-
Artykuły„Kobiety rodzą i wychowują cywilizację” – rozmowa z Moniką RaspenBarbaraDorosz1
-
ArtykułyMagiczne sekrety babć (tych żywych i tych nie do końca…)corbeau0
-
ArtykułyNapisz recenzję powieści „Kroczący wśród cieni” i wygraj pakiet książek!LubimyCzytać2
-
ArtykułyLiam Hemsworth po raz pierwszy jako Wiedźmin, a współlokatorka Wednesday debiutuje jako detektywkaAnna Sierant1
Biblioteczka
2024-04-13
2023-09-01
Karl Hans Strobl i Hanns Heins Ewers - to tacy trochę “literaccy krewni”. Obydwaj to znakomici niemieccy twórcy literackiej grozy, obydwaj też zaplątali się w nazizm, co skutecznie zmniejszyło ich powojenną popularność (a już zwłaszcza w krajach przez Niemcy zniszczonych) - w Polsce do końca PRL ich pojedyncze opowiadania znaleźć można było jedynie w niemieckojęzycznej antologii PIW. Obydwaj również praktycznie jednocześnie “wrócili do łaski” - i w roku bodajże 1990 efemeryczne wydawnictwo Civis_Press wydało zbiory ich opowiadań - “Dama Tyfusowa” (Ewersa) i “Kościana Ręka” (Strobla).
Niemniej było to 30 lat temu i od tego czasu obaj panowie ponownie pogrążyli się w mroku niepamięci. O ile jeszcze Ewers miał szczęście niedawno być przedmiotem starań (również efemerycznego) Wydawnictwa Golem, które bardzo efektownie wydało jego dwie głośne powieści - “Uczeń Czarnoksięski” i “Alrauna”, o tyle o Stroblu nie pisze i nie rozmawia się prawie wcale.
A szkoda, twórca to bowiem naprawdę znakomity, ze świetną ręką do literackiej grozy - a zbiór “Kościana Ręka” najlepszym tego przykładem.
Najbardziej wyróżniają się w nim trzy opowiadania, wspaniałe, kanoniczne, do dziś potrafiące skutecznie przestraszyć czytelnika :
“Występna Mniszka”
Inżynier budowlany, pracujący przy rozbiórce starego klasztoru, badając jego historię dociera do mało budującej opowieści z przeszłości - miejsce to było istną jaskinią rui i poróbstwa, a najgorsza sława otaczała niejaką siostrę Agatę (sic!). Lubieżna kobieta nurzała się w rozpuście z wszelkimi napotkanymi mężczyznami i nawet będąca efektem tej rozwiązłości śmiertelna choroba weneryczna nie powstrzymała jej dzikich ekscesów. Gdy chorować rozpoczęli kolejni jej kochankowie, prawda wyszła na jaw, a dziki Tłum (żon) z Pochodniami ruszył za mniszką z żądzą samosądu.
Inżyniera prześladują wyjątkowo realistyczne wizje Agaty umykającej przed rozwścieczonym tłumem. Przez kilka nocy mniszka znajduje schronienie w zakamarkach klasztoru, kiedy jednak budowlaniec w trakcie prac rozkuje tajne przejście, za jego pomocą mieszczanie dopadną siostrę Agatę i wymierzą jej srogą karę. Teraz duch mniszki zapragnie zemsty na winnym jej cierpienia inżynierze. O zgrozo, jego żona zaczyna się niepokojąco upodabniać do przeklętej…
Ajaja! - to jedno z lepszych opowiadań grozy napisanych ever (no, top 50 na pewno). Zemsta zza grobu, zemsta demoniczna, duch występnej mniszki doprowadza do morderstwa i szaleństwa. Ależ to jest sztos!
Ale sztos to niejedyny w zbiorze. Oto bowiem mamy “Lasy Augustowskie” - zagubiona w zimowej puszczy augustowskiej piątka niemieckich żołnierzy trafia do ponurej, opuszczonej chaty, gdzie mieszka dziki, półzwierzęcy olbrzym i kobieta. Wszyscy są głodni, a nie ma nic do jedzenia. Następnego dnia chłop przynosi do chaty skrwawione mięso, wszyscy jedzą…
Połączenie lovecraftowskiego gotyku spod znaku “Piekielnej Ilustracji” z opowieściami wilkołaczymi (“Lokis” Merimeego się kłania), ultra-creepy klimat, nawet dziś by się nikt takiego opowiadania nie powstydził. Klasa.
Niewiele powyższym ustępuje “Grobowiec Na Pere Lachaise” - pewien młodzieniec za ogromne wynagrodzenie ma spędzić rok (!) zamurowany w grobowcu (!) zmarłej hrabiny rosyjskiej. Liczy on, że w tym czasie napisze dzieło naukowe, które przyniesie mu sławę.
Mężczyzna, obficie karmiony przez cały okres zamknięcia przez służacego hrabiny, staje się coraz grubszy, a jego ciele pojawiają się ranki od ukąszeń….
Oczywiste dla fana gatunku - hrabinia jest wampirzycą a młodzian przeznaczonym na dostarczanie świeżej krwi tucznikiem. Coś z “Jasia I Małgosi”, coś z “Pająka” Ewersa, mimo braku zaskoczeń totalne kudosy za klimat, pełne sceny grozy i końcowego twista.
Ale to bynajmniej nie koniec, w “Kościanej Ręce” jest jeszcze mnóstwo innych doskonałych, trzymających w napięciu opowiadań.
Upiorna i niesamowita “Moja Przygoda Z Jonaszem Bórgiem” mocno przypomina “Maskę Szkarłatnego Moru” - Śmierć (pod postacią upiora tytułowego Jonasza B.) wkracza między członków ekskluzywnego klubu Poszukiwaczy. W “Naczelniku” tytułowy urzędnik, obwiniany o mobbing (tak to możemy nowocześnie określić), który doprowadził zaszczutego podwładnego do samobójstwa, kierowany poczuciem winy wieczorem sam wiesza się w tym samym miejscu. Proste, ale creepy.
Opowiadanie “Laertes” nieco łączy wątki Jonasza Bórga i Naczelnika. Śmierć wraca, by pomścić się na mordercy, który podczas grania Hamleta “przypadkiem” zamordował swego konkurenta miłosnego.
Warto jeszcze wyróżnić “Co Spotkało Porucznika Infangre”. Tajemniczy kultyści (ihaaa!) chcąc pomścić zbezczeszczenie świątyni podążają za dwoma świętokradcami aż do Europy. Klimatyczne.
Z dwu historii osadzonych w czasach rewolucji francuskiej uwagę przyciąga świetna, makabryczna “Głowa”, pełna przerażających scen przemocy, ponura i potężnie zakręcona fabularnie (dopiero na sam koniec na jaw wyjdą wszystkie mroczne tajemnice, ujawniające motywy działań bohaterów opowiadania.
A na zakończenie dwie opowieści znakomite, mimo że pozbawione oczywistego pierwiastka nadprzyrodzonego, dwie historie mrocznej, przeklętej miłości.
“Pamiętnik Znaleziony…. to egzotyczne opowiadanie przygodowe, toczące się na wyspie kanibali, gdzie dwójka europejczyków żyje w szczególnym trójkącie z miejscową dziewczyną, która, zakochana w jednym z nich, ratuje ich życie. Niestety, “ten trzeci” to upiorny klecha (rodem wprost z kart powieści Tomasza Siwca), który, odtrącony przez dziewczynę namawia swego towarzysza by torturami “nawrócić” pogańską kobietę na jedynie słuszną wiarę katolicką. Mężczyzna początkowo ulega podszeptom złego, w końcu zdesperowany wypędza dziewczynę, jednak bez niej nie potrafi się odnaleźć…
I jeszcze świetny “Hunzaches” z settingiem wprost z kart Warhammera. Banda złowrogiego rabusia Hunzachesa i śmiertelnie w nim zakochana szlachcianka, która cudem uniknęła śmierci z jego rąk. Po latach poznaje go przypadkowo, wydaje władzom ale targana wichrami namiętności dołącza do niego w nieudanej próbie ucieczki.
+
Ależby warto było Strobla ponowić! Najbardziej pasuje on do profilu Wydawnictwa (oby nie efemerycznego!) Abyssos, które za sprawą Bartosza Ejzaka przybliża polskim fanom klasykę niemieckojęzycznej noweli niesamowitej (Meyrink, Moritz Frey) i Strobl dobrze by w tym otoczeniu się prezentował. Drugim kandydatem jest bardzo zasłużone (zupełnie nie-efemeryczne) wydawnictwo C&T. Trzeba by tylko sforsować problem niemieckiego tłumaczenia (a może to z Civis Press jest do kupienia za orzeszki? Bo czytało się bardzo dobrze).
Bardzo, bardzo warto, a już Rozpustną Mniszkę - absolutnie koniecznie! KANON.
Karl Hans Strobl i Hanns Heins Ewers - to tacy trochę “literaccy krewni”. Obydwaj to znakomici niemieccy twórcy literackiej grozy, obydwaj też zaplątali się w nazizm, co skutecznie zmniejszyło ich powojenną popularność (a już zwłaszcza w krajach przez Niemcy zniszczonych) - w Polsce do końca PRL ich pojedyncze opowiadania znaleźć można było jedynie w niemieckojęzycznej...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-09-17
W PRL literatura grozy była na cenzurowanym. Nie była w żaden sposób promowana i była, uznana za pozbawioną większych wartości artystycznych i kulturowych, rzadko wydawana - ot wulgarna rozrywka dla pozbawionej dobrego smaku hołoty.
Mimo tego oficjalnego kursu byli jednak tacy ludzie kultury, których ciągnęło do niesamowitych historii. Właśnie takie grono “hobbystów” (taki ówczesny “fandom”) spotykało się w pewnej podwarszawskiej willi, gdzie najlepszy z nich anglista - Adrian Malanowski - “prima vista” (czyli “na bieżąco”) tłumaczył nie wydane nigdy w języku polskim grozowe perełki.
Obecny w tym gronie był znany PRLowski pisarz, Wojciech Żukrowski, i z jego to m.in. inicjatywy udało się doprowadzić do wydania w latach sześćdziesiątych najlepszych spośród tych opowiadań w dwutomowej antologii “Opowieści Z Dreszczykiem”. “Tchnienie Grozy”, które pojawiło się na rynku w roku 1974 to taki jakby suplement, uzupełnienie tamtych antologii.
Na początek czytelnika wita wstęp Wojciecha Żukrowskiego, opisujący przytoczoną wyżej genezę powstania zbioru oraz… iście kuriozalne tłumaczenia się autora ze swego “fatalnego” gustu (!) Żukrowski czytanie, jak je nazywa, “powiastek grozy” uznaje za pełnowymiarowe guilty pleasure, a swe zażenowanie tym faktem doprowadza do ekstremum. Czegóż tam nie przeczytamy! Horror to “będące na wyginięciu” pocieszne historyjki, to tandetna “literatura „wagonowa” (a nawet samolotowa, w końcu mamy postęp), oferująca tanie emocji i infantylne katharsis; ba - w zasadzie lektura grozy jest, wprawdzie niegroźną, ale swoistą „chorobą umysłową” (sic!). Ześmiałem się ze śmiechu jak pszczółka …
Dobra, pośmialiśmy się z banialuków Żukrowskiego, to teraz do meritum. “Tchnienie Grozy” , przyznać trzeba od razu nieco ustępuje klasą swym poprzednikom. Zbiór cierpi na typową przypadłość “suplementu” - to, co było naprawdę klasyczne, najlepsze, “poszło” już do wcześniejszych tomów i tym razem, kiedy to zamiast kanonicznych tekstów z przełomu XIX i XX wieku nasz “fandom” musiał wybierać wśród opowiadań nowszych, nie zawsze było wystarczająco kanonicznie.
No ale parę pereł się zmieściło, a wśród nich trzy najważniejsze :
Shirley Jackson - “Loteria”
Roald Dahl - “Człowiek Z Południa”
Richard Connell - “Najniebezpieczniejsza Gra”
Najpierw Shirley Jackson i jej “Loteria”
Niewielkie, szokujące opowiadanie, które przyniosło Shirley Jackson rozgłos, popularność i uznanie wśród fanów literackiej grozy.
+
W pewnej wsi raz w roku, u progu lata, odbywa się tytułowa Loteria. Mieszkańcy gromadzą się na placu centralnym, dzieci bawią się układając górki z kamieni, mężczyźni rozmawiają o pracach polowych, kobiety przekomarzają się między sobą, dobiegają zdyszani spóźnialscy. Gdy wszyscy są już obecni, rozpoczyna się losowanie. Głowa każdej rodziny wyciąga z umieszczonej na podniesieniu czarnej skrzynki los. Gdy w ten sposób określona zostanie wybrana rodzina, zaczyna się druga tura, w której biorą udział tylko jej członkowie. W końcu zostaje już tylko jedna osoba…
+
Perfekcja. Perfekcyjny pomysł, perfekcyjna konstrukcja, rozpięta od wiejskiej sielanki do finałowego koszmaru, chłodny, elegancki styl, z jakim opowiedziana jest ta mrożąca krew w żyłach historia. To jedno z najsłynniejszych opowiadań grozy w całej historii literackiego horroru, cieszące się zasłużoną sławą. Przy okazji - to i fabularnie i stylistycznie blueprint dla Stephena Kinga, który wielokrotnie korzystał będzie z klimatu i fabularnych tropów zawartych w Loterii („Dzieci Kukurydzy” czy „Wielki Marsz” to pierwsze z brzegu przykłady).
Opowiadanie znaleźć dziś można w antologii anglojęzycznej grozy od PiW i w samodzielnym zbiorze Jackson “Loteria” wydanym przez Replikę.
Dalej Roald Dahl i jego “Człowiek Z Południa”
„Człowiek Z Południa” (w jednej z ekranizacji tego tekstu debiutował młodziutki Steve McQueen) pochodzi z tomu “Niespodzianki” a opowiada historię nałogowego hazardzisty, który widząc młodego marynarza bawiącego się niezawodną zapalniczką (pewnie Zippo…) oferuje zakład - jeżeli 10 razy z rzędu zapalniczka zapali, marynarz wygra luksusowego cadillaca, w wypadku jednak przegranej mężczyzna żąda od przeciwnika….obcięcia palca….
Czarny humor, makabra, mistrzowskie budowanie suspensu i kapitalna pointa opowiadania - to jest absolutny klasyk!
No i w końcu to, co w “Tchnieniu Grozy” najciekawsze (bo chyba tylko w tym tomie wydane) - Richard Connell i “Najniebepieczniejsza Gra”.
Pewien rozbitek trafia na pokrytą dżunglą wyspę. Na wyspie mieszka w luksusowej posiadłości niejaki generał Zaroff (co zabawne, jako że “Tchnienie Grozy” wyszło za komuny, to, widocznie ze strachu przed Wielkim Bratem tłumacz skrócił mu nazwisko do “Zar”). Gospodarz serdecznie podejmuje ocalałego, częstuje pyszną kolacją podczas której opowiada mu o swej pasji - polowaniu. O tym, jak bardzo znudziło go polowanie na najbardziej nawet groźne zwierzęta - o tym, że jedyny dreszcz emocji zapewnić może Zwierzyna, Która Myśli…a na koniec miłej rozmowy Zaroff zaprasza swego gościa na kolejne polowanie, jak się już czytelnik zdołał domyślić, w charakterze Zwierzyny. Jednak tym razem trafiła kosa na kamień, rozbitek sam jest zapalonym myśliwym, nieobce są mu tajniki polowania, podstępy i możliwe wybiegi. Rozpoczyna się Najniebezpieczniejsza Gra…
+
Tak, jak pisałem opowiadanie dawno nie było nigdzie przedrukowywane ani antologizowane (bodaj czy nie od końca PRLu) a jest to absolutny klasyk gatunku. Kiedy znakomity pomysł polowania na człowieka został uzupełniony o relacjonujące to media, powstał hiper-popularny schemat fabularny, template ciągnący się od “Siódmej Ofiary” Roberta Sheckleya, poprzez “Uciekiniera” Stephena Kinga aż do “Battle Royale” czy “Igrzysk Śmierci”.
Warto wspomnieć, że pierwsza ekranizacja opowiadania miała miejsce już w latach trzydziestych a w 1973 roku Jess Franco, nie/sławny hiszpański reżyser erotoman nakręcił absolutnie genialną adaptację pt. “Comtesse Perverse”. W filmie główną postacią jest …hrabina Zaroff, która nago, tylko z łukiem, ugania się za, (oczywiście również nagą) kobiecą ofiarą, jej mąż natomiast przyrządza z upolowanych ciał…pieczeń (! - w 1997 Franco sam nakręcił auto-remake zatytułowany “Carne Fresca” - świeże mięso - no, mniam…)
+
Reszta opowiadań w zbiorze jest generalnie w lekturze przyjemna, ale rychłego do zapomnienia. Znajdziemy tu dwa zręczne pastisze ghost stories pióra znanej popularyzatorki grozy Cynthii Asquith : “ Antykwariat Na Rogu”- w której duch antykwariusza po śmierci szuka odkupienia za wcześniejsze wykorzystanie naiwności swych klientów i “Niech spoczywa w pokoju” - historię zmarłej przed wiekami grzesznicy, która powraca w ciele swej późnej następczyni. W dość przeciętnym “Wyznaniu” Algernona Blackwooda ważniejszy od fabuły jest klimat spowitego w gęstą mgłę Londynu, w którym przechodzień przypadkowo trafia na miejsce niegdysiejszej zbrodni by spotkać tam “pokutującego” zbrodniarza. “Wyspa Karłów” Edmonda Hamiltona łączy zaś motywy “Wyspy Dr. Moreau” z “Kurczącym Się Człowiekiem” Richarda Mathesona. Szalony naukowiec opracowujący metodę pomniejszania ludzi, grupa poddanych eksperymentowi zminiaturyzowanych mężczyzn, ich przygody, walki ze szczurami i pająkami, ostateczna konfrontacja z szaleńcem.
Jest jeszcze “Dziecinada” Johna Metcalfe - banalna, generyczna opowieść dwójce dzieci bawiących się tą laleczką voodoo, za pomocą której wcześniej pewna służąca - czarownica mściła się na swym byłym pracodawcy. I wreszcie dwie czarne komedie : “Nie Byle Morderstwo” Barry Paina, gdzie koszmarny dziadyga terroryzuje całą rodzinę doprowadzając ją do Ostatecznego Rozwiązania i zgrabne, trochę hitchcockowskie “Podejrzenie” Dorothy Leigh Sayers, opowieść o mężczyźnie przekonanym o tym, że niedawno zatrudniona w jego domu kucharka jest tak naprawdę chroniącą się przez policją znana trucicielka. Sytuacja zrobi się gorąca, kiedy w jego kubku kakao zostaje znaleziony arszenik…
Podsumowanie - koniecznie warto sięgnąć po kanoniczny tekst Connella i po (jeśli ich nie znajdziemy w innych wydaniach) “Loterię” Shirley Jackson i “Człowieka Z Południa” Roalda Dahla. Reszta jest do odpuszczenia, choć lektura jest bezbolesna i generalnie przyjemna. No i ten kuriozalny wstęp Żukrowskiego - koniecznie!
W PRL literatura grozy była na cenzurowanym. Nie była w żaden sposób promowana i była, uznana za pozbawioną większych wartości artystycznych i kulturowych, rzadko wydawana - ot wulgarna rozrywka dla pozbawionej dobrego smaku hołoty.
Mimo tego oficjalnego kursu byli jednak tacy ludzie kultury, których ciągnęło do niesamowitych historii. Właśnie takie grono “hobbystów” (taki...
2023-08-11
“Władca Much”, debiutancka powieść późniejszego noblisty Williama Goldinga, zaczyna się jak “Tajemnicza Wyspa” Juliusza Verne, a kończy mrocznym ponurym survival horrorem. To klasyk, kanon literatury, zdecydowanie wymykający się jakimkolwiek gatunkowym ograniczeniom, ale przy tym jednocześnie pełnoprawny horror, powieść budząca u czytelnika grozę, nie tylko dramatycznymi wydarzeniami na wyspie, ale ponurym, nihilistycznym przesłaniem.
+
W wyniku katastrofy samolotowej na bezludnej wyspie ląduje grupa dzieci, chłopców w wieku od 6 do 12 lat. Początkowo wszyscy są oszołomieni, zagubieni, liczą, że za chwilę pojawią się Dorośli, by jakoś zaradzić zaistniałej sytuacji.
Dorosłych jednak nie ma - chłopcy muszą jakoś sami się zorganizować. Silny, przedsiębiorczy Ralph, wspomagany przez inteligentnego Prosiaczka przy pomocy znalezionej dużej muszli, używanej jako róg sygnałowy zwołuje wszystkich ocalałych na spotkanie. Na głos konchy przybywa również zorganizowana grupa chórzystów z przewodzącym jej rudowłosym Jackiem.
Zebrani wybierają Ralpha jako swego przywódcę (aczkolwiek widać, że Jack jest o tę godność mocno zazdrosny) i ustalają podstawowe zadania. Konieczne jest rozpalenie i podtrzymywania ognia na najwyższym wzniesieniu wyspy, tak, by dym dawał znak potencjalnym ekipom ratunkowym. Konieczne jest też zapewnienie wartościowego pożywienia; jako że wyspa pełna jest dzikich świń, możliwe będzie polowanie na nie.
Początkowo wszystko działa sprawnie, wkrótce jednak okazuje się, że dzieci nie zawsze potrafią być należycie zdycyplinowane. Polowanie (pieczę nad tym elementem przejął Jack i jego kompani) jest ciekawszą zabawą niż zbieranie drzewa i nudne podtrzymywanie ognia na szczycie góry. Kiedy przez zaniedbanie strażników ognisko gaśnie właśnie wtedy, kiedy wyspę mija płynący na horyzoncie statek, wybucha awantura między rosnącymi w siłę “myśliwymi” (coraz bardziej “wrastają” w wyspę, świetnie się bawią krwawymi polowaniami) a topniejącą grupą Ralpha.
