Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , , ,

Ze Szczepanem Twardochem nigdy nie było mi po drodze. Do niedawna moja znajomość jego twórczości ograniczała się do "Epifanii Wikarego Trzaski", którą choć wspominam dobrze, nie sprawiła, że zapałam ogromną miłością do tego autora.

"Chołod" jest już moim drugim podejściem do Twardocha i tym razem naprawdę udanym.

Historia Konrada Wilgemonowicza jest zarówno niezwykła jak i zwykła. Przybłęda, który nigdzie nie jest u siebie, nie wie, kim tak naprawdę jest, urzeczony rewolucją wyrusza do Rosji bolszewickiej, gdzie walczy za komunizm, w końcu zakłada rodzinę, ustatkowuje się, ażeby na koniec zostać przemielonym przez obozowe tryby.

Historia jak wiele, a jednak Twardochowi ukrywającemu się za konwencją biografii udaje się nas zaskoczyć, a nawet nie tyle zaskoczyć, co poruszyć w nowy sposób i tym samym swoiście uaktualnić tematy, które wydawało się obrosły nimbem czasu.

Twardoch za pomocą kostiumu historycznego na nowo dekonstruuje nam istotę człowieczeństwa. Widuch maniakalnie w swoim pamiętniku zadaje sobie pytanie czy jest "czełowiekiem" czy nie. Poznając jego losy i ludzi, którzy się o niego otarli można dojść do wniosku, że Widuch źle to sformułował. Powinien pytać czy coś takiego jak człowiek w ogóle istnieje.

I zdaje mi się, że sam Twardoch doszedł do podobnych wniosków i stąd powstał Chołod.

I tu autor czerpię z konwencji dobrze znanej literaturze, czyli utopii.

I w pierwszej chwili myślimy, że ta część powieści pójdzie już utartym szlakiem, jednak Twardoch konsekwentnie kreuje swój literacki świat. Chołod nie jest utopią. Nie w ścisłym tego słowa znaczeniu. Nie jest to ani Atlantyda, ani stworzona rodzimą ręką wyspa Nipu. Nie przyświeca mu idea niesienia kaganka oświaty, nie ciąży mu dydaktyzm.

Twardowski Chołod to zimne piekło, które bohaterom jedynie zdaje się rajem. I nietrudno im się dziwić, wszakże porównali go do stalinowskiej Rosji i obozowej rzeczywistości.

Jednak i Chołod ku utrapieniu bohaterów zniknie zmiażdżony sierpem i młotem.

Koncepcja świata według Twardocha to coś, co mnie zafascynowało w tej powieści najbardziej. Zdaje się wypływać z niego absolutny pesymizm i poczucie wszechobecnego zła. Nawet nie walki dobra ze złem, a po prostu czystego zła, przed którym nie ma ucieczki. I to powracające pytanie zadawane samemu sobie przez Widucha czy jest czełowiekiem, zdaje się tak naprawdę pytać, czy można mieć w sobie dobro i je czynić.

Na końcu Widuch staje przed ostateczną próbą, którą jednak wygrywa.

Abstrahując od głównej fabuły, zafrapowała mnie w tej książce jedna rzecz. Obraz samego siebie poczynionego przez autora. Otóż Twardoch opisuje się nam jako człowiek zbłąkany (dlaczego już nam nie wyjaśnia), który dla osiągnięcia jakiegoś spokoju ducha opuszcza rodzinę, żeby samemu podróżować po Grenlandii, po to, aby się sprawdzić i uciec. To wraz z paroma szczegółami z pamiętnika Widucha sprawia, że można zadać sobie pytanie, czy Twardoch próbuje na kogoś pozować, czy jednak rzeczywiście pomimo już ładnego wieku dalej tkwi w jakiś kompleksach na temat swojej męskości.

Ciężko mi to orzec, ale podejrzewam, że za parę dekad powstanie o tym bardzo gruba książka

Ze Szczepanem Twardochem nigdy nie było mi po drodze. Do niedawna moja znajomość jego twórczości ograniczała się do "Epifanii Wikarego Trzaski", którą choć wspominam dobrze, nie sprawiła, że zapałam ogromną miłością do tego autora.

"Chołod" jest już moim drugim podejściem do Twardocha i tym razem naprawdę udanym.

Historia Konrada Wilgemonowicza jest zarówno niezwykła jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Z tym, jakże epokowym dziełem antyku, będącego fundamentem współczesnej teorii i nauki o literaturze miałam przyjemność zapoznać się za sprawą studiów. Otóż na jedne zajęcia musiałam ten utwór przeczytać. I jak to bywa ze studenckimi lekturami, w zachwyt nad tym dziełem nie wpadłam. Zresztą przez samą jego naturę trudno w niego popaść. Jednakże muszę przyznać, że w znanych nam fragmentach Arystoteles rzeczywiście wykłada najbardziej podstawową wiedzę na temat tego, z czego składa się dobry utwór literacki i czym go od różnić od złej literatury.
Choć z dzisiejszej perspektywy trudno ze wszystkimi tezami, jakie Arystoteles stawia się zgodzić, tak co do samego meritum nic się nie zmieniło.
Dla osób pragnących zrozumieć z tej dziedziny coś więcej jest to dzieło po prostu obowiązkowe.
Pomijając, jednak te względy to osobiście muszę zaznaczyć, że mało kto, jak Arystoteles potrafił, choćby najprostsze zagadnienie tak zawile objaśnić, że do pełnego zrozumienia potrzebna jest druga czy też trzecia lektura

Z tym, jakże epokowym dziełem antyku, będącego fundamentem współczesnej teorii i nauki o literaturze miałam przyjemność zapoznać się za sprawą studiów. Otóż na jedne zajęcia musiałam ten utwór przeczytać. I jak to bywa ze studenckimi lekturami, w zachwyt nad tym dziełem nie wpadłam. Zresztą przez samą jego naturę trudno w niego popaść. Jednakże muszę przyznać, że w znanych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Lektura "Jeziora bodeńskiego" Dygata była dla mnie ciekawym przeżyciem. Z dwóch powodów.

Po pierwsze ta króciutka powieść łączy w sobie w sumie trzy epoki. Przedwojenną, drugowojenną, jak i okres powojenny. Z czego z oczywistych względów fabularnych ten okres powojenny jest najmniej dostrzegalny.

Drugim powodem jest lekkie moralizatorstwo autora wobec europejskich narodów, które z jednej strony wiele łączy, co powoduje wzajemną melancholię oraz sentymentalizm, a z drugiej wiele dzieli, co skutkuje nieustającymi wojnami oraz rywalizacją. Mogą, więc w sumie służyć za zobrazowanie toksycznej miłości.

Poza tym "Jezioro bodeńskie" to nawet ciekawe studium osobowości człowieka, który wewnętrznie czuje, że nie dorósł, jako taki, ani nie dał rady dotychczas wypełnić żadnej przypisanej mu roli, czy to jako mężczyzny, czy to jako żołnierza i patrioty. Sprawia to, że nasz główny bezimienny bohater całe dnie, w obozie dla internowanych spędza przeważnie na snuciu czy to wspomnieć sprzed wojny, czy to rozważając swój stan.

Jest to tym ciekawsze, że jednocześnie usilnie pragnąc wpisania się w sukcesywnie, w jakąś odgórnie mu przypisaną rolę, wszystkie swoje okazje, jakie przytrafiają mu się w obozie do tego. Świadomie i panicznie odrzuca, i przed nimi ucieka. Czyni to z "Jeziora bodeńskiego" opowieść o palącej potrzebie dorośnięcia, przy jednoczesnym patologicznym strachem przed nim.

Ale jest to także opowieść o Polsce, o Polakach i zagranicy, tym mitycznym zachodem. O tym jak nas postrzegają, i jak my sami się postrzegamy i co z tego wynika.

Ogólnie rzecz mówiąc "Jezioro bodeńskie" to ciekawa książką, jednak mnie nie zachwyciła. Ma niepowtarzalnie smaczne fragmenty i urywki oraz ciekawe przesłanie, i kontekst, jednak czegoś tu zabrakło.

Nadto mogę dodać, że pierwszym co rzuciło mi się przy czytaniu to idealna przedwojenna polszczyzna Dygata, który dla pewnych grup ludzi mogłaby by posłużyć za wzór, jak po polsku należy mówić.

Lektura "Jeziora bodeńskiego" Dygata była dla mnie ciekawym przeżyciem. Z dwóch powodów.

Po pierwsze ta króciutka powieść łączy w sobie w sumie trzy epoki. Przedwojenną, drugowojenną, jak i okres powojenny. Z czego z oczywistych względów fabularnych ten okres powojenny jest najmniej dostrzegalny.

Drugim powodem jest lekkie moralizatorstwo autora wobec europejskich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Cham niezbuntowany" jest moim pierwszym zetknięciem z twórczością pana Ziemkiewicza i na starcie muszę zaznaczyć, że trudno mi się jednoznacznie wobec niej ustosunkować.

Otóż z jednej strony jest to książka napisana bardzo sprawnie, którą się naprawdę szybko i przyjemnie czyta, mimo że to publicystyka, a nie powieść. Przy czym zawiera wiele ciekawych spostrzeżeń i słusznych diagnoz względem obecnej Polski i jej tzw. elit.

Z drugiej strony, jeśli ktoś w miarę na bieżąco śledzi publicystykę Ziemkiewicza, obserwuje go w mediach społecznościowych, to z tej książki niczego nowego się nie dowie. Stąd też moje pytanie, po co ona w ogóle powstała?

Do tego, co mnie jednak bardziej razi, jest częste odwoływanie się do historii przez Ziemkiewicza. Historykiem z wykształcenia nie jestem. Ale jestem po rozszerzonej maturze z historii, do której przygotowywała mnie wybitna nauczycielka z pasją, która poza suchą wiedzą zawsze starała się nauczyć uczniów wyciągania wniosków i dostrzegania ciągu przyczynowo-skutkowego oraz zrozumieniu, jak do historii, jako do nauki trzeba podchodzić. Trochę prac naukowych na różne tematy z historią związanych przeczytałam. Przez co, jakieś "wyobrażenie" i pojęcie w tej tematyce, wydaje mi się, że posiadam.

