rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

[RECENZJA PRZEDPREMIEROWA]

Jak przystało na zjadaczkę kryminałów, gdy słyszę nazwisko "Moriarty", myślę "największy wróg Sherlocka Holmesa" ;) Gdzieś z tyłu głowy dzwoniło także coś o australijskiej pisarce, znanej głównie dzięki "Wielkim kłamstewkom".
I to właśnie jej najnowsza książka, "Dziewięcioro nieznajomych", pojawi się niebawem na rynku wydawniczym.

Jak wskazuje sam tytuł, autorka bohaterami tej historii uczyniła dziewięcioro ludzi, nieznających się ze sobą, zupełnie sobie obcych (nie licząc rodziny). Jedyne, co ich łączy, to chęć zmian, pragnienie odnowienia fizycznego, psychicznego i duchowego. Każdy z nich kierowany jest innymi powodami. Wszyscy trafiają na australijskie odludzie, do ekskluzywnego ośrodka, przypominającego SPA, oferującego masaże, zabiegi, medytacje i tym podobne dobra dla ciała i ducha. Ośrodek prowadzi charyzmatyczna i tajemnicza Masza, która, jak się szybko okazuje, oferuje swoim klientom innowacyjne metody.
Jaki będzie efekt tej terapii? Co stanie się z ludźmi, zamkniętymi w hermetycznym kręgu? Do wyjawienia jakich sekretów zostaną zmuszeni przed końcem wykupionego turnusu? Z jakimi zewnętrznymi, ale i przede wszystkim wewnętrznymi lękami przyjdzie im się zmierzyć?

Liane Moriarty ponoć lubi pisać o kłamstwach. O tym też jest i ta pozycja. Więc i ja nie będę kłamać, i napiszę, że nie jest to książka pozbawiona wad. W moim odczuciu zyskałaby, gdyby autorka nieco podkręciła akcję poprzez odrobinę suspensu i częstsze jej zwroty. Niektórym postaciom brakowało też wyrazu, nikły na tle innych. Nie do końca przekonał mnie również sposób narracji.

A teraz plusy. Moriarty dość ciekawie rozrysowała portery psychologiczne większości bohaterów, ukrywających swoje prawdziwe twarze za drobnymi i większymi sekretami. Zamknęła ich w odosobnieniu (wątek, który bardzo lubię w książkach), w osobliwym miejscu oddalonym od cywilizacji, rządzącym się własnymi prawami. Tym samym zmusiła każdego z nich do zderzenia z samym sobą, z własnym ja.

"Dziewięcioro nieznajomych" to powieść obyczajowa, z lekką nutą thrillera.
To historia o ludziach, którzy zagubili się w kłębowisku sekretów, porażek i wzajemnych bolączek.
To rzecz o kłamstwach.

[Egzemplarz recenzyjny dzięki uprzejmości Znak Literanova]

[RECENZJA PRZEDPREMIEROWA]

Jak przystało na zjadaczkę kryminałów, gdy słyszę nazwisko "Moriarty", myślę "największy wróg Sherlocka Holmesa" ;) Gdzieś z tyłu głowy dzwoniło także coś o australijskiej pisarce, znanej głównie dzięki "Wielkim kłamstewkom".
I to właśnie jej najnowsza książka, "Dziewięcioro nieznajomych", pojawi się niebawem na rynku wydawniczym.

Jak wskazuje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

[RECENZJA PRZEDPREMIEROWA]
Premiera 5 czerwca 2019.

"Po północy nie dzieje się nic dobrego. Między północą a wschodem słońca pojawiają się tylko kłopoty".

Wiemy, co wydarzyło się dekadę temu w życiu Josie.

W jej rodzinnym domu, na oczach jej siostry bliźniaczki, zamordowano ich ojca. Niedługo po tej rodzinnej tragedii matka sióstr, pod ciężarem żałoby po mężu, opuściła córki i wstąpiła do sekty.

Wiemy, co dzieje się teraz.

Josie, która opuściła rodzinną miejscowość i od kilku lat wiedzie w miarę spokojne życie w Nowym Jorku, trafia na internetowy podcast. Prowadząca go dziennikarka, Poppy Parnell, wraca do starych spraw kryminalnych i w programie o nazwie "Ponowne spojrzenie" stara się rzucić nowe światło na zbrodnie sprzed lat. Tym razem Poppy postanawia przyjrzeć się sprawie...zabójstwa ojca Josie.

Nie wiemy, co działo się pomiędzy przeszłością a teraźniejszością.

Co tak bardzo poróżniło siostry, że straciły ze sobą kontakt? Co stanęło na drodze naturalnej bliźniaczej więzi, że została rozerwana bez próby jej odbudowania? I przede wszystkim- czy osadzony, za zabójstwo ojca Josie, mężczyzna naprawdę zawinił?

Na początku czerwca na półki księgarń trafi książka "Czy już zasnęłaś", autorstwa Kathleen Barber. Wkrótce pojawić ma się również serial, zrealizowany na jej podstawie.

Jaką historię oferuje autorka? To po trosze thriller, w większej zaś mierze relacja rodzinnych więzów, które zostały poddane licznym próbom.
Jeśli nastawimy się na sensację, to owszem, otrzymamy ją. Czy jednak do końca spełni oczekiwania, głodnego wrażeń oraz wartkiej akcji, miłośnika tego gatunku? Jest bowiem niespieszna i z pewnością nie stanowi filaru tej opowieści. Wątek kryminalny skupia się na morderstwie sprzed lat i na ponownym spojrzeniu na sprawcę oraz na fakt, czy z pewnością został słusznie osadzony. W książce ten wątek- mimo że istotny dla całej historii- jest jednak spychany na drugi tor.
Przysłowiowe pierwsze skrzypce odgrywają tu mniejsze i większe rodzinne dramaty, niesnaski, odarte z rozmów i prób wyjaśnienia sprawy między bliskimi sobie ludźmi. Jeśli nastawimy się więc na opowieść obyczajową, psychologiczną, to lektura z pewnością spełni nasze oczekiwania.

Niewielka społeczność, tajemnica sprzed lat, trudne interakcje międzyludzkie. Najnowsza książka Kathleen Barber to kolaż rodzinnych dramatów i sekretów, zabarwiony dodatkowo wątkiem kryminalnym.
Warty uwagi.

[Egzemplarz recenzyjny dzięki uprzejmości Znak Literanova]

[RECENZJA PRZEDPREMIEROWA]
Premiera 5 czerwca 2019.

"Po północy nie dzieje się nic dobrego. Między północą a wschodem słońca pojawiają się tylko kłopoty".

Wiemy, co wydarzyło się dekadę temu w życiu Josie.

W jej rodzinnym domu, na oczach jej siostry bliźniaczki, zamordowano ich ojca. Niedługo po tej rodzinnej tragedii matka sióstr, pod ciężarem żałoby po mężu, opuściła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Donato Carrisi to mój pewniak, jeśli mowa o thrillerach. Odkąd kilka lat temu zajrzałam do jego "Zaklinacza" (mistrzostwo gatunku!), śledzę poczynania autora. Jeszcze mnie nie zawiódł, przykładowo, to właśnie jedną z jego książek uznałam za najlepszy thriller z zeszłorocznym rankingu. Czy i tym razem Carrisi mnie "kupił"?

Włoskie miasteczko. Niewielkie, ukryte w dolinie, chronione ze wszech stron przez góry. Pewnego dnia nastoletnia Anna Lou Kastner wychodzi z domu do kościoła. Nie dociera na miejsce. Rozpoczynają się gorączkowe poszukiwania. Na miejsce przyjeżdża agent Vogel, specjalista od tego typu spraw. W miejskiej szkole szybko organizuje sztab i wraz z pomocą lokalnej policji rozpoczyna poszukiwania. Czy jednak jego intencje są szczere i czy to dobro dziewczynki stanowi jego priorytet? I co tak naprawdę stało się z rudowłosą, piegowatą, niewinną Anną Lou?

To oczywiście kolejna dziewczyna w świecie literatury kryminalnej. Modny motyw ostatnimi czasy. A spokojnie tytuł mógłby brzmieć inaczej. Ale nie on jest najważniejszy, choć z pewnością w pierwszym kontakcie z nową książką- istotny. Czy ta dziewczyna jest warta poznania? Tekst niczym na randce, ale...tak! Tę dziewczynę śmiało możecie wrzucić na czytnik bądź chwycić za papier. A nawet za wizję, bo istnieje również wersja filmowa (wciąż przede mną).
Carrisi potrafi budować klimat. W gąszczu kryminałów z USA lub Anglii (choć te drugie uwielbiam), teren rzadziej eksplorowany, bo włoski. Mroczne, jedynie na pozór spokojne miasteczko, zalane mgłą działało na mą wyobraźnię.
Intryga kryminalna? Ciekawa, z imponującym finałem. Postaci- mocne, konkretne.
Drobne mankamenty dostrzegłam. Może nieco zabrakło mi misterniej skonstruowanej fabuły, tego- typowego dla autora- nawarstwiania wątków i tajemnic. A i sama motywacja sprawcy wydała mi się lekko naciągnięta. Nie wiem, czy można sobie coś tak skrupulatnie zaplanować, a raczej być takim wizjonerem i wierzyć, że każdy krok pójdzie po naszej myśli. Ale w sumie co ja wiem o umysłach szaleńców?

Podsumowując, "Dziewczyna we mgle" może i jest najsłabszą pozycją autora, ale z pewnością słaba nie jest. Carrisi to nadal mój pewniak.

