-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński38
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant6
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na maj 2024Anna Sierant978
Biblioteczka
2024-04-30
2024-04-27
Ta druga część "Sekretów Lwowa" okazała się słabsza od pierwszej, w dodatku część opisywanych w niej spraw i wydarzeń czy życiorysów różnych ludzi była mi już znana z innych książek o Lwowie, więc jestem trochę rozczarowana. Było to dla mnie bardziej przypomnienie niż poznanie ciekawostek o Lwowie.
Z takich bardziej interesujących dla mnie historii, wymieniłabym:
*Kontrowersyjnego doktora Apolinarego Tarnawskiego i jego niekonwencjonalne przyrodolecznictwo.
*Zostając przy tematach przyrodolecznictwa, na które nastała moda w całej Europie, trzeba wspomnieć, że w okolicach Lwowa istniało kilka znanych miejscowości uzdrowiskowych, takich jak: Truskawiec, Morszyn czy Brzuchowice. Przyjeżdżało tam mnóstwo kuracjuszy, w tym gwiazdy filmu, estrady, malarze, pisarze itd.
*Powstanie Wystawy Krajowej z licznymi atrakcjami, jak na przykład kolejka linowa.
*Wynalezienie lampy naftowej przez Ignacego Łukasiewicza, co jest dla mnie tym bardziej istotne, iż sama noszę panieńskie nazwisko Łukasiewicz.
*Historia powstania hotelu George, położonego w samym centrum miasta, bardzo reprezentacyjnego, chętnie odwiedzanego przez przyjeżdżających turystycznie do Lwowa Polaków. Zdaniem lwowskiego literata, Stanisława Wasylewskiego, ten hotel to "główny mebel w salonie miasta".
Rozdziały są krótkie, bogato ilustrowane. Szkoda tylko, że wszystkie zdjęcia czarno - białe, no ale pewnie dlatego, że przed wojną nie robili jeszcze kolorowych zdjęć. Książka dopracowana od strony graficznej w najdrobniejszych szczegółach. Polecam ją miłośnikom Lwowa, szczególnie tego polskiego - przedwojennego, bo z pewnością jest to podróż sentymentalna do polskiego Lwowa, który już fizycznie nie istnieje, ale funkcjonuje w świadomości, sercach i pamięci Polaków.
Ta druga część "Sekretów Lwowa" okazała się słabsza od pierwszej, w dodatku część opisywanych w niej spraw i wydarzeń czy życiorysów różnych ludzi była mi już znana z innych książek o Lwowie, więc jestem trochę rozczarowana. Było to dla mnie bardziej przypomnienie niż poznanie ciekawostek o Lwowie.
Z takich bardziej interesujących dla mnie historii,...
2024-04-26
Przeczytałam już sporo książek Olgi Tokarczuk, ale ta wydaje się być zupełnie inna od pozostałych. Nie ma tu zabawy słowem, neologizmów, ozdobników i tego wszystkiego, co z językiem polskim po mistrzowsku robi nasza noblistka. Jest za to prosty język, prosty przekaz o prostych ludziach. I walka o niezwykle istotną sprawę - prawo zwierząt do życia, którego nikt im nie powinien odbierać. A myśliwi są wyjątkowo bezduszną i bestialską grupą ludzi, gdyż zabijają dla zabawy, dla sportu, dlatego ukazany tu problem to wołanie o prawa zwierząt, ale obawiam się, że jeszcze długo będzie to wołaniem głuchego na pustyni...
W urokliwej, malutkiej miejscowości Płaskowyż, położonej w malowniczej Kotlinie Kłodzkiej mieszka niewiele osób. Dosłownie kilka domów na krzyż. Wśród nich myśliwi, na których krzywym okiem patrzy samotnie mieszkająca , była nauczycielka języka angielskiego, Janina Duszejko. Ma w swoim otoczeniu kilka bratnich (i chyba równie samotnych zagubionych jak ona) dusz, w tym sąsiada, na którego mówi Matoga, byłego ucznia Dyzia, który ją często odwiedza oraz ekspedientkę w sklepie z używaną odzieżą, o nadanym jej przez Janinę pseudonimie Dobra Nowina. Na jakiś czas dołącza do nich również pewien naukowiec, badający owady, który nawet przez pewien okres czasu pomieszkiwał w domu Janiny. Ci ludzie spędzają wspólnie czas, wspierają się wzajemnie, tworzą taki mały mikrokosmos osób nieco wyalienowanych ze społeczeństwa, ale dobrze czujących się w tej małej wspólnocie towarzysko-sąsiedzkiej. Ciekawy jest też wątek dotyczący zainteresowań astrologicznych Janiny, która całkiem sprawnie posługuje się tą dziedziną interpretując różne zjawiska zachodzące wokół niej. Wypowiedziała też ważną prawdę życiową, która brzmi: "Czasem myślę, że tylko chory jest naprawdę zdrowy."
W wiosce zaczynają ginąć dziwną śmiercią mieszkańcy, którzy zajmują się polowaniem na zwierzęta, w tym kłusownictwem. Za każdym razem w miejscu znalezienia zwłok pojawiają się ślady zwierząt. Czy to możliwe że zwierzęta mszczą się na myśliwych za ich okrucieństwo? Autorka doskonale oddała klimat tej małej miejscowości i jej specyficznej społeczności. Okrasiła to jeszcze nastrojowymi zdjęciami. Czułam ten mrok związany z odosobnieniem tej miejscowości, z jakimś zagrożeniem i dopingowałam tym zwierzętom (czy komukolwiek, kto zabijał bezdusznych drani) aby sprawiedliwości stało się zadość.
Akcja książki jest powolna, nawet jakby nieco senna, przez co na początku średnio mi się podobała. Jednak w miarę upływu czasu, zaczęłam doceniać kunszt autorki i wkręcałam się w lekturę. Zakończenie dosyć zaskakujące i nieszablonowe. Dzisiaj zamierzam obejrzeć film, nakręcony na podstawie książki i tylko szkoda, że znam już zakończenie. Nie jest to powieść lekka, łatwa i przyjemna, nie mniej jednak warto przeczytać, a szczególnie docenią ją miłośnicy zwierząt i przeciwnicy polowań. Dobrze, że autorka oszczędziła czytelnikom jakichś drastycznych opisów znęcania się nad zwierzętami. Dzięki temu można uniknąć niepotrzebnych nerwów i stresu. No i ta satysfakcja na koniec...
Ps. Film "Pokot" obejrzałam i uważam, że reżyserka Agnieszka Holland zrobiła świetną adaptację ksiązki.
Przeczytałam już sporo książek Olgi Tokarczuk, ale ta wydaje się być zupełnie inna od pozostałych. Nie ma tu zabawy słowem, neologizmów, ozdobników i tego wszystkiego, co z językiem polskim po mistrzowsku robi nasza noblistka. Jest za to prosty język, prosty przekaz o prostych ludziach. I walka o niezwykle istotną sprawę - prawo zwierząt do życia, którego nikt im nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-23
Ostatnio mam totalną fazę na czytanie wszystkiego, co dotyczy Lwowa, Kresów. Chłonę tego typu literaturę i udaje mi się wybrać z gąszczu publikacji, jakie są dostępne na rynku czytelniczym, te naprawdę dobre, wartościowe, ciekawe. Do takich należy również książka "Sekrety Lwowa cz. I", chociaż jest to zdecydowanie lżejsza gatunkowo pozycja od dotychczas prze ze mnie przeczytanych, gdyż dotyczy głównie ciekawostek, sensacji, skandali, afer, które dotyczą ludzi, wydarzeń, obiektów czy po prostu sekretów jakie skrywał polski Lwów.
Jedne z przytoczonych tu historii są bardziej, inne mniej ciekawe, były też takie, przy których trochę ziewałam. Jedne znane (jak sprawa Rity Gorgonowej), inne zupełnie nieznane i chyba one przeważały. Z takich najbardziej dramatycznych zapamiętałam egzekucję matematyków lwowskich, całą "zadymę" związaną z Cmentarzem Orląt Lwowskich, ale w pamięci utkwiła mi również budowa Teatru Wielkiego, budowa Panoramy Plastycznej dawnego Lwowa, powstawanie Panoramy Racławickiej, życiorys bardzo popularnego aktora przedwojennego Eugeniusza Bodo oraz również ze sfery artystycznej niezapomniany duet batiarów czyli Szczepko i Tońcio, których miałam kiedyś przyjemność oglądać w filmie zaprezentowanym w cyklu "W starym kinie". Rzeczywiście byli niesamowici i bardzo "lwowscy".