Napięcie narasta. Chwilowo zwaśnione grupy jednoczy dziecięca obawa przed Potworem na Szczycie Wzgórza (tak naprawdę są to zwłoki zestrzelonego nad wyspą lotnika i łopoczący za nim spadochron), ale wkrótce konflikt wybucha na nowo.
Coraz więcej chłopców dołącza do “myśliwych”, coraz silniejszą władzą dysponuje Jack. Jego jedynym kompleksem pozostaje coraz bardziej osamotniony, ale wciąż jakoś imponujący Ralph.
Ostateczna próba mediacji przynosi tragedię i śmierć, po której sytuacja wymyka się całkowicie spod kontroli. Całe, żądne krwi i mordu plemię “myśliwych” rusza w pogoń za samotnym, ściganym niczym zwierzę Raplhem…
+
“Władca Much” zaczyna się jak młodzieżowa powieść przygodowa, kojarząca się z “Robinsonem Crusoe” Daniela Defoe czy - chyba najbardziej - z “Tajemniczą Wyspą ” Julesa Verne. Na upartego można ją nawet nazwać swoistym post-apo - dzieci trafiają bowiem na wyspę z zestrzelonego samolotu, w świecie, w którym szaleje wojna nuklearna.
Ale to tylko pozory, stopniowo bowiem, wraz z przebiegiem akcji, arcydzieło Williama Goldinga, aczkolwiek wyrastające zdecydowanie poza gatunkowe ramy i ograniczenia, przechodzi w ponurą powieść grozy, adresowaną do dorosłych czytelników mroczną, gęstą alegorię, poddającą w wątpliwość dziecięcą niewinność i wrodzone dobro człowieka.
Pierwsza, najprostsza interpretacja “Władcy Much to „pozostawione same sobie dzieci nie potrafią się bawić” - zakończenie powieści praktycznie dosłownie cytuje tę myśl - ale tak naprawdę Golding sięga głębiej, pisze o czymś więcej. W naturze ludzkiej drzemie „anima mundi”, złowroga Zła Siła (dla wierzących niech to będzie Szatan) która podszeptuje człowiekowi złe czyny. Ta siła jest niezależna od wieku, to Zło skrywane jest również w sercach i umysłach dzieci a “diabeł mieszka w sercu każdego człowieka”. Bo tytuł powieści nie odnosi się tylko do oblezionego przez muchy, gnijącego świńskiego łba, Władca Much to również - metaforycznie - Belzebub.
W swym ponurym, pesymistycznym znaczeniu “Władca Much” stoi w jaskrawej opozycji do całej grupy tzw. „chłopięcych lat”, ciepłych powieści opisujących młodą przyjaźń, niewinność, szczęście dzieciństwa (“Ciało” Kinga, “Magiczne Lata” McCammona, “Letnia Noc” Simmonsa).
Powieść Goldinga jest ideowo bliższa „Dziewczynie Z Sąsiedztwa” Ketchuma w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, co powoduje, że Słodkie Dzieciaki potrafią być tak Okrutne? (zdaje się , że Freud pisał, że dzieci z natury rzeczy są właśnie niedobre i okrutne, a dopiero z czasem uczą się norm społecznych - nie wiem, czy to prawdziwe, ale efektownie powiedziane)
Naprawdę - MUST READ, nie tylko dla fanów literackiej grozy.
PS.
Kilkanaście lat temu rekordy popularności budził serial “Lost”, w punkcie wyjścia korzystający z niektórych patentów fabularnych Goldinga. Jest rozbity samolot, są różne organizujące się grupy rozbitków, wzajemna rywalizacja i Nienazwana Groza wyspy. Sam “Władca Much” był ekranizowany dwukrotnie, w1963 i 1990 roku.
PPS.
A o tym, jak pozostawione same dzieci nie radzą sobie z rządzeniem to już Korczak w “Królu Maciusiu” pisał.
“Władca Much”, debiutancka powieść późniejszego noblisty Williama Goldinga, zaczyna się jak “Tajemnicza Wyspa” Juliusza Verne, a kończy mrocznym ponurym survival horrorem. To klasyk, kanon literatury, zdecydowanie wymykający się jakimkolwiek gatunkowym ograniczeniom, ale przy tym jednocześnie pełnoprawny horror, powieść budząca u czytelnika grozę, nie tylko dramatycznymi...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-07-04
“Hrabia Monte Christo” znany jest głównie z rozlicznych adaptacji filmowych (tak było np. u mnie) kontakt z literackiem pierwowzorem stanowić będzie zatem duży szok dla przygodnego czytelnika. Powieść jest bowiem gigantyczna (ok. 1500 stron!) a bogactwo obecnych w niej wątków, historii i subplotów dosłownie oszałamia, chwilami przywołując skojarzenia wręcz z “Rękopisem Znalezionym W Saragossie” (!).
Naprawdę warto sobie w jakimś notesie rozpisać, kto, co, gdzie i z kim - będzie nieco łatwiej super-gęstą fabułę śledzić. Aczkolwiekw trakcie lektury w pewnej chwili wszystko wskakuje na swoje miejsce i staje się jasne. A powieść jest tak świetna, tak misternie zbudowana i tak trzymająca w napięciu, że pomimo blisko dwustu lat od jej powstania czyta się ją z zapartym tchem.
+
Jest rok 1815. We Francji trwa restauracja dynastii burbońskiej, Napoleon siedzi zesłany na Elbie, a kraj wre, podzielony politycznie na dwa nienawidzące się wzajemnie plemiona (skąd my to znamy…). Stronnicy obalonego Cesarza spiskują, by przywrócić go na tron, służby burbonów tropią te spiski zawzięcie.
Edmund Dantes jest młodym oficerem na statku handlowym należącym do zamożnego kupca marsylskiego - i wszystko układa mu się znakomicie, tak w życiu zawodowym jak i prywatnym. Kupiec postanawia awansować go na stanowisko kapitana (poprzednik zmarł po krótkiej chorobie podczas ostatniego rejsu), a ukochana Mercedes przyjmuje jego oświadczyny.
I nagle wszystko wali mu się na głowę - podczas przyjęcia zaręczynowego zostaje na skutek anonimowego donosu aresztowany z podejrzeniem o zdradę stanu! No cóż - jak Ci się w życiu za dobrze wiedzie, to się łatwo dorobić zawistnych wrogów…. Okazało się że donos sporządzili skłócony z Dantesem księgowy ze statku oraz odtrącony konkurent do ręki Mercedes, wykorzystując fakt, że Edmund na prośbę zmarłego kapitana doręczył pewne tajne listy z Elby (remember - Napoleon!) do Paryża.
Młody, ambitny prokurator, początkowo gotów był dać wiarę szczerym wyjaśnieniom Dantesa, ale dowiedziawszy się, że doręczone dokumenty faktycznie miały charakter spiskowy a ich adresatem był ojciec prokuratora (!), znany zwolennik Napoleona - obawiając się, że ujawnienie tego faktu podczas procesu zniszczy jego urzędniczą karierę, decyduje, by Dantesa bez wyroku osadzić w stojącym u wejścia do portu marsylskiego ponurym zamku If.
W międzyczasie Napoleon powraca z Elby, następuje chwilowa restytucja Cesarstwa i, wydaje się, młodzieniec lada chwila opuści loch, ale jak wiadomo, po 100 dniach, po bitwie pod Waterloo, bonapartyści ostatecznie ponoszą klęskę. I to pieczętuje los nieszczęsnego Dantesa…
Nieszczęśnik, kiedy jasne się stało, że nie opuści on nigdy więzienia, wpada w najczarniejszą rozpacz i zaczyna przemyśliwać o samobójstwie, od najgorszego powstrzymuje go jednak inny osadzony, siedzący w sąsiedniej celi ksiądz Faria. Więźniowie zaprzyjaźniają się, za pomocą tajnego przejścia odwiedzają wzajemnie w swoich celach, rozmawiają i życiu i swych losach. Mijają długie lata, w końcu Faria po krótkiej chorobie umiera, przed śmiercią przekazuje zaś Dantesowi tajemnicę bajecznego bogactwa - skarbu króla włoskiego, którego ksiądz był powiernikiem.
Dantes wykorzystuje śmierć Farii do ucieczki - zaszywa się, zamiast jego zwłok, w worku, który strażnicy mają wyrzucić z murów twierdzy w morze. Po ucieczce dołącza przybywa na skalistą wysepkę Monte Christo, gdzie w pieczarze odnajduje nieprzebrany skarb księdza Farii…
Mijają kolejne lata. Do Paryża przybywa tajemniczy, bajecznie bogaty hrabia Monte Christo. Do towarzystwa wprowadza go jego młody przyjaciel, wicehrabia de Morcerf, który zna Monte Christo jeszcze z Rzymu, gdzie ten uratował Morcerfa z rąk lokalnych rzezimieszków.
W gronie znajomych główne role odgrywają - bogaty bankier baron Danglars (niegdysiejszy zdradziecki księgowy), robiący polityczną karierę generał de Morcerf (niegdysiejszy zdradziecki konkurent, a dziś mąż pięknej Mercedes) oraz główny prokurator królewski de Villefort (tenże sam, który onegdaj wtrącił do lochu nieszczęsnego Dantesa!)
Monte Christo swym urokiem osobistym, olśniewającym bogactwem i otaczającą go aurą tajemnicy, robi prawdziwą furorę - uczestniczy w życiu towarzyskim Paryża, bywa na przyjęciach i sam przyjęcia wydaje, przyjaźni się z wszystkimi, ale tak naprawdę tka sieć przerażającej zemsty, która ma doprowadzić swych wrogów do ostatecznego upadku w niewysłowionych cierpieniach …
+
Często myśląc o “Monte Christo” dzisiejszy czytelnik uznaje ją za jeszcze jedną przygodową powieść płaszcza i szpady, taką jak np. “Trzej Muszkieterowie”, trudno jednak o większe nieporozumienie! Dla Dumasa “Hrabia” był powieścią jak najbardziej współczesną, sensacyjnym thrillerem politycznym, którego akcja toczy się na tych samych ulicach i w tych samych salonach Paryża, po których stąpał i sam Dumas i Balzac, i Chopin, i Liszt, i Delacroix i setki wielkich tamtej epoki.
W powieści nie ma szpad (jedyny pojedynek, który jest w niej opisany nie dochodzi do skutku), niewiele w sumie jest tzw. “akcji bezpośredniej”, dynamicznych przygód z machaniem pięściami i strzelaninami, to jest gęsty salonowy dreszczowiec, z jednej strony mający charakter “polityczny” (wciąż w tle są napięcia dzielące ówczesne społeczeństwo Francji), z drugiej zbudowany wokół wielopiętrowej, misternej intrygi hrabiego, zmierzającej do zniszczenia jego wrogów.
Doskonale odmalowane są charaktery. Z początkowej nawałnicy nazwisk szybko wyłaniają się kolorowe, wcale nie tak jednoznaczne, jakby się po konwencji oczekiwało postaci, tak żywe, tak intrygujące, że szybko zapadają w pamięć.
Przede wszystkim sam hrabia Monte Christo. Wcale nie “bohater pozytywny”. Na pewno okrutny i wręcz nieludzki w swej zemście (gotowy wręcz do mordowania niewinnych - byle tylko “doprowadzić do ostatecznego cierpienia swych wrogów”), na dodatek uważający się, w swej pysze, nie za mściciela, a za “ramię Opatrzności” (sic!) i niczym surowy bóg wymierzający swą brutalną karę.
Monte Christo m jednak to wielkie szczęście, że jego wrogowie jak byli podli na początku, tak byli i na końcu, że z biegiem lat w swej podłości tylko się utwierdzali, zatem ich ukaranie jest przez czytelnika pożądane i nie budzi większych wątpliwości moralnych (no, prawie, bo chwilami opadną one nawet samego hrabiego) co do sprawiedliwości odpłaty.
A narzędzia zemsty stosuje Monte Christo przeróżne. Najdumniejszego przeciwnika kompromituje publicznie, doprowadzając do utraty dobrego imienia, pogardy żony i syna a ostatecznie do samobójstwa, drugiego, poprzez doprowadzenie, w naprawdę makabrycznym, rodem z powieści grozy, wątku “trucicielskim” do utraty całej rodziny, wpędza w obłęd, trzeciego zaś doprowadza do bankructwa, ucieczki w niesławie i ostatecznego upokorzenia.
Jakby mało było głównej, niesłychanie gęstej i bogatej w postaci i wydarzenia, akcji, jest w powieści całe zatrzęsienie samodzielnych subplotów. Włoska eskapada księdza Farii, przygody z rzymskimi bandytami, oblężenie Janiny, korsykańskie losy młodego bandziora Benedetta, złowroga, budząca dreszcze grozy historia Caderousse’a…naprawdę mnóstwo tego (stąd to skojarzenie z Rękopisem z Saragossy). Ale choć pozornie wszystko tak od siebie odległe i niezależne, to wszystko jednak czemuś służy, dokądś prowadzi i na końcu wiąże się efektownie z główną linią fabularną. Prawdziwa maestria konstrukcji.
Warto jeszcze zwrócić uwagę na zaskakująco wręcz “explicit” rozbudowany wątek LGBT (pierwsza połowa XIX wieku!). Początkowo jest jeszcze zawoalowane - ot, jedna z pań w powieści “nie przejawia żadnej inklinacji do zamążpójścia”, ale z biegiem akcji sprawa coraz bardzie przybiera na jednoznaczności (widać, że Dumasa bardzo wątek wciągnął!) by zakończyć się huraganową sceną w gospodzie, gdzie dwie panie zostają przyłapane praktycznie in flagranti “w jednym łóżku”, a po wszystkim muszą uciekać ścigane drwinami wsiowego motłochu… :-)
Kapitalna lektura, zabytek literacki, który nic się nie zestarzał - naprawdę warto czytać go nawet dziś. Żaden film nie oddał (to chyba w ogóle niemożliwe) bogactwa fabularnego tej powieści!
PS.
Najbliżej był serial francuski z Gerardem Depardieu jako Monte Christo i Ornellą Muti jako Mercedes, ale, jak pamiętam, trochę brakowało mu tempa.
“Hrabia Monte Christo” znany jest głównie z rozlicznych adaptacji filmowych (tak było np. u mnie) kontakt z literackiem pierwowzorem stanowić będzie zatem duży szok dla przygodnego czytelnika. Powieść jest bowiem gigantyczna (ok. 1500 stron!) a bogactwo obecnych w niej wątków, historii i subplotów dosłownie oszałamia, chwilami przywołując skojarzenia wręcz z “Rękopisem...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-01-21
Ambrose Bierce to bodaj czy nie najbardziej zaniedbany w Polsce klasyk literatury niesamowitej. Zbiory jego opowiadań wychodzą rzadko (już bardzo dawno żadnego nie było), z reguły dość przypadkowo, a co gorsza niekoniecznie zawierają te najważniejsze teksty (tak, mam na myśli “Nadprzyrodzone” od wydawnictwa C&T z 2016 r.). A to wielki brak - Bierce bowiem ma znaczący wkład w rozwój literackiego horroru, to postać do tego stopnia pomnikowa, że Ray Bradbury w “Kronikach Marsjańskich” (w rozdziale Usher XIV) umieścił go w jednym szeregu obok Nathaniela Hawthorne’a, Edgara Allana Poe i H.P. Lovecrafta!
Tymczasem wydany blisko pół wieku temu (ostatnio wznowiony w 2005 roku przez Wyd. Dolnośląskie, ale chyba w okrojonej wersji) zbiór “Jeździec Na Niebie” jest właśnie takim bierce’owskim creme de la creme, kilka z opowiadań w w nim zawartych to absolutna klasyka opowieści niesamowitej i byłoby znakomicie, gdyby jakieś wydawnictwo się koło Bierce’a zakręciło (wrócimy do tematu pod koniec).
+
Teksty z “Jeźdźca Na Niebie” można podzielić z grubsza na trzy grupy. Pierwsza z nich obejmuje opowieści wojenne z czasów wojny secesyjnej. Bierce walczył w czasie wojny w szeregach wojsk Unii i jego traumatyczne doświadczenia z tego czasu stanowiły paliwo dla szeregu opowiadań. Pierwiastek niesamowity jest w nich na dalszym planie (często w ogóle nie występuje) - raczej mamy do czynienia z niezwykłymi spięciami emocjonalnymi i moralnymi dylematami wynikającymi ze stanu wojny. Takie są np. ”Przełęcz Coultera”, w której tytułowy oficer otrzymuje rozkaz ostrzelać dolinę, w której stoi jego rodzinny dom, podobny w wydźwięku tytułowy “Jeździec Na Niebie” - opisujący dylematy moralne syna, który strzegąc obozu Południowców musi zastrzelić zwiadowcę Północy, w którym rozpoznaje własnego ojca czy “Kwestia Sumienia”, gdzie oficer zmuszony jest skazać na karę śmierci za szpiegostwo człowieka, który uratował mu niegdyś życie).
Uwagę przyciąga również “Chickamauga” - infernalny, ocierający się o horror opis bitewnego koszmaru oczyma głuchego dziecka (troszkę przypominający klimatem znany film “Idź I Patrz”) najważniejszym jednak opowiadaniem z tej grupy jest kanoniczne “Przy Moście Nad Sowim Potokiem” - skazany na śmierć żołnierz w ostatniej chwili ucieka swym katom by wrócić do rodzinnego domu… Schemat fabularny “Mostu” znany jest dzisiaj z szeregu opowieści, od filmowej “Drabiny Jakubowej” począwszy - jej dalekie echa dźwięczą nawet w “Grzeszniku” Artura Urbanowicza. To trzeba znać!
Drugi set stanowią rasowe opowieści niesamowite, co ciekawe, rzadko oparte o schemat typowej, schematycznej ghost story (tego było aż w nadmiarze w “Nadprzyrodzonym”, przeciwnie, imponujące różnorodnością i świeżością pomysłów, pełne suspensu, badające głębię ludzkiej psychiki.
Na początek kapitalny “Człowiek I Wąż” (9/10) - w domu znanego hodowcy węży gość znajduje pod swym łóżkiem wielkiego, złowrogiego gada. Wąż, znieruchomiały, czai się do ataku swymi oczyma usiłując sparaliżować mężczyznę niczym atakowaną ofiarę. Nawiązuje się śmiertelny pojedynek woli… - naprawdę, znakomity pomysł i świetne wykonanie, i to bez żadnych elementów nadprzyrodzonych.
Dalej “Oczy Pantery” (9/10) - pewna dziewczyna odmawia ręki ukochanemu argumentując to chorobą psychiczną, wywołaną faktem, że w młodości pantera zaatakowała jej matkę. Nocą mężczyzna widzi świecące oczy w oknie… naprawdę wspaniałe. Jak ktoś widział film “Ludzie Koty” (zwłaszcza jego oryginalną wersję, jeszcze z 1943 roku) poczuje się jak w domu (a fani klasycznej grozy przypomną sobie losy hrabiny Szemiot z “Lokisa” Prospera Merimee).
“Droga W Świetle Księżyca” (7/10) eksploruje częsty u Bierce’a motyw mściwego sumienia (ducha?). To historia ukaranego mordercy, opowiedziana w stylu filmu “Rashomon” - mamy tu relację syna (jak się skończyło), ojca (co się stało) i zamordowanej matki (jak ona, nieświadomie, pomściła swe morderstwo). Opowiadanie to zostało w PRL zekranizowane jako godzinny film telewizyjny (ale raczej dla komplecistów tematu, bo film dość średni).
Dwa najważniejsze opowiadania z tej grupy (a w sumie z całej twórczości Bierce’a) to “Draństwo”i “Śmierć Halpina Fraysera”.
“Draństwo” (10/10) to proto-lovecraft w czystej postaci. Pewien wędrowiec trafia na farmę, której gospodarza prześladuje buszujący w okolicznych krzakorach niewidzialny potwór. Jasne, niewidzialne monstrum występuje i w “Co To Było” O’Briena i w “Horli” de Maupassanta, ale tam to były stwory mniej więcej ludzkiej wielkości, tymczasem u Bierce’a opisy kładącego się szeroką falą zboża i chaszczy przypominają, wypisz wymaluj, sceny z “Koszmaru W Dunwich”.
No i “Śmierć Halpina Fraysera” (10/10)…prawdziwy ”pinnacle” niesamowitej twórczości Bierce’a, dla tego jednego opowiadania warto się z nią zapoznać.
Młody Halpin Frayser, chcąc uciec od chorobliwego, ocierającego się o kazirodztwo, uczucia, które łączy go z matką, wyjeżdża do Kalifornii. Tam zostaje siłą wcielony w skład załogi statku handlowego, wraca po latach do kraju i nocą podróżuje koło pewnego cmentarza.
Na tymże cmentarzu zostaje on zaatakowany przez upiora (a tam, “upiora”, piszmy po imieniu, przez zombie)…własnej matki (!) żądnej śmierci syna jako kary za jego “zbrodnię” (!!!). W okolicy zaś trwają poszukiwania zbiegłego szaleńca, który poderżnął nożem gardło swojej żonie…
Gęsty, weirdowy, rodem z filmów Lyncha klimat, syn, połączony kazirodczym uczuciem (związkiem?) z matką, ociekający krwią las, mordercze zombie (!) - fabuła jest tak gęsta i zaplątana, że o to, co się w jej trakcie wydarzyło, jak należy ją rozumieć, toczą się do dziś spory wśród badaczy tematu (choć mnie się wydaje wszystko całkiem zrozumiałe…) Absolutny MUST READ.
I w końcu trzecia grupa opowiadań - podszyte tonami czarnego humoru makabreski. Są tutaj m.in. komiczna “Czesana Krowa” 7/10 - komiczne opowiadanie, o pewnej wyjątkowo wrednej krowie, wyjątkowo wrednej ciotce i wyjątkowo sprytnym pastorze, “Moje Ulubione Morderstwo” 7/10 łączące gore’owe okrucieństwo z komedią i zabójcze “Oleum Canis’ (9/10) - historia demonicznej rodzinki, której źródłem utrzymania był tytułowy “psi olej” wysmażany z ciał porywanych okolicznych kundli i sprzedawany jako cudowny lek. Okaże się jednak, że z olej pozyskiwany z innych ciał jest jeszcze lepszy…. Koniecznie!
