-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać370
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik4
Biblioteczka
"Trupia Farma. Sekrety legendarnego laboratorium sądowego, gdzie zmarli opowiadają swoje historie" to jedna z tych książek, która zainteresowały mnie w momencie w którym dowiedziałam się o ich istnieniu.
Od bardzo dawna interesuję się procesami jakie zachodzą w ludzkim ciele po śmierci i na szczęście nie było to we mnie tłamszone. Co prawda nigdy nie rozważałam zajmowania się medycyną sądową, jednak antropologia to już coś zupełnie innego. Mimo tego, że studiuję antropologię nie mam możliwości uczestniczenia w zajęciach dotyczących antropologi fizycznej czy sądowej. Powód jest bardzo prosty; takich zajęć nie ma. Zatem jedynym sposobem na przynajmniej teoretyczne zapoznanie się z tą dziedziną nauki są zagraniczne publikacje.
"Trupia Farma" nie jest typową publikacją naukową, na dobrą sprawę wcale nią nie jest. Gdybym musiała ściśle określić gatunek tej książki powiedziałabym, że to autobiografia Billa Bassa skupiona wokół jego kariery naukowej i ośrodka badań, który założył.
Każdy rozdział opowiada osobne historie spraw kryminalnych i naukowych, którymi zajmował się Bill Bass, jednak wszystkie łączą się w spójną całość opowiadającą historię rozwoju kariery naukowej autora i samej Trupiej Farmy. Pomimo licznych dygresji i retrospekcji czytelnik łatwo podąża za fabułą.
Bill Bass nie zakłada, że czytelnik będzie ekspertem w ludzkiej anatomii i często przypominam wcześniej omawiany problem (np. określanie płci na podstawie miednicy i kości łonowej), dodatkowo na końcu książki znajduje się opisany rysunek ludzkiego szkieletu i czaszki oraz słowniczek pojęć. Oba dodatki pozwalają nawet laikowi w pełni zrozumieć o czym pisze autor.
10/10 Dowiedziałam się z tej książki więcej niż podczas pięciu lat nauki biologii, do narracja jest bardzo rzeczowa, a zarazem dowcipna, jednak największą zaletą "Trupiej Farmy" jest ciekawa treść.
Jednak nie mogę polecić tej książki wszystkim. Osoby wrażliwe najprawdopodobniej odłożą ją w trakcie czytania wstępu, chociaż może warto opanować mdłości i dowiedzieć się co stanie się z naszym ciałem jak już opuścimy ziemski padół?
"Trupia Farma. Sekrety legendarnego laboratorium sądowego, gdzie zmarli opowiadają swoje historie" to jedna z tych książek, która zainteresowały mnie w momencie w którym dowiedziałam się o ich istnieniu.
Od bardzo dawna interesuję się procesami jakie zachodzą w ludzkim ciele po śmierci i na szczęście nie było to we mnie tłamszone. Co prawda nigdy nie rozważałam zajmowania...
O antologii "W blasku ognia" pisałam już przy okazji jej premiery, jednak dopiero teraz udało mi się znaleźć chwilę żeby ją przeczytać i nie podtrzymuję mojej prośby o wydanie papierowe tej książki.
Antologia zawiera 12 opowiadań i prolog napisanych przez polskich fanów Metra 2033, w całość spaja je wspólny motyw - snucie opowieści przy ognisku w metrze.
Kiedy dowiedziałam się o jej wydaniu byłam bardzo podekscytowana, że w końcu będę mogła przeczytać opowiadania z Uniwersum Metra 2033 osadzone w polskich realiach, niestety tylko 2 z 12 dzieją się w polskich miastach; jest to zdecydowanie największe rozczarowanie całej antologii.
Kolejnym jest ogólny poziom opowiadań; są krótkie, wtórne i często napisane bardzo kiepskim językiem. Wiadomo, że autorami nie są "profesjonalni" pisarze, jednak patrząc na aktualnie debiutujących artystów myślę, że można wymagać więcej od osób piszących w tak dużym i żywym fandomie.
Nie ma co więcej "strzępić języka"; jest słabo, nawet Metro 2034 trzymało wyższy poziom.
4/10 Tylko i wyłącznie ocena jest tak wysoka, ponieważ opowiadanie Rafała "Farena" Górniaka dziejące się w Łodzi ratuje całą książkę przed katastrofą.
O antologii "W blasku ognia" pisałam już przy okazji jej premiery, jednak dopiero teraz udało mi się znaleźć chwilę żeby ją przeczytać i nie podtrzymuję mojej prośby o wydanie papierowe tej książki.