Rozdziały są krótkie, bogato ilustrowane. Szkoda tylko, że wszystkie zdjęcia czarno - białe, no ale przecież przed wojną nie robili jeszcze kolorowych zdjęć. Książka dopracowana od strony graficznej w najdrobniejszych szczegółach. Polecam ją miłośnikom Lwowa, szczególnie tego polskiego - przedwojennego. Niebawem sięgnę również po drugi tom "Sekretów Lwowa". Z pewnością jest to podróż do świata, który już nie istnieje, a da się go odtworzyć tylko z ludzkich wspomnień, które właśnie przelano na karty książek.
Ostatnio mam totalną fazę na czytanie wszystkiego, co dotyczy Lwowa, Kresów. Chłonę tego typu literaturę i udaje mi się wybrać z gąszczu publikacji, jakie są dostępne na rynku czytelniczym, te naprawdę dobre, wartościowe, ciekawe. Do takich należy również książka "Sekrety Lwowa cz. I", chociaż jest to zdecydowanie lżejsza gatunkowo pozycja od dotychczas prze ze mnie...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-22
Uwielbiam tego autora za to, że wali prosto z mostu o sprawach, które nie wiem dlaczego uważa się w naszym kraju za tabu. Broń Boże powiedzieć głośno, że Ukraińcy coś nam zabrali, zawłaszczyli, że dopuścili się ludobójstwa na Polakach w Wołyniu, a teraz w odebranych nam, najbardziej reprezentacyjnych miastach dawnej Polski jak Lwów czy Wino stawiają pomniki banderowcom z UPA. W dodatku ciągle zakłamują historię tych miejsc i tragicznych zdarzeń, których oni byli sprawcami a Polacy ofiarami. Autor nie bawi się w poprawność polityczną, tylko nazywa pewne rzeczy po imieniu, tak jak każdy prawdziwy Polak robić powinien. Dlatego jego książki wzbudzają we mnie mnóstwo emocji i niestety, kosztują mnie sporo zdrowia i nerwów, bo strasznie mocno przejmuję się tym wszystkim o czym autor pisze, a co głęboko rani moje serce jako Polki.
O co chodzi w "Oddajcie nam Lwów"? Nie jest to broń Boże jakieś nawoływanie do siłowego odebrania Ukrainie tego miasta, tylko pokazanie z perspektywy Polaka patrioty jak wygląda sytuacja związana z ziemiami utraconymi przez Polskę na rzecz najpierw Związku Radzieckiego, a teraz Ukrainy.
Przede wszystkim Pan Hałaś przypomina, że polski Lwów to była esencja polskości, miasto tym różniące się od innych sztandarowych miast Polski, takich jak Warszawa czy Kraków, że wielokulturowe, scalające to, co najlepsze i najpiękniejsze. Lwów, pomimo zagarnięcia go przez rzekomych "wyzwolicieli" był, jest i będzie polski. A kto twierdzi inaczej, nie jest godzien miana prawdziwego Polaka. Przy okazji warto powtórzyć za Mickiewiczem: "Jeśli zapomnę o nich, Ty, Boże na niebie zapomnij o mnie". Zgadzam się z Panem Hałasiem, że Polacy powinni dopominać się swojego prawa do Lwowa w sensie kulturowym, historycznym i tożsamościowym. Zadziwiająco często słyszy się opinie wygłaszane przez różne osoby, że nie można mówić równocześnie o polskim Lwowie i polskim Wrocławiu, mając w domyśle, że skoro Lwów uważamy za polski, to Wrocław powinniśmy uważać za niemiecki. Nic bardziej mylnego, gdyż w przypadku obu tych miast polskość jest inaczej definiowana, bo Wrocław zyskaliśmy na mocy bezwarunkowej kapitulacji Niemiec, natomiast Lwów odebrano nam na mocy tajnych protokołów Ribbentrop - Mołotow, którego nikt w Europie nie uznaje poza (o zgrozo!) Polską.
Autor podkreśla, że należy bronić prawdy historycznej o Lwowie, nie zakłamywać historii w imię dobrych stosunków sąsiedzkich z Ukrainą. Nasuwa się też pytanie: dlaczego państwo polskie i jego obywatele wspierają Ukrainę, która stawia pomniki oprawcom Polaków, takim jak Bandera, Szuchewych, Sawura? Czy gdyby Niemcy stawiali w swoich miastach pomniki na przykład Himmlera, to Polacy również przymknęliby na to oko nie chcąc psuć wzajemnych relacji? Powiem tylko, że tym porównaniem autor trafił dokładnie w punkt. Coś tu jest z tym wszystkim bardzo "nie halo".
Istotne jest to, że polski Lwów wciąż istnieje w świadomości dzięki literaturze (nie tylko książki, albumy, ale również piękne wiersze, piosenki), która zresztą nigdy nie pogodziła się z utratą Lwowa. Zabrać Polakom Lwów to jak wyrwać im serce. A proszę jeszcze zauważyć jakie bzdury wygadują przewodnicy wycieczek po Lwowie, którzy stroją fochy, gdy Polacy korygują ich kłamliwe wypowiedzi. W jaki sposób traktują Cmentarz Orląt Lwowskich, Polaków mieszkających we Lwowie i jaki mają stosunek do wielokrotnych próśb o ekshumację i godny pochówek ofiar rzezi na Wołyniu. Zresztą sam Wołyń i to, co zrobiono tam Polakom też jest na Ukrainie tematem tabu. Przytoczę tu fragment wiersza Zbigniewa Herberta, który był lwowianinem z krwi, kości i duszy:
Ze się nie będę bratał
Z żadną rodzimą szują
Z tych co się Lwowa wyparły
I jeszcze zbójom dziękują
Za to, że nam go zabrali
Inny sławny pisarz (lwowianin) Stanisław Lem uważał, że Lwów prędzej czy później wróci do Polski, na razie nie można tylko określić kiedy i w jakich okolicznościach to się stanie, ale w myśl powiedzenia: " W historii nie ma nic na zawsze" pozostaje mieć nadzieję, że jeśli nie my, to kolejne pokolenia tego doczekają.
Co ważne, autor nie pała nienawiścią czy chęcią odwetu. On tylko uświadamia pewne fakty, których niektórzy zdają się nie zauważać, nie pamiętać czy bagatelizować, Podkreśla, że ta Ukraina z okręgu Kijowa jest przychylna Polakom, bo nie ma żadnych naleciałości historycznych ani nie żywi roszczeń terytorialnych. Jest otwarta na współpracę i dialog oraz serdeczna w stosunku do naszego narodu. Natomiast Ukraina wschodnia wciąż żyje przeszłością, gloryfikując organizację UPA, mając zapędy nacjonalistyczne oraz chęć zawłaszczenia niektórych terytoriów, które rzekomo im się należą. Tak to po prostu wygląda i należy być tego świadomym.
Całą sobą podpisuję się pod słowami autora książki, który uważa, iż: "Tych wszystkich, którzy twierdzą, że Lwów jest dziś miastem ukraińskim, mamy prawo uważać za zdrajców narodowej pamięci". Z pewnością Lwów nie jest miastem ukraińskim, tylko polskim, ale leżącym na terytorium Ukrainy. Miasto, które zostało zbudowane polskimi rękami i za które przelano polską krew, dlatego ostatni rozdział został poświęcony Cmentarzowi Orląt Lwowskich.
Tego typu lektury powodują, że czuję się przeczołgana emocjonalnie, ale również napełniają nadzieją, że nie jestem odosobniona w swoich marzeniach o przywróceniu nam bezprawnie zagarniętych ziem. Może nie dziś, nie jutro, ale w bliżej nieokreślonej przyszłości. Ta cienka książeczka jest przebogata w treść jakże ważną dla osób, które kochają Lwów i Kresy i które nie godzą się na zakłamywanie historii, na przeinaczanie faktów czy przemilczanie niewygodnych dla naszego ukraińskiego sąsiada wydarzeń. Dziękuję autorowi za tę garść bardzo ciekawych i przydatnych informacji o Lwowie, za odwagę w głoszeniu niewygodnych dla niektórych osób prawd, za serce włożone w walkę o pamięć polskiego Lwowa, które polskim pozostanie pomimo zmiany granic. Mam nadzieję, że nie zabrzmiało to jakoś strasznie patetycznie, ale piszę po prostu tak jak czuję - z głębi serca. Książka, do której będę wracać wielokrotnie.