Styl Bierce’a, który po wojnie secesyjnej zamieszkał w SF i tam był redaktorem w kilku pismach jest chłodny, rzeczowy, taki “dziennikarski”, pozbawiony romantycznych uniesień. W “Jeźdzcu Na Głowie” jest nieco mniej tu atmosfery “nawiedzonego westernu”(obecnej w jego zbiorze “Czy To Się Mogło Zdarzyć” - nb. też wartym poznania,) częściej opowiadania mają uniwersalne przesłanie, ale te najlepsze, najbardziej udane to jest po prostu debest. “Przy Moście Nad Sowim Potokiem”, “Śmierć Halpina Fraysera, “Oczy Pantery”, “Człowiek I Wąż” i “Draństwo”, nie zapominając o makabresce “Oleum Canis” unieśmiertelniają ten zbiór. Jazda obowiązkowa!
PS.
Drogie C&T - wasza genialna Biblioteka Grozy bez kompetentnie zestawionego zbioru opowiadań Ambrose Bierce’a wygląda jak szeroki uśmiech amanta filmowego z wybitą górną dwójką. Ten brak warto wypełnić!
Ambrose Bierce to bodaj czy nie najbardziej zaniedbany w Polsce klasyk literatury niesamowitej. Zbiory jego opowiadań wychodzą rzadko (już bardzo dawno żadnego nie było), z reguły dość przypadkowo, a co gorsza niekoniecznie zawierają te najważniejsze teksty (tak, mam na myśli “Nadprzyrodzone” od wydawnictwa C&T z 2016 r.). A to wielki brak - Bierce bowiem ma znaczący wkład...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-04-09
Rozdwojenie jaźni, obłęd, seksualna obsesja - elementy nadchodzącego romantyzmu łączą się w “Diablich Eliksirach” E.T.A. Hoffmanna z mrocznym klimatem i zawikłanymi rodzinnymi koligacjami bohaterów znanymi z kart powieści gotyckich ( “Mnich” M.G. Lewisa jest wprost przywołany w fabule “Eliksirów”. Ciekawe, choć nie bez wad.
+
Klasztor kapucynów w B. Jeden z mnichów, Medard, cieszy się rosnącą sławą świetnego kaznodziei. Popularność wbija go jednak w niegodną chrześcijanina dumę, coraz częściej w pogoni za aplauzem gawiedzi głęboki namysł zastępuje efekciarskimi sztuczkami oratorskimi.
Do tego młodemu mężczyźnie wyraźnie doskwiera celibat… kiedy podczas spowiedzi poznaje piękną parafiankę uderzająco podobną do św. Rozalii, której obraz wisi w nawie bocznej zakonnego kościoła, wyznaje miłość, z tłumionego pożądanie dostaje ataków szału gorszącego pozostałych mnichów.
Wśród relikwii przechowywanych w klasztorze znajduje się m.in. butelka wina, którym Szatan kusił św. Antoniego. Medard, któremu za zasługi w zgromadzeniu powierzona została piecza nad skarbcem, skuszony sięga po flaszę i pozwala sobie na kilka głębszych łyków…. Ojwa! Wszyscy wiemy, że alkohol - na pewnym etapie - pomaga. Wszystko w życiu Medarda staje się mocniejsze, intensywniejsze, takiej “bardziej” a już najbardziej rośnie pożądanie pięknej nieznajomej. Kapucyn decyduje się na ucieczkę z zakonu.
Na szczęście pojawia się misja do wypełnienia; bystry a kłopotliwy Medard zostaje wysłany do Rzymu. Tego tylko było trzeba bezbożnikowi! Zaraz za bramami klasztoru postanawia korzystać z wolności, ile wlezie.
(uwaga, teraz będzie Grubo…)
Medard po drodze napotyka pewnego młodziana nad przepaścią, macha do niego z pozdrowieniem, a tak niefortunnie, że ów wpada w rzeczoną przepaść. Za chwilę na miejsce przybywają słudzy ofiary, którzy w mnichu rozpoznają… swego pana (sic!). Jak się okazuje, spadły w przepaść to niejaki hrabia Wiktoryn, który w mnisim przebraniu zamierzał przedostać się na zamek miejscowego barona w niecnym celu … uwiedzenia jego żony, z którą wcześniej się już występnie zmawiał. (Sic! Sic!)
Medard chętnie wchodzi w burty zmarłego - jako mnich spowiednik przybywa do posiadłości barona, uwodzi (no jaha) niewierną małżonkę (ta również nie rozpoznaje podmiany!), ale jego głównym celem staje się baronówna Aurelia, w której rozpoznaje…swą parafiankę, żywy obraz świętej Rozalii
Jurnego mniszka tak roznosi, że podczas jednej z poufnych rozmów bierze się siłą do amorów - szczęśliwie panna mdleje. Niemniej atmosfera tak bardzo gęstnieje, że koniec końców Medard zmuszony jest, by zabić brata ofiary i otruć zazdrosną hrabinię. A potem w nogi….
W ślad za mordercą rusza pościg, ten zaś, po cywilnemu, trafia na dwór lokalnego władcy - księcia, gdzie wkrada się w jego łaski. Jest dobrze, aż do pewnego dnia, kiedy do pałacu przybywa osierocona Aurelia! Dziewczyna natychmiast rozpoznaje w dworzaninie księcia mordercę brata i macochy. Medard trafia do więzienia, gdzie czeka na wyrok…
Tymczasem w okolicy schwytany zostaje inny szaleniec, sobowtór naszego bohatera (kolejny…) który przyznaje, że jest mnichem Medardem i przyznaje się do jego win.. Uwolniony z zarzutów “prawdziwy” Medard czeka na ślub z Aurelią, która w międzyczasie, targana również wyrzutami sumienia za niesprawiedliwe oskarżenie zakochuje się w mnichu, tymczasem sobowtóra wiodą na miejsce stracenia…
+
“Diable Eliksiry” E. T.A. Hoffmanna, jak już pisałem we wstępie, tkwią na granicy dwu epok, literackich, powieści gotyckiej i romantyzmu, czerpiąc z obu rozwiązania i zagrywki, ad maiorem horroris litterarum gloriam. (choć nie ma co udawać - 200 lat od powstania czyni dziś lekturę momentami ciężką). W głównym pomyśle powieści - rozdwojeniu jaźni bohatera tkwi prawdziwy potencjał. Hoffmann gra efektownie (w stylu znanym nam z filmów Polańskiego) na granicy między obłędem a rzeczywistością. Czytelnik cały czas zastanawia się, czy ma do czynienia z realnymi wydarzeniami, absurdalnie spiętrzonymi zbiegami okoliczności, czy też część z nich (a może wszysztkie?) jest urojeniem Medarda (chwilami przypominają się finałowe sceny American Psycho i podobnie otaczające bohatera zaburzenie rzeczywistości).
Czasami ma się wrażenie, że nawet sam autor nie zna odpowiedzi na to pytanie.. Powieść w pewnym momencie nieco przysiada, kiedy to Hoffman podejmuje próbę racjonalizacji i mozolnie opisuje zawiłe, pełne romansów i zdrad losy rodzin głównych bohaterów, z intencją wyjaśnienia przyczyn wszystkich powieściowych powiązań, podobieństw, pokrewieństw i innych zbiegów okoliczności. To taki relikt, czkawka po powieści gotyckiej, znacznie lepiej wypada wątek obłędu i rozdwojenia osobowości Medarda, podsycany kolejnymi pojawieniami się Szatana w różnych wcieleniach i osobach. Można “Eliksiry” traktować jako zapowiedź późniejszych arcydzieł, od “Williama Wilsona” E.A.Poego aż do “Dr. Jekylla” Stevensona. I cały czas się można zastanawiać, czy jąkający się “sobowtór” to zły duch Medarda czy Diabeł we własnej osobie.
Nie ma co ukrywać - styl sprzed 200 lat mocno dziś męczy w lekturze. Obok w miarę sprawnych momentów przygodowych pojawiają się jakieś histeryczne, bełkotliwe uniesienia, “modlitwy”, ciągi świadomości, powodujące, że całymi akapitami czytelnik zastanawia się “o co chodzi?”
Jeżeli chodzi o bohaterów - Medard zgarnia całość uwagi, wszyscy inni są niczym postaci w tle jakiegoś obrazu Breughla, na drugim planie, służący tylko podkreśleniu przygód szalonego mnicha.
To sum up - “Diable Eliksiry” to ciekawa pozycja, ale przeznaczona raczej dla zdeterminowanych badaczy literackich zabytków, fanów starej grozy. Ma klimat, ma zakręcone, do dziś świeże rozwiązania, ale ma też słabości, które współczesnego czytelnika będą często nużyły. Jak przeczytać jeden tytuł, to rzeczony “Mnich” sporo lepszy.
PS.
Wątek osobisty - czas bywa bezlitosny. Czytałem “Diable Eliksiry” ćwierć wieku temu i wówczas wywarły na mnie piorunujące wrażenie, wydawały się absolutnym arcydziełem klasycznej grozy. Dziś sporo tego uroku spłowiało - został oryginalny pomysł i dość męcząca forma. Jak pisałem - dla fanów staroci.
Rozdwojenie jaźni, obłęd, seksualna obsesja - elementy nadchodzącego romantyzmu łączą się w “Diablich Eliksirach” E.T.A. Hoffmanna z mrocznym klimatem i zawikłanymi rodzinnymi koligacjami bohaterów znanymi z kart powieści gotyckich ( “Mnich” M.G. Lewisa jest wprost przywołany w fabule “Eliksirów”. Ciekawe, choć nie bez wad.
+
Klasztor kapucynów w B. Jeden z mnichów,...
2022-11-13
Twórczość Elizabeth Gaskell, mocno - trzeba przyznać - zakurzona i pokryta pajęczynami minionego czasu jest ciekawa głównie ze względu na jej usytuowanie na „mapie” literackiego horroru, tak w pół drogi między powieścią gotycką a ghost stories drugiej połowy XIX wieku.
+
Najbardziej znana i najchętniej publikowana w różnych antologiach jest „Opowieść Starej Niani” (7/10) - absolutnie klasyczna reprezentacja rodzącej się w połowie XIX wieku ghost story.
Po przedwczesnej śmierci rodziców ich mała córeczka wraz ze swą nianią zostaje wysłana do ponurego domostwa należącego do dalszej rodziny. Na miejscu mieszkają dwie staruszki; jedna z nich to krewna dziewczynki, druga to jej wiekowa dama do towarzystwa. Atmosfera początkowo jest miła, starsze panie cieszą się przybyciem młodych osób, wkrótce jednak zaczyna się robić mniej przyjemnie…
Pewnego zimowego wieczoru mała Rosamond niknie gdzieś bez śladu; kiedy po wielu godzinach poszukiwań zrozpaczona opiekunka w końcu ją odnajdzie, dziecko upiera się, że zostało „zaproszone do zabawy” przez „małą dziewczynkę”. Niania uważa wszystko za wytwór dziecięcej fantazji, starsza krewna jednak wpada w przerażenie i nakazuje unikać dziewczynki za wszelką cenę. Jak się okazuje, domostwo skrywa mroczną tajemnicę, dramat rodzinny, który kiedyś doprowadził do ponurej zbrodni.
W efektownym finale upiory zmarłych odegrają jeszcze raz tragedię sprzed lat…
„Opowieść Starej Niani” średnio dziś straszy a cała historia wydaje się wręcz generyczna, należy zatem traktować ją raczej jako zabytek literacki, element historii literatury, kolejny szczebel rozwoju opowieści niesamowitej - ciekawą przygodę dla dociekliwych fanów.
Bliżej jednak było Gaskell do klimatu opowieści gotyckich. Zarówno „Uboga Klaryska” (6/10) , „Klątwa Rodu Griffithsów” (6/10) jak i „Szara Dama” (5/10) reprezentują typowe założenia estetyczne tego nurtu (czyli generalnie więcej klimatu i atmosfery niż pełnokrwistego horroru..)
Najciekawsza z nich jest „Uboga Klaryska”. Jak już czytelnik przetrzyma początkowe kilkanaście stron, na których Gaskell z uporem godnym lepszej sprawy mozolnie opisuje złożone koligacje rodzinne różnych postaci występujących w opowieści, to pojawia się intrygująca historia klątwy rzuconej w złości przez czarownicę na pewnego okrutnika, który, nieczuły, zabił jej psa (ja bym gada zatłukł zamiast klątwami ciskać).
Problem zaczyna się, kiedy efekt klątwy odbija się na wnuczce czarownicy (tak, okrutnik i córka wiedźmy, jak się okazało, mieli się ku sobie…). No i nagle ta wnuczka zaczyna mieć swą „mroczną połowę” (zupełnie jak u Kinga), która rujnuje jej wszystkie nadzieje i plany na spokojne życie, w szczególności zaś na szczęśliwe zamążpójście. I trzebaby jakoś tę klątwę „odczynić”…
W tym, okrutnie przegadanym, opowiadaniu najbardziej efektowne są sceny z udziałem dotkniętej klątwą dziewczyny - współcześni czytelnicy mogą łatwo odkryć metaforycznie opisane objawy schizofrenii. I, mimo, że opisy te są metaforyczne, oględne i w zasadzie nie bardzo przerażające, to ukryte znaczenie budzi w trakcie lektury dreszcz prawdziwego niepokoju.
„Klątwa Rodu Griffithsów” to, jak sam tytuł wskazuje, jeszcze jedna klątwa, tym razem rzucona przez skazanego na śmierć buntownika politycznego na zdrajcę i jego rodzinę. Tym razem nie będzie happy endu i po wielu latach tragiczne dzieje przeklętej familii dobiegną ponurego końca.
Nieco mniej udana jest, ponownie srodze przegadana, „Szara Dama”, jeszcze jedna duszna historia rodzinna, osadzona (dla uzyskania „gotyckiego” kolorytu) w Niemczech.
Siostra pewnego młynarza, prowadząca mu gospodarstwo domowe, zostaje, po tym, jak mężczyzna żeni się z piękną Babette, „wypchnięta” z rodzinnego domu i ,nieco przymuszona, wydana za pewnego francuskiego szlachcica. Wkrótce ujawnia się schemat znany już z „Zamku Udolpho” Ann Radcliffe. Anna wyjeżdża ze swym mężem do jego zamku, jedynie z wierną służącą. Na miejscu okazuje się być praktycznie uwięziona. Pewnej nocy podsłuchuje rozmowę, w której na jaw wychodzi cała ponura prawda - małżonek to zbój z piekła rodem, bandzior grasujący na gościńcach, a zamek jest siedzibą całej szajki. Co najgorsze, wychodzi na jaw, że jego poprzednia żona została, po odkryciu jego tajemnicy, zamordowana! Jedynym wyjściem jest ucieczka, a następnie, ukrycie się, na całe lata w wynajętym ciemnym mieszkaniu we Frankfurcie…
„Opowieść Dziedzica” (4/10) najmniej interesujące opowiadanie zbioru, to coś na kształt XIX wiecznego kryminału, opowieść o krwawej zbrodni i o tym, jak morderca szukając alibi nieświadomie wydał sam siebie.
Parę słów podsumowania.
„Niesamowite Opowieści” Elizabeth Gaskell nie są tak znowu „niesamowite”. Tylko jedno opowiadanie (właśnie „Opowieść Starej Niani”) zawiera jawny element nadprzyrodzony, pozostałe historie to ponure tragedie rodzinne, raczej opisujące mroczne charaktery ludzkie i dramatyczne sploty wydarzeń niż chcące przestraszyć czytelnika. Naczelna myśl w nich obecna to „grzechy ojców spadają na dzieci” - ta „dziedziczność” zła będzie obecna i w Klarysce i w Klątwie Griffithsów i w Szarej Damie i nawet poniekąd w Starej Niani.
Z dzisiejszej perspektywy proza ta jest już mocno zwietrzała i zszarzała (niczym bohaterka ostatniej noweli), stanowczo przegadana i momentami przynudzająca. Polecane tylko dla badaczy gatunku i miłośników tzw. „klasycznej grozy” (choć „Niania” to jest swego rodzaju minor classic).
Twórczość Elizabeth Gaskell, mocno - trzeba przyznać - zakurzona i pokryta pajęczynami minionego czasu jest ciekawa głównie ze względu na jej usytuowanie na „mapie” literackiego horroru, tak w pół drogi między powieścią gotycką a ghost stories drugiej połowy XIX wieku.
+
Najbardziej znana i najchętniej publikowana w różnych antologiach jest „Opowieść Starej Niani” (7/10)...
Flannery O’Connor „Trudno O Dobrego Człowieka” 7/10 (tytułowe 10/10!)
Flannery O’Connor - jedna z mistrzyń samego Stephena Kinga („Trudno O Dobrego Człowieka” jest na jego liście poleceń w „Danse Macabre”), to autorka w Polsce mniej znana (choć ostatnio wyszedł prawie kompletny zbiór jej opowiadań), a bardzo niesłusznie, bo jej twórczość jest uznawana za kanon nowoczesnej literatury amerykańskiej.
O’Connor tworzyła tzw. „southern gothic” - w jej wydaniu nie można tego oczywiście traktować jako gatunkowego „horroru”, ale istotnym tematem, przewijającym się przez jej opowiadania jest mrok przyczajony w duszy człowieka, a czasem pojawia się w nich krwawa plama okrucieństwa i przemocy. Najbliżej będzie jej do Shirley Jackson (z tomu „Loteria”), ale w niektórych momentach zachwyceni będą fani Cormaca McCarthy’ego, a nawet Jacka Ketchuma (!). („Trudno O Dobrego Człowieka”).
Trudno O Dobrego Człowieka 10/10
Amerykańska rodzina wybiera się na wakacje na Florydę. Mąż, żona, troje dzieci i babcia. Babcia narzeka, że wyjeżdżają na Florydę, wolałaby Tennessee, stara się zniechęcić syna strasząc go, że właśnie na Florydzie uciekł z więzienia groźny morderca, Niezgoda (Misfit). Nikogo jednak nie obchodzą jej opowieści.
W drodze kobieta zaczyna namawiać do krótkiego objazdu, by pokazać dzieciom starą posiadłość. Mimo niechęci syna, wykorzystując zainteresowanie wnuków, udaje jej się namówić wszystkich do skrętu w polną drogę. Droga jest długa, ciężka, terenowa, wściekłość syna narasta, i w pewnym momencie babcia ze zgrozą uświadamia sobie, że wszystko pomyliła, a dom znajduje się w innym stanie. Zanim jednak zdąży komukolwiek przekazać tę wiadomość, dochodzi do wypadku - auto spada do rowu.
Oszołomieni pasażerowie wychodzą z przewróconego samochodu, żona w szoku trzyma się za złamany obojczyk. Puste, zakurzone pole, wokół nikogo, znikąd pomocy.
Wkrótce jednak na drodze pojawia się inne auto. Kiedy wszyscy oddychają z ulgą, wysiadają z niego trzej mężczyźni a babcia z narastającą zgrozą rozpoznaje w jednym z nich Niezgodę, takiego samego, jak na zdjęciu w gazecie…
+
„Trudno O Dobrego Człowieka” rzekomo ma być religijnym moralitetem, traktującym o „łasce pańskiej” która spływa w finale na zbrodniarza - ale niech mnie kule biją, jeśli jego przekaz ma cokolwiek wspólnego z pochwałą Boga Miłosiernego, już raczej przypomina on budzące grozę makabreski starotestamentowe. To absolutnie przerażający southern gothic, opowiadanie najczarniejsze z czarnych, mroczne niczym powieści McCarthy’ego, pełne narastającej grozy eksplodującej w drastycznym, ketchumowskim finale, pełnym nie nadziei zbawienia a nihilizmu, drwiny z losu ludzkiego i gniewnej zadumy nad „wolą Boga”.
Co ciekawe, „Trudno” rozpoczyna się niczym komedia i przez dłuższy czas skrzy się zgryźliwym poczuciem humoru. Jednak końcowe, mrożące krew w żyłach sceny zetrą uśmiech z twarzy czytelnika. 10/10 - absolutny niezbędnik dla fana literackiego horroru.
+
Mrok, zbrodnia i śmierć pojawiają się również w „Widok Na Las” - dziadek jest zakochany bez pamięci w swojej wnusi, ale reszty rodziny - swej córki, jej męża i pozostałych dzieci specjalnie nie lubi. Dziwnym nie jest, zważywszy, że zięć to gbur i, jak się okazuje, sadysta regularnie bijący swą córeczkę. Co dziwne, wydaje się, że ta bardziej szanuje ojca - przemocowca niż dziadziusia gotowego położyć jej wszystko u stóp.
Kiedy pewnego dnia dziadek na złość zięciowi i córce postanawia sprzedać przydomowy trawnik pod stację benzynową, ukochana wnusia stanowczo dołącza do potępienia tej decyzji. Gdy doprowadzony do szału jej niegrzecznością dziadek postanawia, śladem ojca, wlepić niesfornej dziewczynce parę pasów, dochodzi do dramatu…
O’Connor bawi się z czytelnikiem, zwodzi jego emocje - początkowo dziadek (taki amerykański Maciej Boryna) wydaje się, mimo swego zmierzłego charakteru, bohaterem pozytywnym, zwłaszcza na tle odrażającego, sadystycznego taty dziewczynki, w finale jednak wszystko staje na głowie a czytającego wali w twarz erupcja nagłej makabry. 9/10 - genialne
+
Starotestamentowym okrucieństwem przepełniona jest również „Rzeka”. Nowoczesne małżeństwo, postępowe, niewierzące i w tym braku wiary wychowujące jedynego syna. Opiekunka, gorliwa chrześcijanka, pewnego dnia zabiera małego na chrzest w wodach rzeki. Dzień później, po awanturze między nie interesującymi się nim rodzicami, samotny chłopiec wychodzi, by w wodach rzeki poszukać Królestwa Chrystusowego.
