej z wyciętych z filmu scen (obecnej w książce) oraz sytuacjom zawodowym, które skierowały moją uwagę na lata dziewięćdziesiąte. Za pierwszym razem nie dałem rady. Wysiadłem po pierwszym rozdziale. Musiałem przeczytać coś innego. W końcu zebrałem się i przebrnąłem przez egzystencjalno-sercowe perypetie właściciela podupadającego londyńskiego sklepu płytowego.
Przebrnąłem z wielkim trudem i chyba tylko dlatego, że nie lubię/potrafię odkładać na półkę nieprzeczytanych książek. Teraz zastanawiam się, dlaczego tak mi było z „Wiernością…” ciężko.
W zasadzie niewiele się u mnie zmieniło. Wciąż wydaję większość pieniędzy na płyty, wciąż tak naprawdę interesuję się tylko popkulturą, a ludzie, którzy nie czytają, nie słuchają i nie oglądają śmiertelnie mnie nudzą. No i mam nieuregulowane sytuacje osobiste. Czyli w zasadzie nadal „kumam czaczę”. A jednak „Wierność…” śmiertelnie mnie nudziła, zaś momentami potwornie irytowała. Myślę, że główna w tym zasługa nieprawdopodobieństwa psychologicznego książki Hornby’ego.
Rozumiem, że tzw. luzactwo czasem – sądzą zresztą, że najczęściej – skrywa kompleksy oraz lęki nastolatków i chłopców w bardziej podeszłym wieku. Rozumiem też, że faceci w relacjach z kobietami, wykonują naprawdę zaskakujące fikołki. Jednak ilość neuroz zrodzonych w głowie głównego bohatera „Wierności…” sprawia, że nie tyle nie można go lubić, co trudno w niego uwierzyć. A przecież na wyświetleniu tych neuroz tak książka polega.
Zastanawiająca jest też jego odchodząca dziewczyna. Jasne, że każdy chłopiec w każdym wieku chciałby mieć mądrą, dobrą, czułą, opiekuńczą, anielsko cierpliwą i piękną partnerkę, ale w kobietę bez skazy trudno uwierzyć chyba każdemu, kto ukończył liceum/technikum. Mamy tu więc bardzo wydumaną sytuację wyjściową, nieprawdopodobną bardziej od tych z polskich komedii romantycznych. Na dodatek pisaną gorzej niż owe produkty naszej kinematografii.
No i „Wierność w stereo” uchodziła za dzieło ousiderskie – rzecz o środowisku fików pisana dla frików. Temu służy cała zbudowana przez Hornby’ego scenografia – zagracony płytami sklep głównego bohatera oraz śmierdzące alkiem i dymem tytoniowym pomieszczenia, w których się pija i bywa na koncertach. Jednak ta scenografia to jedna wielka ściema. W gruncie rzeczy „Wierność…” nie jest książką o ludziach konsekwentnie uciekających od życia w kanonach klasy średniej, a tej klasy średniej jedną wielką pochwałą.
A więc muzyczno/ousiderska biblia to wielopoziomowa ściema. Ściema, której nie ratuje kilka muzycznych smaczków oraz zdań, które weszły na stałe do slangu ludzi odwiedzających małe, wiecznie na skaju upadku, sklepy ze starymi winylami.
Hornby napisał po latach prawdziwszą (i dużo lepszą literacko) książkę o kolesiach z gitarami i ich fanach. Jednak „Juliet, naga” przeszła bez większego echa. No, ale prawda najczęściej nie jest fajna – jest niewygodna.
Zdeaktualizowana biblia. I to nie dlatego, że bohaterowie dzwonią do siebie z aparatów stacjonarnych albo ze śmierdzących budek telefonicznych, namiętnie palą w lokalach gastronomicznych, a podstawowym nośnikiem muzyki jest kaseta magnetofonowa. Nie. To są tylko ostatnie gwoździe do trumny; drobiazgi, które dodatkowo sprawiają, że czytana dziś „Wierność w stereo” trąci...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to