Uwielbiam tego autora za to, że wali prosto z mostu o sprawach, które nie wiem dlaczego uważa się w naszym kraju za tabu. Broń Boże powiedzieć głośno, że Ukraińcy coś nam zabrali, zawłaszczyli, że dopuścili się ludobójstwa na Polakach w Wołyniu, a teraz w odebranych nam, najbardziej reprezentacyjnych miastach dawnej Polski jak Lwów czy Wino stawiają pomniki banderowcom z...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-20
To moje pierwsze spotkanie z twórczością tej autorki i od razu bardzo udane. Po książkę sięgnęłam dlatego, że po pierwsze: gustuję w powieściach, których akcja dzieje się w okresie wojennym; po drugie: część akcji została osadzona w rejonie przedwojennego, polskiego Stanisławowa, a fascynuje mnie historia Kresów, dlatego chciałam poczuć klimat tamtego miejsca i tamtych czasów, a przy okazji przeczytałam niezwykle interesująca opowieść o skomplikowanych ludzkich losach, targanych namiętnościami, zakazaną miłością na tle wojennej zawieruchy i okropnych czasów dla Polski, gdy siłą wydarto nam najbardziej reprezentacyjne i ukochane przez Polaków ziemie na wschodzie Polski czyli Lwów, Wilno, Stanisławów i całe Kresy.
Przeplata nam się tutaj kilka stref czasowych, ale jest to napisane na tyle przejrzyście, że czytelnik się w tym nie gubi. Dla mnie dodatkowym atutem jest to, że część akcji odbywa się w Domu Opieki, a ja uwielbiam czytać o takich miejscach, bo wiem, że starzy ludzie mają do przekazania wiele ciekawych historii ze swojego życia, tylko jest potrzebny ktoś, kto ma czas i ochotę ich wysłuchać. A jedna z bohaterek - Zosia marzy o tym aby wydostać się z małej rodzinnej wioski o nazwie Brzezia Łąka i składa dokumenty na medycynę we Wrocławiu. Nie zostaje przyjęta na ten kierunek, ale dostaje się na pielęgniarstwo, po którego ukończeniu rozpoczyna pracę w Domu Opieki. Początkowo nie jest tym zachwycona, bo wolałaby posadę w jakimś renomowanym szpitalu przy boku wybitnych lekarzy, jednak z czasem zaczyna doceniać to zajęcie, tym bardziej, że mocno angażuje się w opowieść jednego z podopiecznych - Iwana, który wraca pamięcią do przeszłości i relacjonuje jej historię swojego życia oraz wielkiej, tragicznej miłości. Po latach Zofia cierpi na nieuleczalną, dziedziczną chorobę, której nie miało żadne z jej rodziców. Zaczynają się więc mnożyć pytania typu: po kim odziedziczyła chorobę, czy nieżyjący już rodzice byli jej biologicznymi rodzicami? Ojciec tuż przed śmiercią wspomniał coś o jakimś rodzinnym sekrecie, ale nie zdążył go jej wyjawić, a matka nie chciała podjąć tematu. Czy Zofia Buchowska rozwikła rodzinny sekret, który najwyraźniej był tematem tabu? na pewnym etapie myślałam, że udało mi się rozwikłać zagadkę związaną z losem Zofii, a jednak okazało się, że autorka skutecznie zmyliła tropy i wyprowadziła mnie w pole.
Cofamy się również do czasów wojny, gdzie w na Kresach (jeszcze polskich) w miejscowości Psary pod Stanisławowem, mieszka z rodziną hrabianka Stefania Obiecka, której przypadkowo spotkana Cyganka przepowiada dosyć tragiczne losy. Dziewczyna czuje na sobie brzemię klątwy, ale zdaje się sama brnąć w tę przepowiedzianą jej ścieżkę życia, uważając, że nieuchronność losu pcha ją w kierunku takich a nie innych wyborów. Wychodzi za mąż za generała wojska polskiego - Karola Filipowicza, którego nie kocha, ale to małżeństwo jest dobrze widziane w jej rodzinie. Mąż okazuje się dziwkarzem i okrutnikiem. Być może takie doświadczenia małżeńskie popychają wysoko urodzoną dziewczynę w ramiona pracującego w ich rodzinnym pałacu stajennego - Iwana, który w dodatku jest Ukraińcem, a w tym czasie bandy UPA zaczynają napadać na Polaków i mordować oraz rabować całe wioski. Taki związek jest więc mezaliansem ze względu na pochodzenie jak i przynależność narodową. W kraju źle się dzieje, bo Polska jest zagrożona z każdej strony: od zachodu ze strony Niemców, od wschodu ze strony Rosjan, ale najgroźniejszy jest ten wróg wewnętrzny, mieszkający na tym samym terenie czyli Ukraińcy.
Powieść zaczyna się w momencie gdy ciężko już chora Zofia dyktuje swoje wspomnienia Marice, która skrupulatnie je notuje, a poniekąd przy okazji wysłuchuje spowiedzi życia kobiety. Możemy się łatwo domyślić, że losy Zofii i Stefanii zostaną ze sobą w jakiś sposób powiązane. I akurat jest to dosyć mocno przewidywalne właściwie od samego początku, co jest trochę na minus dla książki.
Losy bohaterów opisane w sposób subtelny, wyważony, ale też bardzo dramatyczny i emocjonalny. A w tle przecież bardzo napięta atmosfera związana z prześladowaniami Polaków, ze zbliżającą się wojną oraz przepiękne Kresy, które już niebawem zostaną przyłączone do Związku Radzieckiego. To wszystko razem plus doskonałe pióro autorki dają w sumie świetną książkę, od której nie sposób się oderwać. To dobrze, że w literaturze polskiej mamy kilka autorek, które potrafią pisać tak dobre powieści z wojennym tłem historycznym, a tutaj jeszcze dodatkowo Stanisławów, o którym ostatnio sporo czytałam, bo stamtąd pochodzi moja babcia. Z pewnością sięgnę po kolejne książki tej autorki, gdyż odpowiada mi jej sposób opowiadania historii, jej wrażliwość i wyczucie tematu.
To moje pierwsze spotkanie z twórczością tej autorki i od razu bardzo udane. Po książkę sięgnęłam dlatego, że po pierwsze: gustuję w powieściach, których akcja dzieje się w okresie wojennym; po drugie: część akcji została osadzona w rejonie przedwojennego, polskiego Stanisławowa, a fascynuje mnie historia Kresów, dlatego chciałam poczuć klimat tamtego miejsca i tamtych...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-17
O Stanisławowie opowiadała mi nieżyjąca już babcia, która się tam urodziła i tam mieszkała. Powiedziała, że z tamtych czasów najbardziej zapamiętała straszną biedę, głód i wojenny chaos oraz wypędzenia Polaków z ich rodzinnej ziemi. Żałuję, że nie wypytałam ją o więcej faktów. Teraz sama szukam informacji o Kresach czy Lwowie w dostępnych źródłach, najchętniej w relacjach byłych mieszkańców tych miejscowości.
Dawny Stanisławów to teraz Iwano-Frankiwsk położony na Pokuciu. Niefortunność tej nazwy wskazuje również autor, który uważa, że nawet osoba, na której cześć nadano tę nazwę, najprawdopodobniej byłaby tym faktem zniesmaczona ( a wręcz w grobie się przewraca), bo ma się ona do tej miejscowości jak przysłowiowa pięść do nosa. No bo kto założył Stanisławów? I tu przytoczę cytat: "A jeśli idzie i Stanisławów, to powstanie i umocnienie się tego grodu było zasługą trzech pokoleń Potockich: Stanisława Rewery, który to miasto wymyślił; jego syna Andrzeja, który miasto zbudował; wreszcie wnuka Stanisława, który swoją bohaterską śmiercią sławy miastu nadał, a nazwę umocnił". Jego jądro zawsze pozostanie stanisławowskie, pomimo, że Stanisławowa już nie ma ani w nazwie ani w granicach Polski ani w jego mieszkańcach czy obecnym wyglądzie.
Autor książki, to syn polskiego lekarza i matki Węgierki. Przyznam szczerze, że dotąd nie miałam pojęcia, że Węgrzy podczas wojny tak bardzo pomagali Polakom, że tyle było małżeństw mieszanych. Również po wojnie Węgrzy tworzyli u siebie polskie szkoły, internaty, dawali schronienie oraz możliwość edukacji polskim obywatelom, a potem ułatwiali powrót do kraju, tylko, że połowa tego kraju należała już do ZSRR, w tym również Stanisławów.