Nie bardzo wiadomo, czy opowiadanie ma wzmóc wyrzuty sumienia u „nowoczesnych niewiernych” czy raczej zaszokować „boskim” sadyzmem? Mocna lektura - 7/10.
+
Z postępakami w ogóle O’Connor się nie patyczkuje. Oto „Kulawi Będą Pierwsi” - owdowiały opiekun społeczny za punkt honoru stawia sobie „wyprowadzenie na ludzi” czarnego sieroty z poprawczaka. Przyjmuje go do domu, hołubi (lekceważy i zaniedbuje przy tym własnego syna) nie spotyka się jednak z wdzięcznością. W swym „postępowym” szale jest jednak skoncentrowany wyłącznie na sobie, nadęty własną „prawością” i „szlachetnością” nie zwraca zupełnie uwagi na to, jak jest odbierany przez obu chłopców, nie zauważa ich potrzeb emocjonalnych, co doprowadzi do kapitalnego, mrocznego finału (8/10).
+
Innym „postępakiem” jest nowoczesny syn towarzyszący swej „tępej”, konserwatywnej matce podczas jazdy autobusem. Kobieta jest jawną i obrzydliwą rasistką, czemu daje wyraz w wygłaszanych poglądach i zachowaniach, a postępowy i nowoczesny syn zaciska z wściekłości zęby, strofuje matkę a przy tym rozpamiętuje swe rozliczne „krzywdy”. Na koniec opowiadania jednak to on okazuje się jednak naprawdę zły - to on jest nieczuły i niewdzięczny, Za karę zostanie sam bez szansy okupienia swych krzywd. (Dość podobnie ukształtowany jest „Dreszcz”).
+
Dusznym klimatem amerykańskiego południa, obłudy przesycone są dwa inne opowiadania. (w obu pojawia się figura Złowrogiego Przybysza, gotowego zniszczyć szarą codzienność). W „Ocalisz Życie, Może Swoje Własne” matka za wszelką cenę chce znaleźć męża dla swej ociężałej umysłowo dziewczyny, gotowa jest za to dużo zapłacić, kupujący jednak okaże się dużego kalibru niegodziwcem.
W „Poczciwi Wiejscy Ludzie” jest trochę na odwrót. Postępowa, wykształcona (tyle, że nieatrakcyjna i kaleka), ateistyczna dziewczyna początkowo lekceważy wędrownego sprzedawcę Biblii, którego, jako tytułowego „poczciwego wiejskiego człowieka” polubiła jej matka. Niemniej krew nie woda - chłopak jest chłopak, a dziewczyna dziewczyną - wkrótce więc dwoje młodzi spotkają się tete a tete. Tym razem nie ma makabrycznego finału, otrzymujemy za to jeszcze jedno wejrzenie wgłąb mroku, spoczywającego na dnie ludzkiej duszy.
+
Z innych opowiadań warto jeszcze zwrócić uwagę na przewrotny „Przybytek Ducha Świętego” - wychowywane w pobożności dziewczęta przeżyją szok, kiedy odwiedzając prowincjonalny wędrowny lunapark natrafią - jako atrakcję - na pokaz….hermafrodyty (sic!), i „Sztuczny Murzyn”, jeszcze jeden gorzki moralitet, w którym opisując wyprawę do miasta dziadka ze swym wnukiem, w scenie rodem z biblijnego zaparcia się św. Piotra O’Connor ujawni ludzką słabość - obłudę i tchórzostwo w obliczu zagrożenia.
+
Co charakterystyczne, Flannery O’Connor była gorliwą katoliczką, kwestia wiary i roli człowieka wobec Boga stanowi istotę, sedno przekazu zawartego w jej opowiadaniach, ale zaiste, nie są to komunały wygłaszane przez znudzonych kapelonków na niedzielnych kazaniach, nie są to puste, obrane z treści zaklęcia hierarchów czy innych „zawodowych katolików”. O, jeśli uznać twórczość O’Connor za naznaczoną religijnością, to nie ma tu banalnych recept i komunałów, za to pełno znaków zapytania i wyzwań stawianych wierze, a wszystko to z literacką i psychologiczną maestrią. O taką ewangelizację chodzi!
Tytułowe opowiadanie to dla fanów grozy „must read”, bezwzględny kanon, pozostałe już niekonieczne - ale lektura Flannery O’Connor będzie dla wszystkich fanów amerykańskiej prozy, dla fanów Stephena Kinga, ale i dla fanów literackiego weirdu znakomitą przygodą (nb. rzadko zdarza się autor, który łączy w sobie narracyjność Kinga i dziwaczność weird fiction. Flannery O’Connor, obok np. Shirley Jackson, ma taką umiejętność).
PS.
Jasne, że punktem wyjścia było Danse Macabre, ale sam King to byłoby za mało, jeszcze by ta O’Connor latami na półce leżała, gdyby nie Olga Kowalska z Wielkiego Buka, która mi na pilną konieczność lektury „Trudno…” zwróciła uwagę. 100 razy tak! - Dzięki Olga!
PPS.
Jest dostępne nowe wydanie - prawie kompletny zbiór opowiadań O’Connor - i najprawdopodobniej po niego sięgnie osoba, która dziś chciałaby poznać jej twórczość, ja jednak czytałem stare, jeszcze PRLowskie wydanie, zawierające wybór najbardziej znanych i znaczących jej dokonań.
Flannery O’Connor „Trudno O Dobrego Człowieka” 7/10 (tytułowe 10/10!)
Flannery O’Connor - jedna z mistrzyń samego Stephena Kinga („Trudno O Dobrego Człowieka” jest na jego liście poleceń w „Danse Macabre”), to autorka w Polsce mniej znana (choć ostatnio wyszedł prawie kompletny zbiór jej opowiadań), a bardzo niesłusznie, bo jej twórczość jest uznawana za kanon...
2022-10-14
„One-hit wonder” - to znane określenie muzyczne pasuje jak ulał do twórczości niesamowitej Olivera Onionsa. Jego najbardziej znane opowiadanie - „Zew Pięknej” (albo, w innym tłumaczeniu, znanym z różnych antologii - „Wabiąca Ślicznotka”) to absolutna klasyka literackiego horroru, historia budząca zachwyt finezją opowiadania, unikająca oczywistych, krwistych jump scare’ów a mimo to potrafiąca wzbudzić autentyczne dreszcze grozy), pozostałe jednak teksty (przynajmniej te ze zbioru „Widdershins”, wydanego przez C&T jako „Na Opak”) mocno rozczarowują. Słusznie pisze blurb okładkowy, że „opowiadania Onionsa charakteryzuje świeżość i nowatorskie podejście” ale niekoniecznie znaczy to, że są to opowiadania dobre…
Ale zacznijmy od „A Beckoning Fair One” (bo i jest od czego!)
Pisarz Paul Oleron wynajmuje zaniedbany domek na przedmieściach Londynu. Planuje w nim dokończyć pracę nad swą kolejną powieścią, której bohaterką jest kobieta wzorowana nieco na postaci swej przyjaciółki, Elsie Bengough.
W nowym miejscu, które odświeża i adaptuje dla swoich potrzeb, mieszka mu się znakomicie, ale jakoś opuszcza go inspiracja; męczy się, siedzi godzinami nad białą kartką, a nowy rozdział powieści zupełnie nie chce się urodzić.
Samej Elsie, gdy odwiedza ona Olerona, dom zupełnie nie przypada do gustu. Do tego wszystkiego boleśnie rani się wystającym ze ściany gwoździem (co ciekawe, Oleron byłby gotów przysiąc, że tego gwoździa w ścianie nie było).
Kiedy za kolejną wizytą przyjaciółka skręca kostkę na stopniu schodów, który nagle załamuje się pod nią, żartuje ona gorzko, że dom nie życzy sobie jej kolejnych odwiedzin, a kiedy Oleron milczeniem pomija czynione mu awanse (de facto odrzucając jej uczucie) rozgoryczona i zraniona zapowiada, że nie będzie już się pisarzowi narzucała.
Pewnego wieczoru Oleron wyskakuje przerażony z wynajmowanego domu - w ciszy samotności wydaje mu się, że słyszy odgłosy szczotkowania włosów, wyczuwa w domu czyjąś obecność. Po kilku szybkich jednak łyskaczach przechodzi mu histeria i wraca do swego mieszkania. Tam decyduje się na zmianę pisanej powieści - miejsce bohaterki wzorowanej na Elsie zastąpić ma postać innej kobiety.
Z upływem czasu pisarz przestaje opuszczać swój dom, zaniedbuje pracę (z której koniec końców zostaje zwolniony), przestaje nawet odbierać dostarczane pod drzwi domu produkty spożywcze.
Zaniepokojona stanem zdrowia przyjaciela, nie bacząc na zranioną dumę, Elsie zaczyna się dobijać do zamkniętej posesji…
+
W znanym (też kanonicznym) opowiadaniu grozy, „Miłość I Profesor Guildea” Robert Hitchens wprowadził do literackiego horroru „zakochanego ducha” - byt, który teoretycznie nie jest złowrogi i nie ma wobec bohatera złych zamiarów, przeciwnie, „zakochuje się” w nim, nie zmniejsza to jednak przerażającego wpływu tej obecności na prześladowanego protagonistę.
Dość podobny jest punkt wyjścia „Zewu Pięknej” - Piękna (vel Ślicznotka) ma swoistego „crusha” na pisarza, nie podejmuje wobec niego żadnych złych kroków, raczej opanowuje jego umysłowość i emocje. Ale innej kobiecie, kręcącej się wokół Oberona - biada!
„Zew Pięknej” jest nieoczywisty - w sumie nie wiemy, czy faktycznie w samotnym domu mieszka duch jakiejś „Pięknej” czy może samotny mężczyzna pogrąża się coraz bardziej w szaleństwie i generowanych przez to szaleństwo wizjach, budząc narastający niepokój u swych sąsiadów i będąc śmiertelnie niebezpiecznym dla wszystkich chcących naruszyć jego sanktuarium. W rezultacie opowieść swym rytmem i klimatem przypomina nieco wspaniały „Wstręt” Romana Polańskiego (a i elementy paranoi rodem z „Lokatora” (tak filmu jak i powieści Rolanda Topora, się pojawiają).
+
Niestety, jako się rzekło, „Piękna” swą jakością bardzo wyróżnia się ponad pozostałymi opowiadaniami zbioru. Jeszcze najlepiej wypada kolejne z nich - „Widmo”, zgrabnie grające motywem Latającego Holendra - dwa statki z dwu czasoprzestrzeni natykają się na siebie w spowitych gęstą mgłą wodach - ale potem jest już naprawdę przeciętnie.
Pomimo komentarza akcentującego oryginalność wizji Onionsa, zdarzają mu się banalne, generyczne ghost stories ; w „Papierośnicy” dwu angielskich turystów zwiedzających Prowansję spędzi wieczór w nawiedzonym domostwie zamieszkanym przez duchy (?) dwu pań, zostawiając tam tytułową papierośnicę, w „Fotelu Na Biegunach” starsza pani znajdzie ukojenie, kiedy za sprawą pewnej Cyganki odnajdzie ją duch jej nienarodzonego dziecka (nieślubnego! - jest w tekście obyczajowy niepokojący undercurrent) a w „Rooum” (dość blade odbicie znakomitego „Obserwatora” Le Fanu) jakaś tajemnicza obecność prześladuje bohatera
A co do reszty - faktycznie, czasem fabuły Onionsa charakteryzuje swoista oryginalność, niekoniecznie jednak działa to na ich korzyść. W „Benlianie” pewien rzeźbiarz wciela samego siebie w tworzone przez siebie dzieło a w „Io” grecka nimfa opanowuje ciało pewnej angielskiej dziewczyny.
A na koniec dwa pokrewne sobie opowiadania, „Wypadek” i „His Iacet”, oba opisujące tę samą sytuację - dwu artystów, jednego ubogiego ale hardego, drugiego odnoszącego sukcesy finansowe za cenę komercyjnych kompromisów. O ile „Wypadek” zawiera jeszcze niesamowitą ramę - narastający spór doprowadza do ujawnienia tajemnic z przeszłości i w rezultacie do makabrycznego finału, to „His Iacet” (nb. ogromnie chwalony przez Joshiego w „Unutterable Horror”) jest prawie wyłącznie zapisem rozterek popularnego twórcy groszowych nowel detektywistycznych nad sensem własnej twórczości („duch” ubogiego ale bezkompromisowego w swej sztuce przyjaciela-malarza jest „zaklęty” w jego autoportrecie) i - szczerze - bardzo mnie zmęczył.
Na duży plus bardzo sprawny, przejrzysty styl, którym napisane są opowiadania, dobrze oddany w eleganckim, doskonale się czytającym tłumaczeniu.
+
Zdanie podsumowania - „Zew Pięknej” to lektura obowiązkowa i kanon literackiego horroru, reszta opowiadań jednak wyłącznie dla zaprzysięgłych fanów tzw. „klasycznej” grozy, i to raczej jako ciekawostka niż ukryty gem.
PS.
Co dość dziwne, „Beckoning Fair One” do tej pory nie została przeniesiona na ekran. Tj. imdb niby wspomina coś o zeszłorocznej adaptacji, ale to, zdaje się, bardziej jakaś amatorska próba krótkometrażowa (obraz ma 23 minuty) niż pełnowymiarowy film. Aczkolwiek prawda też, że podobny opowiadaniu klimat i rozwiązania fabularne Polański oddał we „Wstręcie” tak dobrze, że może nikt nie chce usiłować konkurencji?
„One-hit wonder” - to znane określenie muzyczne pasuje jak ulał do twórczości niesamowitej Olivera Onionsa. Jego najbardziej znane opowiadanie - „Zew Pięknej” (albo, w innym tłumaczeniu, znanym z różnych antologii - „Wabiąca Ślicznotka”) to absolutna klasyka literackiego horroru, historia budząca zachwyt finezją opowiadania, unikająca oczywistych, krwistych jump scare’ów a...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-08-29
Lovecraft nie pojawił się znikąd. Jego twórczość wynikała, co oczywiste, z inspiracji innymi autorami. A wśród tych autorów, obok Poego czy Arthura Machena, najważniejsze miejsce zajmuje Algernon Blackwood. Autor ten był przez długie lata w Polsce niepublikowany i praktycznie nieznany, ale już w roku 2006 (jak ten czas leci!), nieocenione wydawnictwo C&T uraczyło fanów grozy znakomitym wyborem „Wendigo”, przekrojowo ukazującym główne wątki i nurty twórczości słynnego Anglika.
Kilka opowiadań z tego tomu to absolutny kanon literackiego horroru, dlatego omówione zostaną nieco szerzej. Na początek creme de la creme :
+
„Wierzby”
Dwu przyjaciół płynie w dół Dunaju małą łodzią. Na granicy austriacko-węgierskiej (mamy początek XX wieku) natrafiają na niesamowity obszar gęsto porośnięty wierzbami. Wodą przemyka dziwnie wielka wydra, po przeciwnej stronie rzeki krzyczy coś do nich tajemniczy podróżny płynący na swej łodzi…
Mężczyźni przybijają na wypoczynek do wysepki na środku rzeki. W nocy niepokoją ich dziwne odgłosy i iluzje, wydaje się, jakby jakaś wielka siła naciskała na mały namiot. W obu wędrowcach narasta irracjonalne przekonanie, że za pozorem cichej przyrody ukrywa się coś strasznego, obcego, jakieś złowrogie istoty z innego wymiaru. Chcą jak najprędzej opuścić niesamowite miejsce, okazuje się jednak, że ktoś przebił nocą ich kanu i ukradł jedno wiosło. Zanim zaschnie smoła uszczelniająca dziurę łodzi, musi minąć kolejna noc.
Groza narasta z każdą chwilą, tylko małe ognisko dzieli ich od ciemności, od tajemniczych odgłosów, od istot, które pozostawiły na wysepce głębokie ślady….
Brrrrr! Przywołany już Lovecraft nazywał „Wierzby” najlepszym opowiadaniem grozy wszechczasów i nawet jeśli to opinia nieco przesadzona, to na pewno każdego czytelnika urzeknie gęsta atmosfera narastającej grozy. Wybornie napisane, mimo upływu lat wciąż potrafi nieźle nastraszyć. Horror przyrody, ukryta tajemnica , szum wierzb, wody i wiatru, Coś z Innego Wymiaru - HPL czerpał z klimatu i pomysłu Blackwooda całymi garściami.
Przyroda jako mroczna siła wróci i w „Pikniku Pod Wiszącą Skałą”, i w „Blair Witch” a ostatnio w „Ruinach” Scotta (z którymi „Wierzby” mają wiele wspólnego). Jazda obowiązkowa!
+
„Sekretny Kult”
Podróżujący po Niemczech angielski kupiec decyduje się odwiedzić swą dawną szkołę, w której spędził lata dzieciństwa. Szkoła była surowa, zasadnicza, ale z biegiem czasu wspomnienia wypiękniały i obecnie Anglika przepełnia głównie sentymentalne rozrzewnienie.
Nie zważając na niejasne ostrzeżenia przygodnie napotkanego księdza rusza w pieszą wycieczkę do odludnej wsi, w której położona była szkoła. Bez trudu odnajduje budynek; urzędujący w niej nauczyciele (tzw. Bracia) z życzliwością, wylewnie przyjmują wizytę dawnego ucznia.
Wraz z upływającymi na rozmowach i jedzeniu godzinami przybysz zaczyna się niepokoić; każda jego próba pożegnania się spotyka się z serdeczną odmową i zaproszeniem do dalszego pozostania. Atmosfera pomału tężeje - kiedy zniecierpliwiony mężczyzna stanowczo podchodzi do drzwi, Bracia siłą blokują mu dojście. Wszyscy obecni wyraźnie czekają na wizytę Najważniejszego Brata, a w kontekście gościa coraz częściej pada słowo „Opfer”, które z niejasnego powodu (Anglik znakomicie przecież mówi po niemiecku) wypada z głowy kupca…
„Secret Cult” to opowiadanie z kanonicznej serii przygód nadnaturalnego detektywa-okultysty Johna Silence (C&T zapowiada jeszcze na ten rok kompletne wydanie! Stay alert!). Jest tu wszystko, co składa się na wspaniały horror - tajemnica, kultyści-sataniści (ihaaaa), upiorne domiszcze pośrodku opuszczonej wioski (przypomina się klasztor lubieżnych mnichów libertynów z „Justyny” markiza de Sade), sam wujek S(a)taszek zstępujący w kluczowym momencie pomiędzy wyznawców. Rzecz absolutnie kanoniczna - klimat jak z wczesnych utworów Kata.
+
„Starożytna Magia”
Angielski turysta dość przypadkowo, chcąc uwolnić się z niewygody zatłoczonego pociągu, trafia do małego, średniowiecznego miasteczka francuskiego. Początkowo mężczyzna planuje spędzić tu tylko jedną noc i pojechać nazajutrz kolejnym pociągiem, ale tajemniczy urok spowijający miejscowość zatrzymuje go na miejscu przez parę dni. Kiedy w końcu wydaje się, że będzie się jednak pakował i zbierał do odjazdu, przypadkowe spotkanie pięknej córki właścicielki zajazdu, która wyraźnie nie szczędzi awansów przybyszowi, budzi w podstarzałym Angliku tajemne emocje, pasji i pożądania.
Za gładką fasadą rzeczywistości mężczyzna wyczuwa jednak jakieś mroczne tajemnice - wszyscy mieszkańcy, zdaje się, obserwują go sekretnie, czekają na coś, zbliża się jakaś kulminacja. Pewnej nocy dziewczyna żąda od przybysza jasnej deklaracji, ten jest zaś całkowicie zauroczony jej wpływem …
Kolejne opowiadanie z cyklu o Johnie Silence, dość podobne w sumie do „Sekretnego Kultu” (angielski turysta podróżujący po Europie natrafia na tajny konwentykl satanicznych Kultystów chcących go uwięzić wśród siebie) to kolejny klasyk literatury grozy, jedna z najsłynniejszych opowieści o czarownicach, a przy tym widoma inspiracja fabularna dla Lovecrafta piszącego „Widmo Nad Innsmouth”.
Opuszczone, ciche miasto skrywające sekrety, przybysz wciągnięty w spiralę wydarzeń sięgających przeszłości, wiążących go z tym miejscem - to wszystko zaczerpnięte jest wprost z opowiadania Blackwooda. Tyle, że HPL, mało zainteresowany mechanizmami pożądania wątek uwodzenia opuścił, podkręcając za to volume horroru do maksimum.
+
Pozostałe teksty w tomie można podzielić z grubsza na trzy grupy. Pierwsza z nich dotyczy grozy i zachwytu wzbudzanych przez dziką przyrodę (naturalnie w tej kategorii mieszczą się omówione już „Wierzby”), sił Natury rozumianych jako „pogańskie”, przeciwne chrześcijaństwu, a tym samym śmiertelnie niebezpieczne.
Tutaj rozpocząć należy od tytułowego opowiadania, „Wendigo” swą sławą prawie dorównującego „Wierzbom”. „Wendigo” to opis wyprawy myśliwskiej w kanadyjskie zimowe lasy, podczas której tajemniczy rogaty olbrzym napada, porywa wędrówców z namiotów, wprowadza ich w rodzaj napędzanego głodem obłędu, a wręcz zamienia fizycznie w podobne sobie monstrum. Na plus zaliczyć można ciekawą kreację samego „wendigo”, ale wobec głębi, jaką z tematu potrafią wydobyć nowsze podejścia („Cmętaż Zwieżąt” Kinga, „Głód” Almy Katsu), tekst Blackwooda, jaki by nie był słaby i kanoniczny, nieco rozczarowuje.
W „Uroku Śniegu” pewien turysta prawie zamarza na smierć wyszedłszy nocą w wysokie góry na narty - a wszystko to z uwagi na fascynacje (a wręcz pożądanie), jakie wzbudziła w nim tajemnicza. piękna dziewczyna - uosobienie pogańskiej siły śniegu. Energiczne, krótkie „Przejęcie” opisuje jak pewien ludzki „wampir”, osobnik pełen energii i witalności, skonfrontowany z pewnym ponurym i martwym spłachetkiem ziemi traci cały swój wigor i siły i wkrótce umiera jako cień człowieka - martwe miejsce zaś rozkwita bujnym życiem. I jeszcze „Z Przeszłości”, w którym prastary las, pamiętający jeszcze elfy (?) zastawia pułapkę na przechodzącego nim inżyniera, planującego wycinkę starodrzewu.