Donato Carrisi to mój pewniak, jeśli mowa o thrillerach. Odkąd kilka lat temu zajrzałam do jego "Zaklinacza" (mistrzostwo gatunku!), śledzę poczynania autora. Jeszcze mnie nie zawiódł, przykładowo, to właśnie jedną z jego książek uznałam za najlepszy thriller z zeszłorocznym rankingu. Czy i tym razem Carrisi mnie "kupił"?

Włoskie miasteczko. Niewielkie, ukryte w dolinie,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Trupia Farma. Nowe śledztwa Bill Bass, Jon Jefferson
Ocena 7,4
Trupia Farma. ... Bill Bass, Jon Jeff...

Na półkach:

[RECENZJA PRZEDPREMIEROWA]

Leżą tam ludzkie ciała. Młode, stare, dotknięte śmiercią naturalną, jak i tą tragiczną, najmniej oczekiwaną. Leżą, wystawione na promienie słoneczne, zagrzebane pod zacienionymi liśćmi, zanurzone w wilgotnych mokradłach. Leżą. Ale nie są porzucone, nie są zapomniane. Są traktowane z szacunkiem, bo przysłużą się nauce i innym ludziom. Także tym, których ktoś obdarł z tego szacunku, odbierając im życie.

Ośrodek Badań Antropologicznych Uniwersytetu Tennessee, znany bardziej pod nazwą Trupiej Farmy. Od kilku dekad na skraju lasu, na polanie, prowadzone są antropologiczne, entomologiczne, kryminalistyczne badania nad rozkładem ludzkiego ciała. Początkowo projekt miał przynieść odpowiedzi na podstawowe pytania o zmianach, zachodzących w martwym organizmie. Dziś, wraz z postępem nauki, Trupia Farma przynosi coraz więcej odpowiedzi na temat tajemnicy ludzkiego ciała, kiedy już wyleci z niego życie.

"Trupia Farma. Nowe śledztwa", autorstwa Billa Bassa i Jona Jeffersona to kontynuacja głośniej "Trupiej Farmy", która kilka lat temu pojawiła się na rynku wydawniczym.
Utrzymana jest w podobnym stylu, również stanowi zapis wspomnień doktora Bassa, znanego amerykańskiego antropologa. Wspomnień, związanych z pracą, ale i tych nieco prywatnych. Bass wplata liczne dygresje i snuje swoje opowieści, momentami bardziej w duchu gawędziarskim niż naukowym. Mamy tu historie ciał liczących sobie tysiące lat, ale i tych, które śmierć dotknęła bardziej współcześnie.
Sympatycy tematu i poprzedniej części nie będą zawiedzeni, natomiast ci, których książka nie porwała, w tej nie znajdą nic innego.

Mnie zarówno tematyka, jak i forma książki "kupiła", dlatego z pełną świadomością zachęcam do odwiedzenia księgarń na początku kwietnia tego roku i zapoznania się z kolejnymi podróżami po świecie ludzkiej powłoki. Po świecie ciała, jakie pozostaje po człowieku, kiedy ten duchem jest już gdzie indziej. Ciała, które po śmierci bynajmniej nie jest bierne, a jest miejscem, w którym zachodzi szereg reakcji i które dostarczyć może licznych odpowiedzi na, poszukiwane przez naukowców, pytania.

"Ludzie po prostu umierają z niecierpliwości, by trafić na Trupią Farmę..."

[Egzemplarz recenzyjny dzięki uprzejmości Znak Literanova]

[RECENZJA PRZEDPREMIEROWA]

Leżą tam ludzkie ciała. Młode, stare, dotknięte śmiercią naturalną, jak i tą tragiczną, najmniej oczekiwaną. Leżą, wystawione na promienie słoneczne, zagrzebane pod zacienionymi liśćmi, zanurzone w wilgotnych mokradłach. Leżą. Ale nie są porzucone, nie są zapomniane. Są traktowane z szacunkiem, bo przysłużą się nauce i innym ludziom. Także tym,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Dość powiedzieć, że Wymazane to jakby kawałek blokowiska z wielkiego miasta postawiony na bagnach i przylegający do lasu. W polu. W próżni. Jakby resztę miasta wymazano”.

Wymazane. Mieścina na północnym wschodzie Polski, za Suwałkami. Najzimniejsze miejsce w kraju. Chyba opuszczone przez Boga, ale z pewnością jeszcze nie przez wszystkich ludzi. Zbudowane na ruchomych bagnach, na wszechogarniających mokradłach. Mroczne, posępne, morowe, smutne, groteskowe. Bo oto znajdziemy tam bibliotekę, przerobioną na dyskotekę, a szkoda, bo z półek, pod wpływem ruchomego podłoża bagiennego, spadały najlepsze książki, w tym Michała Witkowskiego. Znajdziemy tam także nawiedzone Tesco, w miejscu którego w minionych wiekach stała jurna Czerwona Oberża. Jest tam też sklep, określany mianem Sklepu Dogłębnie Wychujanego Przez Tesco. Mamy i zakład pogrzebowy „Śmiertex”, Las W Którym Rosną Same Trujaki oraz inne tego typu absurdalne zjawiska. Bo absurd goni tu groteskę, a ta biegnie za surrealizmem. Dziwny to klimat Wymazanego, miejsca zbudowanego „na trupach”, mrocznego, ale i poniekąd baśniowego, a’la „Sen nocy letniej”, tylko zamiast stworów i duszków- brzydcy ludzie w brzydkiej prowincji.
Trzeba bowiem dodać, że turpizm jest w tej opowieści jednym z głównych bohaterów. Pomijając Damiana Pięknego, młodzieńca, który wyróżnia się na tle społeczności, bo pięknem aż razi, reszta bohaterów do pięknych nie należy. Damian ma upodobanie do kobiet starych, grubych, niekoniecznie pachnących, wystylizowanych na minioną epokę z pstrokatym cieniem na powiekach, trwałą i bawełnianą bielizną, podciągniętą pod pachy. Nie ma tu jednak raczej bezpośredniej krytyki brzydoty, ona po prostu jest, wszechogarniająca, kontrastująca z tym, co piękne, ale takie rzadkie, w małej ilości. Ogólnie Michał Witkowski od kontrastów nie stroni: brzydota kontra piękno, starość- młodość, życie- śmierć.
Więc ludzie brzydcy i jeden piękny żyją sobie w tym Wymazanym, na tym zakręcie Polski, wśród bulgocących odorem bagien, pielęgnując swoje przyziemne życia i marzenia wysokości chodnika. Owszem, znajdą się jednostki, pragnące czegoś więcej, próbujące wyjechać w pogoni za, niekoniecznie ambitnymi, marzeniami, jak chociażby Jagoda, przyjaciółka Damiana. Znajdzie się też postać głośna, charakterna, uwielbiająca życie, seks i pieniądze- pani od biznesu, trzęsąca miasteczkiem i okolicami- Alexis- którą pod pływem pewnych wypadków Damian pojmie za żonę.
I choć przebija nam z całokształtu świat pozbawiony nudy, to jest to świat, którego częścią raczej nikt nie chce się stać. Ogólnie bowiem smutny to obrazek. Jest śmiechu co niemiara, jest komizm postaci, jest humor sytuacyjny, ale spod wszystkiego- niczym bagna w Wymazanym- wypływa, bulgoce i rozlewa się smutek.

Cenię słodko- gorzkie historie i uważam, że do ich napisania potrzeba humoru, ale przede wszystkim inteligencji i wrażliwości. Aby pod nawierzchnią ironii skryć warstwę żalu, jakiegoś deficytu życiowego. Że dowcip mamy z Michałem Witkowskim po jednej linii, zauważyłam już dawno, a i wrażliwość chyba posiadamy podobną, bo zawsze jego książki mnie poruszają.

Autor niesamowicie operuje słowem pisanym. Język, który potrafi być dosadny, wulgarny, ale i liryczny. Uwielbiam ten styl, uwielbiam wstawki polonistyczne (ktoś zawsze musi być polonistą;)), oraz inne intertekstualne czy intersemiotyczne odnośniki. Bo zawsze też musi być jakiś Szekspir czy Mniszkówna, jakaś Przemyk czy Bolter;)

Autor książką „Wymazane” po raz kolejny udowodnił, jak dobrym jest pisarzem. To jedna z jego najlepszych powieści, na stałe stanie na mojej półce (dopóki jakieś bagno, czy inne mokradło jej stamtąd nie zrzuci;)). Ta historia jeszcze mocniej utwierdza miejsce Autora wśród moich ulubionych rodzimych pisarzy, a i jest jedną z lepszych książek ogólnie przeczytanych w tym roku.
To proza z humorem i ironią, kreująca kuriozum- miasteczko Wymazane, miejsce, które jakby chciano wymazać z tego świata, ale nie do końca się udało.
To też proza smutna, bo przecież turpistyczna, bo poniekąd o śmierci, o płaskich marzeniach, o smutnej prowincji.
Proza słodko-gorzka.
Proza, którą trzeba mieć na liście must read, nie wymazywać jej, czytać!

„Darły się świerszcze. Gołębie gruchotały. Popluwaliśmy na podkłady kolejowe i muszę przyznać, że w tym staniu na torach było coś metafizycznego. Pachniały jak stary drewniany kościół. Wiecznością. Dalej był cmentarz, bynajmniej nie martwy, bo pożarty przez całą tą witalność lata, pulsujący życiem. Na tym cmentarzu leżeli wszyscy z Wymazanego, cała przeszłość”.