Zadziwia mnie taka pamięć autora do szczegółów: miejsc, zdarzeń, dat, nazwisk. Wspomina dawne ulice, budynki, ale przede wszystkim ludzi, z którymi dobrze im się tam żyło bez względu na to jakiej kto był narodowości. Pamięta też brutalne zbrodnie na Polakach, Żydach, Ukraińcach, wywózki i egzekucje, a szczególnie getto żydowskie i zagładę Żydów. To, co najbardziej charakterystyczne dla polskiego Stanisławowa, to fakt, że ówczesny tygiel etniczny, sprzyjający stykaniu się kultur, a składający się z: Polaków, Rusinów, Żydów, Ormian, Hucułów, Węgrów, Ukraińców przez wiele lat funkcjonował w pełnej symbiozie i dopiero w wyniku wojny został zniszczony do tego stopnia, że po wojnie już praktycznie nie istniał. Ludność Stanisławowa była mordowano zarówno przez NKWD, Gestapo jak i UPA.
Książka trudna od strony emocjonalnej jak i faktograficznej, gdyż zawiera mnóstwo nazwisk, wydarzeń historycznych, ale i tak czytało się ją dosyć dobrze. Jest ładnie wydana, zawiera sporo zdjęć, ale szkoda, że wszystkie są czarno białe. Tak samo jak w przypadku Lwowa czy Wilna, serce krwawi również z powodu utraty Stanisławowa, któremu odebrano nawet nazwę. Jednak: "Nazwy można zmieniać nie tylko ulicom, ale również miastom, ale przecież mają ona swoją pamięć, swoje sumienie i są trwałymi pomnikami przeszłości. I ciągle, bez względu na to, jak się to miasto będzie nazywało, najpiękniejsze w nim będzie i pozostanie to, co było i na zawsze pozostanie Stanisławowem". I nikt Polakom tej pamięci nie odbierze. Polecam tę książkę głównie osobom, które interesują się tematyką Kresów i zagrabionych nam po wojnie terenów.
O Stanisławowie opowiadała mi nieżyjąca już babcia, która się tam urodziła i tam mieszkała. Powiedziała, że z tamtych czasów najbardziej zapamiętała straszną biedę, głód i wojenny chaos oraz wypędzenia Polaków z ich rodzinnej ziemi. Żałuję, że nie wypytałam ją o więcej faktów. Teraz sama szukam informacji o Kresach czy Lwowie w dostępnych źródłach, najchętniej w relacjach...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-15
Wreszcie trafiłam na publikację, która wylała miód na moje serce, bo pokazała Lwów od strony nie tylko historycznej, przewodnickiej, ale przede wszystkim sentymentalnej, bo powszechnie wiadomo, że przed wojną było to jedno z najważniejszych dla Polaków miast, (właściwie wizytówka polskości), w obronie którego przelano polską krew. Wyrwano to miasto moim rodakom razem z sercem, które wciąż dla niego bije, więc dlaczego mielibyśmy udawać, że wszystko jest w porządku, że nie zauważamy zakłamywania historii przez Ukraińców, ich skrajnej niewdzięczności za to, ile Polacy im pomogli (i nadal pomagają) podczas wojny z Rosją i prób wymazywania wszelkich możliwych śladów polskości z tego ukochanego przez Polaków miejsca? Dlatego tak boli utrata tego miasta i w tym przypadku czas nie leczy ran. Przekonałam się o tym, czytając na jednym z portali społecznościowych wpisy Polaków, gdy zamieszczono tam zdjęcie Lwowa z podpisem - Ukraina. Kilkaset oburzonych obywateli, w różnym wieku, nawet nastolatków, którzy uważają to miasto za polskie i w jakiś sposób czują się jego częścią ze względu na przeszłość historyczną i dramatyczne losy Polaków, których wypędzono z "ziem utraconych" na "ziemie odzyskane".
Autor słusznie twierdzi, że jechać do Lwowa to jechać do centrum Polski, gdzie bije jego serce. Miesza się tam polska przeszłość z teraźniejszą ukraińskością. Bolesne jest to, że dwa najistotniejsze dla polskiej tożsamości, historii i kultury miasta czyli Lwów i Wilno są dzisiaj poza granicami naszego państwa. Ale bez wątpienia pozostają w zbiorowej pamięci Polaków i niech nikt nie waży się tego podważać ani mówić, że teraz są ukraińskie, więc Ukraińcy mają prawo robić tam, co chcą, bo takie słowa są zwykłym barbarzyństwem wobec ludzi, których stamtąd wygnano, wyrwano z korzeniami, odbierając im wszystko, co dla nich ważne, których przodkowie przelali krew w obronie Lwowa. Czy mamy jako normalną rzecz traktować to, że Ukraińcy wiedząc, że ich przodkowie wyrzynali na Wołyniu Polaków w pień, w dawnych polskich miastach stawiają pomniki banderowcom, nazywając imionami i nazwiskami katów z UPA ulice Lwowa? Mamy o tym nie mówić, no bo przecież trzeba iść do przodu i patrzeć w przyszłość a nie oglądać się za siebie? Ta przeszłość ma przecież pomimo upływu lat, ogromny wpływ na teraźniejszość i przyszłość i nie ma sensu udawać, że jest inaczej. Nie trzeba wcale być sentymentalną staruszką aby poczuć zadrę w sercu z powodu utraty najpiękniejszych, najbardziej reprezentacyjnych polskich terenów na rzecz tych, którzy byli katami polskiej ludności cywilnej. Dlatego cieszę się, że autor rozprawia się z pewnymi mitami, waląc prawdę prosto z mostu, nikogo przy tym nie obrażając ani nie pragnąć zemsty. Stara się tylko uzmysłowić, że coś, co odebrano nam siłą nie przestało być polskie tylko dlatego, że leży teraz poza granicami Polski. Historia jest cierpliwa, więc kto wie jak jeszcze mogą potoczyć się losy Lwowa, Kresów i innych zagrabionych Polsce ziem. Ja już pewnie tego nie dożyję, ale wierzę w to, że te tereny jeszcze kiedyś powrócą do Polski i to bez rozlewu krwi, w wyniku jakichś pokojowych działań, bo przemocy już za dużo było i jest w dzisiejszym świecie. Wychodzi na to, że jestem niepoprawną marzycielką albo fantastką? Być może, ale los potrafi być przewrotny, a wiatr historii wieje w różne strony, o czym na przestrzeni dziejów można się było wielokrotnie przekonać.
Pan Marcin Hałaś to nietuzinkowy przewodnik, który kiedy trzeba to prowadzi nas utartym, turystycznym szlakiem po ulicach Lwowa, opisując jego zakamarki, zabytki, obiekty sakralne, a kiedy trzeba to nieco zbacza z tych tras, zaglądając na klatki schodowe kamienic aż do podwórek, w których czas jakby się zatrzymał jeszcze przed wojną. Jak również zabiera nas na cmentarze: Łyczakowski, Cmentarz Obrońców Lwowa czy mniej znany Cmentarz Janowski, pokazując nawet poszczególne, co ciekawsze nagrobki znanych i zasłużonych Polaków. Zauważa też, że na ulicach miasta pozostał klimat, duch oraz smak tego dawnego, polskiego Lwowa.
A jeśli o smaki chodzi, to porusza również temat kuchni lwowskiej, która jest połączona z historią, przez co restauracje stają się swego rodzaju muzeum w pigułce. W wielu z nich można odczuć cienie dawnych legend tych miejsc. Niektóre są stylizowane na te przedwojenne, gdzie jest polskie menu i obsługa rozmawia po polsku. To miłe, że są osoby, które dbają o to aby we współczesnym Lwowie pojawiły się polskie akcenty, co z pewnością przyciągnie turystów z Polski. Wskrzeszono też niektóre z dawnych polskich restauracji. Odrodziły się we współczesnym mieście , gdyż zorientowano się, że na tradycji i legendzie można nieźle zarobić.
Ostatnie rozdziały odnoszą się do lwowskiego folkloru i jego najbardziej znanych przedstawicieli: duetu Wesołej Lwowskiej Fali - Szczepcio i Tońcio. Piękne, wzruszające wiersze i piosenki, w których wyczuwa się żal i nostalgię za ukochanym Lwowem. Przytoczę jeden z wierszy:
Lwów jest w nas
We wspomnieniach, w marzeniach, w snach.
Lwów jest w nas,
epopeja bez końca trwa.
Lwów jest w nas
W naszych sercach zatrzymał się czas.
Tylko czemu kamienne lwy
Mają w oczach polskie łzy?
Wspomniano tu również o księżach, którzy po wojnie pozostali we Lwowie i różnie potoczyły się ich losy, ale pełnili swoją posługę do końca życia, niosąc wiarę i nadzieję tym, którzy tego potrzebowali. Szczególnie trójka z nich wyróżniła się w szczególny sposób, o czym można przeczytać na końcowych stronach książki.