Druga grupa opowiadań prezentuje temat „nawiedzonych domów”. Dwa opowiadania, ażby się chciało napisać, generyczne, ale to niesprawiedliwe, bo to przecież tacy autorzy jak Blackwood uczynili tego rodzaju historie archetypami gatunku. W wyjątkowo mrocznym i ponurym „Tajemniczym Lokatorze” straszy duch zmarłego przed laty na trąd mieszkańca (brrrr!) a w „Pustym Domu” pewną (groteskowo wręcz strachliwą) parę ghostbusterów nawiedzają wspomnienia dawnej zbrodni popełnionej w budynku.
No i trzecia grupa - klasyczne ghost stories. W „Drugim Skrzydle” przy łóżku wnuka pojawia się duch dziadka, zamieszkujący tytułowe drugie skrzydło ogromnego ponurego podworca, a w „Dotrzymanej Obietnicy” zmarły mężczyzna po śmierci, zgodnie z obietnicą, odwiedza mieszkanie swego przyjaciela (to samo, ale sporo lepiej, napisał Grabiński w „Ultima Thule”).
A na zakończenie nietypowy w tym zestawieniu „Max Hensig” - mroczny thriller, studium suspensu. Pewien przebiegły morderca truciciel, uniewinniony z braku dowodów, poprzysięga zemstę krytycznie o nim piszącemu reporterowi. Prześladuje go, w końcu, zagnanego w narożnik, zaprasza do baru na pożegnalnego drinka; reporter wie, że podczas tego spotkania psychopata zadraśnie go trującą igłą… Perfekcyjnie budowane napięcie finałowych scen, dalekie echa „Obserwatora” Le Fanu - jest moc.
„Wedigo” to zbiór absolutnie konieczny i kanoniczny, głównie z uwagi na wspaniałą, klasyczną trójcę (no, czwórcę, to, że nieco niżej oceniam „Wendigo” nie czyni go mniej klasycznym) opisaną na początku. Do zdobycia chyba tylko na allegro, ale bardzo warto. Jazda obowiązkowa!
PS.
Co ciekawe, twórczość Blackwooda nie wzbudza większego zainteresowania filmowców. Nie licząc drobiazgów telewizyjnych (z reguły z at 50-tych i 60-tych XX wieku) jest tylko C-klasowe „Wendigo” z 1978 roku, nie cieszące się zbyt dobrą opinią (4.0 na imdb). Owszem, jest kilka innych filmów o tym samym tytule, ale bazują one bezpośrednio na legendzie, a nie na opowiadaniu Blackwooda.
Lovecraft nie pojawił się znikąd. Jego twórczość wynikała, co oczywiste, z inspiracji innymi autorami. A wśród tych autorów, obok Poego czy Arthura Machena, najważniejsze miejsce zajmuje Algernon Blackwood. Autor ten był przez długie lata w Polsce niepublikowany i praktycznie nieznany, ale już w roku 2006 (jak ten czas leci!), nieocenione wydawnictwo C&T uraczyło fanów...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-07-14
W ramach „narodowych” antologii klasycznej grozy wydawanych przez PIW pojawiło się miejsce i na literaturę rosyjską. Przyznam, że agresja Rosji na Ukrainę wzbudziła we mnie chwilowo tak dużą niechęć, że wahałem się, czy w ogóle siadać do lektury, ale po pierwsze, to jednak nonsens, żeby z uwagi na szaleństwo współczesnych polityków i ogłupianych przez nich mas rezygnować z obcowania z wielką kulturą, a po drugie - przecież tzw. klasyczna literatura „rosyjska” obejmuje również twórców…ukraińskich! W tym samego Nikołaja Gogola, którego wspaniały „Wij” stanowi jeden z highlightów omawianej antologii.
Tak się więc rozgrzeszywszy można spokojnie zajrzeć do zbioru.
Ułożony on został jeszcze w latach 70-tych XX wieku, zatem oddaje on główne założenia, z jakimi literatura niesamowita była prezentowana przez kulturę PRL - czyli jako zabytek literacki. Z tego punktu widzenia głównym kluczem wyboru było pokazanie dorobku najwybitniejszych twórców rosyjskich w dziedzinie grozy; w tomie obecni są Aleksandr Puszkin, Michaił Lermontow, Nikołaj Gogol, Fiodor Dostojewski, Iwan Turgieniew czy Anton Czechow.
Po drugie zaś, ułożenie opowiadań w porządku chronologicznym ma charakter literaturoznawczy, pozwala na obserwację zmian kulturowych następujących wraz z upływem czasu w fantastycznej literaturze rosyjskiej. Rozpoczyna się wszystko od naśladownictw tzw. „opowieści hoffmanowskich”, przechodzi w dojrzały romantyzm Puszkina, Lermontowa, Gogola czy A.K. Tołstoja, potem jest charakterystyczna kilkudziesięcioletnia „dziura”, w której fantastyka i groza nie były zbyt popularne, aż nadchodzi koniec wieku XIX, i wraz z nim mroczna nowelistyka Turgieniewa czy w końcu dekadencki, „przybyszewski” modernizm przełomu wieków Briusowa.
Trzy najważniejsze, pomnikowe opowiadania zbioru, należące do kanonu literatury grozy, to :
„Dama Pikowa” Aleksandra Puszkina (9/10).
Żądny pieniędzy młody oficer poznaje opowieść o specjalnym rozdaniu kart, które zapewnia grającemu pewną wygraną. Tajemnicę rozdania posiada pewna stara hrabina. By móc zbliżyć się do staruchy cyniczny młodzian uwodzi mieszkającą z nią wspólnie młodą podopieczną/damę do towarzystwa i, zdobywszy zaufanie naiwnej dziewczyny nocą zakrada się do pałacy hrabiny. Kiedy ta nocą wraca z kolejnego balu, Herman znienacka wyłania się zza parawanu w przebieralni i żąda wyjawienia sekretu. Przerażona starucha pada na atak serca, w nocy jednak młodzieńcowi śni się przeklęte rozdanie. Postanawia je wypróbować w kasynie…
„Dama Pikowa” ma już blisko 200 lat, ale wciąż urzeka ponurą fabułą, pełnymi napięcia i grozy scenami a przede wszystkim świetnym studium charakterów. Trzy główne postaci - próżna, komiczna w swym zaprzeczeniu starości hrabina, naiwna podopieczna, cyniczny, odrażający moralnie Herman, są oddane znakomicie. Do tego jeszcze „Dama” stanowi efektowne studium szaleństwa, ogarniającego głównego bohatera.
„Wij” Nikołaja Gogola (10/10)
Pewien student teologii podczas swych wędrówek spotyka wiedźmę - „latawicę”, przełamuje jej czary siłą swej modlitwy a następnie…bije kobietę do nieprzytomności znalezionym drągiem.
Wkrótce okazuje się, że piękna córka okolicznego możnowładcy zmarła, po bardzo krótkiej i ciężkiej chorobie. Jej ostatnim życzeniem było, by przez trzy noce do pogrzebu u jej trumny odprawiał modły rzeczony student.
Młodzieniec się do dziwnej roboty nie pali, czuje coś niepokojącego, ale możnym się nie odmawia (zwłaszcza po tym, jak dla pewności przysłał po bakałarza swych kozaków, którzy biorą go praktycznie w niewolę).
Na miejscu, ku rosnącej zgrozie, student w zmarłej rozpoznaje….zatłuczoną przez siebie czarownicę. Nocą, gdy zostaje zamknięty wraz z trumną dziewczyny w kaplicy, zaczynają się czary. Martwa wiedźma wraca do życia, rzuca klątwy, przyzywa demony i licha na pomoc. Zabezpieczony w świętym kręgu teolog (Mark Sabat się kłania) jakoś wytrzymuje do rana, ale czekają go jeszcze dwie noce…
Ukraińska baśń ludowa spisana przez Gogola zaczyna się jak zabawna komedia, stopniowo jednak tężeje mrokiem i narastającym poczuciem niesamowitości by w finałowych scenach po prostu eksplodować serią przerażających jump scare’ów. „Wij” to jest „słowiańska groza” at its best ” to absolutny kanon światowej grozy, dziesiątki razy przerabiany, adaptowany czy cytowany. Absolutnie konieczna lektura, straszy do dziś!
i najważniejsze danie na koniec :
„Rodzina Wilkołaka” (sic!) Aleksieja K. Tołstoja (10/10)
Podróżujący przez Serbię Francuz, baron d’Urfe, natrafia wieczorem do gospodarstwa, którego mieszkańcy z niepokojem oczekują powrotu seniora rodu, niejakiego Gorczy, który przed trzema dniami wyruszył w góry w pościgu za lokalnym zbójem. Wraz z nastaniem zmroku Gorcza wyłania się z lasu niosąc w ręku głowę zabitego wroga, nikt się jednak nie cieszy. Bladego jak śmierć, rannego starca otacza jakaś ponura aura; płoszą się konie, warczy pies, starszy syn podejrzewa, że ojciec został ukąszony przez….wampira (a jak!), nie ma jednak odwagi by sprzeciwić się jego woli.
Wkrótce zło i śmierć spadają na rodzinę. Ginie gdzieś mały chłopiec, widziany był nad ranem z dziadkiem, Gorcza jednak również znika bez śladu. W nocy dziecko wraca do domu i przy oknie, blade, błaga mamę, by otworzyła drzwi….
Francuz, jak to Francuz, pośrodku koszmarów….usiłuje uwieść śliczną młodą córkę Gorczy, Zdenkę; nakryty w swych próbach przez jednego z braci wyjeżdża, ale obiecuje powrót.
Po paru miesiącach, wieczorem, faktycznie ponownie pojawia się we wsi.W przeklętym domu mieszka już tylko samotna Zdenka, reszta rodziny umarła….
Najpierw wyjaśnienie. Aleksiej K. Tołstoj napisał swe opowiadanie po francusku jako „Familie de Vurdulak” (inspirując się jedną z mrocznych ballad Prospera Merimee ze zbioru „La Guzla” - czyli nasze, słowiańskie „Gusła”). Ten jego „wurdulak” jest niczym innym, jak absolutnie klasycznym wampirem - bladym, nocnym krwiopijcą z długimi zębami, uciekającym od krzyża i zarażającym wampiryzmem swe kolejne ofiary. Tłumaczący opowiadanie Rene Śliwowski zrobił tu spory błąd merytoryczny, kierując się bowiem podobnym brzmieniem użył, zupełnie z czapy, słowa „wilkołak”, a jako żywo żadnych wilków ani wilkołaków w tekście nie ma.
Ale to zupełnie be znaczenia wobec siły samego opowiadania - to jedno z najstraszniejszych opowiadań klasycznej grozy w ogóle, makabryczne, ponure, pełne jump scare’ów i pełnych napięcia, zupełnie filmowych scen. Po prostu trzeba znać!
Inne opowiadania poza tą pomnikową trójką są mniej znaczące, ale warto na niektóre zwrócić uwagę.
„Samotny Domek Na Wyspie Wasiliewskiej” Tita Kosmokratowa wymyślił tak naprawdę sam Aleksandr Puszkin, opowieść krążyła ustnie po salonach Petersburga a Tit Kosmokratow później ją za zgodą poety, spisał.
W tytułowym „samotnym domku” mieszkają uboga matka i piękna córka. Z dziewczyną spotyka się urodziwy, dobrze urodzony młodzieniec, ale, po początkowych uniesieniach traci zainteresowanie, rzucając się za namową swego przyjaciela w „wielki świat” salonów Petersburga. W tym świecie czeka na bohatera pewna piękna, tajemnicza hrabina, nie szczędząca mu, tak to oględnie napiszmy, wyrazów sympatii.
Młodzian, początkowo jest oczarowany blichtrem i oszołomiony powodzeniem, dowiaduje się jednak ze zdumieniem, że w tym czasie, kiedy on hulał na rautach i zabawach, jego „przyjaciel” usiłuje poderwać piękną córkę ubogiej matki. Ale jak to! Podrywać to my, a nie nam! myśli oburzony mężczyzna i rusza z wyrzutami do znajomego…
Ta ponura, mroczna opowieść o niestałym młodzieńcu i „innych szatanach” którzy uwodzą go blichtrem „wielkiego świata” posiada wyraźne analogie z prawdziwym życiem Puszkina, o czym fascynująco pisze we wstępie (i biogramie poety) Rene Śliwowski.
„Sztoss” Michaiła Lermontowa (poeta zginął w pojedynku przed jego ukończeniem) ciekawy jest głównie z uwagi na samego autora a opisuje bohatera zgrywającego się w karty z, prawdopodobnie, diabłem do ostatnich pieniędzy,w nadziei zdobycia serca ukochanej kobiety (don’t ask, it’s a romantic novel…) gotowego w końcu postawić swą duszę w zastaw.
„Bobok” Fiodora Dostojewskiego to zabawna humoreska, w której leżący obok siebie na cmentarzu zmarli przekomarzają się równie energicznie, jak czynili to za życia; dopiero rozkład powoduje, że faktycznie ich dusze znikają w niebycie.
„Pieśń Triumfującej Miłości” Iwana Turgieniewa wprowadza egzotyczny klimat - dwu mężczyzn rywalizuje o rękę pięknej kobiety, przegrany wyjeżdża w daleką podróż, by po latach wrócić i przy pomocy indyjskiej magii próbować odzyskać ukochaną (opowiadanie przeniósł na ekran Andrzej Żuławski w swym debiutcie z 1967 roku, jeszcze w formacie telewizyjnym, z Beatą Tyszkiewicz w roli głównej.
„Czarny Mnich” Antona Czechowa - bohatera nawiedzają wizje tytułowego mnicha. W trakcie rozmów fantom wbija mężczyznę w przekonanie o posiadaniu rozlicznych, nadzwyczajnych talentów. Żona nie podziela mężowskich fascynacji zwidami (życie….) uważa je raczej za przejaw choroby psychicznej i usilnie namawia bohatera na leczenie. Kuracja faktycznie przynosi efekty, zjawa przestaje nawiedzać mężczyznę, ale wraz z tym niknie jego poczucie wyjątkowości, energia, która miała rzucić mu świat do stóp. O swą przeciętność, brak talentów i sił sprawczych rozzłoszczony i zawiedziony mąż oskarża „przyziemną” małżonkę…
Czechow prozy fantastycznej nie pisał prawie wcale, „Czarny Mnich” też tak do końca nie jest opowieścią niesamowitą, raczej depresyjnym psychodramatem, ale to kawał świetnej literatury, wart poznania, bo zostaje z czytelnikiem na długo.
„Siostry” Walerija Briusowa to modernizm przełomu wieków na pełnej petardzie, spowity oparami opium i anyżkowym zapachem absyntu. Jeden dom i mieszkające w nim razem trzy siostry, kochające jednego mężczyznę. Pierwsza z nich jest jego żoną, druga kochanką, trzecia, mimo że niedostępna dziewica, również obsesyjnie go pożąda. Splot pożądania, miłości, nienawiści i zazdrości prowadzi do zbrodni. Sam autor nie ukrywał swej fascynacji Stanisławem Przybyszewskim i jego twórczością - i takie właśnie, „młodopolskie”, narkotyczno-erotyczne są „Siostry”.
I jeszcze „Mały Człowiek” Fiodora Sołoguba, uderzająco przypominający późniejszą powieść Richarda Mathesona „ Człowiek, Który Nieprawdopodobnie Się Zmniejszał”. Niewysoki kupiec, cierpiący na kompleksy wobec żony, kobiety wysokiej i rozłożystej, kupuje tajemniczy „ormiański” eliksir, który ma ją znacząco pomniejszyć. Przez przypadek sam wypija miksturę i z narastającą grozą zaczyna coraz bardziej maleć. Traci szacunek i poważanie, znajomych w pracy, krewnych, samej żony…
+
Zdanie podsumowania - zbiór PIWu jest znakomity merytorycznie. Wielcy autorzy, doskonałe opowiadania, rasowe tłumaczenie, ciekawe opracowania krytyczne - wstęp i biogramy pióra Rene Śliwowskiego i posłowie Macieja Płazy. Dla fanów literackiego horroru najważniejsze będą trzy bliżej omówione opowiadania, kamienie milowe gatunku, zaś cały tom będzie gratką dla wszystkich miłośników dobrej literatury klasycznej.
PS.
Niestety, w zbiorze brakuje paru wybitnych tekstów klasycznej grozy rosyjskiej; „Wiedźmy Kijowskie” ukraińskiego autora Oresta Somowa, „Czerwony Kwiat” Wsiewołoda Garszyna i „Szczurołap” Aleksandra Grina - cała trójka, dziś zapomniana, zasługuje na odświeżenie i przypomnienie.
PPS.
Popularność „Damy Pikowej”, „Wija” i „Rodziny Wilkołaka” spowodowała powstanie szeregu adaptacji filmowych. Szczególnie zwrócę uwagę na tzw. „stare kino” - sowieckiego „Wija” z 1967 oraz znakomite adaptacje włoskie - „Black Sunday” (Wij) z 1960 i „Black Sabbath” (Rodzina Wilkołaka) z 1963 Mario Bavy (od tego drugiego filmu nazwę wziął pewien znany zespół…).
W ramach „narodowych” antologii klasycznej grozy wydawanych przez PIW pojawiło się miejsce i na literaturę rosyjską. Przyznam, że agresja Rosji na Ukrainę wzbudziła we mnie chwilowo tak dużą niechęć, że wahałem się, czy w ogóle siadać do lektury, ale po pierwsze, to jednak nonsens, żeby z uwagi na szaleństwo współczesnych polityków i ogłupianych przez nich mas rezygnować z...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-06-03
Franz Kafka latami uważany był wyłącznie za twórcę „mainstreamowego”, za autora „bezprzymiotnikowej” literatury pięknej i jakakolwiek próba jego gatunkowego przyporządkowywania uważana była za herezję. W ostatnich latach zrozumienie znaczenia, jakie ma jego twórczość dla współczesnego weird fiction powoduje zmianę tej optyki i coraz więcej czytelników „literatury niepokoju” sięga po jego prozę. Niemniej nieprzygotowany badacz, poszukujący tych grozowych tropów w twórczości Kafki dostanie „Opowieściami I Przypowieściami” zdrowo po łbie…
Wydany przez PIW tom stanowi chyba całość dorobku nowelistycznego słynnego mieszkańca Pragi, zbierając w jedno tak słynne arcydzieła pokroju „Przemiany” czy „Kolonii Karnej” jak i mniej znane teksty, krótkie szkice, opowiadania nieukończone, ulotne myśli zapisywane na serwetkach w praskich piwiarniach, no wszystko. W takiej formie książka zainteresuje jednak wyłącznie historyków literatury i die hard fanów Franza, gotowych czytać wszystko, co wyszło spod jego pióra.
Zbiór miesza utwory wybitne ze słusznie zapomnianymi a w tej masie skrawków, szkiców, ulotnych fragmentów, dziwacznych, niedowarzonych prób literackich, w tym „popiele” trzeba dopiero doszukiwać się „gwiaździstych dyjamentów”. Ale jak się już na taki diament trafi, to warto przyjrzeć się mu z bliska, warto zrozumieć, jakie znaczenie ma twórczość Kafki dla ambitnej grozy, jak bardzo zadłużone jest u niego współczesne weird fiction.
Przede wszystkim „Przemiana” (10/10)
Gregor Samsa, utrzymujący ze swej pensji całą rodzinę komiwojażer (to bardzo ważny element opowieści!), pewnego dnia budzi się w swym łóżku przemieniony w….wielkiego robala(nb. często mylnie utożsamia się tego robaka z karaluchem, Kafka nazwał go po prostu „der Ungeziefer” - czyli „robak”, a z opisu przypomina on raczej żuka).
W robaczym ciele nadal tkwi umysł Samsy. Początkowo głównym zmartwieniem mężczyzny jest ukrycie swego stanu przed rodziną. Nie pozwala otworzyć drzwi do swego pokoju, liczy, że może wszystko wróci do normy, mijają jednak kolejne godziny, a Gregor nie może udać się do swej pracy! W końcu do domu przybywa jego oburzony przełożony, a wtedy tajemnicy nie da się już dłużej ukrywać - drzwi do pokoju, ku powszechnej zgrozie, staną otworem….
Od tego momentu zaczyna się prawdziwa jazda bez trzymanki, długimi momentami utrzymana w groteskowej tonacji opowieść o - z jednej strony - postępującej alienacji samotnego bohatera, z drugiej - o sposobach adaptacji bliskich do zmienionego stanu rzeczy. Wkrótce okazuje się, że najgorsze, co z nowej sytuacji wynika, to fakt, że Gregor przestał zarabiać, utrzymywać swą rodzinę! Teraz wszyscy muszą podjąć jakieś prace, a to wkrótce powoduje narastanie niechęci wobec robaczego „darmozjada”.
Mimo zabawnych momentów, nastrój depresji jest obezwładniający - Samsa jest coraz bardziej samotny, opuszczony, znienawidzony, rodzina coraz bardziej od niego oddalona, coraz bardziej mu niechętna. „Przemiana” to naprawdę złowroga opowieść, trochę też metafora śmiertelnej choroby, alienującej chorego od reszty świata.
Drugi weirdowy must read to „Kolonia Karna” (10/10). Przejezdny gość, można powiedzieć, turysta, odwiedza tytułową kolonię, w której ma być świadkiem okrutnego ukarania pewnego przestępcy. Oficer prowadzący egzekucję z zapałem i gorliwością opisuje zarówno szczegóły techniczne upiornego urządzenia, mającego być narzędziem wykonania kary, jak i zalety całego systemu penitencjarnego, w ramach którego kara będzie wykonywana. W tym systemie więzień nie musi wiedzieć, za jaką zbrodnię ma być ukarany, tak naprawdę nie jest nawet konieczna pewność, że przestępstwo zostało popełnione - najważniejszym elementem jest bowiem właśnie brutalna, nieuchronna kara.