[Egzemplarz recenzyjny dzięki uprzejmości Znak Literanova, Wydawnictwo Znak]

„Dość powiedzieć, że Wymazane to jakby kawałek blokowiska z wielkiego miasta postawiony na bagnach i przylegający do lasu. W polu. W próżni. Jakby resztę miasta wymazano”.

Wymazane. Mieścina na północnym wschodzie Polski, za Suwałkami. Najzimniejsze miejsce w kraju. Chyba opuszczone przez Boga, ale z pewnością jeszcze nie przez wszystkich ludzi. Zbudowane na ruchomych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wpatruję się w małą jamkę, którą wyżłobiłam. Niewielka część mojej osoby jest teraz zauważalnie uszkodzona. Skaleczenie pali bólem. W głowie odzywa się szum […] Tak, wyczuwam coś nowego. Wykrywam jakieś uwolnienie, rodzaj ulgi…”

Gabi to lubiana nastolatka, posiadająca rodzinę i przyjaciół, pasjonująca się jazdą na deskorolce. Na pozór każdy jej dzień jest dniem udanym, typowym dla jej rówieśników. Na pozór. Tak naprawdę Gabi zapada się w sobie, tonie, wciąga ją mętny wewnętrzny wir. Wystarczyło jedno niespodziewane wydarzenie, aby zburzyć szczęśliwy nastoletni świat. A ono, niczym domino, pociągnęło za sobą kolejne katastrofy. Może i małe, zwłaszcza dla kogoś z boku. Dla dziewczyny wielkie, bo to jej katastrofy. Trudny wiek, niemożność porozumienia się z rodzicami, tęsknota za ukochanym dziadkiem, który właśnie odszedł- to wszystko wywołuje w nastolatce emocjonalne skrajności, które doprowadzą ją do jednej z najgorszych możliwych decyzji- samookaleczania się.

„Krzywda. Historia moich blizn” Eve Ainsworth to moje pierwsze spotkanie z autorką, jak i z samym gatunkiem- współczesną literaturą młodzieżową. Nie jest to jednak lekka opowieść, traktuje bowiem o poważnym problemie, jakim jest autoagresja i samookaleczanie się. Autorka książki na co dzień pracuje z młodzieżą, a opisana historia jest efektem jej doświadczeń i obserwacji.
Historia Gabi może być historią każdego nastolatka, a nawet i osoby starszej, depresja czy autoagresja nie rezerwują sobie przecież określonego wieku. Przedstawione w tej opowieści stopniowe pogłębianie się problemów, psychiczne podupadanie, samotna wewnętrzna walka pokazuje, jak ważna w życiu jest rozmowa. Może brzmi to banalnie, ale to fakt. Gdyby bohaterka książki mogła wcześniej zwierzyć się wiecznie nieobecnemu ojcu, gdyby mogła szczerze porozmawiać z matką, sięgającą po dystans i chłód jako mechanizm obronny, bo w istocie także nieszczęśliwą- może wówczas nie szukałaby ulgi w szramach i cięciach na własnej skórze.
Blizny to nie tylko uszkodzenia zewnętrzne, widoczne dla całego świata, ale i wewnętrzne, głęboko schowane. Te są nawet gorsze. Jedne mogą wynikać z drugich, często, gdyby nie obecność tych wewnętrznych, te na zewnątrz nigdy by się nie pojawiły.

Myślę, że „Krzywda. Historia moich blizn” Eve Ainsworth jest książką zarówno dla młodzieży, jak i dla dorosłego czytelnika. Napisana prostym, ale umiejętnym językiem, dość realistycznie ukazująca dzisiejszy świat nastolatków. Nie wiem, czy od strony psychologicznej w fachowy sposób pokazuje problematykę samookaleczania się, ale myślę, że warto zaufać autorce, mającej styczność z tym zjawiskiem. Na ostatnich stronach tego wydania znajdują się telefony zaufania, zarówno dla młodzieży, jak i rodziców oraz nauczycieli. Moim zdaniem to dobry i trafiony pomysł.

Książka może stać się ważnym głosem. Opisany w niej problem jest jednym z tych, od których nie wolno odwracać wzroku. Inna pisarka, Susanna Kaysen, napisała niegdyś, że „Tkanka blizny […] jest jak ciężki pokrowiec. Osłania i kryje to, co pozostało jeszcze pod spodem. Dlatego człowiek nauczył się ją wytwarzać, żeby coś ukryć”. Przyglądajmy się sobie dokładniej, nasłuchujmy siebie uważniej, zapobiegajmy bliznom, zarówno tym na zewnątrz, jak i tym ukrytym.

[Egzemplarz recenzyjny dzięki uprzejmości Wydawnictwa Zielona Sowa]

Wpatruję się w małą jamkę, którą wyżłobiłam. Niewielka część mojej osoby jest teraz zauważalnie uszkodzona. Skaleczenie pali bólem. W głowie odzywa się szum […] Tak, wyczuwam coś nowego. Wykrywam jakieś uwolnienie, rodzaj ulgi…”

Gabi to lubiana nastolatka, posiadająca rodzinę i przyjaciół, pasjonująca się jazdą na deskorolce. Na pozór każdy jej dzień jest dniem udanym,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Miłośnicy kryminału z pewnością zgodzą się ze mną, że w ostatnim czasie ten typ literatury bardzo ewoluował. Początkowo ta odmiana powieści trzymała się tradycyjnych ram. Zbrodnia, ofiara, morderca, detektyw, dowody, motywy, dedukcja. Dziś kryminał, czy pokrewny mu thriller, wzbogacony jest o wątki poboczne, o nowoczesne metody śledcze, o dokładniejszy portret psychologiczny oprawcy. I niewątpliwie są to plusy, jednak warto czasem wrócić do klasycznej odsłony gatunku, o czym przekonałam się osobiście, sięgając po „Morderstwa w Somerset”, autorstwa Anthonego Horowitza. I choć książka treścią sięga do tradycji, to jej forma stanowi pewne novum.

Susan Ryeland pracuje jako redaktorka w jednym z londyńskich wydawnictw. Otrzymuje wydruk najnowszej powieści kryminalnej jednego z najbardziej poczytnych autorów, Alana Conwaya. Książka stanowi kolejną część bestsellerowego cyklu przygód prywatnego detektywa, AtticusaPünda. Susan szybko wciąga się w fascynującą fabułę, osadzoną w niewielkiej angielskiej wsi Saxby-on-Avon. Dotyczy ona zagadkowej śmierci starszej pani, Mary Elizabeth Blakiston, którą znaleziono martwą u podnóża schodów w rezydencji Pye Hall, w której była gosposią. Co ciekawe, ofiara była wówczas sama, a wszystkie drzwi do tego domostwa były zamknięte od wewnątrz. Wszystko wskazuje więc na nieszczęśliwy wypadek. Jednak niedługo po tym wydarzeniu, znów w niewyjaśnionych okolicznościach, ginie sir Magnus Pye, właściciel rezydencji. Na miejsce przyjeżdża wspomniany już Atticus Pünd, wraz ze swoim asystentem, by we współpracy z miejscową policją rozwiązać zagadkę tajemniczych zgonów. A choć to niewielka, przytulna, typowo angielska wieś, podejrzanych i ich motywacji nie brakuje. Tak zarysowuje się fabuła czytanej przez Susan powieści Alana Conwaya. Kolejno jednak następują pewne wydarzenia- o których nie będą pisać, aby nie zdradzić za wiele z najnowszej książki Horowitza- a które zmuszą panią redaktor do działania: do prywatnego śledztwa. Oto bowiem zaginione zakończenie powieści Conwaya, jak i cała jej treść, kryją rozwiązanie zbrodni, dokonanej w realnym świecie.

Jak już wyżej wspomniałam, „Morderstwa w Somerset” sięgają do tradycyjnej formy powieści kryminalnej, głównie tej na wzór królowej kryminału- Agathy Christie. Zarówno sam Horowitz, jak i jego bohater-pisarz Conway opierają swoją fabułę na filarach klasyki gatunku. Mamy Anglię, mamy niewielką wieś, prywatnego detektywa- starszego eleganckiego pana, który bystrością swojego umysłu zawsze wskaże winnego zbrodni. Mamy także swoiste zbieżności i podobieństwa do Christie, odnoszące się do pobocznych wątków, rozwiązań zagadek, miejsc wydarzeń czy choćby do posłużenia się dziecięcą wyliczanką. Odejściem od tradycji jest tu natomiast zastosowanie zabiegu powieści w powieści. Bo oto na kartach książki Horowitza mamy bohaterkę, która czyta książkę Conwaya. I my również ją czytamy. Inna czcionka, oddzielna numeracja stron, odmienny styl, osobne historie, odgrodzone przedziałem pięciu dekad. A jednak coś łączy te dwie opowieści. Nie jest to może zupełne novum w literaturze, zabieg powieści w powieści znany jest i z innych książek. Z pewnością jednak stanowi dość oryginalne posunięcie, swoistą zabawę formą.
Dla mnie niewątpliwym walorem tej książki jest także umiejscowienie akcji na angielskiej wsi. Jestem miłośniczką tamtych rejonów i każda historia, włożona w ramy tamtejszej scenerii zawsze potęguje u mnie chęć przeczytania danej lektury. Choć na kartach książki pada sformułowanie, że angielska wieś jest sielska na pozór, w małej społeczności każdy zna sekrety każdego i o zbrodnię łatwo. Coś w tym musi być, wnioskując chociażby właśnie po klasyce kryminału.