Ten przewodnik jest wyjątkowy, bo pisany od serca przez osobę, która kocha to miasto i zna je jak własną kieszeń. Przy okazji przytacza różne ciekawostki, wiersze, piosenki, zamieszcza zrobione przez siebie zdjęcia, zresztą bardzo dobre jakości. Pan Marcin pokazuje gdzie w tym współczesnym Lwowie można odnaleźć ducha przedwojennego, polskiego miasta, tak ukochanego przez Polaków. Owszem, jest to podróż sentymentalna do świata, którego już nie ma, ale o którym opowiadali nam pradziadkowie czy dziadkowie, a z Panem Marcinem odbywamy spacer po tych śladach polskości. Co w tym złego, że stara się odszukać pozostałości przeszłości w miejscu, które przez tyle lat było kwintesencją polskości? Nigdy nie byłam we Lwowie, ale bardzo bym chciała tam pojechać i ta książka jest doskonałym drogowskazem ku temu co warto zobaczyć, na co zwrócić uwagę oraz gdzie szukać śladów przedwojennego, polskiego Lwowa. A pisze o tym bez jakiejś egzaltacji, na spokojnie, no a, że go serce boli, iż nie jest to już polskie miasto, to chyba normalna sprawa. Książkę przeczytałam w jeden wieczór, a miałam w planach delektować się nią przed dłuższy czas. Ale nie sposób było się od niej oderwać. Jednak będę do niej często wracać, bo warto. Chętnie przeczytam inne książki autora związane z historią Lwowa. Dodam jeszcze, że jest bardzo starannie wydana, na dobrej jakości papierze z dbałością o najdrobniejsze szczegóły. Polecam szczególnie tym osobom, które interesują się historią tego miasta, nie tyle od strony historycznej, co właśnie tej ludzkiej, emocjonalnej i użytkowej, bo książka zawiera wiele przydatnych informacji dla potencjalnych turystów, którzy chcieliby zwiedzić Lwów.
Wreszcie trafiłam na publikację, która wylała miód na moje serce, bo pokazała Lwów od strony nie tylko historycznej, przewodnickiej, ale przede wszystkim sentymentalnej, bo powszechnie wiadomo, że przed wojną było to jedno z najważniejszych dla Polaków miast, (właściwie wizytówka polskości), w obronie którego przelano polską krew. Wyrwano to miasto moim rodakom razem z...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-14
Uwielbiam wielotomowe sagi tej autorki, osadzone w realiach II wojny światowej i uważam, że to one właśnie wychodzą autorce najlepiej. Dlatego z pewnymi obawami sięgnęłam po odrębną powieść, mając przed sobą wielką niewiadomą i pytanie: czy będzie to ciekawe? I na szczęście okazało się, iż książka jest interesująca i na przyzwoitym poziomie, ale autorkę stać na znacznie więcej, a tę powieść odebrałam jak solidnie wykonaną prace domową z języka polskiego. O czym opowiada?
Historia trójki osób, których wir wydarzeń połączył ze sobą na zawsze. To dwie przyjaciółki - Beata i Agnieszka, które pochodzą z nizin społecznych i mieszkają na warszawskim Czerniakowie, szemranej dzielnicy Warszawy. Ratują się przed głodem drobnymi kradzieżami. Pewnym zrządzeniem losu trafiają do pracy w folwarku Elżbiety Witymskiej, która jest nie tylko dobrym pracodawcą, ale również człowiekiem o wielkim sercu, bo postanawia sfinansować edukację dziewcząt, która zapewni im lepsze życie. Korepetycji udziela im syn Elżbiety - Piotr, którego obie pokochają. Jak potoczy się cała historia i czy w ogóle któraś z nich ma szansę na związek z chłopakiem z wyższych sfer? Tę część książki stanowi retrospekcja, podczas której cofamy się do czasów II wojny światowej.
W międzyczasie przenosimy się również do czasów współczesnych w latach 60-tych, gdy Beata przyjeżdża na pogrzeb swojej przyjaciółki Agnieszki i otrzymuje od jej męża listy, z których wyłaniają się pewne tajemnice, które Agnieszka przed nią ukryła, a które wpłynęły na życie całej ich trójki. I tutaj powiem, że owe tajemnice były do bólu przewidywalne. Od razu odgadłam o co w tym wszystkim chodzi i szybko domyśliłam się co Agnieszka przed wszystkimi ukrywała. Akurat tutaj autorka się nie wysiliła i podążyła utartym schematem, dlatego wszystko okazało się tak bardzo czytelne i tak naprawdę żadnej tajemnicy przed czytelnikiem nie stanowiło.
Wojna została tutaj pokazana bardzo "po łebkach" i stanowi tylko tło dla historii miłosnej, ale nie jest to powieść wojenna tylko romans z wojną w tle. Powieść czytało się szybko i przyjemnie, ale nie odczułam jakichś wielkich emocji, nie przywiązałam się do bohaterów, wszystko było dosyć płytkie i powierzchowne, ale na szczęście lekkostrawne, więc można potraktować tę książkę jako przyjemny czasoumilacz, o którym raczej się szybko zapomni.
Uwielbiam wielotomowe sagi tej autorki, osadzone w realiach II wojny światowej i uważam, że to one właśnie wychodzą autorce najlepiej. Dlatego z pewnymi obawami sięgnęłam po odrębną powieść, mając przed sobą wielką niewiadomą i pytanie: czy będzie to ciekawe? I na szczęście okazało się, iż książka jest interesująca i na przyzwoitym poziomie, ale autorkę stać na znacznie...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-13
To już trzecia ( i w moim odczuciu najsłabsza) książka tej autorki. Wcześniej przeczytałam "Życie Vilolette" i "Zapomniane niedziele", które mnie wręcz urzekły. Ta też mi się podobała, ale nie było już takiego zachwytu jak przy tamtych. Każdy autor czy autorka ma lepsze i gorsze książki, ale Valerie Perrin jednak w każdej trzyma wysoki poziom, tylko tutaj temat i sposób poprowadzenia akcji i bohaterów nie do końca przypadł mi do gustu, Natomiast od strony literackiej i warsztatowej nie mogę książce niczego zarzucić.
Miejscem akcji jest prowincjonalna francuska miejscowość La Comelle. Mieszka tam trójka przyjaciół: Nina Beau, Etienne Breaulieu i Adrien Bobin czyli "trójka B". Są dla siebie jak rodzina
(w dodatku z wyboru a nie dziedziczenia genów) przez cały okres dzieciństwa i szkoły średniej. Dopiero na studiach ich drogi nieco się rozjeżdżają by na pewnym etapie prawie całkowicie utracić ze sobą kontakt. Tak to już w życiu bywa, że przychodzi czas, iż nawet najsilniejsza przyjaźń wygasa, bo każdy ma swoje życie osobiste, rodzinne, odmienną drogę zawodową, bo po drodze pojawiają się jakieś konflikty. Jednak po wielu latach przychodzi taki moment, że spotykają się ponownie. Dlaczego? A to już zagwozdka, którą sami musicie rozwiązać. Mnie w całej tej historii zastanawiał fakt, do czego to wszystko prowadzi, jaki autorka ma cel w takim a nie innym poprowadzeniu losów bohaterów. Akcja dzieje się współcześnie i w retrospekcji, gdzie poznajemy krok po kroku jak tworzyła się więź między przyjaciółmi. Bohaterów istotnych dla akcji książki jest znacznie więcej, ale trzon stanowi ta trójka.
Innym wątkiem, powiązanym z tymi ludźmi jest sprawa zaginionej przed laty Clotilde Marais, która była dziewczyną Etienn'a. Czy miał on coś wspólnego z jej zniknięciem? Czy wrak samochodu wyłowiony po latach z ludzkimi szczątkami to zaginiona Clotilde czy ktoś zupełnie inny?
Sprawą, która mnie irytowała i bulwersowała było zachowanie nauczyciela Py i fakt, że w każdym roku szkolnym wybierał sobie jakiegoś kozła ofiarnego, nad którym się znęcał i wszystko uchodziło mu na sucho. W klasie tej trójki przyjaciół upatrzył sobie Adriena. Dla mnie jako nauczyciela takie zachowanie jest niedopuszczalne. Ale wszystko jest do czasu...
Wydarzenia z przeszłości były o wiele ciekawsze niż te aktualne, gdy wszyscy są dorośli każdy żyje na własny rachunek. Bardzo podobała mi się część poświęcona pracy Niny w schronisku dla zwierząt, jej poświęcenie, pasja, miłość i całkowite oddanie się tej niełatwej przecież zarówno fizycznie jak i emocjonalnie pracy.
Powieść porusza nie tylko temat przyjaźni, ale także stosunków panujących w rodzinie, które u każdego z bohaterów układały się inaczej. W każdej z tych rodzin coś "kulało", ale piękne było to, że każda z tych rodzin uzupełniała jakieś braki występujące w innej rodzinie. Pięknie się to dopełniało i tworzyły się kolejne familie z wyboru a nie z więzów krwi.