Co za tym idzie ten strasznej długi segment historyczny w "Chamie niezbuntowanym", z którego zresztą wzięła się nazwa tej książki. Poczynając od takiej banalnej głupotki, jak Włochów na zamku w Malborku, przez te wszystkie tezy o chłopach niewolnikach, złej szlachcie, złej demokracji szlacheckiej, że 1RP upadła przez swoją wielokulturowość(Kiedy to elity tego kraju były od dwóch stuleci w pełni spolonizowane), przez nazywanie obecnej polityki znacznie silniejszych od nas krajów zachodu kolonizowaniem nas, po wyciąganie bardzo daleko idących wniosków na temat relacji chłopsko-szlacheckich i ich wpływów na naszą współczesną mentalność z jednego chłopskiego pamiętnika.

Obawiam się, że z punktu widzenia współczesnej histografii, żadna z tych tez jest nie do obrony.

Tak, więc mam do tej pozycji dość mieszany stosunek. Nie wydaje mi się ona w żaden szczególny sposób wartościowa, zwłaszcza że Ziemkiewicz wszystko to, co tu napisał i tak już wielokrotnie wcześniej tłumaczył w różnych artykułach, tweetach czy filmikach na youtubie.

"Cham niezbuntowany" jest moim pierwszym zetknięciem z twórczością pana Ziemkiewicza i na starcie muszę zaznaczyć, że trudno mi się jednoznacznie wobec niej ustosunkować.

Otóż z jednej strony jest to książka napisana bardzo sprawnie, którą się naprawdę szybko i przyjemnie czyta, mimo że to publicystyka, a nie powieść. Przy czym zawiera wiele ciekawych spostrzeżeń i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

"Północ i Południe" Elizabeth Gaskell zalicza się do pocztu angielskiej, XIX-wiecznej klasyki. I każda osoba, choć lekko obeznana z tego rodzaju literaturą nie będzie miała problemu z odgadnięciem finału, ani ogólnego wydźwięku całej książki. Jest to dzieło dla Anglików na wskroś swojskie, choć jakby się zdawało poruszające tematykę tak ważną dla swojej epoki, że powinna być dziełem bezprecedensowym i uniwersalnym. Jednak nim nie jestem.

Porównajmy "Północ i Południe", chociażby z naszą rodzimą "Ziemią obiecaną". Tak, wiem, że oba utwory dzieli kilkadziesiąt lat, jednak orbitują na podobnej tematyce. To znaczy kontrastu między wymierającym światem rolniczo-wiejsko-szlacheckim, a coraz bardziej dominującym miejskim-przemysłowo-kapitalistycznym. Praktycznie to niebo i ziemia, w którym lepiej broni się Reymont.

To porównanie dobrze także obrazuje, jak bardzo wyspiarska literatura była zachowawcza względem kontynentalnej. Co poskutkowało, z tym że choć politycznie Anglia była imperium, kulturowo pozostawała w tyle względem reszty Europy.

Pomijając już te moje zupełnie nieprofesjonalne literaturoznawcze wynurzenia, przejdę do samej powieści.

Jakbyście się zastanawiali, na czym polega zachowawczość tej akurat powieści to przede wszystkim w braku twardych osądzeń, opinii i postaw. Z początku wydawało mi się, że główna bohaterka będzie taką Łęcką jawnie brzydzącą się i okazującą niechęć względem tego niearystokratycznego świata, z którym przyszło się je zetknąć. I z początku autorka, jakby taki jej obraz kreowało. Co oczywiście w dalszej części "Północy i Południa" musiałoby poskutkować albo jej nagłą i trudną przemianą, albo brutalnym światopoglądowym starciem ze swoim przeciwieństwem panem Thorntonem. Mały spoiler: Nic z tych rzeczy, Margaret ot, tak, łagodzi swoją pierwotną postawę i przechodzi do krytykowania swojego ukochanego Południa, jak i dostrzeganiu zalet przemysłowego miasta. Tym samym sprowadzając powieść Gaskell do małego, bezpiecznego dramatu obyczajowego(Oczywiście bez żadnych zberezeństw, byleby nie urazić moralności czytelnika), w którym jakby się zdawało poza śmiercią, największym problemem jest to, żeby sąsiad nie pomyślał, że się źle prowadzisz. I ostatecznie "Północ i południe" kończy, jako banalny romans.

I tak wiem, takie były czasy i angielskie realia, jednakże patrząc na to z dzisiejszej perspektywy czy nawet reszty europejskiej literatury z tego czasu, nie umiem nie patrzeć na to z lekkim politowaniem.

Poza powyższym mogę jedynie dodać, że "Północ i południe" to po prostu niezła powieść, ale na pewno niegenialna. Fanom Austen zdecydowanie przypadnie do gustu. Podobnie, jak osobom chcącym zrobić sobie miły przerywnik między bardziej wymagającą literaturę, która jednocześnie nie będzie obrażać ich inteligencji.

Z "Północą i Południem" Gaskell mam zasadniczo jeden poważny problem. Nie wiem, czy to jest wina tłumacza i redaktora(A raczej na pewno tym i brakiem tego drugiego) czy samej autorki, ale ta powieść stoi na beznadziejnie niskim poziomie językowym. Jest pełna kolokwializmów, mowy potocznej i zupełnie pozbawiona takiego charakterystycznego sznytu wyróżniających XIX-wieczną literaturę. Do tego ta książka ma ogromny problem z narracją. Normą jest w niej w przeskakiwaniu w połowie rozdziału, w połowie strony z perspektywy jednej bohaterki opiekującej się przykładowo swoją matką, do innej postaci, która siedzi w swojej fabryce i ma problem z pracownikami. To ma miejsce w zdaniu po zdaniu, pisanych ciągiem, że wielokrotnie miałam problem z połapaniem się czego ta wypowiedź się tyczy i kogo. Nie mówiąc już o żadnej próbie wyłuszczenia dialogów z wewnętrznych monologów bohaterów.

Nie wiem czyja to wina, ale zdecydowanie ten niski poziom językowy przełożył się na niższą ocenę tej książki w moich oczach. I na pewno będę chciała w przyszłości porównać to tłumaczenie z oryginałem.

"Północ i Południe" Elizabeth Gaskell zalicza się do pocztu angielskiej, XIX-wiecznej klasyki. I każda osoba, choć lekko obeznana z tego rodzaju literaturą nie będzie miała problemu z odgadnięciem finału, ani ogólnego wydźwięku całej książki. Jest to dzieło dla Anglików na wskroś swojskie, choć jakby się zdawało poruszające tematykę tak ważną dla swojej epoki, że powinna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Greenblatt ze swoją nagrodzoną Pulitzerem jest jedną z wielu lektur na moich studiach.
Opowiada ona historię Poggio Bracolliniego, włoskiego humanisty, myśliciela, a także fascynatem antyku. Historia życia Poggia, a przede wszystkim jego hobbystyczne odszukiwanie i przywracanie do życia zaginionych dzieł starożytności jest punktem wyjścia autora do snucia szeregu refleksji na temat renesansu, antyku i średniowiecza.
Nie powiem, wizja autora, że konflikt średniowiecza i renesansu to przede wszystkim starcie na linii filozoficznej między chrześcijańską wykładnią świata, a epikurejskim dążeniem do przyjemności jest ciekawy. Stety lub niestety z punktu widzenia historii nieprawdziwy. Zresztą w tym dziele jest wiele nieprawdy. Autor, aż nazbyt często powtarza utarte mity o średniowieczu, pomijając realne osiągnięcia mediewistyki na tym polu. Robią to jeszcze z punktu oświeconego zawczasu renesansu i wielkiego antyku. Osobiście taka postawa zawsze mnie mierzwi, więc i czytanie tego dzieła, co i rusz powodowało u mnie facepalma.
Podsumowując, jest to pozycja z rodzaju, można przeczytać, ale nie trzeba. Wiele was nie ominie.

Greenblatt ze swoją nagrodzoną Pulitzerem jest jedną z wielu lektur na moich studiach.
Opowiada ona historię Poggio Bracolliniego, włoskiego humanisty, myśliciela, a także fascynatem antyku. Historia życia Poggia, a przede wszystkim jego hobbystyczne odszukiwanie i przywracanie do życia zaginionych dzieł starożytności jest punktem wyjścia autora do snucia szeregu refleksji...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Skandynawia jest dla mnie pod różnymi względami ciekawym miejscem, zwłaszcza pod względem obyczajowo-kulturowym. I nie to nie w sensie, że jest to najbardziej lewicowy przyczółek świata, a raczej w tym, że pomimo tej łatki, która aż nazbyt często jest przez tamtejsze kraje potwierdzana. Bardziej fascynuje mnie to, że często tamtejsze społeczeństwa pomimo symbolicznego opowiedzenia się po jednej ze stron konfliktu światopoglądowego, w swej istocie pozostały bardzo tradycyjne.
Z reportaży, jakie na temat Skandynawii czytałam, w tym "Szczęśliwym, jak łosoś" wyłania się obraz Norwegów, Szwedów itp. Którzy, choć są do bólu tolerancyjni i otwarci, życzliwy, jak sam Pan Jezus dla każdego obcego wędrowca, to są nimi jedynie do pewnej twardo wyznaczonej granicy. Mam na myśli to, że zarówno tolerancja, jak i otwartość to idee, do których każdy Skandynaw się podpisze, ale jedynie do momentu, gdy niezbyt roztropny cudzoziemiec złamie, któreś z odwiecznych praw Jantego, narazi na uszczerbek narodową dumę z faktu bycia członkiem najlepszego kraju na świecie, tego socjaldemokratycznego raju, lub za bardzo spróbuje ingerować tak samo od stuleci hermetyczne norweskie czy szwedzkie małe wspólnoty.
Poza tym, że "Szczęśliwy, jak łosoś" dołożył kolejne potwierdzenie mojej teorii na temat krajów Skandynawskich, przynajmniej Norwegii, to muszę nadmienić, że jest to przyzwoity reportaż. Gładko i sprawnie w tajemnicza nas w duszę typowego Norwega oraz ukazuje najpopularniejsze smaczki kulturowe, jednak jako tako nie jest niczym nadzwyczajnym.
Mimo wszystko myślę, że warto jeden wieczór poświęcić na tę lekturę.

Skandynawia jest dla mnie pod różnymi względami ciekawym miejscem, zwłaszcza pod względem obyczajowo-kulturowym. I nie to nie w sensie, że jest to najbardziej lewicowy przyczółek świata, a raczej w tym, że pomimo tej łatki, która aż nazbyt często jest przez tamtejsze kraje potwierdzana. Bardziej fascynuje mnie to, że często tamtejsze społeczeństwa pomimo symbolicznego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Nie będzie chyba nadużyciem, stwierdzenie, że ze wszystkich lektur szkolnych to akurat "Chłopi" cieszą się najmniejszym poważaniem(Niżej jest już chyba tylko "Nad Niemnem"). I, prawdę mówiąc się temu nie dziwię. O ile sama fabuła mogłaby się okazać dla szerszego grona frapująca, tak przebrnięcie przez naprawdę piękne i niewyobrażalnie plastyczne, ale i też i długie opisy wiejskiej przyrody, zmieniających się pór roku, pomieszane ze znakomitymi i wartkimi dialogami, jednakże napisanymi z silną chęcią maksymalnego upodobania się do chłopskiej gwary, nawet dla dorosłego, a nie wprawionego czytelnika może stanowić problem, a co dopiero dla 18 latków.