Lektura „Morderstw w Somerset” to moje pierwsze spotkanie z Anthonym Horowitzem i myślę, że kolejne nadejdą. Jestem mile zaskoczona opowieścią, która z jednej strony niesie powrót do klasyki gatunku, do tradycyjnej odsłony angielskiego kryminału. Z drugiej zaś oferuje pewnego rodzaju zabawę formą, sięgając po zabieg powieści w powieści.
A z mojej strony jak najbardziej polecam!

[Egzemplarz recenzyjny dzięki uprzejmości Sztukater, Dom Wydawniczy REBIS]

Miłośnicy kryminału z pewnością zgodzą się ze mną, że w ostatnim czasie ten typ literatury bardzo ewoluował. Początkowo ta odmiana powieści trzymała się tradycyjnych ram. Zbrodnia, ofiara, morderca, detektyw, dowody, motywy, dedukcja. Dziś kryminał, czy pokrewny mu thriller, wzbogacony jest o wątki poboczne, o nowoczesne metody śledcze, o dokładniejszy portret...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Rozglądała się, zdziwiona upływem czasu [...] Skończyła czterdziestkę, zaraz potem zdmuchiwała o pięć świeczek więcej [...] Przyglądała się tej pędzącej rzeczywistości i tylko czasami, podczas bezsennej nocy albo długiej podróży pociągiem, przypominała sobie, że żadnego miesiąca ani żadnego roku nie będzie mogła powtórzyć".

"Rdza" Jakuba Małeckiego. Choć premiera tej książki miała miejsce kilkanaście dni temu, sporo już o niej napisano.
Czy ja napiszę coś odkrywczego, nowego? Nie sądzę.
Ale napiszę kilka słów mimo to, ponieważ o takich książkach powinno się mówić, pisać, wspominać, zwiastować światu.
Bo to piękna książka. Piękna w swojej prawdzie, w swojej prostocie. Bo to książka o prozaicznych, codziennych zjawiskach i rzeczach.Bo to książka o przemijaniu, odchodzeniu, kończeniu się. Bo to książkach o zwykłych ludziach. O życiu, które niestety czasem rdzewieje...

Szymek i Tośka. Wnuk i babcia. Ich losy rozpostarte w czasie i przestrzeni. Przestrzeni niewielkich Chojen i pobliskich miejsc. W czasie od wybuchu drugiej wojny światowej aż do dziś.
Nie sposób opowiedzieć, o czym to książka. To po prostu historia ludzi, taka same historia, jak nasza, takich samych ludzi jak my. To historia o miłości, cierpieniu, niespełnieniu, walce z demonami wojny i z własnymi demonami.
To wreszcie, a może przede wszystkim historia o przyjaźni. Niejedno życie skończyło się na torach kolejowych. Tu dwa życia się tam odrodziły, ponownie zaczęły.

Jak już z pewnością pisałam przy refleksji po poprzednich książkach Autora- posiada On tę rzadką cechę chwytania za prozę życia i nadawania jej w literaturze magii. I jak również już pisałam- cokolwiek powiem o tej historii, to i tak nie odda to piękna książki, tej tkanki opowieści i warstwy językowej.

Jedynie przyciśnięta do muru powiedziałabym, że "Dygot" bardziej mną potrząsnął, bardziej do mnie trafił. Niemniej jednak każda z poznanych dotąd książek Autora trafia w najczulsze punkty na mapie moich emocji czytelniczych.
TOP 3 roku 2017, jedna z piękniejszych książek przeczytanych w ogóle.

Pan Małecki tka rzeczywistość z pozornie błahych nici: popołudniowa zabawa z kolegą, codzienna droga do pracy, rozmowa z drugim człowiekiem. Dopiero, gdy utka całość, dostrzegamy na powierzchni wyrwy, ubytki, dostrzegamy ludzkie dramaty. Dostrzegamy rdzę.
Ale- jak napisał niegdyś Valeriu Butulescu- "Po jakimś czasie warstwa rdzy staje się warstwą ochronną..."

"Rozglądała się, zdziwiona upływem czasu [...] Skończyła czterdziestkę, zaraz potem zdmuchiwała o pięć świeczek więcej [...] Przyglądała się tej pędzącej rzeczywistości i tylko czasami, podczas bezsennej nocy albo długiej podróży pociągiem, przypominała sobie, że żadnego miesiąca ani żadnego roku nie będzie mogła powtórzyć".

"Rdza" Jakuba Małeckiego. Choć premiera tej...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Mindhunter. Tajemnice elitarnej jednostki FBI zajmującej się ściganiem seryjnych przestępców John E. Douglas, Mark Olshaker
Ocena 7,6
Mindhunter. Ta... John E. Douglas, Ma...

Na półkach:

[RECENZJA PRZEDPREMIEROWA]


Czytamy multum powieści kryminalnych, oglądamy seriale i filmy z gatunku thrillera. Przerażają nas zbrodnie, na bazie których osnuta jest fabuła, ale wciąż z tyłu głowy słyszymy głos, że to tylko fikcja, wymysł pisarza, to jedynie jego wyobraźnia, dla większego efektu, kreuje te wynaturzenia i okropieństwa. I tak z pewnością dzieje się w wielu przypadkach. Niestety nie we wszystkich. Bowiem sporo tych historii- krwawych, bestialskich i przerażających- miało miejsce w realnym życiu.

John Douglas, jeden z najwybitniejszych profilerów w szeregach FBI. Badał miejsca zbrodni, dokonywanych przez najgroźniejszych psychopatów, seryjnych morderców, którzy na trwałe zapisali się w świecie zbrodni.
Douglas, wraz z pomocą Marka Olshakera, autora kryminalnej literatury faktu, spisał swoje wspomnienia i wydał w formie książki, zatytułowanej „Mindhunter. Tajemnice elitarnej jednostki FBI, zajmującej się ściganiem seryjnych przestępców”.
„Mindhunter” to historia Douglasa, jego początków w FBI, analitycznej, behawioralnej, psychologicznej pracy, najtrudniejszych spraw, a wreszcie- jego spotkań oko w oko z najgroźniejszymi zbrodniarzami, z seryjnymi mordercami.

Douglas pracował między innymi przy sprawie Charlesa Mansona, znanego chociażby z ataku, dokonanego na ciężarną żonę Romana Polańskiego, przy przypadku Davida Berkowitza, który w historii zapisał się jako Syn Sama, morderca par czy też przy sprawie Edwarda Geina, który w latach 50. XX wieku wykradał z grobów ciała, zdejmował z nich skórę, garbował, a następnie szył z tych skór ubrania. Jak to bywa w przypadku tego typu morderców, okrucieństwo Geina eskalowało i z czasem mężczyzna zaczął szyć ubrania z ciał kobiet, które wcześniej sam zamordował. Istniały teorie, że próbował wcielić się w swoją despotyczną matkę, która już wówczas nie żyła. Sprawa może wydawać się znajoma, bowiem jej poszczególne wątki stały się kanwą dla dwóch powieści- „Psychozy” Roberta Blocha oraz „Milczenia owiec” Thomasa Harrisa. Sam Douglas zaś jest najprawdopodobniej pierwowzorem Jacka Crawforda, agenta z historii Harrisa o Hannibalu Lecterze.
To jedne z bardziej znanych spraw ze świata zbrodni, autor sięga także po inne, mniej znane, co nie znaczy, że w mniejszym stopniu okrutne. Konkretnie, rzeczowo, ale i z szacunkiem opisuje niewinne ofiary oraz spotkania z ich oprawcami.
W książce przeczytamy także o pracy FBI za czasów rządów J. Edgara Hoovera, o początkach psychologii, profilowania i nauk behawioralnych w murach FBI, które u podstaw nie były traktowane aż tak poważnie, dziś zaś są jednym z ważniejszych elementów działania tej rządowej agencji.
Ponadto odnajdziemy w "Mindhunterze" wiele nawiązań do literatury, choć stanowiącej fikcję, to jednak- jak wskazuje sam Douglas- mającej wiele wspólnego z pracą profilerów, agentów, policjantów. Przeczytamy chociażby o wspomnianej serii Harrisa o Lekterze, o początkach powieści kryminalnej u A. Conana Doyle’a czy E. Allana Poe’go.
Książka zawiera także kilka dygresji, dotyczących życia prywatnego autora, jednak główny nacisk jest tu położony na rzeczowe przedstawienie pracy profilera FBI.

„Mindhunter” to z pewnością lektura dla miłośników powieści kryminalnej, którzy chcą wyjść poza granice fikcji fabularnej i zajrzeć od drugiej strony w czeluści zbrodni i do umysłów oprawców. Jest to także lektura dla pozostałych czytelników, niekoniecznie sympatyków thrillera czy kryminału, którzy po prostu zechcą dowiedzieć się, jak wygląda praca profilera FBI, jak ciężkie i niebezpieczne jest to zajęcie- aby złapać seryjnego mordercę, profiler musi spojrzeć na świat jego oczami, musi wejść w jego myśli.
Z książki płynie jeszcze inna, ważna nauka. Choć teorie są podzielone, Douglas uważa, że nie każdy morderca się nim urodził, wielu stało się oprawcami pod wpływem negatywnych okoliczności. Dlatego tak ważny jest pozytywny wpływ na innych, jak bowiem sam autor napisał pod koniec książki: „[..]uważam, że poza dofinansowaniem policji i systemu więziennictwa potrzebujemy przede wszystkim miłości. Bynajmniej nie upraszczam sprawy- dotykam tu samej istoty problemu”.