Klimat książki bardzo mi się podobał, chociaż poruszane tu tematy chwytały za serce, dawały do myślenia nad życiem i pewnymi wartościami w rodzinie, w przyjaźni, w stosunkach międzyludzkich. Opowieść słodko-gorzka, trochę nostalgiczna, chwilami zabawna, w innych momentach tragiczna. Samo życie. A wszystko opowiedziane w sposób subtelny, wyważony i ciekawy, bo nie nudziłam się przy tej lekturze ani przez chwilę. Polecam!
To już trzecia ( i w moim odczuciu najsłabsza) książka tej autorki. Wcześniej przeczytałam "Życie Vilolette" i "Zapomniane niedziele", które mnie wręcz urzekły. Ta też mi się podobała, ale nie było już takiego zachwytu jak przy tamtych. Każdy autor czy autorka ma lepsze i gorsze książki, ale Valerie Perrin jednak w każdej trzyma wysoki poziom, tylko tutaj temat i sposób...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-07
Z niejakim niesmakiem przebrnęłam przez ten paryski światek, a raczej półświatek z XIX-wieku, gdzie pod względem moralności i obyczajów dzisiejsze "kwiatki" w stylu LGBT to można powiedzieć - mały pikuś. Tam to dopiero była rozpusta, swoboda sexualna, narkotyki, alkohol, związki homoseksualne, kabarety połączone z burdelami, ale to w kręgach tak zwanej paryskiej bohemy, do której zaliczali się artyści: malarze, cyrkowcy, aktorzy, artystki kabaretowe, tancerki i bogaci ludzie z kręgów burżuazji, których było stać aby z tego wszystkiego korzystać. Na drugim krańcu mamy obraz nędzy i skrajnego ubóstwa, ciężkiej pracy za marne grosze i walki o przetrwanie. I z takiego właśnie środowiska wywodzi się główna bohaterka tej książki postać jak najbardziej autentyczna - królowa kankana Louise Weber, która przybrała pseudonim La Goule.
I teraz zagwozdka. Co znaczy La Goule? Szkoda, że tłumaczka nie wpadła na to aby wyjaśnić znaczenie tego słowa. Pytałam o to koleżankę, która uczy języka francuskiego i wyjaśniła mi, że oznacza to kobietę - żarłoka lub po prostu żarłoczną kobietę.
Historia tej pani wzbudziła we mnie mieszane odczucia. Z jednej strony współczułam jej, że mieszkała samotnie z matką (ojciec zmarł, a starsza siostra Via uciekła z domu i pracowała jako tancerka w variete) i obie ciężko harowały od rana do wieczora jako praczki za psie pieniądze. Matka Louise upatrywała poprawy ich losu w wydaniu córki za mąż za starego, obleśnego dorożkarza, który próbował zgwałcić dziewczynę już na pierwszej randce, na którą ją zaprosił. Dziewczyna dostrzegła jednak szanse od losu na wyrwanie się z tej biedy i beznadziejnej egzystencji, w kolorowym świecie rewii i kabaretu, w którym już od jakiegoś czasu z powodzeniem funkcjonowała jej starsza siostra. Louise najpierw pozowała do aktów, aż trafiła na paryskie sceny (w tym słynną Moulin Rouge) jako gwiazda kankana. Charakter tego przybytku dobrze oddaje cytat: " Moulin Rouge stanowiło połączenie grzechu i szczęścia". Matka wyrzekła się obu córek. Sposób prowadzenia się Loise (przynajmniej w moim odczuciu) pozostawia wiele do życzenia. Nie chciała stałego związku, sypiała z kobietami i mężczyznami, "udzielała" się w domu publicznym, wzbudzała zgorszenie, ale też pożądanie obu płci. Zyskała grono bliskich przyjaciół, była też wsparciem dla siostry, która samotnie wychowywała dziecko, jednak nie zyskała mojej sympatii. To taka Madonna czy Lady Gaga tamtych czasów, ale bardzo rozpasana sexualnie, arogancka, kapryśna, narcystyczna, egoistyczna i przekonana o swojej wyjątkowości, w czym niestety, wiele osób ją utwierdzało. Zamierzała "być w centrum zainteresowania, dosięgnąć marzeń i na końcu przedstawienia skąpać się w oklaskach". Plus zarobić na tym kasę, która pozwoli jej na wygodne życie i niezależność od kogokolwiek. W pewnym momencie poczuła "grawitację innego świata" ten stary zostawiając daleko za sobą. Jej nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu z czasem doprowadziło do tego, że strasznie utyła i zbrzydła. Uważała, że: "Tylko idioci odmawiają sobie przyjemności. Głupcem jest ten, kto zna umiar a nudziarzem ten, kto nigdy nie przekracza granic". A ja uważam, że to właśnie brak umiaru we wszystkim doprowadził ją do stopniowego wyniszczenia i upadku na samo dno.
Mocno poruszyły mnie sceny związane ze śmiercią jej matki, która zmarła w samotności, we własnych odchodach i skrajnym brudzie. I cały ten cyrk związany z pożegnaniem rodzicielki przez wyrodne córki oraz pochówkiem, jak również jej nieobecność Louise na pogrzebie matki wywarły na mnie dołujące wrażenie. Rozumiem, że matka wykazała w pewnych kwestiach totalnie skrajną i nieprzejednaną postawę wobec córek, ale mimo wszystko - pozostawienie jej w samotności i ubóstwie jest moralnie dwuznaczne. Córki mogły przecież znaleźć jakiś sposób aby podrzucić matce pieniądze czy w inny sposób pomóc materialnie, ale pozostaje pytanie czy przyjęłaby od nich jakąkolwiek pomoc?
Przez książkę przebrnęłam z trudem i mozołem, nie dlatego, że jest słaba czy źle napisana, tylko dlatego, że nie odnalazłam się w tych francuskich oparach kabaretowo-burdelowych, że w żaden sposób ten klimat mnie nie porwał, nie był dla mnie atrakcyjny. Nie jestem zacofaną dewotką, jednak tego (za przeproszeniem) kurewstwa miałam w pewnym momencie po dziurki w nosie i zastanawiałam się co jeszcze (prócz serduszka naszytego na gaciach i pokazywanego publiczności w trakcie kankana) wymyśli ta rozpustna dziewucha, której na pewnym etapie całkowicie w głowie się przewróciło, bo była tak przekonana o swojej doskonałości, że wszystkich miała za nic. Ale to się później na niej zemściło. Końcówka powieści mocna i wzruszająca. zapadająca w pamięć. Książka jest ładnie wydana, umiejętnie łączy prawdę z fikcją i z pewnością znajdzie swoich zwolenników. Mnie, niestety nie urzekła, aczkolwiek dzięki niej poznałam historię królowej kankana.
Z niejakim niesmakiem przebrnęłam przez ten paryski światek, a raczej półświatek z XIX-wieku, gdzie pod względem moralności i obyczajów dzisiejsze "kwiatki" w stylu LGBT to można powiedzieć - mały pikuś. Tam to dopiero była rozpusta, swoboda sexualna, narkotyki, alkohol, związki homoseksualne, kabarety połączone z burdelami, ale to w kręgach tak zwanej paryskiej bohemy, do...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-03
Z ogromną niecierpliwością czekałam na czwarty tom SAGI ŚREDNIOWIECZNEJ "Wilczyce" i nie zawiodłam się. Autorkę nazywam Ken Follet w spódnicy, gdyż równie ciekawie pisze o średniowieczu jak ów sławny autor. A nawet bym powiedziała, że jej saga podoba mi się bardziej od słynnych "Filarów ziemi", gdyż akcja toczy się na naszym polskim "podwórku" i nie ma tu aż tak dużo szczegółowych opisów bitew. Sporo się dzieje zarówno w życiu dobrze nam już znanych z poprzednich części bohaterów jak i w samym Krakowie, który jest głównym miejscem akcji.
Ponownie spotykamy się z dawnymi dwórkami królowej Jadwigi czyli z Amalią, która razem z mężem Szymonem prowadzi wawelską szkółkę niedzielną dla dzieciaków. Z kolei Milda po śmierci swojego teścia, Bartłomieja przejęła razem z mężem Mikołajem w spadku po teściu sklep żelazny w Krakowie. Prowadzenie zarówno szkółki jak i sklepu napotka wiele przeszkód i nieprzewidzianych trudności. Czy uda się je pokonać? Żona bogatego kupca - Roksana proponuje Mildzie kobiecy sojusz. Czego konkretnie będzie dotyczył i czy Milda się do niego przyłączy?