Porzucając jednak te czcze dywagacje, zadajmy sobie pytanie, czy pomijając już te szkolne trudy "Chłopi" rzeczywiście są takim wielowarstwowym koszmarem, zupełnie nieciekawym pod względem literackim? Moja odpowiedź na to jest jedna i to zasadnicza, nie.

"Chłopi" to nie tylko jedno z najważniejszych dzieł polskiej literaturze(Osobiście wzbudzili we mnie więcej emocji niż "Lalka", oczywiście nie urągając w niczym Prusowi), ale też dzieło unikatowe i dojmujące na skalę światową(Nobel naprawdę nie był przyznany bez powodu).

Reymontowi udało się stworzyć coś, na pierwszy rzut oka niewykonalnego. Połączył konwencję antycznego dramatu z fatum wiszącego nad bohatera wraz z tak swojskim dla nas codziennym życiem prostych chłopów. W żaden sposób nieurągający realiom epoki i tejże warstwy społecznej ani wymogom, jakie stawia przed sobą dramat.

I jakiż to jest dramat. Niewątpliwe uczniowie stwierdzą, że to brazylijska telenowela, milsi osobnicy wskażą za to, Sofoklesa i "Króla Edypa". Jednak nie jest to ważne "Chłopi" po prostu są sobą, są unikalni na każdej płaszczyźnie. Zarówno w szczerości w wykreowanych postaci, codziennego znoju, jak i świątecznych radości, czy w ukazaniu za pomocą natury upływającego czasu.

Tym, co mnie jednak w tej lekturze uwiodło najbardziej, jest ten istny kocioł pomieszanych, skrajnych emocji(Kocioł bałkański się do tego nie umywa). Miłość od nienawiści, zarówno między kobietą, jak i mężczyzną, czy też dzieckiem, a rodzicem dzieli zaledwie mały krok. A przy tym mamy cały wachlarz innych uczuć od macierzyńskiej miłości, pierwszych młodzieńczych zauroczeń po smak zdrady, zazdrości, poczucia krzywdy, wyobcowania czy samotności. I to wszystko kotłuje się w zaledwie jednej wsi. Nie dziwi więc i samo zakończenie.

Wydaje mi się, że warto jeszcze dodać, że "Chłopi" mogliby posłużyć za bingo pod tytułem "XIX wieczna polska powieść" i zanim się kto przyczepi, tak wiem, że "Chłopi" zostali napisani już w XX wieku, ale chodzi mi o ducha epoki, a nie o dokładne daty. Wracając do binga, w "Chłopach" wedle mojego skromnego zdania jest skondensowanie wszystkich wątków i myśli, jakie obowiązkowo przewijały się przez cały okres zaborów w naszej literaturze. Poczynając od wątków romantycznych, bohaterów beznadziejnych, silnego społecznego dydaktyzmu, troskę o wspólne dobro, wątków powstańczych i patriotycznych, po utyskiwanie na narodowe wady, jak chociażby swarliwość. Z tego też względu wydaje mi się to lektura tym ciekawsza.

Poza tym, jako osoba ze wsi naprawdę doceniam fakt, że Reymont ukazał polską wieś w pełnej jej krasie, bez Kochanowskiego idealizowania, czy też nazbyt dzisiaj widocznego sprowadza wsi do patologicznego ciemnogrodu.

Podsumowując, jestem w tej powieści bezgranicznie zakochana i na pewno będę do niej jeszcze wielokrotnie wracać i naprawdę wszystkich to czytających przekonać, żeby dali "Chłopom" szansę i nie zrażali się tym, że język bywa trudny.

10/10

Nie będzie chyba nadużyciem, stwierdzenie, że ze wszystkich lektur szkolnych to akurat "Chłopi" cieszą się najmniejszym poważaniem(Niżej jest już chyba tylko "Nad Niemnem"). I, prawdę mówiąc się temu nie dziwię. O ile sama fabuła mogłaby się okazać dla szerszego grona frapująca, tak przebrnięcie przez naprawdę piękne i niewyobrażalnie plastyczne, ale i też i długie opisy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

27/2021
"Hamlet" William Szekspir
Osobiście nie zaliczam się do gorących fanów Szekspira. "Romeo i Julii" nie lubię, "Makbeta" bardzo cenię, a innych jego dramatów poza "Hamletem" jeszcze nie czytałam.
Sam "Hamlet" można powiedzieć, jego jedna z najsłynniejszych sztuk pozostawiła mnie w dość obojętnym stanie.
Trudno mi nawet powiedzieć dlaczego. Bardzo spodobał mi się język tego dramatu, podobnie, jak sam pomysł na fabułę. Uważam również, że Szekspirowi udało się oddać klimat epoki i samego miejsca, w jakim dzieje się akcja. Sporo fragmentów, jak chociażby ten z pojawieniem się ducha czy z pogrzebu Ofelii na stałe zapadły mi w pamięć. Jednakże również nie podzielam zrozumienia czy też zachwytów nad samą tytułową postacią tegoż dramatu. I to nawet nie chodzi, o to czy go lubię, czy nie, ale jakoś nie potrafię dostrzec jego głębi.
Wydaje mi się, że ta moja dość zachowawcza czy też może dla niektórych kontrowersyjna opinia, na temat "Hamleta" wynika z tego, że miałam wobec niego duże oczekiwania. Z powodowane głównie popularnością tego akurat dramatu i jego "renomą". Przez, co spodziewałam się wielkiego wow, a jak wiadomo takiemu wow trudno sprostać, nawet Szekspirowi.
Oczywiście, nie wpływa to na to, że uważam, że "Hamleta" trzeba przeczytać, bo jednak ma on ogromne znaczenia dla całej literatury, podobnie jak i reszta twórczości Szekspira.
6.5/10

27/2021
"Hamlet" William Szekspir
Osobiście nie zaliczam się do gorących fanów Szekspira. "Romeo i Julii" nie lubię, "Makbeta" bardzo cenię, a innych jego dramatów poza "Hamletem" jeszcze nie czytałam.
Sam "Hamlet" można powiedzieć, jego jedna z najsłynniejszych sztuk pozostawiła mnie w dość obojętnym stanie.
Trudno mi nawet powiedzieć dlaczego. Bardzo spodobał mi się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Moją lekturę "Krwawego Południka" można podsumować tak: Zawsze warto, jest wyjść ze swojej strefy komfortu!

Po powieść McCarthy'ego z sama z siebie raczej nigdy bym nie sięgnęła. Czemu? Powody są dwa: Po pierwsze jestem uprzedzona do wszystkiego, co amerykańskie(Od teraz będę z tym walczyć) i wyjątkowo nie cierpię westernów, a ta książka takie wyraźne elementy posiada. Jednakże, jako że biorę na instagramie udział w klubie czytelniczym, a ta książka została wybrana na ten miesiąc, to ją przeczytałam.

Pozytywne zaskoczenie przyszło do mnie po zaledwie pięciu przeczytanych stronach i wynikło przede wszystkim ze stylu pisania Cormaca. I to według mnie jest chyba największą zaletą "Krwawego Południka". Otóż McCarthy pisze w taki sposób, że od razu widać, że ma po prostu talent. Potrafi bardzo płynnie przechodzić od plastycznych i nastrojowych opisów krajobrazu amerykańskiego Południa po brutalne oraz szorstkie ukazywanie jatek, i rzezi. Co ciekawe te fragmenty zupełnie ze sobą nie kontrastują. Wypatroszone, częściowo nadjedzone ludzkie zwłoki i niemowlęta z roztrzaskanymi główkami stają u McCarthy'ego takim samym elementem krajobrazu Południa, jak pustynny piasek i rozgwieżdżone niebo.

Równie bardzo w tej powieści spodobał mi się i zainteresował mnie sposób narracji. Otóż McCarthy nie poświęca zbyt wiele czasu na kreowanie portretów psychologicznych bohaterów. Prawdę mówiąc, ich w ogóle nie ma. Postacie są tu zdefiniowane jedynie przez ich czyny i wypowiedziane słowa. Nie znamy ich przeszłości, rodziny, nie wiemy, co ich ukształtowało. Liczy się tylko tu i teraz. Podobnie z samą kreacją akcji. Autor nie poświęca zbyt wiele czasu na nakreślenie "tła". Płynnie przeskakujemy od jednego wydarzenia do drugiego, nie przykładając zbyt wiele uwagi co do nich. Życie głównego bohatera, które teoretycznie obserwujemy(W praktyce przez większość "Krwawego Południka" patrzymy na życie całej bandy) jest, jakby zobrazowaniem piasku przesypującego się między palcami. Upłynęło i zniknęło nie wiadomo kiedy, nie pozostawiając po sobie żadnego namacalnego śladu, nawet w ludzkiej pamięci. Podobnie rzecz ma się z resztą postaci.

Sama historia opowiadana przez McCarthy'ego jest już bardziej banalna. "Krwawy Południk" odarty z ciekawych zabiegów literackich, plastycznych opisów i filozoficznych fragmentów stałby się zwykłym westernem. Z gatunku tych lepszych, bo pozbawionym patosu, romantyzmu i happy endu, ale jednak westernem.

"Krwawy Południk" to po prostu urywana historia życia głównego bohatera(Którego imię, chyba ani razu nie pada), którego najważniejszym etapem jest branie udziału w masakrach Indian, za których skalpy oferowano pieniężne nagrody.

Do bycia specjalistą od amerykańskiej historii jest mi bardzo daleko, więc nie jestem w stanie obiektywnie stwierdzić, jak dalece ta powieść jest zgodna z prawdą. Wydaje mi się dość rzetelna, ale to moje "wydaje" może się mocno rozmijać z rzeczywistością.

Ta powieść nie jest, jednak pozbawiona wad. Po pierwsze, choć naprawdę doceniam warsztat McCarthy'ego i jego zabiegi literackie, tak w paru miejscach przesadził, zagalopował się. Przez co dla mnie niektóre wydarzenia i ich ciąg przyczynowo-skutkowy nie jest do końca jasny.