Premiera książki 11.10.2017.
[Egzemplarz recenzyjny dzięki uprzejmości Wydawnictwo Znak, Znak literanova]

[RECENZJA PRZEDPREMIEROWA]


Czytamy multum powieści kryminalnych, oglądamy seriale i filmy z gatunku thrillera. Przerażają nas zbrodnie, na bazie których osnuta jest fabuła, ale wciąż z tyłu głowy słyszymy głos, że to tylko fikcja, wymysł pisarza, to jedynie jego wyobraźnia, dla większego efektu, kreuje te wynaturzenia i okropieństwa. I tak z pewnością dzieje się w wielu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ian McEwan jest dla mnie jednym z tych panów od książek, którzy nigdy nie zawodzą. Kilka lat temu miałam spory apetyt na jego historie, na szczęście jeszcze parę tytułów przede mną.

Tym razem sięgnęłam po zbiór opowiadań "W pościeli". To siedem tekstów krótkiej formy, osnutych woków tematu seksualności, erotyzmu, intymnych relacji, ale i ogólnie interakcji między ludźmi. Nie są to jednak zwyczajne odsłony tych zjawisk.

McEwan ma zamiłowanie do makabry. I nie jest to w żadnym wypadku makabra wzięta iście z horroru, a z....życia. To ten rodzaj dziwności, o którą ocieramy się czasem w relacjach międzyludzkich, w naszych pragnieniach, często sięgających do strefy tabu. Przeczytamy tu bowiem o mężczyźnie sypiającym z manekinem (niedawno podobny wątek znalazłam w "Konstelacji" Machury) czy o nastoletniej dziewczynie, uprawiającej seks ze swoją przyjaciółką, dotkniętą karłowatością.
Ale o ile w "Ukojeniu" czy "Betonowym ogrodzie" tego autora miałam wrażenie, że chce, abyśmy piętnowali aberracje, o których pisze, o tyle w tych opowiadaniach osąd pragnień i zachowań, wykraczających poza strefę ogólnie uznaną za normę, autor pozostawia czytelnikowi. Nic nie sugeruje, nie prowadzi za rękę. Może wynika to z faktu, że tutaj te odmienne pragnienia bohaterów są jednak łagodniejsze niż te, opisane w przytoczonych przeze mnie książkach?
Dla niektórych czytelników te opowiadania mogą być niesmaczne. Ja nie należę do tego grona. Poza tym nie wszystko zostało tu podane na tacy, unaocznione. Sporo McEwan pozostawia naszej wyobraźni.

Zauważyłam we wszystkich książkach Autora dwa nurty- po pierwsze stawia swoich bohaterów przed trudnym wyborem, niczym przed antycznym konfliktem tragicznym. Po drugie niemalże każda z jego postaci ociera się o inność, niekiedy o wypaczenie, o ludzki dramat.
McEwan potrafi stworzyć studium psychologiczne, zajrzeć w najgłębsze, ale i najciemniejsze zakamarki ludzkiego umysłu, te, w których skrywają się nasze pragnienia, fantazje, pomysły, często ocierające się o makabrę, o spaczenie. Do jakiego stopnia jest to dziwność, osobliwość? A może już wynaturzenie? Niech każdy z nas oceni sam.

Ian McEwan jest dla mnie jednym z tych panów od książek, którzy nigdy nie zawodzą. Kilka lat temu miałam spory apetyt na jego historie, na szczęście jeszcze parę tytułów przede mną.

Tym razem sięgnęłam po zbiór opowiadań "W pościeli". To siedem tekstów krótkiej formy, osnutych woków tematu seksualności, erotyzmu, intymnych relacji, ale i ogólnie interakcji między ludźmi....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"[...] myślę o sobie, ale też o tych wszystkich ludziach wolno wymykających się, wysuwających ze swoich powłok [..] Nie mogę uwolnić się od wizji człowieczeństwa w stanie umieralności".

Zaczęłam czytać tę książkę, nie wiedząc nawet, że Autor ma akurat w ten dzień urodziny.
Zaczęłam czytać tę książkę, siedząc przy łóżku chorej Babci, nie wiedząc nawet, że pierwsze z opowiadań będzie historią Babci Autora.

"Grochów", zbiór opowiadań Andrzeja Stasiuka. Znałam jedynie jego "Jadąc do Babadag". Było to spotkanie udane, ale nic więcej.
Tym razem zostałam zupełnie dotknięta, wzruszona i poruszona czterema opowieściami niedużej formy, ale ogromnej treści.
Opowieściami o czterech postaciach- o babci, która widywała duchy, o znajomym pisarzu, którego sparaliżowało, o psie, który powoli odchodził i o przyjacielu, towarzyszu wielu lat. A właściwie są to opowieści o jednej wspólnej bohaterce- o Śmierci.

Jesień za oknem, prywatne przeżycia, czyli choroba kochanej Babci, moje podejście do psów...to wszystko sprawiło, że te historie trafiły do mnie głęboko.
Prawdziwie, bez patosu, po męsku. Pięknymi kompozycjami słów, ale i tymi najprostszymi, codziennymi, najzwyklejszymi. Smutno, ale życiowo...
Bo każdego z nas czeka to samo. Każdy z nas nie uchyli się od krawędzi, nie uniknie końca. Przemijanie na różne sposoby, dotyczące różnych istot w gruncie rzeczy jest tym samym przemijaniem. Stopniowym odchodzeniem, powolnym finałem, każdego dnia jest nas coraz mniej, każdego dnia się kończymy...

"Bo przecież uczestnicząc w śmierci innych ludzi, w śmierci bliskich, sami trochę umieramy, sami stajemy się trochę śmiertelni".


P.S. Jak przeczytałam moje słowa przed wrzuceniem opinii, to powiało przygnębieniem. A na celu miałam po prostu polecenie Wam przejmującej książki. Tak więc polecam:)

"[...] myślę o sobie, ale też o tych wszystkich ludziach wolno wymykających się, wysuwających ze swoich powłok [..] Nie mogę uwolnić się od wizji człowieczeństwa w stanie umieralności".

Zaczęłam czytać tę książkę, nie wiedząc nawet, że Autor ma akurat w ten dzień urodziny.
Zaczęłam czytać tę książkę, siedząc przy łóżku chorej Babci, nie wiedząc nawet, że pierwsze z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dobra passa na ciekawe thrillery trwa:) Choć to bardziej kryminał i to bazujący na tradycyjnej odsłonie gatunku, w stylu chociażby Agathy Christie.

Nora to młoda autorka kryminałów. Najpewniej czuje się zamknięta w swoim małym londyńskim mieszkaniu, stroniąc od ludzi i wymyślając fabuły książek. Pewnego dnia jej rutyna dnia zostaje zakłócona przez zaproszenie na wieczór panieński do dawnej przyjaciółki, Clare. Impreza ma odbyć się w samotni, w oddalonym od cywilizacji domu, wśród najbliższych koleżanek przyszłej panny młodej. Nora chce odmówić, jednak coś-
jakaś część podświadomości- nakazuje jej przyjąć zaproszenie. W ten sposób Nora może się bowiem rozliczyć ze swoją przeszłością. Jedzie więc na miejsce. W oddalonej od ludzi, przysypanej śniegiem posiadłości, w ciasnym gronie znajomych dochodzić zaczyna do dziwnych zdarzeń...

Zacznę od plusów. Niepozorna książka, chyba zbyt niereklamowana, a wciąga już od pierwszych stron. Kilka przyjaciółek (choć to słowo nad wyrost) i jeden przyjaciel gej chcą umilić Clare ostatnie chwile w stanie panieńskim.
Podobało mi się to, że tak naprawdę nie wiemy, co się zdarzy. Żaden trup nie pada na początku historii, jak to zwykle bywa w kryminałach, i nie wiemy, czy aby na pewno chodzić będzie o morderstwo. Ale cały czas czuć napięcie. Autorka świetnie nim operuje, dozuje, ono eskaluje. Pod sam koniec są takie momenty, że autentycznie się bałam, co rzadko mi się zdarza.
"W ciemnym, mrocznym lesie" to nie tylko kryminał, ale też historia o przyjaźni na wyrost, o fałszywych relacjach, o fasadach w interakcjach między ludźmi.
To, co także odnotowałam na plus to wstawki, dotyczące literatury, sztuk teatralnych itp. Ciekawa była wzmianka o tzw. strzelbie Czechowa, czyli jednym z elementów konstruowania powieści. Widać, że autorka ma trochę tematycznego pojęcia.
Co do minusów- główna bohaterka wydała mi się nieco gapowata. Do pewnych życiowych prawd dochodziła dekadę ;) I sam motyw oprawcy też jakby naciągany.

W ostatecznym rozrachunku "W ciemnym, mrocznym lesie" Ruth Ware nie stanowi może novum gatunkowego, ale jest ciekawie skonstruowanym, bogatym w skoki napięcia kryminałem, nawiązującym dla klasyki gatunku. Moim zdaniem warto się zapoznać:)

Dobra passa na ciekawe thrillery trwa:) Choć to bardziej kryminał i to bazujący na tradycyjnej odsłonie gatunku, w stylu chociażby Agathy Christie.