Z kolei brat Amalii, Vardas gospodarzy sobie wraz z żoną w Turzycach, ale od dnia w którym ktoś porwał ich maleńką córeczkę - Klarę ich życie odmieni się na gorsze, niestety. Mają jeszcze starszego syna Michała, ale i tak od zaginięcia córeczki żyją jak we mgle. Vardas wyruszy na poszukiwania dziecka, trafiając na pewien tajemniczy trop. Czy uda mu się odnaleźć Klarę?
Tymczasem królowa Jadwiga po długich latach oczekiwania, wreszcie zachodzi w ciążę. Czy będzie to upragniony syn?
Dla mnie najbardziej przejmującym wątkiem była nagonka na Żydów, którą skutecznie podsycali księża. Rozpoczyna się ich pogrom, co przypominało mi holokaust z okresu II wojny światowej, tym bardziej, że brutalność z jaką traktowano ludność żydowską od razu skłaniała mnie do skojarzeń z reżimem hitlerowskim.
Totalnie urzekła i rozbroiła mnie starsza córka Amalii - Małgorzata. Jej wybryki i pomysły kilka razy ubawiły mnie do łez, chociaż konsekwencje niektórych z nich do śmiesznych nie należały. Bardzo bystra, energiczna i rezolutna dziewczynka, a potem kobieta, która potrafiła w wielu kwestiach postawić na swoim a przy tym miała dobre serce. Zdecydowanie najbardziej wyrazista postać w tej części sagi, ale co ważne, nie da się jej nie kochać, głównie ze względu na to, że jest to osoba, u której "co w sercu, to na języku", a do tego niezwykle przebojowa, ekspresyjna, aczkolwiek jej postępowanie czasami narażało ją na wysokie ryzyko poniesienia poważnych konsekwencji, w tym utraty wolności czy nawet życia.
Trochę znużył mnie wątek opisujący bitwę z tatarami nad Worską, ale na szczęście autorka nie rozwlekła tych opisów walki jakoś bardzo obszernie, nie relacjonowała też ze szczegółami każdego detalu uzbrojenia czy każdej akcji podczas walki, więc dało się jakoś w miarę bezboleśnie przebrnąć przez ten opis. Bardzo nie lubię w książkach scen batalistycznych, no ale rozumiem, że ten fragment też był potrzebny, bo to, co się działo podczas tej bitwy, miało potem swoje konsekwencje dla kilku postaci z powieści. Natomiast przy samym końcu książki pojawiła się słynna bitwa pod Grunwaldem i była tak pasjonująca, że tutaj już nie było mowy o jakimś znużeniu czy nudzie, gdyż emocje aż buzowały. To wiekopomne wydarzenie zawsze budzi u mnie ciarki na plecach, a tutaj jeszcze w tło bitwy zostały w umiejętny sposób wplecione losy bohaterów książki.
Nie chce mi się wierzyć, że to ostatni tom i definitywne rozstanie z Mildą i Amalią. Cała seria okazała się rewelacyjna, w dodatku osadzona w polskich realiach historycznych, dlatego szkoda, że nie będzie kontynuacji, ale skoro taka jest wola autorki, to należy ją uszanować. Kto czytał trzy poprzednie części sagi, nie muszę go zachęcać aby sięgnął po czwarty, ostatni tom. Pozostaje tylko podziękować autorce za te wszystkie emocje i piękne przeżycia związane nie tylko z ostatnim tomem, ale z całą serią. To prawdziwy majstersztyk na najwyższym poziomie.
Z ogromną niecierpliwością czekałam na czwarty tom SAGI ŚREDNIOWIECZNEJ "Wilczyce" i nie zawiodłam się. Autorkę nazywam Ken Follet w spódnicy, gdyż równie ciekawie pisze o średniowieczu jak ów sławny autor. A nawet bym powiedziała, że jej saga podoba mi się bardziej od słynnych "Filarów ziemi", gdyż akcja toczy się na naszym polskim "podwórku" i nie ma tu aż tak dużo...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-01
Po interesującej i trzymającej w napięciu książce "Langer" postanowiłam sięgnąć po kontynuację, której głównym bohaterem tym razem autor uczynił prokuratora Olgierda Paderborna. I o ile początek zapowiadał się całkiem interesująco i wydawało się, że wszystko pójdzie w dobrym kierunku, autor zaczął namnażać takie ilości niedorzecznych wątków, że poczułam niesmak. Chociaż pewnie powinnam się już przyzwyczaić do tego, że u Pana Mroza takie zabiegi są na porządku dziennym.
Wszystko zaczyna się od tego, że jakiś psychol uwięził byłą żonę Paderborna, Ninę Pokorę i w okrutny sposób ją torturuje. U dwójki prokuratorów czyli u Paderborna i Karoliny Siarkowskiej zjawia się seryjny morderca Piotr Langer, który jest aktualnie w związku z Niną (przynajmniej tak mu się wydaje) i mówi, że Ninę więzi najprawdopodobniej inny seryjny morderca, na trop którego Nina wpadła a mianowicie rzeźnik znad Odry. I do tego momentu wszystko było logiczne, spójne, przejrzyste.
Ale potem zaczęły się "kwiatki" w stylu, że ofiary Rzeźnika są przez niego zmuszane do tego aby samodzielnie łamały sobie ręce, nogi, wyrywały paznokcie czy jadły kawałki ludzkiego mięsa po to aby dostać odrobinę wody do picia i przeżyć, wiedząc, że i tak nie ujdą stamtąd z życiem. Potem zaczęły się jakieś astrologiczne bzdury, po których chciałam już darować sobie dalsze czytanie, jednak postanowiłam zacisnąć zęby i dotrwać do końca aby się przekonać w jakim kierunku to wszystko pójdzie i jak daleko autor się w posunie w namnażaniu kolejnych absurdów.
Innym "smaczkiem" jest fakt, iż sprawą seryjnego mordercy zajmuje się dwójka sypiających ze sobą prokuratorów (gdzie Olgierd jest podwładnym Karoliny) oraz inny seryjny morderca - Langer, który dostarcza im informacji w tej sprawie oraz blogerka z Wrocławia, prowadząca podcasty kryminalne, a po jakiś czasie dołącza do nich jeszcze komisarz Szczerbiński. Odkąd żyję, nie widziałam równie nierealnej historii.
W książce pojawiają się bohaterowie znani z Chyłki a konkretnie Kormak i Zordon (Chyłka na szczęście szczątkowo), to spotkanie wypadło całkiem miło a rozmowy między nimi były zabawne i błyskotliwe.
Drugą połowę książki zdominowała czcza paplanina (niczego nie wnosząca ani do śledztwa ani do treści książki) o przysłowiowej dupie Maryny oraz bajdurzenie o wpływie astrologii na wybór dat dokonywania poszczególnych morderstw przez Rzeźnika. Nie chce mi się nawet tego komentować. Nie mam nic do astrologii, ale w tym kontekście są to zwykłe banialuki.
Przez większość czasu wynudziłam się, mając odczucie niesmaku przy opisach wyjątkowo brutalnych scen tortur i zabójstw. Zakończenie w odniesieniu do całej działalności przestępczej Langera też mnie nie przekonało. Słaba jest ta powieść, a przynajmniej połowę zajmują tak zwane "wypełniacze stron" czyli dialogi na zasadzie gdybania, przekomarzania się i snucia różnych teorii. Była to strata czasu i pieniędzy, a powieść z gatunku "gniot", ale zapewne znajdzie swoich zwolenników, którzy wystawią wysokie noty.
Po interesującej i trzymającej w napięciu książce "Langer" postanowiłam sięgnąć po kontynuację, której głównym bohaterem tym razem autor uczynił prokuratora Olgierda Paderborna. I o ile początek zapowiadał się całkiem interesująco i wydawało się, że wszystko pójdzie w dobrym kierunku, autor zaczął namnażać takie ilości niedorzecznych wątków, że poczułam niesmak. Chociaż...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-28
Ta książka tak mi podniosła ciśnienie, że nie mogę dojść do siebie. Nie dosyć, że Ruscy po wojnie zabrali nam między innymi Lwów, który był sercem polskości, wizytówką naszego kraju, to teraz jeszcze Ukraińcy, którzy mordowali masowo Polaków w wyjątkowo brutalny sposób, uzurpują sobie prawo do mówienia, że Lwów jest ukraiński, a uniwersytety i różne zabytkowe obiekty stworzone przez Polaków to ich dziedzictwo i własność. A autor jeszcze w rozmowie z jakimś przygodnym facetem, spotkanym w barze przytaknął mu, że Lwów jest ukraiński. No ludzie, litości! A przecież sama w wielu fragmentach odczułam wściekłość autora na fakt, że Ukraińcy usuwają z tego miasta wszelkie ślady polskości a gloryfikują banderowców z UPA, stawiając im pomniki, wieszając ich flagi w knajpach i nazywając ulice ich nazwiskami. Serio uważa Pan, że Lwów jest ukraiński, tylko dlatego, że wydarto go Polakom i wypędzono ich z niego jak śmieci? Bo między wierszami czułam, że również Pan tego nie akceptuje.