Po drugie zabrakło mi trochę w tej książce drugiego dna. Nie chodzi mi o to, że go nie ma, ale o to, że jest go mniej, niż mi by odpowiadało. Do tego też McCarthy nie za bardzo lubi go odkrywać. Woli skupiać się za to na akcji.

Wielu osobom zapewne nie będzie to przeszkadzać, ale mnie pozostawiło to w pewnym niedosycie.

Summa summarum, jeśli miałabym powiedzieć, o czym jest "Krwawy Południk" to powiedziałabym, że to przede wszystkim opowieść o konkretnym typie ludzie, w konkretnym miejscu i czasie, którzy swoimi czynami poświadczają, jak niewiele człowiekowi brakuje do zostania bestią.

"Krwawy Południk" można nawet potraktować, jako swoistą rozprawę z mitem dobrego dzikusa i z całą tą Roussowską teorią o szkodliwości cywilizacji. Cała powieść McCarthy'ego to świetne zobrazowanie tego, co dzieje z człowiekiem, gdy przychodzi mu żyć w niecywilizowanym miejscu wśród innych niecywilizowanych ludzi.

Stąd też "Krwawy Południk" Cormaca McCarthy'ego i dzięki temu, że dostarczył mi zarówno rozrywki(Lektura zajęła mi tylko dwa dni) , jak i doznań estetycznych zostanie w moim sercu.

6,5/10

Moją lekturę "Krwawego Południka" można podsumować tak: Zawsze warto, jest wyjść ze swojej strefy komfortu!

Po powieść McCarthy'ego z sama z siebie raczej nigdy bym nie sięgnęła. Czemu? Powody są dwa: Po pierwsze jestem uprzedzona do wszystkiego, co amerykańskie(Od teraz będę z tym walczyć) i wyjątkowo nie cierpię westernów, a ta książka takie wyraźne elementy posiada....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Do współczesnej polskiej literatury mam dość mam dość neutralny stosunek. Wielu pisarzy jest dla mnie przehajpowana, ale jest też sporo dzieł, które jak dla mnie są godne zajmować miejsca wśród dawnych mistrzów.

Radek Rak z "Baśnią o wężowym sercu" zdecydowanie należy do drugiej z tych grup.

Rzeczą, którą od razu rzuciła mi się w oczy, gdy zaczęłam czytać powieść Raka, był wysoki poziom warsztatu pisarskiego. Objawia się to w zarówno w plastycznych opisów krajobrazów, umiejętności kreowania baśniowego klimatu, jak i w sposobie oddania ludowej gwary czy w lekkości, jaką w dialogi Rak wplata wulgaryzmy. Oczywiście w tej sztuce nie dorównuje Sapkowskiemu, ale i tak czyta się to wyśmienicie.

Jednakże obok stylu najbardziej w "Baśni o wężowym sercu" podoba mi się sama koncepcja połączenia ze sobą powieści historycznej z ludową baśnią. Dzięki czemu Rakowi udało się stworzyć coś zupełnie unikalnego. Do tego dzięki temu zabiegowi udało mu znacznie bardziej bogato odtworzyć mentalność i sposób patrzenia na świat warstwy chłopskiej niż gdyby "trzymał się suchych faktów". Zresztą i bez tej całej otoczki po prostu przyjemnie mi się czytało te sceny z czartami, wiedźmami i wędrówek w brzuchu węża.

Na największą pochwałę Radek Rak zasługuje za bardzo staranne przemyślenie tej powieści. Rozumiem przez to, że Rak, zanim zaczął pisać, wiedział, co chce napisać, co chce osiągnąć i jakimi środkami. Przez co "Baśń o wężowym sercu" jest wolne od dziur fabularnych, niepotrzebnych scen, czy nielogicznych i niespójnych zachowań bohaterów.

Właśnie, bohaterowie! Trochę ich jest, ale zasadniczo najważniejsza jest tytułowa postać Jakóba Szeli, a od drugiej połowy książki także dziedzica Wiktoryna. Niezależnie, jednak od stopnia ważności, każdy nawet trzeciorzędny bohater jest bardzo realistycznie wykreowany i świetnie wpisuje się w koncepcję przyjętą przez autora.

Przechodząc jednak do najważniejszego pytania, czyli o czym ta książka tak właściwie jest? Otóż według mnie jest o dwóch rzeczach.

Po pierwsze Rak prowadzi stare, jak świat rozważania o naturze zła. Zadaje klasyczne pytania, skąd biorą się źli ludzie. Z perypetii bohaterów i plot twistów możemy dojść łatwo do wniosku, że zło po prostu jest w każdym z nas, a to czy się ono uaktywnia, zależy od naszych wyborów i okoliczności życiowych oraz środowiska, w jakim żyjemy. Ostateczne Szela sprowadza nieszczęście na siebie i na setki innych przypadkowych osób przez własny zły wybór już na pierwszy stronach tej powieści. Po czym jeszcze chyba dwukrotnie sam przypieczętowuje swój los.

Po drugie "Baśń o wężowym sercu" próbuje przekazać nam tę starą mądrość, że nie należy pragnąć, więcej niż można uczciwie osiągnąć. Szelę najpierw gubi pragnienie posiadania "nadzwyczajnej" kobiety, tym samym odrzucił szczerą miłość Żydówki Chany. Natomiast później jego los kwituje pragnienie zostania Panem, wzniesienia się ponad swój stan.

Ostatecznie z tej powieści płynie taka mądrość, że chciwość to pierwszy krok ku złu.

Czy w takim razie ta powieść nie ma wad? Ma według mnie jedną, otóż Radek Rak podkoloryzował tło historyczne i relacje między chłopską chałupą, a pańskim dworem. Do niego pretensji nie mam, bo tego wymagała fabuła, jednak obawiam się, że sporo czytelników weźmie to śmiertelnie poważnie.

Podsumowując, szczerze polecam tę powieść. Podejrzewam(Do czego nie mam żadnych uprawnień), że ta powieść zapiszę się złotymi głoskami w polskiej literaturze, przynajmniej tej współczesnej.

Do współczesnej polskiej literatury mam dość mam dość neutralny stosunek. Wielu pisarzy jest dla mnie przehajpowana, ale jest też sporo dzieł, które jak dla mnie są godne zajmować miejsca wśród dawnych mistrzów.

Radek Rak z "Baśnią o wężowym sercu" zdecydowanie należy do drugiej z tych grup.

Rzeczą, którą od razu rzuciła mi się w oczy, gdy zaczęłam czytać powieść Raka,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Pewne książki od momentu swojego wydania stają się modne. Każdy je czyta, a od zdjęć ich okładek w social mediach jest prawdziwe zatrzęsienie. Tak rzecz ma się z reportażem Marka Szymaniaka "Zapaść", od której zaroiło się na instagramie. Oczywiście dominują głosy zachwytu. Poczynając od rozpływów nad sprawnością pióra autora po aplauz wyrażony nad realistycznym i drobiazgowym oddaniem szarej rzeczywistości polskiej prowincji.

Oczywiście ja tego zachwytu nie podzielam. Czemu? Powodów jest parę.

Po pierwsze ten reportaż, jak na tematykę, jaką porusza jest zbyt krótki i zbyt pobieżny. Przez co autor problemy polskie prowincji ogranicza do zaledwie kilku, niezbyt dokładnie opisanych zagadnień. Przy czym sposób, w jaki to opisuje, sprawia, że te wady urastają do rangi monstrualnego potwora, z którym nic nie da się zrobić. Przy czym nie próbuje nawet ukazać tego, co się na tej prowincji w przeciągu ostatnich lat zmieniło na lepsze, lub co lepsze już było. Rozumiem, że autor chciał się po prostu skupić na tej ciemnej stronie polskich miasteczek. Jednakże osobiście za takimi jednostronnymi opisami nie przepadam.

Po drugie ten reportaż jest po prostu nudny. Czytanie kilkunastu stron opisujących niezbyt wesołe perypetie pewnego zakładu przemysłowego do najciekawszych nie należy. Przy czym autor nie skąpi od szczegółów. Jest to tym bardziej niepotrzebne, że było to w tym reportażu całkowicie zbędne. Jak przebiegała ciężka droga od gospodarki centralnie sterowanej, do rynkowej każdy Polak wie. Tak, więc zadręczanie go drobiazgowym opisem tejże wędrówki jednego z zakładów w roku 2021 nie ma sensu, no, chyba że w reportażu dokładnie temu poświęconemu.

Po trzecie i według mnie najważniejsze, "Zapaść" wcale doskonale nie oddaje rzeczywistości polskich miasteczek. Marek Szymaniak skupił się w tym reportażu na zaledwie paru kwestiach, które tak naprawdę nie są tylko problemami prowincji, ale całej Polski. Poczynając od upadku przemysłu, przez smog, drogie mieszkania, kolesiostwo, betonozę, po nieudacznitwo elit rządzących, masową emigrację i zapaść służby zdrowia. Z czego według mnie, chociażby kwestia mieszkań na prowincji jest dużo mniej dotkliwa niż chociażby w Warszawie.
Natomiast upadek wielu zakładów pracy w wyniku transformacji nie jest bieżącym problemem polskiej prowincji. To już jest definitywna przeszłość, która dla większości ludzi nie istnieje w codziennych rozmowach. Co za tym idzie poświęcanie tak dużej ilości miejsca temu zagadnieniu, uważam za niesłuszny i pokazujący w pewnym stopniu wsteczne spojrzenie na prowincję autora.

Po czwarte Marek Szymaniak świadomie czy też nieświadomie wpada w pewien bardzo nielubiany przeze mnie nurt w polskiej kulturze, czy dyskursie społecznym, zdominowanym przez warszawski punkt widzenia. Wedle, którego cywilizacja na ziemiach polskich zaczyna się i kończy na Warszawie(No i może paru innych miastach). Tymczasem reszta kraju to smród, brud, ubóstwo, patologia i ten straszny katolicki ciemnogród.
Chyba w żadnym innym miejscu na ziemi nie powstaje tyle reportaży i powieści pokazujących prowincje swojego kraju od jak najgorszej(Często zmyślonej) strony.
Do "Zapaści" ma się to tak, że autor wykreował świat, wedle którego najgorszymi kłopotami są już wcześnie przeze mnie wymienione smog, brak mieszkań(Przymus mieszkania z rodzicami), brak miliona sklepów i kawiarni w mieście, smog i nietolerancja(No bardzo warszawski punkt widzenia). I to w klimacie takiego przerażenie, że ta prowincja zdaje się być bardziej nie do życia niż Afryka Subsaharyjska .
Tymczasem te problemy oczywiście istnieją, ale poza nimi istnieją znacznie bardziej ważkie wyzwania. I pomimo tego w polskich miasteczkach da się żyć i to często żyć znacznie lepiej niż na 1o metrach w Warszawie czy w innych dużych miastach.