Nora to młoda autorka kryminałów. Najpewniej czuje się zamknięta w swoim małym londyńskim mieszkaniu, stroniąc od ludzi i wymyślając fabuły książek. Pewnego dnia jej rutyna dnia zostaje zakłócona przez zaproszenie na wieczór...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książki upominają się o czytelników. Przekonałam się o tym już niejednokrotnie. Co prawda kiedy mowa o thrillerach, jak w tym przypadku, to upominanie się nie zmienia niczego w naszym życiu;), ale przynajmniej gwarantuje dobrą rozrywkę i ćwiczenia szarych komórek.
"Parę zza ściany" dostałam w formie ebooka od jednej sympatycznej koleżanki po pasji czytelniczej:* Odkładałam na później, aż mi czytnik padł. Potem miałam propozycję wymiany, ale stwierdziłam, że skoro mam książkę na czytniku, to kiedyś sobie przeczytam. Ostatnio w bibliotece stała na półce, więc stwierdziłam, że tym razem już jej nie odmówię.
I dobrze, bo "Para zza ściany" zagwarantowała mi świetną kryminalną przygodę!

Młode małżeństwo, Anne i Marco, przyjmują zaproszenie na urodzinową kolację do najbliższych sąsiadów. W ostatniej chwili opiekunka do dziecka odwołuje swoje przyjście. Młodzi nie mogą zabrać ze sobą sześciomiesięcznej córeczki Cory, bowiem bezdzietni sąsiedzi nie życzą sobie towarzystwa dziecka. Anne i Marco postanawiają więc zaryzykować, zostawić córkę samą w domu i zaglądać do niej co pół godziny. Trzymają się postanowienia, kiedy jednak po imprezie wracają do domu, zastają puste łóżeczko. Ktoś porwał ich małą córeczkę. Rozpoczynają poszukiwania, a z każdą godziną zamiast przybliżać się do sprawcy, odkrywają coraz to nowsze i długo skrywane rodzinne sekrety.

Shari Lapena sięgnęła w swoim debiucie po historię, jakich wiele. Porwanie dziecka, niesnaski rodzinne itp. Jednak tak poprowadziła całą opowieść, że ciężko było mi się od niej oderwać. Tchnęła w utarty już temat fabularny świeżość. Nawet przez chwilę nie odczułam znużenia. Uprowadzenie dziecka, tragedia zrozpaczonych rodziców, skrywane rodzinne sekrety, tajemnice z przeszłości, żądza pieniądza, a do tego odbijanie piłeczki od jednego potencjalnego winnego do drugiego i wreszcie zaskakujące zakończenie- to wszystko złożyło się na naprawdę dobry thriller. Na thriller, który zdecydowanie wybija się ponad wiele innych.
Dwa małe minusy. Po pierwsze- narracja w czasie teraźniejszym. Nie jest to dla mnie novum, jednak bardziej pasuje mi do głębszych książek. W thrillerach kojarzy mi się z czytaniem raportu policyjnego albo scenariusza filmowego.
Po drugie- ostatni rozdział. Ja poprowadziłabym go nieco inaczej, można było jeszcze trochę podkręcić zakończenie z udziałem tych dwóch pań, które tam występowały. Ale to tylko takie subiektywne odczucie.

Ogólnie biorę całość w takiej formie, w jakiej jest i zdecydowanie polecam dalej. A sama wypatruję kolejnej książki autorki, która pojawi się jesienią.

Książki upominają się o czytelników. Przekonałam się o tym już niejednokrotnie. Co prawda kiedy mowa o thrillerach, jak w tym przypadku, to upominanie się nie zmienia niczego w naszym życiu;), ale przynajmniej gwarantuje dobrą rozrywkę i ćwiczenia szarych komórek.
"Parę zza ściany" dostałam w formie ebooka od jednej sympatycznej koleżanki po pasji czytelniczej:* Odkładałam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wrześniowa lektura lokalnego klubu dyskusyjnego kryminałolubów:)
Moja pierwsza wyprawa na rosyjskie terytorium tegoż gatunku.
Czy udana?

Anastazja Kamieńska, oficer śledcza rosyjskiej milicji, dostaje sprawę morderstwa młodej dziewczyny, hostessy, która przed śmiercią twierdziła, iż ktoś ukradł jej sen. Usłyszała w radiu opis obrazu, który był powracającym tematem jej koszmarów- krwawa pięciolinia z zielonym kluczem wiolinowym. W międzyczasie Kamieńska natrafia na książkę, której okładka przedstawia taki sam obraz. Giną kolejni ludzie, i nawet w samych szeregach milicji zaczyna robić się coraz niebezpieczniej.

Książka posiada ciekawy zarys fabuły. Nieco irracjonalny. Skradziony sen, powracające koszmary, tajemnicze obrazy i okładki książek, krwawe pięciolinie, jaskrawe klucze wiolinowe. Do całości dochodzi już bardziej przyziemna tematyka mafii, korupcji, zdrajców w szeregach władz. Ja to wszystko wyglądało w praktyce, czyli jaka okazała się treść?
W moim odczuciu jedynie dobra, nic więcej. Bohaterowie jakby jednowymiarowi, nieco płascy. Sporo wątków i postaci, nagromadzone i niestety mylące się (nie tylko mi ;)) nazwiska (te wszystkie rosyjskie zdrobnienia i nazwiska patronimiczne).
Ogólnie cała historia zaciekawia, a Marinina stopniowo, składnie i poprawnie odsłania kolejne elementy intrygi.
Jednak w ogólnym rozrachunku całość okazuje się właśnie jedynie poprawna.

Ponoć są lepsze części i wierzę w to, bo autorka jest u nas znana i lubiana. Może w wolnej chwili się o tym przekonam, na razie jednak nazwisko "Marinina" wkładam na półkę z "poprawne" łamane na "daj kiedyś autorce/autorowi kolejną szansę";)

Wrześniowa lektura lokalnego klubu dyskusyjnego kryminałolubów:)
Moja pierwsza wyprawa na rosyjskie terytorium tegoż gatunku.
Czy udana?

Anastazja Kamieńska, oficer śledcza rosyjskiej milicji, dostaje sprawę morderstwa młodej dziewczyny, hostessy, która przed śmiercią twierdziła, iż ktoś ukradł jej sen. Usłyszała w radiu opis obrazu, który był powracającym tematem jej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tę opowieść zna wielu. Albo z książki Jonqueta, albo z filmu Almodovara. Ja jeszcze kilka dni temu jej nie znałam. Umknęła mi ta historia, która- jak głosili ci, którzy byli z nią już zapoznani- niesie ze sobą wielkie zaskoczenie.

Poznajcie Richarda i Ewę. Parę na pozór piękną, bogatą, połączoną silnym uczuciem. On jest chirurgiem plastycznym, ona towarzyszką jego życia, o niebywałej urodzie, rozkochującej w sobie większość mężczyzn.
Poznajcie też Alexa, Vincenta i Viviane. Alex ucieka, ukrywa się, ma coś na sumieniu. Vincent to jego kompan, który jakiś czas temu zaginął bez śladu. Viviane zaś cierpi na zaburzenia psychiczne i jej życie ogranicza się do czterech ścian zakładu dla obłąkanych.
Co łączy tych bohaterów?

Umknęła mi wcześniej ta historia, mimo że czytam multum thrillerów, a i kilka filmów Almodovara widziałam.
To książka krótka formą, ale szczelnie napełniona treścią. Treścią mroczną, duszną, przytłaczającą. Treścią o zemście, planowanej powoli, skrupulatnie, na zimno. O stopniowym oplatywaniu swej ofiary siecią bólu, poniżenia i zadośćuczynienia. Niczym tytułowy pająk oplata, schwytaną w swoją sieć, muchę.
To nie tylko zwykły thriller z intrygą i suspensem, to historia o winie i karze, o zapłacie za niegodne czyny, o zemście, która najlepiej smakuje na zimno. A także o dziwnych, wynaturzonych działaniach i interakcjach mędzyludzkich.
Czy faktycznie przeżyłam zaskoczenie, o którym tak głośno w przypadku tej książki?
Przeżyłam, ale nie aż tak wielkie. Przyznaję, pomysł jest niezwykle oryginalny, nawet przez chwilę nie podejrzewałam, że całość zostanie tak rozegrana. Sądzę jednak, że to mogło bardziej szokować trzydzieści lat temu, kiedy ta książka została po raz pierwszy wydana. Może też szokować tych czytelników, dla których thriller stanowi niezbyt dobrze znane terytorium.

Podsumowując, polecam tę książkę. Niesie ze sobą ciekawą, ale mroczną opowieść, odsłaniającą wiele ludzkich twarzy, tych wynaturzonych, schowanych przed światem. I choć doceniam pomysłowość rozwiązania zagadki, to jestem nim zaskoczona jedynie w stopniu umiarkowanym.
W wolnej chwili postaram się skonfrontować moje literackie wrażenia z filmem.

Tę opowieść zna wielu. Albo z książki Jonqueta, albo z filmu Almodovara. Ja jeszcze kilka dni temu jej nie znałam. Umknęła mi ta historia, która- jak głosili ci, którzy byli z nią już zapoznani- niesie ze sobą wielkie zaskoczenie.

Poznajcie Richarda i Ewę. Parę na pozór piękną, bogatą, połączoną silnym uczuciem. On jest chirurgiem plastycznym, ona towarzyszką jego życia, o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Bywa tak, że słońce chowa się za górę i zapada noc, ale to nie znaczy, że od razu możesz powiedzieć, że masz za sobą dzień, w którym umarłeś albo się zakochałeś. Niemniej już wtedy możesz pochwalić ten niezrozumiały, nie wiadomo co znaczący dzień i to też bywa przyjemne, nawet jeśli się potem okaże, że nie brałeś tego dnia udziału ani w śmierci, ani w miłości”.