Oficer z uznaniem wspomina surowość i zdecydowanie poprzedniego zarządcy kolonii, skarży się również na nowe władze, jego zdaniem stanowczo zbyt pobłażliwe, zbyt niechętnie patrzące na „sprawdzone” rozwiązania starego systemu. Wraz z upływającym czasem w służbiście narasta niepokój - obserwuje niezadowoloną reakcję swego rozmówcy, narasta w nim przekonanie, że to nie żaden „przypadkowy podróżnik”, że to wysłannik ze Stolicy, współdziałający z Nowymi Władzami zwolennik „liberalizacji”…
W ostatecznym akcie determinacji żołnierz gotów jest na wszystko, by wykazać zalety Kolonii i obowiązujących w niej drastycznych kar…
„Kolonia Karna” to wykrzywiony obraz totalitarnego, sadystycznego państwa, drwina z systemu, w którym „porządek” i „stare prawa” ważniejsze są od jakiejkolwiek logiki, to drwina z wszelkiej maści surowego konserwatyzmu i militaryzmu, uosabianej w czasach Kafki z tzw. „pruskim drylem”, znanej później z III Rzeszy, czy z soldatesek Ameryki Płd.
W opisach wewnętrznych gier politycznych liberalizującego się państwa, w sporze pomiędzy „starym” a „nowym zarządcą” można też odnaleźć zapowiedź klimatu ligottiańskich korporacji.
Oprócz tych dwu kanonicznych opowiadań fana grozy powinien zainteresować wyjątkowo mroczny, ponury „Głodomór” - opowiadanie o mężczyźnie głodzącym się do krawędzi śmierci w ramach objazdowego show; wszystko w jego życiu funkcjonuje, dopóki widowisko budzi zainteresowanie odwiedzających, po pewnym czasie jednak publiczne głodowanie przestaje przyciągać uwagę…
Z kolei opowiadanie „Odmowa” ma w sobie potencjał „Zarządcy Miasta” Ligottiego, z podobnie czarnym humorem - postać Pułkownika, jedynego kontaktu miasteczka z rządem, który rytualnie odmawia wnioskom i prośbom mieszkańców to weird w stanie czystym.
„Sęp” - genialna makabreska z drastycznym finałem
Wsród pozostałych tekstów zbioru najbardziej wyróżnia się wstrząsający „List Do Ojca”.
Tutaj mamy do czynienia z weirdowym archetypem postaci Ojca, silnego, władczego, dominującego, takiego „macho” o trochę wręcz boskich przymiotach, reprezentującego wszystko to, z czym sam Kafka sobie w życiu nie radzi. Jest jednak ten Ojciec jednocześnie nieczuły, okrutny, jest głupcem przebojowością, hałaśliwością i swą żywotnością „zakrzykującym” problemy rodzinne i życiowe.
To nie jest fikcja literacka, to „się działo naprawdę”. Kafka pisze w nim o swych własnych relacjach rodzinnych, pisze ostro, szczerze, to list naprawdę bolesny w swej wymowie, pozwalający nieco zajrzeć w neurotyczną duszę pisarza.
Artystycznym przetworzeniem „Listu Do Ojca” jest świetne, mroczne opowiadanie „Wyrok”, gdzie syn usiłuje uzyskać zgodę swego ojca na własny ślub, zakończone drapieżnym jump scarowym finałem.
Uwagę przyciągnie jeszcze kilka opowiadań animalistycznych („Budowa”, „Śpiewaczka Józefina”, „Rozmyślania Psa”) w których poprzez zwierzęce metafory Kafka ponownie manifestował będzie lęk przed światem, alienację, neurozy, no, taki klasyczny „kafkizm”.
I to tyle. Dla nieprzygotowanego „normika” (jakim jest piszący te słowa) grzebanie w całej masie fragmentów literackich, dziesiątków „drabbli” o niczym, stron, zdań, słów, bez wyraźnego kierunku, jakiegoś kształtu było, nie ukrywam, męczące. Tak, jest wspólny dla wszystkich tekstów jakiś klimat ogólnego wycofania, nieśmiałości wobec grubiańskiego świata, obaw i lęków, ale nader rzadko ubrane jest to w satysfakcjonującą formę literacką
„Więcej” nie zawsze znaczy „lepiej”. Znana jest historia, jak umierający Kafka prosił swego przyjaciela Maxa Broda o spalenie swych rękopisów. Ten słusznie nie posłuchał, sprzeniewierzył się woli Kafki i w ten sposób świat poznał „Proces”, „Zamek” czy „Przemianę”. Ale może Kafka nie miał na myśli tych arcydzieł, a właśnie dziesiątki tych krótkich, dziś interesujących wyłącznie badaczy literatury, ew. die hard fanów autora skrawków?
„Przemiana”, „Kolonia Karna”, „Głodomór”, „Wyrok” - koniecznie! Reszta stanowczo niekoniecznie….
Franz Kafka latami uważany był wyłącznie za twórcę „mainstreamowego”, za autora „bezprzymiotnikowej” literatury pięknej i jakakolwiek próba jego gatunkowego przyporządkowywania uważana była za herezję. W ostatnich latach zrozumienie znaczenia, jakie ma jego twórczość dla współczesnego weird fiction powoduje zmianę tej optyki i coraz więcej czytelników „literatury...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-03-06
Ta książka to prawdziwe Szaleństwo - zaczyna się jak znakomity, trzymający w napięciu monster horror by w połowie płynnie przejść w trudne do ogarnięcia umysłem, kosmiczne weird fiction o rozmachu mogącym zawstydzić samego Lovecrafta. „Dom Na Granicy Światów” to powieść dziś nieco zapomniana, ale absolutnie fascynująca i zasługująca na poczesne miejsce w panteonie sław literackiej grozy.
+
Starszy (po pięćdziesiątce, sic!) mężczyzna sam, tylko z siostrą, mieszka w tajemniczym, położonym na irlandzkim bezludziu, domu, który nabył po bardzo okazyjnej cenie. W pobliżu domu ciągnie się mroczny jar, który miejscowi nazywają malowniczo „Piekłem”. Pewnego dnia w tymże Piekle obsuwa się ziemia i otwiera się tajemnicze przejście. Z otchłani wylegają na świat potworne „świniostwory” (sic!), obrzydliwe i agresywne. Z miejsca przystępują do ataku na Dom - mężczyzna barykaduje wszystkie okna i drzwi, ostrzeliwuje się z dubeltówki, zrzuca na napastników fragmenty muru - archetyp fabularny, który zostanie powielony w wielu późniejszych zobiakowych klasykach horroru.
Jak wiadomo, „po nocy przychodzi dzień”, więc w końcu szturm zostanie odparty, wtedy zaś nieustraszony bohater wraz z wiernym psem podąży śladem potworów i, wyposażony w baterię świec wejdzie w mroczną, podziemną plątaninę korytarzy. Zaprowadzi go ona do bezdennej otchłani, dalszej wędrówce położą jednak kres wody pobliskiego jeziora; przerwawszy tamy zaleją one lochy a mężczyzna ledwo ujdzie z życiem.
A potem, a potem……no ihaaaaa, tego się nie da łatwo zrozumieć, nie da się zręcznie o tym napisać, to po prostu TRZEBA przeczytać. Otóż pewnego popołudnia nasz bohater, zażywając z wiernym psem u nogi wypoczynku w swej bibliotece staje się świadkiem…przyspieszenia czasu (!?!) prowadzącego do końca świata (!!??!!!). Widzi, jak jego pies przemienia się w kupkę popiołu, widzi swe ciało, które najpierw starzeje się gwałtownie, później również niknie pod prochami tysiącleci - widzi, jak gaśnie (!!!???!!!) Słońce, jak martwa Ziemia spada na jego powierzchnię, jak zagładzie ulega cały układ słoneczny !!!!! Jpdrl - nie wiem, co spożywał, wdychał czy zażywał podczas pisania Hodgson, ale to musiał być naprawdę strongest stuff.
Drugiego takiego tripu nie ma chyba w całej literaturze grozy - to jest coś ekstremalnie dziwnego, esencja weird fiction, kosmiczna groza podszyta fascynacją - numinosum.
Już nawet późniejsze mroczne, ponure zakończenie powieści nie jest w stanie przebić potęgi i niezwykłości tej podróży.
+
Jedyna dostępna polska edycja „Domu”, z „Czytelnika” ma już ponad 35 lat. Szkoda, że Hodgson jest tak zapomniany, niesprawiedliwie. Co prawda sporo jego dorobku wydało nieocenione C&T, ale podobno kiepsko się sprzedawał, więc wydawca poddał temat kontynuacji. Jeszcze bardziej nieocenione Wydawnictwo IX przymierza się do innej jego powieści, „Night Land” (wspaniale!), „Dom Na Granicy Światów” może nieco odstrasza swą „staroświeckością” i nietypowym charakterem, wymagającym skupienia i mocno otwartego umysłu?
Bo to naprawdę coś zupełnie niezwykłego. „Dom” w pierwszej połowie jest - znakomitym! - action horrorem. Obrzydliwe monstra atakują bez ustanku domostwo, oblężony mężczyzna gania od drzwi do drzwi i wzmacnia zabezpieczenia, strzela, walczy, miota się - no, full opcja przygodowa. Jasne, jest coś niepokojącego w postaci siostry, która najwyraźniej nie zdaje sobie zupełnie sprawy z zagrożenia (nie widzi potworów?), mało, histerycznie boi się naszego bohatera (!), ale ten trop pozostaje na marginesie, z tyłu (zaniepokojonej) głowy czytelnika, no bo trzeba wraz z bohaterem biegać, walczyć, odpierać szturmy!!!
Późniejsza eksploracja jaskiń, budząca dalekie skojarzenia z różnymi fragmenty opowieści Lovecrafta, dalej trzyma w napięciu, zamiast akcji wychodzi na pierwszy plan poczucie zagrożenia i tajemnicy. Ponure lochy, klapa w podłodze najgłębszej piwnicznej komory, tunele w ziemi wiodące do mrocznej otchłani - no, gites majonez.
Ale ten szalony, obłąkańczy sen? Naraz powieść zupełnie zmienia swój charakter, z przygodowej historii przechodzi w nawiedzony poemat prozą, w obłąkańcze opisy kosmicznych zjawisk i katastrof. Ta zmiana łapie czytelnika zupełnie nieprzygotowanego, zaskakuje, dosłownie wbija w glebę.
I - co charakterystyczne - opowieść nie wróci już na pierwotne tory! Owszem, pojawi się ponura, depresyjna coda, ale praktycznie żadna z tajemnic Domu nie zostanie wyjaśniona! Każdy sam może sobie usiłować wyjaśnić, co się działo. Czy to wszystko to efekt szaleństwa głównego bohatera (jak jednak zatem zmarł wierny pies)? Czy może Dom rzeczywiście łączył rożne plany istnienia? Czy gigantyczne bóstwa ze snów istnieją, a wydarzenia w powieści to efekt ich igraszek?
Mimo że momentami - zwłaszcza podczas kosmicznego tripu - niełatwa to lektura, KONIECZNIE (a fani weird fiction przeKoniecznie) trzeba przeczytać.
PS.
Fani black metalu znający Inquisition i ich kosmiczny, planetarny satanizm poczują pokrewny vibe
PPS.
Mistrz Z Providence był die-hard fanem powieści Hodgsona, i obecny w niej klimat „kosmicyzmu” z Domu trochę w swej mitologii wykorzystał. Gdyby ktoś chciał wznawiać, to chyba warto by to zrobić ze stickerem „powieść, która zainspirowała HPL”.
Ta książka to prawdziwe Szaleństwo - zaczyna się jak znakomity, trzymający w napięciu monster horror by w połowie płynnie przejść w trudne do ogarnięcia umysłem, kosmiczne weird fiction o rozmachu mogącym zawstydzić samego Lovecrafta. „Dom Na Granicy Światów” to powieść dziś nieco zapomniana, ale absolutnie fascynująca i zasługująca na poczesne miejsce w panteonie sław...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-10-01
Budzące prawdziwe dreszcze grozy arcydzieło literatury, często w ogóle nie utożsamiane z literaturą gatunkową, straszące jednak znacznie bardziej niż jakiekolwiek wymyślone potwory, straszące grozą czającą się w zakamarkach „normalnego życia”; dzieło, które stało się symbolem, powiedzeniem („Józef K.”), jeden z najważniejszych utworów weird fiction, jego wręcz ucieleśnienie.
+
Młody manager bankowy Józef K. pewnego dnia zostaje obudzony przez grupę mężczyzn, przedstawiających się jako śledczy, informujących go, że został „aresztowany” i że rozpoczął się jego „proces”. Wkrótce okazuje się, że „aresztowanie” jest swoistą przenośnią, że, generalnie, życie Józefa wraca do codziennej normy, a jego „proces” toczy się poza jego granicami swoim własnym rytmem.
Z uwagi na brak realnych obostrzeń początkowo mężczyzna drwi z całej sytuacji i uważa wszystko za nieporozumienie, które zostanie wyjaśnione przy pierwszej okazji. Wezwany na przesłuchanie, przybywa do dziwacznej sali sądowej (zlokalizowanej na poddaszu zwykłej kamienicy, z przejściem przez prywatne mieszkanie!) i przekonany o braku jakiejkolwiek swej winy zachowuje się buńczucznie i arogancko.
Stopniowo jednak jego nastawienie ulega zmianie - zaczyna coraz bardziej przejmować się swoją sprawą. Nie wszystko jest tak umowne i zabawne, jak się początkowo wydawało - i np. urzędnicy, na których zachowanie się poskarżył, zostają brutalnie wychłostani.
Przybyły z prowincji krewny Józefa K. uświadamia powagę sytuacji i niebezpieczeństwa wynikające z ewentualnego przegrania procesu; w konsekwencji rekomenduje on mężczyźnie wynajęcie adwokata (yes! jak macie tematy prawne, nie wahajcie się ZAPŁACIĆ prawnikowi! To dobra rada :-) ).
Józef K. zgodnie z poradą zatrudnia znanego mecenasa, jednak, jak się wydaje, w żadnej mierze nie pomaga to jego procesowi. Z tygodnia na tydzień sytuacja wydaje się coraz poważniejsza i groźniejsza. K. Traci pomału optymizm i wiarę w sukces. W końcu rozgoryczony brakiem postępów zwalnia nieskutecznego adwokata (i to był błąd, młodzieńcze!).
Ponury finał czai się na horyzoncie…
+
Niektórzy literaturoznawcy pewnie zawyją z oburzenia - „Proces” ma niby być „horrorem”? Arcydzieło literaturą gatunkową o czytania w przysłowiowym pociągu? Ale jakby się nie jeżyć i nie stroszyć „Proces” to mrożące krew w żyłach weird fiction, książka dotykająca lęków drzemiących w każdym, strachu przed Instytucją, Prawem, zdehumanizowanymi procedurami, toczącymi się gdzieś w Wysokich Urzędach, a mogącymi doszczętnie zniszczyć życie człowieka.
W centrum „Procesu” jest Józef K. - samotny człowiek postawiony wobec złowrogiej mocy, bezsilny, pozbawiony wszelkich szans na przeciwstawienie się władczemu Systemowi (to już dziś jest weirdowy archetyp). Nie potrafi on zrozumieć, co się tak naprawdę dzieje, miota się od poczucia siły do przeczucia klęski, szuka pomocy u znajomych, kochanek, poleconych fachowców, w końcu w religii (wstrząsająca finałowa wizyta w kościele) - bez jakiegokolwiek rezultatu. Przy tym trudno Józefa K. nazwać „bohaterem”, on jest nie tyle podmiotem, co przedmiotem tej potwornej opowieści, im bardziej się stara coś osiągnąć, coś zdziałać, tym bardziej przegrywa. Jest jak mucha szamocząca się w sieci demonicznego pająka. Charakterystyczna jest zmiana jego nastawienia, kozak na początku, zrezygnowany przegryw na koniec.
Józef K. to jedyna prawdziwie ludzka postać w calej powieści - to jakby metafora Człowieka stojącego wobec Systemu. Reszta osób to przerażające cienie, sylwetki na ścianie, groteskowo powykręcane koszmary senne niczym z opowiadań Thomasa Ligottiego.
„Proces” przeraża nie grozą nadprzyrodzoną, co tą realną, codzienną (przez to jest jeszcze straszniejszy!) ale powieść nie unika momentów fantastycznych, momentami wręcz groteskowych. Dziwaczne biura sądowe na strychach cywilnych kamienic, przejścia pomiędzy lokalami, mieszkanie adwokata, mroczny kościół, wszystko jest tutaj dziwne i niesamowite.
No i ten wstrząsające zakończenie - jedyny pełnowymiarowy „jump scare” w powieści, ale za to jaki! To brutalne „Wie ein Hund!”! - cóż za przerażająca, depresyjna, nihilistyczna coda! Ciarki po plecach przebiegają. Metafora nie tylko bezsilności człowieka wobec Prawa, Systemu, Organizacji, ale szerzej, wobec całego życia, wobec majestatu Boga, wobec jego niezbadanych wyroków. A odpowiedź Kafki jest z tych najbardziej dobijających. Wspaniałe, prawdziwy „spisek przeciw ludzkiej rasie” - fani Ligottiego będą w siódmym piekle.
Brrrrr ! Jak ktoś chcę czytać grozę, a nie chce się wstydzić przed „normalsami” Wielkich Krabów, Złych Klaunów czy co tam jeszcze dziecinnego oferuje standardowy horror - niech łapie zaraz za „Proces”. Mainstream goes weird goes horror. Must read - KANON.
PS.
Przyznam, że mimo achów czyta się dość niewdzięcznie, trochę jak pismo urzędowe stąd nieco niższa ocena czytelniczego „funu”, ale pls - „Proces” jest w zasadzie poza skalą ocen. V.S.O.P.
PPS.
Dla prawników lektura obowiązkowa, Obok weirdu jest tutaj sporo o naszym zawodzie i sposobie jego wykonywania. Trochę jak instrukcja działania. No i reklama usług prawniczych - korzystajcie z pomocy fachowca, póki nie jest za późno!!!
Budzące prawdziwe dreszcze grozy arcydzieło literatury, często w ogóle nie utożsamiane z literaturą gatunkową, straszące jednak znacznie bardziej niż jakiekolwiek wymyślone potwory, straszące grozą czającą się w zakamarkach „normalnego życia”; dzieło, które stało się symbolem, powiedzeniem („Józef K.”), jeden z najważniejszych utworów weird fiction, jego wręcz...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-07-22
W dwa lata po wydaniu „Opowieści Z Dreszczykiem”, w roku 1959, ukazała się kontynuacja, z podtytułem „Noc Druga”, zawierająca, podobnie jak „jedynka” sporo rzadko w Polsce antologizowanych a ważnych w historii literackiej grozy opowiadań, uzupełniona kilku „żelaznymi” klasykami i garścią mniej znaczących tekstów. Tym razem wszyscy prezentowani w antologii autorzy wywodzą się z kręgu kultury anglosaskiej (w pierwszym tomie pojawiły się teksty m.in. Puszkina, Dostojewskiego, Capka czy Apollinaire’a).
Na początek teksty nieco trudniej dostępne, a kanoniczne w historii gatunku :
1. Przede wszystkim Edward Bulwer-Lytton i jego opowiadanie „Duchy I Ludzie” (8/10) - jedna z najsłynniejszych w historii opowieści o nawiedzonych domach, prawdziwy „blueprint” dla tego rodzaju historii.
+
Odważny poszukiwacz przygód, wraz z wiernym służącym i równie wiernym psem postanawia spędzić noc w domu, w którym straszy. Od samego wejścia zaczyna się regularna jazda - dotknięcia niewidzialnych dłoni, stuki, puki, chłodne powiewy etc. Wraz z upływem czasu wrażenia się potęgują. Pojawiają się świetliste kule, widma zmarłych osób, blade ręce na stolikach, a w końcu przerażający, mroczny upiór o wężowych oczach. Służący w obłędzie wybiega z domu w głuchą noc, nieznana siła zabije skowyczącego ze strachu psa, bohater jednak przeciwstawi się potędze mroku, łącząc w jedno swój charakter, siłę woli oraz….niewiarę w zjawiska nadprzyrodzone (sic!).
Za dnia rusza śledztwo, mające wyjaśnić przyczyny nocnych zjawisk. W ich efekcie odnaleziony zostanie tajny pokój i wyjaśnione tajemnice spowijające przeszłość domu. Ale to nie wszystko, uparty badacz poszukuje żyjącej osoby, która stoi za wszystkimi przerażającymi wydarzeniami….
+
No i szkoda, że się autor uparł na to poszukiwanie, bo ostatnia, trzecia część opowiadania ciągnie je w dół - nieprzekonującymi rozwiązaniami, dziwacznym, oderwanym od sedna fabuły skrętem fabularnym i pociesznymi koncepcjami na temat życia.
Niemniej początek opowiadania - opis wydarzeń w nawiedzonym domu - jest naprawdę znakomity i do dziś zachwyca, szokując rzadkim w tamtych czasach stężeniem grozy, gęstym napięciem i, generalnie, ilością horroru w horrorze. On właśnie unieśmiertelnił „Duchy I Ludzie” wprowadzając to opowiadanie do kanonu literackiej grozy.
Wśród licznych, świeżych pomysłów Lyttona wyróżnia się proto-lovecraftowska koncepcja „niewidocznych istot wijących się w powietrzu” („From Beyond”).
2. Kolejne sławne, ważne w historii gatunku opowiadanie, cieszące się zasłużoną renomą to „Córka Rappacciniego” Nathaniela Hawthorne’a (8/10).
+
Pewien młodzieniec przez okno swego apartamentu obserwuje tajemniczy ogród doktora Rappacciniego. Doktor hoduje w nim dziesiątki niebezpiecznych, trujących roślin. Tylko córka doktora, latami przyzwyczajana przez ojca do kontaktu z truciznami, może bez zagrożenia dla życia pielęgnować najgroźniejsze okazy . Niemniej jej odporność na trucizny ma swe skutki uboczne; od dotyku dziewczyny więdną zwykłe kwiaty, padają owady i jaszczurki.