Podsumowując, Szymaniak według mnie wcale nie ukazuje prawdziwego oblicza polskich miasteczek. Za to za pomocą ogólnopolskich problemów kreuje klimat, wedle którego na polskiej prowincji żyć się nie da.
Jednak ten reportaż nie jest, tragicznie zły, bo mimo wszystko przybliża nam problemy ogólnopolskie z małomiasteczkowej perspektywy. I chyba, jako jedyny w dzisiejszej Polsce porusza problem wyludniania się małych i średnich miasteczek.

Pewne książki od momentu swojego wydania stają się modne. Każdy je czyta, a od zdjęć ich okładek w social mediach jest prawdziwe zatrzęsienie. Tak rzecz ma się z reportażem Marka Szymaniaka "Zapaść", od której zaroiło się na instagramie. Oczywiście dominują głosy zachwytu. Poczynając od rozpływów nad sprawnością pióra autora po aplauz wyrażony nad realistycznym i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , ,

Każdy z nas niezależnie od tego, jak przebiegała jego edukacja, zetknął się z nazwiskiem Borowski do spółki ze słowem "Opowiadania". Bo, co jak co, ale nazwisko jednego z najważniejszych polskich pisarzy drugowojennych, przedwcześnie zmarłego przedstawiciela pokolenia Kolumbów, który w swoich najbardziej znanych tekstach skupił się na oddaniu przeżyć i wspomnieć związanych z obozem, każdemu Polakowi znać wypada.

A jak jest naprawdę z tymi opowiadaniami?

Otóż Borowskiemu rzeczywiście sporo rzeczy się udało. Umiał z jednej strony gładko, ale i w specyficznym klimacie wykreować na kilku/ kilkunastu stronach dość zwyczajny, niezbyt straszny obraz obozu, jako miejsca, w którym, co prawda walczy się o przeżycie. Za wrogów mając psychopatycznych Niemców, ale w którym, jednak jakoś się żyje z dnia na dzień. I wtedy, gdy Borowski już nas wprowadził w taką o to otoczkę. Kiedy płynnie przechodzimy od opisów pracy, krótkich rozmów i jakby się zdawało banalnych, pomimo zewnętrznej sytuacji problemów. Borowski na sam koniec. Najczęściej w ostatnim akapicie, wstrząsa czytelnikiem tak jak nic innego. Uświadamiając tym samym nam, jak cienka granica biegnie między tym, co jesteśmy w stanie uznać za normalne, a tym, co w świecie bez wojny i obozów nawet nie przyszłoby ludziom do głowy.

Czytając ten zbiór opowiadań, można też dojść do wniosku, że w obozie to nie nieludzkie warunki życia, to nie wszechobecna śmierć i przemoc były najstraszniejsze, a to momentalne uświadamianie sobie w konkretnych sytuacjach, że więźniowie, czyli ofiary tego miejsca, niezależnie od własnej woli, także wpadali w ten kierat śmierci. Tak samo potrafili stać się katami, a patrząc z perspektywy zwykłego świata, również zachowywali się niemoralnie czy to poprzez obojętność, pomniejszy udział w tym, co się odbywało w komorach. Tak samo straszne okazuje się też to, że każdy z nas postąpiłby podobnie, jak bohaterowie Borowskiego, a świat nie miałby prawa tego oceniać.

Tak, więc Opowiadania Borowskiego to ciekawe i ważne dzieła w polskiej literaturze, które na pewno warto znać. Jednakże nie do końca rozumiem estymy, jaka wokół nich jest. Z literatury drugowojennej i obozowe, co nie co czytałam i jestem w stanie wskazać kilka, według mnie lepszych dzieł, które jednak, aż taką sławą nie obrosły.

Z tego zbioru osobiście najbardziej spodobało mi się pierwsze opowiadanie "Matura na Targowej". Moim zdaniem jest to także najlepszy tekst z całego tego zbioru.

Podsumowując. Borowskiego, jak najbardziej warto czytać, jednakże w pełni zachwytów nad nim nie podzielam.

Każdy z nas niezależnie od tego, jak przebiegała jego edukacja, zetknął się z nazwiskiem Borowski do spółki ze słowem "Opowiadania". Bo, co jak co, ale nazwisko jednego z najważniejszych polskich pisarzy drugowojennych, przedwcześnie zmarłego przedstawiciela pokolenia Kolumbów, który w swoich najbardziej znanych tekstach skupił się na oddaniu przeżyć i wspomnieć związanych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Na odwrocie tego wydania "Widnokręgu" możemy przeczytać, że jest to pierwsza uczciwa powieść o powojennej Polsce. Czy pierwsza, czy jedyna nie mi to oceniać, bo aż tak dobrze współczesnej polskiej literatury nie znam. Mogę, jednak powiedzieć, że jest to na pewno jedna z tych powieści, które w polskiej literaturze zagrzeją specjalne miejsce.

"Widnokrąg" to opowieść już dojrzałego mężczyzny, którego widok fotografii przedstawiającego jego, jako małego chłopca w towarzystwie własnego ojca inspirują się do wspomnieć. Wielu wspomnieć poczynając od dzieciństwa w cieniu wojny spędzonego u rodziny matki na wsi, po młodość w szarej powojennej Polsce, jak i obserwować gdy już jako dorosły mężczyzna, samemu będąc ojcem, zaczyna po raz pierwszy mierzyć się z upływającym czasem i własną przemijalnością.

"Widnokrąg" jest, więc niechronologiczny i subiekty, czyli taki, jak ludzka pamięć. Przez co ogromną rolę znajdują tu historie, jakby na pierwszy rzut oka banalne, jak chociażby zaginięcie psa czy zgubienie buta. Jednak i kluczowym okazują się wątki obiektywnie ważniejsze, jak chociażby przedwczesna śmierć ojca głównego bohatera.

Powieść Myśliwskiego jest więc zarówno opowieścią bardzo uniwersalną, traktującą o ludzkim życiu, relacjach międzyludzkich, miłości, rodzicielstwie, dorastaniu, przemijaniu. Opatrzona wieloma refleksjami i spostrzeżeniami. Jak chociażby ta dotycząca tego, że w dorosłym życiu przez bezustanny pośpiech zaniedbujemy relacje z krewnymi. Przez co ludzie w dzieciństwie nam najbliżsi w dorosłym życiu stają się obcy. Stają się wyrzutem, z którymi każde spotkanie jest bolesne, bo uświadamia nam samym, jak ludzie dookoła i my sami szybko się starzejemy.
Poza tym, jak to przystało na polską powieść, jest to książka, także o Polsce. O Polsce przede wszystkim okupowanej, jak i komunistycznej, ale też w mniejszym stopniu przedwojennej, którą poznajemy przez ciągłe utyskiwanie wielu ludzi(Zwłaszcza matki głównego bohatera), że przed wojną było po prostu lepiej. Lepiej się żyło i ludzie byli lepsi. Nie to, co teraz.

"Widnokrąg" to zasadniczo moje pierwsze spotkanie z Myśliwskim. Mogę zaliczyć je do w pełni udanych. Ta powieść ma to wszystko, co lubię i co cenię. Jak bardzo zręczny styl pisania, niepowtarzalny klimat, realistycznie wykreowani bohaterowie, uczciwość w sposobie opowieści o przeszłości, jak i skupienie się na sprawach ważkich, czyli na człowieku i jego najważniejszych rozterkach. Nie popada przy tym w żadnym wypadku w banał ani w zacietrzewienie. "Widnokrąg" jest więc ze wszech miar wybitną powieścią, których we współczesnej polskiej literaturze, raczej zbyt wielu nie mamy. Stąd też jego wartość w moich oczach znacząco urasta.

Podsumowując, nie umiem wskazać żadnych wad tej powieści. Zarówno od strony powiedzmy to "rzemieślniczej" jest bez zarzutu, jak i od strony intelektualnej.

Na odwrocie tego wydania "Widnokręgu" możemy przeczytać, że jest to pierwsza uczciwa powieść o powojennej Polsce. Czy pierwsza, czy jedyna nie mi to oceniać, bo aż tak dobrze współczesnej polskiej literatury nie znam. Mogę, jednak powiedzieć, że jest to na pewno jedna z tych powieści, które w polskiej literaturze zagrzeją specjalne miejsce.

"Widnokrąg" to opowieść już...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Zły" jest książką będąca w pewnym sensie legendą. Najsłynniejszy kryminał PRL, najsłynniejszy polski kryminał w ogóle. Poemat na cześć Warszawy, zawoalowana krytyka szarej komunistycznej rzeczywistości, schematyczna powiastka, podkolorowująca rzeczywistość.

"Złemu" można przypiąć wiele łatek i odnoszę wrażenie, że w rozmowach, recenzjach na jego temat przede wszystkim to one się przewijają. Mało miejsca za to dostaje sama "realna" powieść, która ma przecież swój początek, koniec, postacie, język i koncepcje.

Dla mnie powieść Tyrmanda jest przede wszystkim bardzo dobrze przemyślanym kryminałem, który nie wstydzi się tego, że jest kryminałem. Krótko mówiąc "Zły" korzysta z klisz, schematów, ale robi to z pełną tego świadomością, mając na celu przede wszystkim zapewnienie czytelnikowi rozrywki na poziomie. Dajmy tu na przykład chociażby końcową scenę pościgu. Tę sekwencję można na spokojnie w kropkę w kropkę przenieść we współczesny film akcji. I widz na pewno nie zauważyłby różnicy. Podobnie rzecz ma się z historią życia tytułowego "Złego", którą, gdyby zawrzeć w innej książce nie uciekłaby od oskarżeń o banalność, czy tandetną ckliwość, a która jednak w tej powieści w pełni działa. Tak samo ma się zresztą z kreacją bohaterów, którzy też wpisują się w określone ramy. Mamy, więc czarny charakter, któremu na koncie brakuje jedynie zabójstwa szczeniaczka, mamy skromnych bohaterów dnia codziennego, którzy bez wahania stają do walki z czarną stroną miasta, komiksową postać "Złego" i parę zakochanych gołąbeczków. Jeśli gdzieś doszukiwać się geniuszu "Złego" to właśnie w lekkości i pewności siebie, w jaki autor operuje ramami gatunku i literackimi schematami. Nie czytałam w życiu zbyt wielu kryminałów, ale z tych co czytałam, a były to w większości topowe współczesne nazwiska w tym gatunku. Łatwo jest mi zauważyć różnicę między tym, co dziś tworzy się w kryminałach, a tym co napisał Tyrmand. "Zły" nie obfituje w barwne wątki obyczajowe, w rozbudowany background bohaterów, a komentarz społeczny jest jedynie nienachalnym, zajmującym niewiele przestrzeni tłem.