Autor w niezwykle ciekawy i malowniczy sposób opisuje podróże do Lwowa, które odbył w towarzystwie swojej żony. Zatrzymują się zawsze w tym samym hotelu o nazwie George, położonym w samym centrum miasta. Opowiada jak zwiedzają uliczki, kamienice i domy, w których mieszkali znani Polacy, między innymi Stanisław Lem, muzea, kościoły, cmentarze. Twierdzą, że dzisiejszy Lwów bardzo różni się od tego przedwojennego, który był wówczas u szczytu swojej świetności. Ani miasto nie to samo, ani ludzie, a jednak można tam w wielu miejscach odnaleźć ślady i ducha polskości. Boli to, że Ukraińcy usuwają wszelkie ślady związane z tym, że miasto należało do Polski, gloryfikują UPA i Banderę, stawiając mu pomniki i nazywając jego imieniem i nazwiskiem ulice, skwery, stawiając przy okazji Polaków na równi z okupantem niemieckim i sowieckim. Odniosłam wrażenie, że autora te podróże emocjonalnie wiele kosztują i chociaż stara się w książce być bardzo poprawny politycznie (po co?!) wobec Ukraińców, to chyba mocno przeżywa fakt, że nie ma już polskiego Lwowa. Sam mówi, że wygląda na to, że Ukraińcy wciąż toczą wojnę przeciwko polskiej historii we Lwowie. Bo co im na przykład przeszkadzają te kamienne lwy na Cmentarzu Łyczakowskim, które zamknęli w paździerzowych pudłach? Ważne jest to, że w sercach i w świadomości wielu Polaków Lwów pozostał polski i Ukraińce nic z tym nie zrobią choćby stawali na rzęsach. Ta joj, ta Lwów!
Pozostała część książki jest poświęcona wyprawie rowerowej grupy przyjaciół na Wołyń i Podole. Tam to już w ogóle prawie nic, co polskie, się nie ostało. Ludzi wymordowano siekierami, domy i kościoły (razem z ludźmi będącymi w środku) spalono i pozostały same zgliszcza i ruiny reprezentacyjnych niegdyś obiektów jak zamki, dworki. Miejscowości takie jak Krzemieniec, Wiśniowiec, Zbaraż czy Kamień Podolski są już tylko cieniami swojej dawnej świetności. Duży szacunek dla tej ekipy rowerowej, że zdecydowała się na taką przygodę, nocując i jedząc często pod gołym niebem czy po klasztorach albo na terenie domostw osób prywatnych.
Po przeczytaniu tej książki sama nabrałam ochoty na podróż do Lwowa, szkoda tylko, że z Legnicy mam tam tak strasznie daleko. Jednak w książce można znaleźć wiele praktycznych porad o tym jak tam dotrzeć, gdzie zanocować czy zjeść, co zobaczyć. Bardzo dobrze czytało mi się te wszystkie relacje z podróży, do tego wiele pięknych zdjęć, które dopełniają całości oraz prywatne uwagi (często bardzo trafne) co do zaobserwowanych tam rzeczy i zjawisk w odniesieniu do naszej trudnej historii jeżeli chodzi o stosunki polsko - ukraińskie. Mam tylko nadzieje, że po tym ile pomocy Ukraińcy dostali od Polaków w czasie trwającej u nich wojny, okażą wdzięczność i zmienią swoje nastawienie do naszego kraju, do przeszłości i pozwolą w końcu chociażby na ekshumację pomordowanych przez UPA szczątków ofiar. Polecam tę książkę, jest napisana tak od serca, spontanicznie, a jednak zawiera mnóstwo ciekawych informacji i zdjęć dotyczących współczesnego Lwowa, Wołynia i Podola. Szkoda, że autor nie dotarł do Stanisławowa (moja babcia tam mieszkała), bo to miasto chyba nie mniej niż Lwów jest mocno zakorzenione w polskiej świadomości i historii.
Ta książka tak mi podniosła ciśnienie, że nie mogę dojść do siebie. Nie dosyć, że Ruscy po wojnie zabrali nam między innymi Lwów, który był sercem polskości, wizytówką naszego kraju, to teraz jeszcze Ukraińcy, którzy mordowali masowo Polaków w wyjątkowo brutalny sposób, uzurpują sobie prawo do mówienia, że Lwów jest ukraiński, a uniwersytety i różne zabytkowe obiekty...
więcej mniej Pokaż mimo to
W ostatnim czasie obejrzałam filmy dokumentalne oraz oglądam dwa seriale fabularne o Pablu Escobarze, dlatego postanowiłam zgłębić swoją wiedzę o tym człowieku, sięgając po literaturę. A kto może go znać lepiej niż własny syn? Mieszkając z ojcem pod jednym dachem, widział i słyszał zapewne zdecydowanie więcej niż biografowie niespokrewnieni z Pablem. Zresztą nie jest to biografia tylko opowieść syna o życiu z ojcem, będącym baronem narkotykowym kartelu w Medelin i okazała się to opowieść niezwykle ciekawa.
Pierwsza połowa książki dotycząca życia prywatnego rodziny Escobarów jak i kulisy powstawania imperium narkotykowego były wręcz się porywające. Wprost nie mogłam się oderwać od książki. Natomiast druga połowa, opisująca w większości walkę Escobara z innymi kartelami i z rządem (głównie o zmianę przepisów dotyczących ekstradycji do USA handlarzy narkotyków) jak również nieustanna ucieczka przed polującymi na niego, jego rodzinę oraz pracowników członkami Pepes, była już znacznie mniej ciekawa, a nawet chwilami nużąca. Ścigali go Los Pepes czyli straż obywatelska składająca się z wrogów Pabla, którzy prowadzili wojnę z kartelem z Medelin. Okazali się bardzo skuteczni, gdyż wymordowali wiele osób z otoczenia Pabla, a w końcu dopadli i jego. Natomiast moją uwagę przyciągnął fragment opisujący pobyt Pabla w więzieniu La Catedral, skąd nadal kierował przestępczą działalnością, a to miejsce raczej trudno w ogóle nazwać więzieniem, bo było to raczej luksusowe miejsce odosobnienia.
Sama końcówka książki skupia się na tym, jak ułożyły się losy pozostałych przy życiu członków rodziny Pabla, w tym głównie żony oraz dwójki dzieci. A nie było im łatwo, gdyż żyli pod ciągłą presją związaną z obawą utraty życia, w dodatku żaden kraj nie chciał ich do siebie przyjąć. Zaimponowała mi się mądra i rozsądna postawa żony Pabla oraz jego syna, dzięki czemu w końcu jakoś wyszli na prostą, a przede wszystkim uszli z życiem.
Podobała mi się ta relacja syna, tym bardziej, że nie próbował ojca tłumaczyć, wybielać, usprawiedliwiać jego postępowania. W moim odczuciu raczej bezstronnie i rzetelnie relacjonował życie ich rodziny oraz wszystko, co związane z przestępczą działalnością ojca. A z pewnością nie było mu łatwo pisać o pewnych sprawach, bo to przecież jego ojciec i cokolwiek zrobił, to jednak syn kochał ojca i trudno mu się dziwić, że z bólem serca musiał przyznać, że ojciec chociaż dbał o rodzinę, to w innych kwestiach był bezwzględnym draniem i bandytą. Polecam tę lekturę osobom, które chcą poznać kulisy życia i funkcjonowania tej rodziny od strony najbliższego członka czyli syna. Na koniec przytoczę jeszcze słowa Pabla, który dosyć trafnie stwierdził, że: "Odważni to nie ci, którzy piją z przyjaciółmi. To ci, którzy potrafią odmówić".
W ostatnim czasie obejrzałam filmy dokumentalne oraz oglądam dwa seriale fabularne o Pablu Escobarze, dlatego postanowiłam zgłębić swoją wiedzę o tym człowieku, sięgając po literaturę. A kto może go znać lepiej niż własny syn? Mieszkając z ojcem pod jednym dachem, widział i słyszał zapewne zdecydowanie więcej niż biografowie niespokrewnieni z Pablem. Zresztą nie jest to...
więcej Pokaż mimo to