Młodzian szybko zakochuje się w pięknej nieznajomej i zaczyna się z nią spotykać. Początkowo obydwoje zachowują ostrożność i dystans społeczny, mając świadomość, że każdy dotyk może sprowadzić na chłopaka śmierć, wraz z upływem czasu okazuje się jednak że chłopiec „zaraził” się przypadłością dziewczyny; również jego dotyk staje się śmiertelny. Teraz mogą już żyć razem, ale tym samym obydwoje zostają odcięci od świata…
+
Wspaniałe, depresyjne, ponure opowiadanie stylizowane na opowieści E.T.A. Hoffmanna (łącznie z włoskim protagonistą). Dochodzi w nim do głosu pesymizm cechujący prozę Hawthorne’a (nie będzie happy endu…) i szczególna dwuznaczność moralna finału (może się przypomnieć „Jestem Legendą” Mathesona). Klasyk!
3. Jest wreszcie James Fitz O’Brien i sławne opowiadanie „Co To Było?” (7/10).
+
Pewien dom cieszy się sławą „nawiedzonego” Wprowadza się do niego odważna kobieta wynajmująca mieszkania wraz ze swymi równie odważnymi lokatorami. Początkowo nic się nie dzieje, pewnej nocy jednak jednego z pensjonariuszy atakuje mordercze…niewidzialne monstrum.
+
Raptem jeden jump-scare (choć przyznać trzeba, że wyjątkowo efektowny), na dodatek z napięciem zniszczonym przez regularne mordobicie, jakie z potworem urządza sobie bohater, ale najważniejszy jest sam motyw - niewidzialnego potwora, nie jakiegoś „ducha” a materialnej, niewidzialnej istoty, gotowej zabijać (podobny pomysł pojawi się w „Horli” Maupassanta, „Draństwie’ Bierce’a no i w końcu w „Zgrozie W Dunwich” Lovecrafta).
Trzeba zauważyć, że potwór u Fitz O’Briena jest jest tyleż groźny, co żałosny. Owszem ma mordercze zamiary, jednak równie silną grozę budzi zakończenie, jego straszny los.
4. Nic nie ustępuje klasą i znaczeniem powyższym tekstom Margaret Oliphant i jej „Okno Biblioteki” (7/10).
+
Młoda dziewczyna godzinami wpatruje się w okno w budynku naprzeciwko. Początkowo w ogóle nie wiadomo, czy to okno, czy tylko atrapa, kobieta jednak wkrótce zaczyna widzieć szczegóły wnętrza - szafy z książkami, krzesła i biurko, przy którym godzinami pracuje tajemniczy Mężczyzna.
Z biegiem kolejnych dni opętana widokiem dziewczyna traci zainteresowanie codziennością, robi się nerwowa, niknie w oczach. Kiedy w końcu dostanie się do budynku naprzeciwko, potwierdzą się podejrzenia - tajemniczego okna w ogóle nie ma!
Za wszystkim skrywa się ponura tajemnica rodzinna…
+
Opowiadanie Oliphant jest długie, powoli budujące nastrój niepokoju i grozy. Pozornie niewiele się dzieje, ale napisane jest tak dobrze, z napięciem dozowanym tak umiejętnie, że ta powolność w niczym nie przeszkadza a strony same znikają w oczach.
Przy okazji przypomną się i inne historie o „hipnotyzujących oknach”, od „Pająka” H.H.Ewersa począwszy aż po „Taniec Panny Sauer” Pawła Matei (z kapitalnego zbioru „Nocne”).
5. W końcu F. Marion Crawford i „Wrzeszcząca Czaszka” (8/10) - Jakby komicznie ten tytuł nie brzmiał, to wiernie oddaje on treść opowiadania… to zaskakująco ponury i nieźle straszący horror, w którym tytułowa czaszka żony mści się okrutnie na swym mężu-mordercy i jego poplecznikach.
W tomie jest też kilka absolutnych klasyków, często wydawanych i w antologiach i samodzielnie, takich jak :
- „Studnia I Wahadło” Edgara Allana Poego (arcydzieło strachu przed tzw. „złą śmiercią” - opis tortur psychicznych i fizycznych więźnia inkwizycji, drobiazgowy, makabryczny opis lochu i zadawanych tortur),
- „Przeraźliwe Łoże” Williama Wilkie Collinsa (też archetypiczna już fabuła - pokój, w którym co jakiś czas ktoś niknie bez śladu. Mordercze ruchome łoże wjechało do dziesiątków filmów grozy jako wyjątkowo efektowny wizualnie moment),
- „Upiorny Narzeczony” Washingtona Irvinga (żart z prozy gotyckiej, „duch” zmarłego narzeczonego przybywa na ucztę zaręczynową), no i last, but not least
„Uroki” M.R. Jamesa, pochodzące z klasycznego zbioru „Opowieści Starego Antykwariusza”. (wyborna opowieść o okultyście grafomanie wywierającym zemstę na swych krytykach przy pomocy rytuałów magicznych - być może zawoalowana drwina z Alistera Crowleya?).
„Człowiek I Wąż” Ambrose’a Bierce’a - klasyk suspensu - historia o tym, jak można, dosłownie !, umrzeć ze strachu. Znakomite!
W „Opowieściach Z Dreszczykiem 2” znajdziemy również opowiadania Henry Jamesa („Edmund Orme”), Charlesa Dickensa („Proces O Morderstwo”), Vernona Lee („Amour Dure”) czy Edith Wharton („Później”) - wszystkie do odnalezienia w samodzielnych tomach wydanych w ramach Biblioteki Grozy przez wydawnictwo C&T.
Tom uzupełniają teksty m.in. Waltera Scotta, R.L. Stevensona, Josepha Conrada, Sakiego i Edwarda Bensona są one jednak mniejszej wagi od powyżej omówionych.
+
Dla omówionych w pierwszej części raportu opowiadań, klasycznych, pomnikowych w rozwoju literackiej grozy, a trudno dostępnych w innych wydaniach, warto pogrzebać po internetowych antykwariatach i spróbować „Opowieści Z Dreszczykiem, Noc Druga” upolować, nawet jeśli z racji wieku i rzadszej dostępności książka byłaby nieco droższa.
W dwa lata po wydaniu „Opowieści Z Dreszczykiem”, w roku 1959, ukazała się kontynuacja, z podtytułem „Noc Druga”, zawierająca, podobnie jak „jedynka” sporo rzadko w Polsce antologizowanych a ważnych w historii literackiej grozy opowiadań, uzupełniona kilku „żelaznymi” klasykami i garścią mniej znaczących tekstów. Tym razem wszyscy prezentowani w antologii autorzy wywodzą...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-11-27
Znakomity żart literacki Oscara Wilde, połączenie opowieści o duchach i komedii, warte przypomnienia i ponownej lektury, szczególnie, że w sensie metaforycznym oddaje ono obecne nastawienie pop-kultury do klasycznego horroru.
+
Amerykański milioner kupuje od lorda Canterville jego rodowy zamek, nie zważając na lojalne ostrzeżenia lorda o straszącym w posiadłości duchu przodka.
Pierwszym, co rzuca się w oczy Amerykaninowi, kiedy wraz z całą rodziną sprowadza się do zamku, jest paskudna plama na podłodze jadalni. To, jak informuje służba, niemożliwa do usunięcia krew jednej z ofiar popełnionego w przeszłości morderstwa. Dla przybyłych z nowego świata przybyszy nie ma jednak rzeczy niemożliwych - plamę natychmiast wywabia specjalny czyścik marki Pinkerton.
Zgodnie z ostrzeżeniami nocą Upiór faktycznie zaczyna straszenie - jęcząc snuje się korytarzami zamku, podzwaniając przy tym zardzewiałymi łańcuchami. Jego pojawienie spotyka się jednak z murem niezrozumienia. Amerykanie nie okazują ani drobiny strachu, mało - pan domu proponuje środek na nasmarowanie skrzypiących łańcuchów a para bliźniaków chichocząc i krzycząc obrzuca ducha poduszkami!
Każdego dnia sytuacja staje się gorsza. Upiór stara się jak może, by jakoś przerazić mieszkańców zamku, wymyśla coraz to nowe kreacje i metody - wszystko na nic. Kolejne próby wzbudzenia strachu przynoszą mu kolejne porażki i upokorzenia. W końcu sam duch zaczyna się bać kolejnych pomysłów szalonych bliźniaków (ci straszą go kiedyś kukłą…”Upiora Rodu Otisów”!).
Przedmiotem drwin staje się również Krwawa Plama. Duch codziennie z mozołem odtwarza ją w jadalni, używając do tego farbek, podkradanych nastoletniej córce Otisów, Virginii. Codziennie też plama jest ponownie usuwana. Wkrótce Upiorowi kończy się czerwona farba, plama zatem zaczyna się, ku kolejnym drwinom rodziny, mienić wszystkimi kolorami tęczy…
Pewnego dnia Virginia spacerując samotnie po zamku natyka się na smutnego, załamanego Upiora. Dziewczyna jako jedyna, zamiast prześladować ducha, czuje dla niego współczucie. Postanawia mu pomóc w jego ciężkim losie…
+
Śmiech to uczucie silniejsze od strachu, śmiech potrafi pokonać strach, dlatego „Upiór Rodu Canterville’ów” to raczej komedia, a nie horror; lektura nikogo z pewnością nie przestraszy, natomiast wielu serdecznie rozbawi. Humor Oscara Wilde jest tutaj w pełnym rozkwicie.
Śmieszy „krwawa” plama, malowana co rano kolejnymi farbkami, śmieszy pan domu polecający na skrzypiące łańcuchy odrdzewiacz, śmieszy duch przestraszony kolejnymi figlami bliźniaków. Zabawne są kreacje Upiora, którymi chce przerazić przybyszów zza wielkiej wody : „Czerwony Ruben”, „Ponury Gibeon”, „Niemy Daniel czyli Szkielet Samobójcy”, pocieszne jego bezskuteczne groźby i klątwy. Szczególnie komiczny jest moment, kiedy, krańcowo upokorzony, decyduje się, że zamiast straszenia przejdzie do kroków ostatecznych - Krwawych Czynów. Postanawia ruszyć do akcji, kiedy tylko kur zapieje dwa razy, ale kur…nie pieje drugi raz! Dogłębnie rozgoryczony Upiór mamrocze : „Niech szczeźnie drób przeklęty! Przyjdzie jeszcze dzień, kiedy przebiję mu gardło dzielną włócznią i zmuszę go by zapiał dla mnie w godzinie swej śmierci!”
Naturalnie głównym źródłem humoru jest przeciwstawienie sobie Upiora, reprezentującego angielską przeszłość, przywiązanie do tradycji, zrytualizowaną codzienność arystokracji, z nowoczesnością, racjonalnością, i, wręcz, gruboskórnością Amerykanów. Wilde pisał to z zamiarem zażartowania ze współczesnych, fabuła „Upiora” w obecnych czasach stanowić może jednak metaforę stosunku wszystkich obecnych czytelników do gatunku. Z biegiem lat my wszyscy staliśmy się bowiem, niczym Otisowie, niewrażliwi na „nadprzyrodzony strach”, straciliśmy wiarę w duchy upiory i potwory, prędzej się zaśmiejemy niż przestraszymy czytając o czymś w rodzaju „Martina Szaleńca czyli Tajemniczej Maski”.
Współczesny horror, chcąc dotrzeć do swego czytelnika musi go zaszokować albo okrucieństwem, albo niepokojem istnienia - często porzucając w ogóle narracje nadprzyrodzone (Jack Ketchum, Cormac McCarthy). „Upiór Rodu Canterville’ów” stanowi szczególną „ucieczkę do przodu”, od razu sam zamienia w żart niewiarygodną opowieść.
Znakomite, niewielkie opowiadanie. Godzina lektury - jazda obowiązkowa.
PS.
„Upiór Rodu Canterville’ów” był filmowany wielokrotnie - to w zasadzie klasyka komedii familijnej. Różne są wersje, animowane, krótkometrażowe, kinowe, telewizyjne. Co ciekawe, został on również sfilmowany przez w Polsce przez TVP na przełomie lat 60-70 w efemerycznej serii „opowieści niesamowitych”. Lordem Canterville był Czesław Wołłejko a Virginią młodziutka Anna Nehrebecka. Można chyba wynaleźć na jutubie. Warto, bo, w przeciwieństwie do wielu innych adaptacji - ta jest wierna literackiemu pierwowzorowi.
Znakomity żart literacki Oscara Wilde, połączenie opowieści o duchach i komedii, warte przypomnienia i ponownej lektury, szczególnie, że w sensie metaforycznym oddaje ono obecne nastawienie pop-kultury do klasycznego horroru.
+
Amerykański milioner kupuje od lorda Canterville jego rodowy zamek, nie zważając na lojalne ostrzeżenia lorda o straszącym w posiadłości duchu...
2021-12-25
Pierwsze w Polsce książkowe wydanie opowiadań angielskiego twórcy W.W. Jacobsa; do tej pory można było się zapoznać wyłącznie z arcysławną „Małpią Łapką” - opowiadaniem, które przeszło do historii literackiego horroru, inspiracją dla wielu późniejszych dzieł, z (niemniej sławnym) kingowskim „Cmętażem Zwieżąt” na czele.
Starsze małżeństwo poznaje dziwną opowieść o tajemniczym przedmiocie - zasuszonej małpiej łapce, magicznym artefakcie, który potrafi spełnić trzy życzenia swego właściciela. Na koniec opowieści małżonkowie otrzymują artefakt w prezencie, wraz z ostrzeżeniem, by przemyśleć swe życzenia, łapka bowiem spełnia je czasami w bardzo przewrotny, nieprzewidziany sposób.
Nie bardzo wierząc dziwacznej historii pan domu dla żartu wypowiada życzenie - chce otrzymać 200 funtów. Dzień później jego syn ginie w pracy w makabrycznym wypadku - jak informuje zbolały posłaniec z fabryki - „wciągnęła go maszyna”. W związku z tym firmowe ubezpieczenie wypłaca zdruzgotanym rodzicom odszkodowanie - 200 funtów! Kiedy do małżonków dociera groza tego, co się wydarzyło, oszalała z cierpienia matka wypowiada drugie życzenie - chce, by jej syn wrócił do żywych. Upływa nieco czasu i u frontowych drzwi rozlega się miarowe pukanie. Kobieta rzuca się do nich, chcąc wpuścić do domu syna…
Znakomita miniatura, przez dłuższy czas opowiadająca po prostu fantastyczną historię o magicznym artefakcie, by na koniec zaatakować czytelnika kapitalnym, makabrycznym finałem. Tak, największym źródłem grozy w „Małpiej Łapce” nie jest sama bowiem sama łapka, a horror zawarty pomiędzy życzeniami drugim i trzecim, w którego efekcie opowiadanie staje się historią o…. zombie! Napięcie narastające w finale i końcowy jump scare są naprawdę intensywne i zapewniają mu miejsce w kanonie literackiego horroru.
Sława „Małpiej Łapki” powoduje, że jest to jedno z najchętniej antologizowanych opowiadań klasycznej grozy i znajduje się w prawie każdym zestawieniu „best horror”. W Polsce ukazywała się kilkakrotnie w różnych wydaniach „Opowieści Z Dreszczykiem”, ostatnio zaś w „Opowieściach Niesamowitych Z Języka Angielskiego”.
„Małpia Łapka” zainspirowała wielu innych twórców grozy (warto np. zapoznać się z opowiadaniem „Guzik” Richarda Mathesona w zbiorze „Jestem Legendą”), a jej najsłynniejszym literackim „potomkiem” jest wspaniała, ponura i przerażająca powieść Stephena Kinga - „Cmętaż Zwieżąt”. King porzucił motyw magicznego arfetaktu, koncentrując swą historię na tym elemencie, który wzbudza największą grozę, na spełnionym „drugim życzeniu.
+
Już sama „Łapka” wystarczyłaby, by sięgnąć po zbiór Jacobsa, ale nie znaczy to bynajmniej, że to jedyne warte uwagi opowiadanie, przeciwnie, książka zawiera sporo zaskakująco udanych, efektownie straszących a zupełnie nieznanych do tej pory w Polsce tekstów, które każdy fan klasycznej grozy powinien poznać.
Najczęstszym motywem w nich występującym, zapożyczonym przez Jacobsa wprost z twórczości Edgara Allana Poe, jest sumienie, dręczące bohaterów po popełnionych przez nich zbrodniach. „Stróż Brata Mego” to wariacja na temat „Serce Oskarżycielem” - morderca, który pochował w ogrodzie zwłoki swej ofiary nocami, w somnambulicznym transie rozkopuje jego grób. Podobna sytuacja ma miejsce w „Studni”. Nieszczęsny traf, zagubiona broszka ukochanej, zmusza mordercę do zejścia wgłąb studni w której ukryte jest ciało zamordowanego przyjaciela, co doprowadzi do przerażającego finału (kinomanom przypomni się oczywiście „Ringu”).
Inną wariacją motywu sumienia, również pełną grozy i makabry jest opowiadanie „Trzy Siostry”. Najstarsza z sióstr umierając zapowiada pozostałym, że jej duch pojawi się przy nich w chwili ich śmierci. Chciwa druga siostra, żądna majątku odziedziczonego przez najmłodszą, postara się, mając na uwadze słabe serce dziewczyny, wykorzystać upiorną zapowiedź…
Drugi wspólny motyw występujący u Jacobsa to szantaż. Ofiara szantażu zmuszona jest do popełnienia zbrodni, następnie zaś mierzy się z rezultatami morderstwa. Opowiadania z tej grupy pozbawione są wątków nadprzyrodzonych, to duszne, niepokojące thrillery, grające napięciem wzbudzanym u czytelnika. I tak we „W Bibliotece” morderca zostaje zamknięty w domu z ciałem ofiary a przypadkowy włamywacz okaże się idealnym kozłem ofiarnym. Z kolei „Kapitan Rogers” to doprowadzony do ostateczności właściciel gospody, którą usiłuje przejąć szantażujący ujawnieniem kryminalnej przeszłości były znajomy. Również szantaż pcha do zbrodni bohatera opowiadania „Studnia”.
Opowiadania „Jerry Bundler” i „Dom Na Rogatkach” są do siebie bardzo podobne, w obu bohaterowie po wysłuchaniu opowieści o duchach okazują brak wiary i chęć do żartów, co w obu przypadkach kończy się bardzo źle.
Warto też wspomnieć o efektownym pełnym grozy i narastającego napięcia, egzotycznym opowiadaniu „Sługa Ciemnoskórego”. Chytry właściciel lombardu kupuje bardzo okazyjnie ogromny diament, wart wielokrotność wydanej sumy. Kupiec, zdeterminowany w chęci zatrzymania zarobku, nie ulega groźbom tajemniczych osób usiłujących odzyskać klejnot. Jeden z nich, ponury Birmańczyk, wyrzucony za drzwi grozi, że nocą przyjdzie Zło…
Na koniec zdania polemiki wymaga blurb okładkowy, gdzie przeczytać można, że „Jacobs to przede wszystkim humorysta, co doskonale widać w niemal każdej jego opowieści. Te zwykle przecież groźne sceny niejednokrotnie przynoszą wybuch śmiechu”. Doch!
Tak, również czytałem, że Jacobs był znanym humorystą, przekonują o tym zabawne opowiadania „Na Środku Atlantyku” i „Czuwanie”. Niemniej pozostałe teksty ze zbioru są pisane absolutnie poważnie, potrafią dobrze przestraszyć i wzbudzić niejednokrotnie autentyczny dreszcz grozy a śmiać się przy nich może chyba tylko Upiór Z Canterville.
„Małpia Łapka” bezwzględne 10/10, wśród pozostałych szczególnie wyróżniają się „Studnia” i „Trzy Siostry”. W sumie solidne 7/10.
Pierwsze w Polsce książkowe wydanie opowiadań angielskiego twórcy W.W. Jacobsa; do tej pory można było się zapoznać wyłącznie z arcysławną „Małpią Łapką” - opowiadaniem, które przeszło do historii literackiego horroru, inspiracją dla wielu późniejszych dzieł, z (niemniej sławnym) kingowskim „Cmętażem Zwieżąt” na czele.
Starsze małżeństwo poznaje dziwną opowieść o...
2021-07-07
Francis Marion Crawford napisał za życia całe mnóstwo powieści, ale dziś pamiętany jest głównie dzięki zbiorowi opowiadań grozy „Wandering Spirits”. No, pamiętany raczej w kręgu kultury anglosaskiej. W Polsce to autor mało znany i rzadko wydawany. Dopiero nieocenione w przybliżaniu klasycznej grozy wydawnictwo C&T pozwoliło zapoznać się polskiemu czytelnikowi z jego dorobkiem.
I doskonale, opowiadania z tego zbioru w pełni zasługują na pamięć i trwanie w sercach fanów literackiej grozy, niektóre słusznie nawet uznawane są za kanoniczne wręcz arcydzieła. Mowa tu głównie o przerażającej „Górnej Koi” chwalonej m.in. przez M.R. Jamesa i H.P. Lovecrafta, a także groteskowo przerażającej „Wrzeszczącej Czaszce” czy wampirycznej „Krew To Życie”.
Ale tak naprawdę wszystkie opowiadania z „Wędrownych Duchów” są udane i zasługują na odrębne omówienie, co niniejszym uczynię :
+
Na początek „Upiorny Uśmiech” - ponury podworzec, kamienne mury, wśród nich zaś stary właściciel, jego zakochany syn wraz z wybranką swego serca, daleką kuzynką. Starzec umiera i zabiera ze sobą do grobu ponurą tajemnicę, która może swym cieniem zmącić szczęście zakochanych.
O ile sama tajemnica żadną niespodzianką nie jest - czytelnik domyśli się jej od samego początku opowiadania - o tyle na wielką pochwałę zasługuje wyjątkowo intensywna, przygniatająca atmosfera grozy. Znakomity opis końcowy zejścia do grobu, świetne granie motywem „upiornego uśmiechu”. Strong stuff.