"Zły"nie jest jednak tylko kryminałem w 100 %, ale też i może przede wszystkim hołdem oddanym Warszawie, która przetrwała, która trwa na gruzach i która z tych powojennych ruin odbudowuje się. Większość rozdziałów zaczyna się od opisów samego miasta, jak i jego mieszkańców. Możemy dzięki temu poznać nie tylko Warszawę lat 50, ale Warszawę w ogóle. Na pewno rodowici Warszawiacy, dobrze znający naszą stolicę odbierają tę powieść inaczej. Bardziej osobiście, ale nawet dla osób, dla których Warszawa to tylko, czy aż stolica naszej ojczyzny. Ta lektura też będzie miała, jakiś szczególny wydźwięk. W końcu opisuje rzeczywistość bliską naszym dziadkom i ważny oraz smutny okres naszej historii.

Czy "Zły" w takim razie nie ma wad? Niestety nie. "Zły" ma zasadniczą jedną wadę i jedną cechę, którą możemy zaliczyć, zarówno do wad, jak i do zalet. Niewątpliwym minusem powieści Tyrmanda jest to, że po pierwszych fantastycznych 40 stronach, mocno spada z tonu i dalsza akcja przez około co najmniej 200 stron się toczy. Co przy natłoku wielu postaci i wątków oraz gawędziarskim sposobie pisania stanowi nie lada wyzwanie. Potem kiedy poznajemy już wszystkie aspekty tej powieści i przyzwyczajamy się do sposobu pisania Tyrmanda, lektura zdecydowanie staje się znacznie bardziej przyjemna. Natomiast gawędziarski styl pisania staje się zaletą, a nie wadą.

Pomimo tego trzeba jednak oddać Tyrmandowi, że napisał "Złego" z prawdziwym rozmachem i przy tym, ani razu się nie zgubił. Chyba drugiej takiej książki w polskiej literaturze można ze świecą szukać.

Podsumowując, pomijając fakt, że "Zły" dość wolno się rozkręca i ma wysoki próg wejścia(Tak to ujmę) to jest to kawał znakomitej prozy, która zadowoli zarówno tych szukających rozrywki, jak i miłośników Warszawy i romantycznych porywów.
Poza tym w pełni podpisuje się pod tym, co o "Złym" napisał Gombrowicz:


"Powieść kryminalna, romans brukowy? Ależ tak i gorzej nawet: romans z bruku zrujnowanego, z ruin i rozdołów. A jednak to lśni, tryska, brzmi, śpiewa."

8/10

"Zły" jest książką będąca w pewnym sensie legendą. Najsłynniejszy kryminał PRL, najsłynniejszy polski kryminał w ogóle. Poemat na cześć Warszawy, zawoalowana krytyka szarej komunistycznej rzeczywistości, schematyczna powiastka, podkolorowująca rzeczywistość.

"Złemu" można przypiąć wiele łatek i odnoszę wrażenie, że w rozmowach, recenzjach na jego temat przede wszystkim to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

O tej książce dowiedziałam się przypadkowo, trafiając na artykuł o jej pierwszym polskim tłumaczeniu na portalu przegląd bałtycki. Będę chyba ten dzień na zawsze nosić w swoim sercu, bo bez niego nigdy nie poznałabym kawałka tak świetnej prozy.

O "Wileńskim pokerze" można pisać długo, poczynając już od jego formy. Otóż ta książka jest podzielona na cztery części, każdy pisany z perspektywy innej osoby. Pierwszą i najdłuższą część można zaliczyć do strumienia świadomości. Kolejne to już bardziej klasyczna proza. Jednak ważniejsze jest to, że wszystkie te części opowiadają o tym samym, wzajemnie się przenikają i uzupełniają, jednocześnie przeczą sobie. Tym samym my czytelnicy nie jesteśmy w stanie stwierdzić, co tak naprawdę wydarzyło się w punkcie kulminacyjnym tej powieści. Gavelis za pomocą tego zabiegu, zapewne chciał nam udowodnić, jak bardzo rzeczywistość dla człowieka jest relatywna, a jej postrzeganie to suma informacji, które często okazują się fałszywe lub niepełne.
Ricardas Gavelis poza tym w wielu miejscach jest turpistyczny. To ile on miejsca poświęca ludzkim odchodom, powinno trafić do księgi rekordów Guinnessa. Też bardzo dużo uwagi poświęca ludzkiej seksualności i to od strony fizycznej. "Wileński poker" ma zatem dość sporo skrupulatnych opisów ludzkiego ciała, stosunków seksualnych, nie wspominając o tym, że Gavelis regularnie przypomina, że Vytautas, podobnie, jak wszyscy mężczyźni w rodzie Vargalisów został hojnie obdarowany przez naturę.

Pomimo jednak dość odważnym zabiegom literackim, "Wileński poker" nie jest w żadnym stopniu ciężki w czytaniu. Od dawna żadnej książki nie czytało mi się tak płynnie i nie sprawiało mi to takiej przyjemności. Na pewno wielka w tym zasługa tłumacza Kamila Pecela, który poza "Wileńskim pokerze" przełożył też już kilka innych dzieł litewskiej literatury.

Pozostawiając, jednak kwestie stylistyczne i językowe, o których osoba znająca się lepiej na literaturze ode mnie miałaby na pewno dużo więcej do powiedzenie. Przejdę do tematu, których wszystkich interesują bardziej, czyli o czym ta książka właściwie jest.

I na starcie muszę zaznaczyć, że ta książka nie ma jednego tematu. Na Litwie była to powieść przełomu, i jak przystało na takie dzieło, porusza ono masę wątków, które zapewne dręczyły ludzi, którzy epokowych zmian właśnie doświadczali.

Jednakże "Wileński poker" ma swoją oś fabularną, która niezależnie od perspektywy narratora kręci się wokół jednej postaci. Tymże bohaterem jest Vytautas Vargalis. Człowiek, którego my wszyscy dobrze znany. Urodzony w międzywojniu, w niepodległej Litwie, w wysoko postawionej rodzinie, a którego młodość przypadła na okres wojny i to właśnie wojna, a przede wszystkim dziesięcioletnie doświadczenia łagrowe zdefiniowały go na całe życie, które upływało w Wilnie będącego częścią Związku Radzieckiego.
Jest to więc postać, jakby częściowo wyjęta z "Bazy ludzi umarłych" i którą dobrze znamy, chociażby z kart naszej literatury drugowojennej. Szczególnie upatrywałabym się podobieństw z "Innym światem" Grudzińskiego, bo zarówno Herling, jak i Vytautas podzielają spojrzenie na człowieczeństwo.

To właśnie perspektywa Vytautasa, jego strumień świadomości, stanowi większość "Wileńskiego pokera". Czytanie tej części jest tym ciekawsze, że po pierwsze Vargalis cierpi ewidentnie na manię prześladowczą, a po drugie jest to człowiek inteligentny i mimo wszystko bardzo wrażliwy, dla którego zarówno doświadczenia z przeszłości, jak i ta szara rzeczywistość radziecka lat 70 jest ogromnym, emocjonalnym wyzwaniem.

"Wileński poker" nie jest jednak wyłącznie opowieścią o litewskich Kolumbach, jak już pewnie część czytających ten tekst sądzi. Gavelis porusza tematy na wskroś hermetyczne, jak to czym jest Litwa, jej dzieje, miejsce w świecie, w historii, jej przyszłość, jak i te uniwersalne, chociażby o naturę zła, czy o skalę wpływu pojedynczego człowieka na bieg dziejów i rzeczywistość. To są tematy, które na co dzień dręczą Vytautusa. Te zagwozdki wraz z traumatyczną przeszłością wywołują u niego różne problemy psychiczne, które pozwalają V.V odciąć się choć cześciowo od otaczającego go świata. Dla czytelników natomiast stanowią poważne utrudnienie w zrozumieniu akcji.
Dopiero kolejne trzy fragmenty pisane z innej perspektywy naświetlają nam po trochu życie Vargalisa. Jednakże jak już wspominałam, te narracje wzajemnie się przeplatają, uzupełniają, a miejscami sobie przeczą.

Jaki ostatecznie sens wyłania się z powieści Gavelisa? Jak to przystało na literaturę europejską, a na pewno już wschodnioeuropejską jego przesłanie jest bardzo pesymistyczne. Każdy z tych czterech fragmentów pisanych z perspektywy innego bohatera kończy się czyjąś śmiercią, dosłowną, lub symboliczną. Vytautus Vargalis, którego możemy uznać za symbol Litwy, pozostaje świadomie czy też nieświadomie bezpłodny. Natomiast, jakby się zdawało jedyna nadzieja, czyli dzieci i młodzież okazują się jeszcze bardziej zepsute niż dorośli. I zasadniczo ta książka mogła by pozostać wyrazem nihilizmu i fatalistycznego światopoglądu, gdyby nie ostatni akapit tej powieści. Otóż pomimo wszelakich okropieństw, wszechobecnej beznadziei, pustki moralnej i intelektualnej, Gavelis odnajduje światełko w tunelu. Tym promykiem nadziei okazuje się poznanie prawdy, która przynosi człowiekowi wewnętrzny spokój.

Czy "Wileński poker" ma jakieś wady? Według mnie nie, choć muszę przyznać, że te wstawki ukazujące "niechęć" bohaterów do Polaków mnie denerwowały, tym bardziej że akurat te zarzuty, jakie konstruowali, można łatwo podważyć. No, ale cóż takie były i są realia stosunków polsko-litewskich.

Podsumowując, jeśli miałabym powiedzieć coś w jednym zdaniu o tej książce, to powiedziałabym, że: Jest to ta powieść, na której świat się nie poznał, a powinien.
"Wileński poker" to mieszanka Orwella-teorii spiskowych-rozważań o homo sovieticuse-złych kobietach-antynatalizmie-odchodach-biedzie-wojnie-obozie-i wszechobecnemu złu. I wiele, wiele więcej.
Niestety przez barierę językową nie będzie mi dane zapoznać się z analizami tej książki dokonanej przez literaturoznawców. Szkoda, bo to jest jedna z tych książek, które można rozłożyć na milion czynników pierwszych.