Dwie kobiety. Agnieszka i Magda. Jakże różne od siebie.
Agnieszka jest samotna. Straciła ukochanego w wypadku samochodowym. Jedynym towarzyszem jej życia jest czworonóg, westie. Życie mija jej na pracy i spacerach z psem.
Magda. Matka i żona. Siedzi w domu, pracuje jako dziennikarka, freelancerka. Zmęczona swoim życiem, zagubiona.
Czytelnik śledzi naprzemiennie losy tych dwóch bohaterek, by pod koniec być świadkiem ich spotkania.

Tak rysuje się zarys fabuły „Małych lisów” Justyny Bargielskiej. I właściwie o fabule można powiedzieć tylko tyle. Przypomina ona bowiem sen, jest nieskładna, nawet nie wiem, czy to surrealizm, czy po prostu paplanina Autorki.
Dla jasności- nie przeszkadza mi, kiedy w literaturze tego typu fabuła nie stanowi najważniejszego punktu, kiedy schodzi na bok, ustępując miejsca językowi czy wymowie, przekazywanym wartościom.
Jeśli chodzi jednak o styl, to, niestety, nie urzekł mnie. Owszem, kilka zdań było zgrabnie skonstruowanych i ujmujących, jak chociażby to, zacytowane przeze mnie we wstępie. Ale to za mało.
Przechodząc do wymowy książki, Bargielska pisze o naszej codzienności, codzienności kobiet, prozie życia, szarej rzeczywistości, która nas otacza, wsysa, pożera nie tylko od zewnątrz, ale i od środka. Pisze o bolączkach Polaków, naszej mentalności, wyolbrzymianiu problemów. Niektóre kwestie znane są człowiekowi nawet z autopsji, jak choćby praca freelancera, pisanina w zaciszu domowym za profity, które na niewiele starczą ;)
Doceniam także pomysł na tytuł, zaczerpnięty z biblijnej „Pieśni nad Pieśniami", gdzie małe lisy pustoszą winnice, symbolizując problemy, które wkradają się i sieją spustoszenie w naszym życiu.

Jednak w ostatecznym rozrachunku mam problem z oceną tej książki. Mimo plusów, które bez wątpienia tutaj są, raczej nie zostanę miłośniczką słowa Bargielskiej. Odniosłam wrażenie, że literacki chaos, który często jest w książkach bardziej wymagających zaletą, tu jest wadą. Nie wiem, może coś mnie przerosło, może czegoś nie zrozumiałam, ale taki właśnie jest mój odbiór. Sądząc jednak po opiniach, nie jest on odosobniony.
Dam szansę Autorce, bo wyznaję zasadę, aby oceniać pisarzy dopiero po dwóch książkach, każdemu bowiem może się przytrafić jedna słabsza. Ale nieprędko, za jakiś czas, kiedyś...

„Bywa tak, że słońce chowa się za górę i zapada noc, ale to nie znaczy, że od razu możesz powiedzieć, że masz za sobą dzień, w którym umarłeś albo się zakochałeś. Niemniej już wtedy możesz pochwalić ten niezrozumiały, nie wiadomo co znaczący dzień i to też bywa przyjemne, nawet jeśli się potem okaże, że nie brałeś tego dnia udziału ani w śmierci, ani w miłości”.

Dwie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie ocenia się książki po okładce. Nie sposób jednak nie zachwycić się okładką. Zwłaszcza tą, która kryje w sobie opowieść „Matka i córka”, autorstwa Jenn Diaz. Minimalistyczna, stonowana, nieco rustykalna, utrzymana w pastelowej kolorystyce. Był to dla mnie wabik, co zdarza mi się nieczęsto, bozazwyczaj kusi mnie zarys fabuły, a nie wierzchnia warstwa książki. Czy, poza piękną okładką, Diaz oferuje czytelnikom równie piękną opowieść?

Cztery kobiety pod jednym dachem. Matka, ciotka i dwie córki. Różne relacje, różnorodne interakcje. Ich historię poznajemy z perspektywy śmierci jedynego mężczyzny w domu, Angela. Jego odejście jest punktem wyjścia dla całej opowieści. Gdy ten jedyny mężczyzna w życiu bohaterek- mąż, ojciec i brat- umiera, zostają one skazane na egzystencję typową kobiecą, pozbawioną wsparcia ze strony głowy rodziny, pozbawioną męskiego ducha, rozjemcy, ostoi bezpieczeństwa. I choć wszystkie łączy wspólna płeć, wszystkie są kobietami, to jakże różnymi, jakże inny jest ich wewnętrzny świat!

Gloria straciła męża. Relacje z córkami i szwagierką nigdy nie były perfekcyjne, więc kobieta czuje się bardzo osamotniona. Zamyka się w domu, w sobie, popada w stupor.
Dolores straciła brata. Zżyta z nim i z jego rodziną, samą siebie postawiła na dalszym planie. Nie pozwalała sobie na osobiste szczęście, na miłość, macierzyństwo. A kiedy nagle na jej drodze pojawia się zapowiedź szczęścia, kobieta podchodzi do tego faktu zbyt sceptycznie, zbyt ostrożnie.
Natalia straciła ojca. Niedługo potem traci także ukochanego mężczyznę. Mężczyznę, który miał drugą rodzinę, którego przez długie lata miała jedynie „na wypożyczenie”.
Angela także traci ojca. Sama zaś od lat boryka się ze swoim życiem osobistym, z dwoma mężczyznami, rozwodami, wychowywaniem dzieci.

Diaz nie narzuca czytelnikowi oceny bohaterek, niczego nie sugeruje. Odniosłam wrażenie, że pisze o nich poniekąd wyzuta z emocjonalnego osądzania. Każda z tych kobiet ma swoje tajemnice, emocje, smutki, lęki, znikome radości. Poznajemy ich świat poprzez pryzmat pierwiastka kobiecego. I nieprawdą jest, że kobieta z kobietą zawsze się porozumie, czego przykładem jest ta książka. Choć napisana w sposób stonowany, momentami wręcz surowy, pełna jest emocji i relacji: matka- córka, ciotka- bratanica, żona- szwagierka, siostra- siostra. I nie są to jedynie emocje pozytywne, układne, spokojne.

„Rodzina składała się z taty i czterech kobiet. I chyba nie muszę dodawać, że nie potrafiły znaleźć wspólnego języka, bo kobiety takie są, i nie ma na to rady. O zgodnym współżyciu nie mogło być oczywiście mowy, bo dom zamieszkany przez kobiety zawsze jest zbyt ciasny, nie wystarczało dla wszystkich miejsca”.

Jenn Diaz posługuje się specyficznym stylem, dość długimi zdaniami, mową zależną, językiem praktycznie pozbawionym dialogów między bohaterami. Byłam nastawiona na bardziej plastyczny i poetycki styl. Taki nie jest, ale mimo to Diaz,nawet w sposób stonowany,potrafiła odmalować wewnętrzny świat czterech kobiet. Świat pełen emocji, sprzeczności, rozterek. Mimo że to pozycja o kobietach, to z pewnością nie określiłabym jej współczesną literaturą kobiecą, nie jest jedną z książek, które nazywa się tym mianem. Nie jest to love story z happy endem.

„Matka i córka” to historia czterech kobiet. Jednocześnie bliskich sobie, jak i dalekich. To pierwiastek kobiecy, kobiece emocje, wewnętrzny kobiecy świat. Świat niełatwy. Ciężki do ogarnięcia, kiedy zabraknie w nim elementu, który wcześniej zapewniał równowagę- męskiego elementu.
Jak się okazuje ta książka to nie tylko piękna okładka, ale i wartościowe wnętrze.

[Egzemplarz recenzyjny dzięki uprzejmości Sztukater.pl, Prószyński i S-ka]

Nie ocenia się książki po okładce. Nie sposób jednak nie zachwycić się okładką. Zwłaszcza tą, która kryje w sobie opowieść „Matka i córka”, autorstwa Jenn Diaz. Minimalistyczna, stonowana, nieco rustykalna, utrzymana w pastelowej kolorystyce. Był to dla mnie wabik, co zdarza mi się nieczęsto, bozazwyczaj kusi mnie zarys fabuły, a nie wierzchnia warstwa książki. Czy, poza...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Nazwisko Keret przewijało się niejednokrotnie przez moją niekończącą się listę książek do przeczytania. Na "pierwszą randkę" wybrałam "Siedem dobrych lat".

To zbiór opowiadań, autobiograficznych, ale jednocześnie stanowiących okazję do snucia rozważań na temat zaobserwowanych dookoła zjawisk. Zjawisk dotyczących Izraela, dotyczących relacji rodzinnych, interakcji międzyludzkich, ogólnie mówiąc- obrazków z życia.

Przyznam, że początkowo nieco opornie szła mi współpraca autor-czytelnik. Jednak im głębiej poznawałam opowieści Kereta, tym lepiej rozumiałam, na czym polega fenomen tego poczytnego autora krótkich form.
A polega na dobrej obserwacji świata, na przełożeniu tych zaobserwowanych sytuacji na papier, na doprawieniu ich komizmem, humorem lub po prostu zupełnie zwyczajnym komentarzem z życia wziętym. Rozbawiły mnie fragmenty, dotyczące dzwoniących akwizytorów czy też dedykacji na książkach. Wzruszyły te, mówiące o najbliższych, o odejściu ojca autora czy o wizycie w Polsce. Ponadto z prawdziwą przyjemnością czytałam o obyczajach żydowskich, które od zawsze mnie ciekawiły.