W sławnej „Wrzeszczącej Czaszce” atmosfera wszechobecnej grozy jest jeszcze mocniejsza. Czaszka zamordowanej żony bierze odwet na zbrodniczym mężu, a następnie szuka dalszej pomsty na przyjacielu męża, który podpowiedział okrutny sposób zabójstwa. Dosłownie potraktowana wizja tytułowej „wrzeszczącej czaszki” wydaje się dość groteskowa, ale Crawford zaskakująco mocno, współcześnie potrafi podkręcić poziom strachu. Naprawdę scary!
„Czaszka” została przeniesiona w latach 60-tych na ekran kin, ale w słabej, nie wartej pamięci, ekranizacji.
„Człowiek Za Burtą” to mroczna i ponura, przepełniona gęstą atmosferą grozy morska opowieść niesamowita, o duchu utopionego marynarza prześladującym załogę pewnego statku i szukającego zemsty na wiarołomnym bracie bliźniaku. Po raz kolejny podziwiać można umiejętność budowania gęstego napięcia i atmosfery grozy, z tym, że opowiadanie jest nieco za długie, przegadane, przez co chwilami tempo przysiada i historia traci na dramatyczności.
„Krew To Życie” - Zamordowana dziewczyna wraca po śmierci by ssać krew swego ukochanego. To klasyczne, chwalone przez samego Lovecrafta opowiadanie wampiryczne, nieco w stylu „Panny Młodej Z Krainy Snów” Gautiera, zawiera, co charakterystyczne dla całej niesamowitej twórczości Crawforda, sporo mroku i do dziś działajacej grozy.
No i wreszcie „Górna Koja” najsłynniejsze - zasłużenie - opowiadanie w dorobku Crawforda, to, które mieści się w kanonie literackiej grozy. Konstrukcja jest bardzo prosta - na statku jedna z kajut jest „przeklęta” (nawiedzona). Podczas trzech następujących po sobie podróży płynący nią pasażerowie wyskoczyli za burtę.
Narrator, osoba trzeźwo myśląca i twardo stąpająca po ziemi, nie chce dać wiary złej sławie otaczającej pomieszczenie, jednak już pierwszej nocy płynący z nim na tytułowej „górnej koi” drugi pasażer faktycznie zrywa się z posłania, w panice wybiega z kajuty w panice i znika za burtą - jako czwarta ofiara tajemnicy.
Po jego zniknięciu w kajucie rozpoczynają się dziwne, niewytłumaczalne zjawiska - bezustannie otwiera się bulaj, co jakiś czas pomieszczenie spowija odór stęchłej morskiej wody, w końcu zaś, kiedy bohater zdecyduje się nocą przeszukać upiorną górną koję, jego ręce natrafią w ciemności na jakieś gnijące monstrum…
Następnego dnia mężczyzna zaczyna myśleć, że wszystko, co go spotkało nocą to jedynie przywidzenie (wspominałem o jego „twardym i realistycznym” podejściu) niemniej suma niepokojących zjawisk była tak silna, że wspólnie z kapitanem statku postanawia spędzić noc na czuwaniu w przeklętej kajucie…
Nawet nie sam pomysł - dość, zdawałoby się, generyczna ghost story, ciekawa jedynie poprzez morskie realia (choć w tym aspekcie „Człowiek Za Burtą” robi jeszcze mocniejsze wrażenie), wyróżnia „Górną Koję” co , (po raz kolejny!) wyjątkowo wręcz intensywna atmosfera grozy. Właśnie to umiejętne wzbudzanie lęku u czytelników wpisuje „Górną Koję” w kanon literackiej grozy.
Po „Koi” następuje zmiana klimatu, ostatnie dwa opowiadania są wyraźnie bardziej pogodne i optymistyczne. Co zaskakujące jednak, oba są równie udane co ich „grozowi” poprzednicy :
„U Wrót Raju” - ha! Pomyślałby kto, „pozytywne” opowiadanie o duchach! Czytelnika wita klimat rodem z najbardziej „gotyckich” opowieści E.A. Poego. Ponury młodzieniec w ponurym domostwie, z ponurą, snującą upiorne przepowiednie nianią - wypisz, wymaluj, Roderick Usher albo inny nadwrażliwiec. Tenże młodzian, pogrążon w melancholii snuje swe ponure rozważania, które można streścić klasycznym „życie jest ciężkie a potem się umiera”. Ale wszystko do czasu, do chwili, w której zakocha w pewnej uroczej i pięknej pannie. Ta miłość (zdziw!) odmieni jego życie. Dręczący jego posiadłość duch Pani Wód podejmie wprawdzie próbę zmącenia jego szczęścia, ale przegra z miłością.
Jak się czyta, wydaje się banalne do bólu, naiwne i wręcz śmieszne, ale naprawdę to urocze, i wyjątkowo wręcz udane opowiadanie. Na ekstra pochwałę zasługuje kapitalna kreacja postaci panny młodej - to nader rzadkie w ghost stories, które zasadniczo charakterem bohaterów się nie zajmują.
I na koniec „Duch Lalki” , jeszcze jedno udane i „ciepłe” ghost story. Gdy zaginie wysłana ze sprawunkami córeczka lalkarza, to właśnie tytułowy duch lalki przywiedzie odchodzącego od zmysłów ojca do drzwi szpitala, w którym leży dziewczynka. Mimo pogodnego charakteru całości warto zwrócić uwagę na znakomite studium strachu rodzica (fani Giallo przypomną sobie znakomite „Who Saw Her Die?” - „Chi La Vista Morire”).
+
Wbrew tytułowi zbioru Crawforda nie bardzo interesują duchy rozumiane jako widma jęczące w białych giezłach i podzwaniające łańcuchami. Istotą jego opowiadań są niebezpieczne, nadnaturalne fenomeny, gotowych zabijać swe ofiary, przed śmiercią okrutnie je strasząc.
Crawford nie oszałamia niezwykłymi pomysłami, może nieco wyróżnia się groteskowa „wrzeszcząca czaszka”. Zamiast tego uwodzi czytelnika intensywnością opisu koszmarnych zdarzeń, konsekwentnym budowaniem atmosfery grozy i dobrą kreacją postaci. W tym wypadku ważniejsze od zaskoczeń fabularnych (co się dzieje) jest to, jak umiejętnie Crawford potrafił to opisać. „Wrzeszcząca Czaszka”, mroczny „Pasażer Za Burtą”, „Krew To Życie” ucieszą każdego fana klasycznej grozy, no a „Górna Koja” to już minor classic - koniecznie do poznania. Warto!
Francis Marion Crawford napisał za życia całe mnóstwo powieści, ale dziś pamiętany jest głównie dzięki zbiorowi opowiadań grozy „Wandering Spirits”. No, pamiętany raczej w kręgu kultury anglosaskiej. W Polsce to autor mało znany i rzadko wydawany. Dopiero nieocenione w przybliżaniu klasycznej grozy wydawnictwo C&T pozwoliło zapoznać się polskiemu czytelnikowi z jego...
więcej mniej Pokaż mimo to
Legendarne, choć nieco już zwietrzałe post-apo, jedna z najgłośniejszych w całej literaturze grozy prezentacji motywu „morderczej flory”; prawdziwy klasyk nurtu horror-sci/fi. Rewolucyjne, znakomite pomysły fabularne „Dnia Tryfidów” wyprzedzają swój czas, jednak sama fabuła toczy się dość niemrawo i przewidywalnie, na domiar złego co i rusz autor wdaje się w kuriozalne rozważania na temat ludzkości i komentarze społeczno polityczne, budzące dziś częściej uśmiech politowania niż uznanie.
+
Nieszczęścia, jak wiadomo, chodzą parami. Po pierwsze - ludzkość ogarnęła prawie powszechna ślepota, wywołana całonocną, powszechną obserwacją przelotu nad Ziemią tajemniczej komety. A po drugie, wykorzystując zaistniałą sytuację, do ataku przystępują złowrogie, mordercze tryfidy. Tryfidy to rośliny, ale jakie! Operują zbiorową „inteligencją”, potrafią się poruszać, atakują zabójczymi parzydłami, których jad potrafi okaleczyć, sparaliżować a nawet zabić człowieka. Stanowią śmiertelne zagrożenie dla ślepych ofiar kataklizmu.
Bohater powieści, Bill Mason jest w gronie nielicznych szczęśliwców, którzy zachowali wzrok po katastrofie. Uratował go szczęśliwy przypadek - Noc Komety spędził w szpitalu z bandażem na oczach (scena jego obudzenia się w szpitalu i stopniowego uświadomienia sobie otaczającej sytuacji przeszłą już do kanonu popkultury - ktokolwiek widział „28 Dni” Danny Boyle’a, ten od razu rozpozna znajomy motyw).
Na ulicach Londynu wybucha chaos. Krążą po nim zrozpaczeni, ociemniali ludzie, w panice szukający jedzenia i opieki (mężczyźni wyróżniają się… źle dobranymi krawatami ! Sic! Co robi nagle ociemniały Anglik? Dobiera sobie krawat na dotyk. Ale urwał…). Sytuacja przy tym robi się niebezpieczna. Hordy ślepców usiłują schwytać nielicznych widzących i zmusić ich do pomocy.
Właśnie w takiej sytuacji Masen ratuje z rąk niewidomego brutala uroczą i urodziwą kobietę; obydwoje postanawiają razem przetrwać apokalipsę. Wkrótce spotykają grupę ocalałych, którzy snują groteskowo amoralne plany odrodzenia ludzkości : wszyscy widzący powinni porzucić ślepców na łaskę śmierci, szkoda czasu na zdychające kaleki (poważnie!), a do tego koniec z małżeństwami, mężczyźni powinni na potęgę zapładniać wszystkie napotkane kobiety (sic! Sic!). No, boki można zrywać.
Ten brutalny darwinizm społeczny nie we wszystkich ocalałych budzi uznanie. Konkurencyjna grupa uznaje, że wszyscy widzący mają obowiązek niesienia pomocy ociemniałym. By zmusić do tego, w nocy napadają na obozowisko i porywają Billa i jego ukochaną. Teraz, jako widzący przewodnicy-niewolnicy zostaną zakuci w kajdany i zaprzęgnięci do roboty - zdobywania lokum i pożywienia dla powierzonych ich pieczy grup ślepców.
Na dłuższą metę nie da się jednak ślepym zniewolić widzących. Gdy Londyn zaczyna dziesiątkować tajemnicza zaraza, Bill uwalnia się od obowiązku opieki swojej grupy ociemniałych i rusza z Londynu w ślad za swą ukochaną. Odnajduje ją w umówionym miejscu, na walijskiej farmie, obleganej przez fale szturmujących tryfidów.
Tymczasem powstają kolejne grupy, mające różne, niekoniecznie przyjazne i pokojowe, pomysły na odnowienie świata. Pewnego dnia na farmę przybywa helikopter z uzbrojonymi po zęby obwiesiami…
+
Ślepota jako czynnik powodujący upadek ludzkości jest średnio przekonująca - pomijając fakt, że ogólnoświatowa skala oślepienia jest drastycznie przesadzona, to przecież nie jest tak, że niewidomy profesor czy inżynier nie mógłby kierować pracą widzących, niemniej sam pomysł apokalipsy niszczącej świat człowieka a przede wszystkim mordercze tryfidy to pomysły znakomite.
Z tryfidami udało się Wydhamowi wszystko - tak świetny, zimnowojenny wątek szpiegowski (tryfidy zostały wyhodowane w ZSRR jako bardzo wydajne rośliny oleiste - taki turbo-rzepak) tryfidy jak i ich późniejsze ataki, będące najlepszym elementem grozowym powieści. NIestety, tryfidów jest w, nomen-omen, „Dniu Tryfidów” stanowczo za mało! Stanowią one wyłącznie efektowny dodatek do dość przeciętnej i przewidywalnej fabuły gdy tymczasem spodziewalibyśmy się ich więcej.
No jasne, początek powieści to dynamit, znakomite, pełne suspensu i poczucia nienaturalnej grozy sceny w szpitalu. Później jednak siada i tempo i świeżość pomysłów. Pojawiają się przypadkowe, niczym nie wyjaśniane wątki (skąd ta zaraza?) a lwią część książki zajmują mało ciekawe, dość koturnowo opisane poszukiwania ukochanej Billiego. Brakuje tej końcowego pieprznięcia, jakiegoś mocnego akcentu finałowego.
Styl Wyndhama jest przyjemny, rzeczowy, dobrze się to czyta (choć razi zmurszałe, seventiesowe tłumaczenie - kto dziś przekłada imię „Bill” na „Bili”???) ale już kreacja postaci jest po prostu żałosna. Głowna para bohaterów nie budzi ani krztyny sympatii częściej złość albo politowanie.
Na odrębne potraktowanie zasługują chwilami wręcz odrażające poglądy zawarte w powieści, taka do bólu dziaderska mieszanka klasizmu i tępego brit-konserwatyzmu. Pochwała brutalnego darwinizmu (niech zdychają ślepi, bo my sobie rady nie damy!) i idiotyczna konieczność „rozpładzania” uniosą brew niejednemu współczesnemu czytelnikowi.
Niemniej niektóre wątki i rozważania godne są chwili zastanowienia. Ciekawie pisze Wyndham o wartości pracy - ludzie gorzej wykształceni muszą ciężko pracować fizycznie, by móc utrzymać nie tylko siebie, ale tych zdolniejszych, mądrzejszych, którzy swą wiedzą popychają ludzkość do rozwoju. Bez mędrców i ich pracy umysłowej ludzkość rychło wróci do czasów prymitywnych. Inny ciekawy motyw to przyczynienie się człowieka do tragedii dotykających ziemię. Tryfidy to efekt nierozsądnej hodowli, okazuje się, że również Noc Komety i spowodowana nią ślepota wywołana została zimną wojną toczoną w kosmosie (to jak z tym Covidem? Umknął z chińskich laboratoriów?)
Wyndham na tle współczesnej mu amerykańskiej konkurencji wypada dość blado. Bliżej mu do Wellsa niż do Mathesona, z którego „Jestem Legendą” przegrywa w konkurencji „fiftiesowe post-apo” przez nokaut. Z kolei horror florystyczny jeszcze bardziej przekonująco (i przerażająco) wypada w „Inwazji Porywaczy Ciał” Jacka Finneya, ale, mimo zastrzeżeń i wad „Dzień Tryfidów” warto poznać. Same mordercze roślinki są dla tego wystarczającym powodem.
PS.
W 1963 powstała ekranizacja „Dnia Tryfidów”. Film również mial swoje słabości, jednak znacznie poprawił co większe mielizny fabularne książki - wprowadzając nawet szczęsliwy finał ex machina(tryfidy giną od morskiej wody!). Dla samej kultowej sceny obudzenia w pustym szpitalu warto obejrzeć.
W 2009 nakręcono mini-serial. Znakomicie obsadzony (Dougray Scott, Jason Priestley, Vanessa Redgrave, Brian Cox) - chcę kiedyś obejrzeć.
Legendarne, choć nieco już zwietrzałe post-apo, jedna z najgłośniejszych w całej literaturze grozy prezentacji motywu „morderczej flory”; prawdziwy klasyk nurtu horror-sci/fi. Rewolucyjne, znakomite pomysły fabularne „Dnia Tryfidów” wyprzedzają swój czas, jednak sama fabuła toczy się dość niemrawo i przewidywalnie, na domiar złego co i rusz autor wdaje się w kuriozalne...
więcej mniej Pokaż mimo to
Co do zasady Biblioteka Grozy wydawnictwa C&T to samo złoto, prawdziwe perły klasycznego horroru, ale nie zawsze jest wiosna, nie zawsze jest maj - bywa i tak, że niektóre dzieła zestarzały się kiepsko i dzisiaj nie bardzo są w stanie zachwycić fana literackiej niesamowitości. Taki los padł udziałem opowiadań Gertrude Atherton, której „Syrena Mgłowa” jest wciąż bardzo chętnie umieszczana w różnego rodzaju „debest” antologiach anglojęzycznej grozy.
Gertrude Atherton żyła ze sto lat (dokładnie ok. 90, od 1857 do 1948), i napisała sto powieści obyczajowych, które sto lat temu były popularne, ale dziś nie pamięta o nich nikt nawet w jej rodzimych Stanach Zjednoczonych, a co dopiero w Polsce.
Obok tych opasłych książczydeł pani Gertruda, zapatrzona w twórczość swego literackiego idola, Henry Jamesa, popełniła również kilka opowieści niesamowitych (Joshi wspomina o, łącznie 9 opowiadaniach, wydanych w ramach dwu tomików) - te opowieści również przez lata nie były znane polskim czytelnikom, dopiero zbiór od C&T, przedstawia nam sześć z nich, w tym tę najsłynniejszą „Syrenę Mgłową” (The Foghorn).
„Syrena Mgłowa” (6/10) jest faktycznie najlepsza z całego zbioru i opisuje wspomnienia leżącej w szpitalu kobiety, przywołującej w swej wyobraźni jej romans z żonatym mężczyzną, i tragedię, do jakiej doszło, gdy para zakochanych usiłowała uciec przed skandalem towarzyskim. Sam romans jest dzisiaj nudnawy i ciągnie opowiadanie w dół, całą siłą „Syreny” jest bowiem końcowy twist, jump scare w stylu „Outsidera” H.P. Lovecrafta.
Broni się jeszcze dobrze zdudowanym, narastającym suspensem, opowiadanie „Śmierć I Kobieta” (6/10). Kobieta czuwa u łoża umierającego męża, patrzy z żalem i miłością na jego wychudłe oblicze, wygląda jego śmierci, jednocześnie nasłuchując z narastającym strachem powolnych, tajemniczych kroków na korytarzu…finał budzi skojarzenia ze (znacznie lepszym) opowiadaniem „Oczy Węża” Ambrose Bierce’a (którego to Bierce’a pani Atherton dobrze znała, do tego stopnia, że, jak wyczytałem gdzieś w necie, swego czasu odrzuciła z drwiną jego awanse…) .
I tyle dobrego, dalej jest już raczej biednie. Sporym rozczarowaniem jest „Dzwon We Mgle” (4/10) - drugi popularny i często antologizowany tekst Atherton.
Amerykański pisarz mieszkający w angielskiej posiadłości jest zafascynowany portretem małej dziewczynki. Pewnego dnia spacerując po okolicy spotyka jej żywego sobowtóra, poznawszy matkę dziecka umawia się, że będzie ona „dla nabrania ogłady” wychowywała się w jego posiadłości (no ładnie…), poznawszy tajemnicę sprzed lat (mała dziewczynka z obrazu wyrosła na piękną kobietę, która miała romans z mężczyzną, przodkiem obecnego dziecka), chce ją nawet adoptować (sic!), ale dziewczynka koniec końców wraca do swej rodziny. Straszne bajdurzenie, tak naprawdę w ogóle nie wiadomo, o co Atherton w tym opowiadaniu chodzi, (że co, dziewczynka była duchem swej babki???), zero grozy. Słabizna.
Niewiele lepiej wypada „Bolton Strid” (4/10). Bohater włóczy się nocą po lesie w pobliżu niebezpiecznego przesmyku wodnego Bolton Strid, rozmyśla o swym przyjacielu, który kilka dni temu zaginął bez śladu u wspomina jakieś jego dziwaczne teorie o duszy ulatującej z ciała w momencie śmierci. Nagle w przesmyku pojawia się tonący człowiek… no, jest trochę creepy finałowy jump scare, ale generalnie znowu jest bardzo słabo
A najgorzej jest chyba w opowiadaniu „Umarli i Hrabina” (3/10). Nowa linia kolejowa biegnąca obok starego cmentarza budzi spoczywających tam zmarłych. Jeszcze jeden pomysł z recyklingu (tym razem gadający zmarli niczym w “Boboku” Fiodora Dostojewskiego), niestety, nie zmierzający w żadnym ciekawym kierunku. Do tego zupełnie niewykorzystana postać umierającej młodej hrabiny. No, jak nie idzie to już nie pójdzie.
Nieco poprawia atmosferę „Największe Szczęście Największej Liczbie Ludzi” (5/10) - lekarz u łoża konającej morfinistki walczy z dylematem moralnym. Jeśli jej poda narkotyk, będzie żyła tym samym unieszczęśliwiając męża, jego kochankę(ihaa) i dwoje dzieci, jeśli kobieta umrze, pozostała czwórka będzie żyła w szczęściu, ale doktor będzie mordercą. Ot, dylemat, walka sumienia z rozsądkiem. Nie jest złe, choć grozy nie uświadczy.
Widać, że Atherton koncentrowała się na temacie śmierci, że fascynowała ją granica między życiem a śmiercią, ale brakło jej talentu Poego, by temat ten ciekawie eksplorować.
Na plus opisy wielkich miast USA sprzed stu lat - na stronach opowiadań ożywają i Nowy Jork (jak u Doctorowa w „Rezerwuarze”) i San Francisco - można trochę poczuć klimat tamtej epoki.
„Syrenę Mgłową” można poznać, jednak resztę to tylko kompleciści i die hard fani klasycznej grozy (Paweł Mateja, Piotr Borowiec) będą czytać.
PS.
Ale zrozummy się dobrze - wielkie brawa i kudosy dla C&T za wydanie tego tomu. „Syrena Mgłowa” to „prawie że kanon”, i ciekawi historii literatury grozy powinni ją poznać - więc znakomicie, że ktoś to w końcu wydał. Waga popkulturowa uzupełniania białych plam literackiego horroru jet ważniejsza od tego czy jeden czy drugi tom jest wystarczająco zajmujący w XXI wieku.
Co do zasady Biblioteka Grozy wydawnictwa C&T to samo złoto, prawdziwe perły klasycznego horroru, ale nie zawsze jest wiosna, nie zawsze jest maj - bywa i tak, że niektóre dzieła zestarzały się kiepsko i dzisiaj nie bardzo są w stanie zachwycić fana literackiej niesamowitości. Taki los padł udziałem opowiadań Gertrude Atherton, której „Syrena Mgłowa” jest wciąż bardzo...
więcej Pokaż mimo to