10/10

O tej książce dowiedziałam się przypadkowo, trafiając na artykuł o jej pierwszym polskim tłumaczeniu na portalu przegląd bałtycki. Będę chyba ten dzień na zawsze nosić w swoim sercu, bo bez niego nigdy nie poznałabym kawałka tak świetnej prozy.

O "Wileńskim pokerze" można pisać długo, poczynając już od jego formy. Otóż ta książka jest podzielona na cztery części, każdy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

"Dom pod kotem z rakietką" jest chyba pierwszym utworem napisanych przez Balzaka, a zaliczanym do serii "Komedii ludzkiej". Jest to drugi jego utwór, jaki miałam przyjemność przeczytać. Pierwszym ze względu na szkołę był "Ojciec Goriot", który nie powiem, podobał mi się. Miał interesującą historię i wiele celnych spostrzeżeń na temat relacji rodzinnych i społecznych. Jednakże dość ciężko mi się go czytało.

Z "Domem pod kotem z rakietką" sytuacja ma się już inaczej. Obiektywnie patrząc "Ojciec Goriot" jest lepszą powieścią. Poruszającą więcej wątków i postaci. Jednak "Dom pod kotem z rakietką", pomimo mniejszej objętości niewiele mu ustępuje. I z mojej perspektywy lepiej się go czyta. Czy to może przez mniejszy nawał wątków, czy też przez brak presji czasu.

Dopiero przy tym utworze mogłam lepiej poznać kunszt pisarski Balzaka, który pomimo bycia bardzo drobiazgowym, gawędziarskim nigdy nie gubił się w żadnym z wątków czy opisów. Za to pozwalał w pełni zanurzyć się w opisywanej przez siebie epoce i realiach.

"Dom kotem z rakietką" opowiada nam historię młodej panienki z mieszczańskiej rodziny, która zauroczyła się ze wzajemnością w młodym szlachcicu artyście. Ich miłosne perypetie, stają się dla Balzaka punktem wyjścia do przekazania czytelnikowi kilku mądrości. Otóż samo zauroczenie nie gwarantuje szczęśliwego małżeństwa, różnice klasowe/stanowe są często nie do przeskoczenia, pewnych braków ogłady i edukacji z dzieciństwa pomimo najlepszych chęci w późniejszym życiu nie da się nadrobić, a cnotliwość nie zawsze popłaca.

Zakończenie, jak to przystało, na europejską książkę jest, jakie jest.

Czy warto? Zdecydowanie. Zapewne najlepszy utwór Balzaka to, to nie jest, ale nawet słaby Balzak jest o niebo lepszy od większości literatury.

"Dom pod kotem z rakietką" jest chyba pierwszym utworem napisanych przez Balzaka, a zaliczanym do serii "Komedii ludzkiej". Jest to drugi jego utwór, jaki miałam przyjemność przeczytać. Pierwszym ze względu na szkołę był "Ojciec Goriot", który nie powiem, podobał mi się. Miał interesującą historię i wiele celnych spostrzeżeń na temat relacji rodzinnych i społecznych....

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Zwierciadło Jerzy Illg, Leonard Neuger
Ocena 7,4
Zwierciadło Jerzy Illg, Leonard...

Na półkach: , , , , ,

Jeżeli obudzona w środku nocy miałabym odpowiedzieć na pytanie kto jest moim ulubionym reżyserem, to zapewne odparłabym, że albo Visconti, albo właśnie Tarkowski.

Co prawda nie obejrzałam jeszcze wszystkich jego filmów, ale jednak jego twórczość w sposobie swojego wyrazu i wysoką, dość specyficzną wrażliwością w pełni mi odpowiada. Dlatego też, gdy przeglądając ofertę jednej z księgarń, na trafiłam na ten wywiad z Tarkowskim, nie mogłam go nie kupić.

Po tej lekturze moja sympatia do postaci Tarkowskiego znacząco wzrosła, bo okazało się, że poza tym, że robił świetne filmy, był także mądrym człowiekiem. Nie była to rzecz oczywista. Często wielki talent, wcale nie idzie w parze z mądrością. Przykładowo kiedyś o Tuwimie przeczytałam coś takiego, że dla niektórych ludzi go znających było nie do wyobrażenia, że osoba tak głupia, o tak miałkich zainteresowaniach była w stanie pisać tak dobre wiersze.

"Zwierciadło" ma ok. 120 stron, z czego znaczny kawałek to wstęp napisany po czasie przez autorów tego wywiadu. Pomimo tego właściwa część tej książki, czyli wywiad z Tarkowskim to prawdziwa wylęgarnia ciekawych myśli, wniosków czy trafnych spostrzeżeń na różne tematy. Przez co, to naprawdę interesująca lektura. Żal mi tylko trochę, że Jerzy Illg i Leonard Neuger nie mieli możliwości i czasu na lepsze przygotowanie się do niego, a także więcej czasu na rozmowę z samym Tarkowskim. Wtedy ten naprawdę dobry wywiad mógłby zamienić się w coś znacznie lepszego, mniej chaotycznego i co ważne dłuższego.

Wydaje mi się, że nawet osoby, które nie lubią Tarkowskie czy szerzej całego kina mogłyby wynieść coś wartościowego z tej góry półtoragodzinnej lektury. Autorzy, bowiem poruszają różne tematy, które dla nas ludzi z Europy Wschodniej (Czy też środkowo-wschodniej, jak kto woli), są szczególnie ważne.

Jeżeli obudzona w środku nocy miałabym odpowiedzieć na pytanie kto jest moim ulubionym reżyserem, to zapewne odparłabym, że albo Visconti, albo właśnie Tarkowski.

Co prawda nie obejrzałam jeszcze wszystkich jego filmów, ale jednak jego twórczość w sposobie swojego wyrazu i wysoką, dość specyficzną wrażliwością w pełni mi odpowiada. Dlatego też, gdy przeglądając ofertę...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Gdzie ci mężczyźni? Nikita D. Coulombe, Philip G. Zimbardo
Ocena 6,6
Gdzie ci mężcz... Nikita D. Coulombe,...

Na półkach: , , , , ,

"Gdzie ci mężczyźni" Philip Zimbardo, Nikita Coulombe

Nazwisko Zimbardo chyba każdy kojarzy, bo kto nie słyszał o tzw. " Stanfordzkim eksperymencie więziennym". Piosenkę Danuty Rinn "Gdzie ci mężczyźni" też raczej wszyscy kojarzą. Połączenie dało nam, więc dość ciekawą książkę.
Otóż Zimbardo z Nikitą Coulombe w tej książce na poły popularnonaukowej, na poły naukowej podejmują się tematu "kryzysu męskości", z jakim mamy współcześnie do czynienia. Analizują przyczyny, skutki i możliwe rozwiązania, zarówno z perspektywy jednostki, jak i społeczeństwa. I te rozważania podparte bardzo wieloma badaniami, statystykami można podsumować tak: Mężczyźni na ogół gorzej teraz radzą sobie z przemianami cywilizacyjnymi i zagrożeniami, jakie one ze sobą niosą. I to zjawisko potęguje fakt, że mężczyźni żyją w rozdarciu między wizją "dobrego" dość sfeminizowanego męskiego osobnika, jaką serwują im media, a tradycyjną rolą, jaką nadal wymaga od nich życie i też bardzo często kobiety, z którymi w głębszą relację usiłują wejść. Ten dualizm staję się przyczyną prawie wszystkich nieszczęść męskiego rodu, bo niepowodzenia z kobietami nim spowodowane pchają ich w takie rzeczy, jak uzależnienia od gier, pornografii, otyłości. Braku pewności siebie nie przydają także zmiany na rynku pracy, jak kurczenie się tradycyjnie męskich zawodów, jak górnictwo. Czy też ogólnie w Stanach spadek poziomu życia i postępująca pauperyzacja klasy średniej.
Do tego przyczyn w obecnym stanie rzeczy Zimbardo i Coulombe doszukują się także w sfeminizowanym szkolnictwie oraz rozbitej strukturze rodzinnej, czego efektem jest to, że obecne pokolenie mężczyzn, w sporej mierze wychowywało się bez męskiego wzorca czy to w domu, czy to w szkole.
"Gdzie ci mężczyźni" to ciekawa książka. Poruszająca, jakby nie patrzeć ważki temat, wywierający gigantyczny wpływ na życie społeczne. No i cóż autorom udało się dość dobrze zobrazować przyczyny i skutki tego zjawiska, ale już możliwe rozwiązania, wydają mi się dość zachowawcze i oczywiste. Często takie bywają najlepsze, ale nie wydaje mi się, żeby ta książka coś straciła po wycięciu tego fragmentu, który był dość długi i zdecydowanie najnudniejszy. O ile dwa, pierwsze działy przeczytałam ze szczerym zainteresowaniem, tak ten ostatni trochę przewijałam.
Od strony powiedzmy rzemieślniczej "Gdzie ci mężczyźni" prezentują się całkiem dobrze. Nawet osoby, które nie lubią tego rodzaju książek, powinny według mnie nie mieć większych problemów z przeczytaniem pracy Zimbarda. Jest to zarówno zaleta, jak i wada, bo dodaje tej lekturze takiej nonszalancji, a to może nie odpowiadać osobom, które liczyły na coś bardziej naukowego.
Podsumowując uważam, że warto przeczytać tę pracę. Niezależnie od tego, co sami sądzimy o zjawisku "zanikania męskości". Czy istnieje, czy nie, czy jest złe czy też nie, bo mimo wszystko Zimbardo i Coulombe zajmują się tu problemami we współczesnym świecie, jak najbardziej realnymi. Jak chociażby problem tego, że już praktycznie dzieci mają dostęp do pornografii, która wywiera na nich bardzo szkodliwy wpływ. I z tego właśnie względu uważam, że ta lektura dla każdego, może okazać się w jakiś sposób wartościowa czy pouczająca.
6/10

"Gdzie ci mężczyźni" Philip Zimbardo, Nikita Coulombe

Nazwisko Zimbardo chyba każdy kojarzy, bo kto nie słyszał o tzw. " Stanfordzkim eksperymencie więziennym". Piosenkę Danuty Rinn "Gdzie ci mężczyźni" też raczej wszyscy kojarzą. Połączenie dało nam, więc dość ciekawą książkę.
Otóż Zimbardo z Nikitą Coulombe w tej książce na poły popularnonaukowej, na poły naukowej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