Keret pisze językiem bez ozdobników, niepoetyckim. Pisze o rzeczach zwyczajnych, prozaicznych. Stosuje krótką formę literacką. A jednak czaruje czytelnika. Z pewnością powrócę do jego twórczości.

Nazwisko Keret przewijało się niejednokrotnie przez moją niekończącą się listę książek do przeczytania. Na "pierwszą randkę" wybrałam "Siedem dobrych lat".

To zbiór opowiadań, autobiograficznych, ale jednocześnie stanowiących okazję do snucia rozważań na temat zaobserwowanych dookoła zjawisk. Zjawisk dotyczących Izraela, dotyczących relacji rodzinnych, interakcji...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

[RECENZJA PRZEDPREMIEROWA]

Wkroczyłam na nieznany teren. Teren japońskiego kryminału. Jak głosi okładka, nazwisko Honda stanowi synonim 'cesarza' na gruncie japońskiej literatury tego gatunku.
Tokio, tamtejsze ulice, tamtejsza jednostka policji i tamtejsze...zbrodnie. Czy podobała mi się wycieczka do Kraju Kwitnącej Wiśni?

Reiko Himekawa to młoda komisarz Tokijskiej Policji Metropolitalnej. Młoda, jednak już obciążona traumą z przeszłości. Wraz ze swoją jednostką staje przed niełatwym zadaniem. Ktoś, pod żywopłot nieopodal parku, podrzucił zwłoki, szczelnie zawinięte w niebieską folię i obwiązane sznurem. Zwłoki noszą ślady tortur, zadanych za życia oraz rozciętą skórę w okolicy brzucha, tym razem post mortem. Niebawem w okolicy pojawiają się kolejne ciała...

Zacząć należy od tego, iż Honda zabiera nas nie stricte do Kraju Kwitnącej Wiśni- pięknego, pełnego neonów, rozświetlonych ulic, przepychu, a do jego najciemniejszych zakątków. Do zakątków pełnych mroku, tajemnic, brudu, wynaturzenia, zbrodni.
Jeśli ktoś fascynuje się Japonią i azjatyckim klimatem, może czuć się nieco zawiedziony. Honda bowiem opisom scenerii nie poświęca zbyt wiele uwagi, właściwie gdyby nie nazwy dzielnic, miast oraz nazwiska bohaterów, równie dobrze akcja mogłaby być osadzona w każdym innym zakątku świata. Akurat dla mnie nie stanowiło to problemu, ponieważ nie należę do fascynatów Azją.
Słabszą stroną książki może być także sięgnięcie po pewne stereotypy. Odnoszę wrażenie, że problematyka traumy oraz przenikania się przeszłości z teraźniejszością to schemat, na którym bazuje znaczna część autorów tego gatunku. Z jednej strony stanowi to może dobry punkt wyjścia do kryminalnych opowieści, z drugiej jednak czytelnik oczekuje jakieś novum.
Jednak cała reszta "Przeczucia" to, według mnie, same plusy. Bardzo ciekawa intryga kryminalna. Sprawa, jaką przyszło rozwikłać Reiko i jej kolegom z pracy jest niezwykle brutalna, odwołująca się do wynaturzeń ludzkiej psychiki, bazująca na chorych żądzach, ukrytych głęboko w człowieku. Rozwiązanie intrygi także na plus. Kreacja bohaterów, choć nieco schematyczna w przypadku Reiko, to jednak oferująca czytelnikowi bogaty wachlarz osobowości. Różnorodne, solidne postaci, obdarzone różnymi cechami, co daje nam i przysłowiowego dobrego glinę, i tego złego również. Język powieści lekki, przystępny.

"Przeczucie" stanowi pierwszą część serii o młodej komisarz Reiko Himekawie, która w pracy kieruje się nie tylko pragmatycznymi, wyuczonymi zasadami, ale także swoją intuicją, wewnętrznym przeczuciem. To historia zbrodni, osadzona na tokijskich ulicach, poprowadzona przez Hondę w sposób wartki, pełen napięcia. I mimo pewnych minusów, czyli kilku utartych schematów, zostałam pochłonięta przez tę opowieść. Polecam i Wam porzucić na moment polskie, angielskie, amerykańskie czy skandynawskie podwórka i zajrzeć, jak trup ściele się gęsto w Kraju Kwitnącej Wiśni. Mam przeczucie, że "Przeczucie" może się Wam spodobać:)

[Egzemplarz recenzyjny dzięki uprzejmości Wydawnictwa Znak Literanova]

[RECENZJA PRZEDPREMIEROWA]

Wkroczyłam na nieznany teren. Teren japońskiego kryminału. Jak głosi okładka, nazwisko Honda stanowi synonim 'cesarza' na gruncie japońskiej literatury tego gatunku.
Tokio, tamtejsze ulice, tamtejsza jednostka policji i tamtejsze...zbrodnie. Czy podobała mi się wycieczka do Kraju Kwitnącej Wiśni?

Reiko Himekawa to młoda komisarz Tokijskiej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na nazwisko Santiago trafiłam zeszłą wiosną. Przeczytana wówczas "Ostatnia noc w Tremore Beach" okazała się prawdziwą bombą, syntezą powieści obyczajowej, thrillera, a nawet horroru, z niesamowitym klimatem irlandzkiej samotni. Dlatego wielka była moja radość, kiedy okazało się, że autor powrócił. Wielka była moja radość podczas pierwszych stu stron. Radość ma była coraz mniejsza na kolejnych dwustu. A na ostatniej setce to już o radości nie wspomnę. Ale po kolei.

Prowansja. Klimatycznie, niewielkie, sąsiadujące ze sobą miasteczka. Dwóch przyjaciół, których łączą długoletnie relacje- pisarz Bert Amandale i muzyk rockowy Chucks Basil. Pewnej nocy temu drugiemu przydarza się dziwny wypadek. Wracając z pubu, potrąca mężczyznę na mało przejezdnej, osamotnionej drodze, a następnie ucieka z miejsca wypadku. Ma bowiem na swoim koncie mniejsze i większe problemy z używkami. Targany wyrzutami sumienia postanawia jednak wrócić na miejsce, ale nie tylko nie odnajduje tam ciała, ale nawet najmniejszych śladów wypadku. Chucks z pomocą Berta postanawiają rozwikłać tę zagadkę, na drodze staje im jednak wiele trudności, między innymi...ich własna psychika, która, targana stanami na pograniczu jawy i urojeń, nakazuje im wątpić, czy ten wypadek zdarzył się naprawdę? I co jest rzeczywiste, a co złudne?

Tym razem Santiago ponownie sięgnął po tajemnicę rodem z thrillera, opisy życia małej społeczności, jak w powieściach obyczajowych i po elementy grozy, iście z horroru. Jest klimat Prowansji, który ujmuje. Jest ciekawy duet- literat i rockman. I jedno, i drugie lubię:) W książce pada wiele autentycznych nazwisk ze świata rocka, ciekawie się o tym czyta. Jest frapująca zagadka- ciało, które zniknęło nocą z mało przejezdnej drogi. Są omamy Chucksa, są majaki Berta, tajemniczy sąsiedzi, zagadkowi przedstawiciele społeczności prowansalskiej. To są plusy. To jest, rzec można, połowa książki.
W drugiej połowie zaczynają się zgrzyty. I tym głównym zgrzytem jest, według mnie, rozwiązanie intrygi. Czterysta stron jednak zobowiązuje. Czytelnik, po przebyciu długiej wędrówki z bohaterami, oczekuje na wielkie bum, tymczasem wyjaśnienie zagadki odbywa się jakby od niechcenia, mimochodem, bez większej uwagi samego autora. Przynajmniej ja miałam takie wrażenie. Zresztą sam Santiago napisał w podziękowaniach, że jechał kiedyś nocą samotną drogą i pomyślał, jakby się zachował, gdyby nagle ktoś stanął mu na tej drodze. Tak zrodził się pomysł na książkę. Do tego punktu wyjścia pewnie dokładał resztę fabuły, jednak sam pomysł okazał się z tego wszystkiego najciekawszy.

Albo miałam większe oczekiwania, albo książka nie trafiła u mnie w swój czas, ale czuję się lekko rozczarowana. Szkoda. Nie jest to zła historia. Santiago potrafi operować plastycznym językiem, poświęca wiele uwagi na stworzenie klimatu miejsca, w którym osadza opowieść. Jego bohaterów można polubić, budzą sympatię. Udaje mu się także synteza różnych gatunków, trochę uszczknie z thrillera, trochę z kryminału, doprawi całość irlandzkim lub francuskim pejzażem. Nadal będę śledzić jego poczynania. Jednak nie potrafię dać tej historii więcej niż 6 punktów na 10. Czyli przeczytać można, ale nie trzeba wciskać w kolejkę (jak to jam uczyniła), natomiast śmiało można w tę kolejkę wcisnąć poprzednią książkę Santiago.

No dobra, dodam gwiazdkę za sympatię do tej poprzedniej książki;)

Na nazwisko Santiago trafiłam zeszłą wiosną. Przeczytana wówczas "Ostatnia noc w Tremore Beach" okazała się prawdziwą bombą, syntezą powieści obyczajowej, thrillera, a nawet horroru, z niesamowitym klimatem irlandzkiej samotni. Dlatego wielka była moja radość, kiedy okazało się, że autor powrócił. Wielka była moja radość podczas pierwszych stu stron. Radość ma była coraz...

więcej Pokaż mimo to