"Mężczyźni objaśniają mi świat" Rebecca Solnit
Nie przeczę, byłam do tej książki negatywnie nastawiona od samego początku. Ja i literatura feministyczna się nie łączymy, ale wyznaję zasadę, że nie należy zamykać się w swoich bańkach, safe spacey, więc ją przeczytałam. Zajęło mi to z przerwami prawie rok, pomimo niewielkiej objętości. I naprawdę starałam się do niej podejść obiektywnie i potraktować poważne(Na tyle, o ile poważnie da się traktować osobę, która nieironicznie używa sformułowania "wojna płci"). Udało mi się jednak wyłapać z tej lektury kilka ciekawych spostrzeżeń, z którymi poniżej się z wami podzielę.
Po pierwsze Solnit nie umie pisać. Znaczy umie pisać poprawnie, tak jak będzie umiał każdy po studiach dziennikarskich. Jednakże brak jej wrodzonego talentu, błyskotliwości, który uczyniłby lekturę jej tekstów przyjemną. "Mężczyźni objaśniają mi świat" to typowe lanie wody. Solnit najprostsze sprawy ubiera w multum ozdobników, bezpiecznych słów i masę niepotrzebnego ględzenia. Kwestie, które można by wytłumaczyć na dwóch stronach, ona przeciąga na dziesięć.
Po drugie Solnit, zanim przystąpiła do pracy nad tą książką, powinna była porządnie się zastanowić nad tym, o czym chce pisać. Bez tego "Mężczyźni objaśniają mi świat" są 190 stronami nerwowego majdania się między jednym, a drugim tematem, które autorka łączy hasłem "Globalna nienawiść do kobiet"(Wiecie, to tak fajnie brzmi). Czego efektem końcowym jest niepogłębienie żadnego z poruszanych wątków. Te krótkie rozdziały bardziej niż wnikliwą analizą problemu przypominają grafiki i slogany partyjne.
Po trzecie pani Solnit jest Amerykanką. I to nie byle jaką Amerykanką. Rebecca Solnit jest uosobieniem typowych amerykańskich wad, jak hurraoptymizm, ignoranctwo czy uważanie się za pępek świata. Jak inaczej można nazwać fakt, że autorka to, że jakiś randomowy chłop, na jakieś randomowej imprezie, który jej nie zna, ona nie zna jego, pierwszy raz widzą się na oczy, a który koniecznie chciał się popisać przed towarzystwem, albo miał bardzo ekspresywny sposób mówienie, lub po prostu jest bucem, wynosi do rangi, jakiegoś mistycznego, patriarchalnego, upadlającego, doświadczenia, jednoczącego wszystkie kobiety w jedną szarą, pokrzywdzoną masę. Naprawdę pani Solnit, nawet ja jestem bardziej pewna siebie!
Żebym nie była gołosłowna, proszę cytat:
„Gospodarz przerwał mi, gdy tylko wymieniłam nazwisko Muybridge’a. „Czy słyszała pani o bardzo ważnej książce na temat Muybridge’a, która ukazała się w tym roku?”. Tak dalece weszłam w narzuconą mi rolę debiutantki, że byłam gotowa wziąć pod uwagę ewentualność, że równocześnie z moją ukazała się inna publikacja na ten sam temat, a ja jakimś cudem ją przegapiłam. Gospodarz właśnie zaczął mi opowiadać o tej ważnej książce – przybierając doskonale mi znaną pełną samozadowolenia pozę perorującego mężczyzny: zapatrzony w odległy horyzont, na którym niewyraźnie majaczy odblask jego własnego autorytetu. (…) Tak więc Pan Bardzo Ważny perorował pouczającym tonem o książce, którą powinnam znać, aż wreszcie Sally przerwała mu i powiedziała: „To jej książka”. No, w każdym razie próbowała mu przerwać.”
Po czwarte Solnit, co się wiąże z brakiem literackiego talentu, ma tendencje do zarzucania, bardzo głębokimi metaforami spod znaku Jasia Kapeli. On nazywał się Francja, czy tam Europa, jej na imię była Afryka. On miał hajs, ona nie. On był białym mężczyzną, zdobywcą, ona niewinną kobietą, więc on ją wiadomo co... Po prawie roku ten fragment nadal żenuje w ten sam sposób.
Po piąte co tyczy się już bezpośrednio treści. Ta książeczka "Mężczyźni objaśniają mi świat" tyczy się spraw społecznych mniej lub bardziej realnych, a według autorki nawet bardzo. Wiąże się, więc to z tym, że autorka w każdym z zawartych tu esejów powinna była postawić tezę na dany temat, a potem ją uargumentować i poprzeć konkretnymi danymi, badaniami itp. W teorii przynajmniej. W praktyce natomiast Solnit stawiała tezy, bardzo wiele tez, odważnych, a nawet radykalnych. Niestety zapomniała o tym, że trzeba je jeszcze jakoś uzasadnić. Natomiast to, co uchodzi tu za dowody, jest mało przekonujące. Głównie przez to, jakim językiem operuje autorka. Wspominałam już o tym wyżej. Solnit używa masy bezpiecznych słów, jak "zdaje się", "wydaję się". Cóż, jeżeli autorka nie ma pewności co do tego, o czym piszę, to zapala mi się wtedy nad głową taka mała żarówka, że coś tu śmierdzi. Czyżby suche fakty nie wystarczały? Wygląda to tym gorzej, że w głównej mierze za dowody u Solnit służą dowody anegdotyczne pokroju "Zdarzyło mi się", "jakaś kumpela mi powiedziała", "anonimowa internautka napisała mi". Tak droga autorka to wygląda bardzo wiarygodnie. Przykładowo autorka "zakłada", bo co innego może robić, że jakiś randomowy seryjny morderca, który zabijał głównie(Nie jedynie) kobiety. Robił to nie dlatego, że był seryjnym mordercą, czyli był chory psychicznie, cierpiał na jakieś anomalie w budowie mózgu, był skrzywiony przez patologiczne dzieciństwo czy cokolwiek. Nie, to jest dowód na to, że ów osobnik zabijał, bo był przesiąknięty tą złą, patriarchalną, zachodnią kulturą i tą globalną nienawiścią do kobiet. Tak, babka będąca z wykształcenia historyczką, nie mając bezpośredniego kontaktu z tym typem, znając całą sprawę tylko z mediów, wie lepiej, co było przyczyną jego negatywnych zachowań niż cały sztab psychiatrów i specjalistów.
Po szóste Rebecca Solnit przejawia znaną tendencję do tworzenia problemów, które nie istnieją w realnym świecie. Przykład? Proszę: "Furia mężczyzn, które emocjonalne i seksualne potrzeby nie zostały zaspokojone, to zjawisko aż nazbyt powszechne, podobnie jak przeświadczenie, że mężczyzna może zgwałcić lub ukarać jedną kobietę za to, co zrobiły lub czego nie zrobiły inne." Oczywiście to jest teza postawiona, bo autorce tak się "zdaje" i nie podpiera tego niczym "namacalnym".
Po siódme jednym z najważniejszych tematów, jakie porusza Solnit obok zjawiska "odbierania kobietom głosu" jest problem przemocy wobec kobiet. I tu się zgodzę z autorką(Pierwszy raz ), że ten problem istnieje. Ba, on jest bardzo poważny i zdecydowanie państwa i my jako społeczeństwo powinniśmy robić więcej, aby temu przeciwdziałać. Jednakże mam problem z tym, w czym pani Rebecca doszukuje się przyczyny tego zjawiska oraz dysproporcji między przemocą męską, a żeńską. Otóż autorka przyczyny istnienia przemocy wobec kobiet, powodu dlaczego więcej kobiet pada ofiarą przemocy ze strony mężczyzn niż mężczyzn ze strony kobiet. Znajduje w swoim haśle "Globalna nienawiść do kobiet" . Świat po prostu nienawidzi kobiet, mężczyźni nienawidzą kobiet, kultura nienawidzi kobiet. Wszyscy i wszystko nienawidzi kobiet, i jedyne co chce zrobić to je zabić. Trochę histeryczne, prawda? Tym bardziej że prawda jest znacznie bardziej prozaiczna. Otóż droga pani Solnit, mężczyźni i kobiety są odmiennymi płciami, które się różnią. Między innymi w tym, że mężczyźni są na ogół silniejsi od kobiet. Czyli, jak przeciętna kobieta przywali, przeciętnemu facetowi z piąchy to mu nic nie zrobi. W odwrotnej sytuacji przy dobrym zamachnięciu się facet może kobiecie złamać nos, a nawet szczękę. Do tego mężczyźni z natury, ze względu, chociażby na inny układ hormonalny są bardziej agresywni. Co więcej, bycie bardziej agresywnym u samca, było ewolucyjnie pożądane. X lat do tyłu bardziej agresywny samiec miał większe szanse na upolowanie mamuta czy też obronieniu swojego plemienia, potomstwa przed napadem innej grupy czy też dzikiego zwierzęcia. Przez co był bardziej atrakcyjny dla samic, czyli miał większe szanse na rozmnożenie się. I to jest główna przyczyna męskiej przemocy wobec kobiet oraz tej dysproporcji. Dlatego też na przykład różne kultury mniej uwagi zwracały na kobiecą emocjonalność i ich ekspresywność, a za to na mężczyzn nakładały dość sztywne normy, że mężczyzna zawsze musi nad sobą panować i kontrolować swoje emocje.
Do tego oczywiście dochodzą, takie kwestie, jak patologiczne środowisko, używki, czy też w krajach takich, jak Indie kwestie kulturowe, a nie jakaś "globalna nienawiść wobec kobiet". W ogóle samo założenie, że kobiety i mężczyźnie stanowią, jakieś jednolite grupy, których sytuacja jest taka sama, niezależnie od innych czynników jest głupia i fałszywa. Czemu? A temu, że ważniejsze niż kwestia tego, jakie organy płciowe posiadamy, ważniejsze są czynniki narodowe, cywilizacyjne i kulturowe. 60 lat temu kobiety z "Zachodu" wpadały na genialne pomysły podróżowania po kontynencie autostopem. Za to dla dzisiejszych Hindusek podróżowanie wieczorem autobusem może skończyć się tragicznie. Dlatego stawianie znaku równości między jednymi, a drugimi kobietami jest z góry błędne.
Tak, więc podsumowując, nie polecam. Ta książeczka stanowi obrazę dla ludzkiego rozumu.

"Mężczyźni objaśniają mi świat" Rebecca Solnit
Nie przeczę, byłam do tej książki negatywnie nastawiona od samego początku. Ja i literatura feministyczna się nie łączymy, ale wyznaję zasadę, że nie należy zamykać się w swoich bańkach, safe spacey, więc ją przeczytałam. Zajęło mi to z przerwami prawie rok, pomimo niewielkiej objętości. I naprawdę starałam się do niej...

więcej Pokaż mimo to