Antologia zawiera 12 opowiadań i prolog napisanych przez polskich fanów Metra 2033, w całość spaja je wspólny motyw - snucie opowieści przy ognisku w metrze.
Kiedy dowiedziałam...
Znając późniejszą twórczość któregoś z pisarzy często wycieczki w jego przeszłość nie należą do udanych. Niestety tak było w tym przypadku. Jednak nie mogę powiedzieć, że żałuję czasu który poświęciłam na "13 anioła", bo wiem jak wielkie postępy zrobiła Anna Kańtoch.
Bóg powierzył jeden świat we władanie aniołom, którzy utworzyli Przymierze, na mocy którego mieszkańcy dwóch znajdujących się na tym świecie krain nie mogą przebywać na lądzie na którym się nie urodzili. Tanagrę i Arlen, wyżej wspomniane krainy, oddziela od siebie jezioro. Tanagara została obdarzona technologią, jest to odbicie naszego świata. W Arlenie żyją mityczne stworzenia, a jego mieszkańcy potrafią posługiwać się magią. Aimeric Tyren wybudował miasto Getteim na jeziorze oddzielającym obie krainy, w którym mieszkańcy Tanagry i Arlenu mogą żyć wspólnie. Jednak aniołowie ustalili, że Getteim łamie Przymierze i należy je zniszczyć. Meric Tyren, syn założyciela, próbuje zrobić wszystko aby temu zapobiec.
Anna Kańtoch skonstruowała ciekawy świat, który z drugiej strony jest bardzo typowy dla polskiej fantastyki. Mamy anioły, elfy, magów, gnomy i oczywiście mieszańców obu ras. Książkę czyta się bardzo łatwo i szybko, jest napisana prostym i zrozumiałym językiem.
Sama historia jest ciekawą intrygą, która z drugiej strony jest bardzo przewidywalna. Bohaterowie są kiepsko wykreowany, większość jest bardzo płytka i nie wzbudza większego zainteresowania czytelnika.
5/10 Zmarnowany potencjał. W takim świecie można było osadzić dużo ciekawszą historię.
Znając późniejszą twórczość któregoś z pisarzy często wycieczki w jego przeszłość nie należą do udanych. Niestety tak było w tym przypadku. Jednak nie mogę powiedzieć, że żałuję czasu który poświęciłam na "13 anioła", bo wiem jak wielkie postępy zrobiła Anna Kańtoch.
Bóg powierzył jeden świat we władanie aniołom, którzy utworzyli Przymierze, na mocy którego mieszkańcy...
Bardzo rzadko zdarza się, że Uczta Wyobraźni oddaje w ręce czytelnika kiepskie książki, nawet jeśli większość jest zdania, że dana pozycja nie jest wybitna to przynajmniej jest klasyczna dla jakiegoś środowiska. Jednak równie rzadko zdarzają się książki tak wybitne, że ciężko jest po nich zebrać myśli nawet kilka dni po skończeniu lektury, a właśnie tak jest w tym przypadku.
"TV Ciał0" jest ponurą wizją przyszłości. Całe życie kręci się wokół telewizji; miliony stacji nadają 24 godziny na dobę miliardy programów; seriale, wiadomości, coraz okrutniejsze reality show. Gwiazdeczki pop wykreowane przez producentów konkurują o najwyższe miejsce a liście przebojów. Brzmi znajomo? Jedną z piosenkarek jest Nola Blue, główna bohaterka, którą dotyka niezwykła przypadłość.
Jestem przekonana, że część osób odłoży tę książkę po przeczytaniu kilku pierwszych stron. Stety/niestety została napisana w sposób, który nie każdemu przypadnie do gustu. Zdania wielokrotnie złożone można policzyć na palcach jednej ręki, dodatkowo bardzo często pojawiają się równoważniki zdań, a nawet pojedyncze słowa. Utarło się, że każdą nową myśl powinno zaczynać się od nowego akapitu, jednak autor rezygnuje z takiego układu i większość zdań stanowi nowy akapit. Dzięki takiemu zabiegowi książka staje się jeszcze bardziej futurystyczna.
W twórczości Jeffa Noona można dostrzec inspiracje klasyką literatury, jednak nie są one widoczne na pierwszy rzut oka i zdecydowanie nie można nazwać ich plagiatem. W "Wurcie" dostrzegłam odrobinę "Alicji w Krainie Czarów" (swoją nie pomyliłam się, inna książka z uniwersum Wurta jest jeszcze bardziej związana z dziełem Lewis Carrolla, a mianowicie "Automated Alice") i "Mechanicznej Pomarańczy", w "TV Ciał0" widzę orwellowskiego Wielkiego Brata i wszechobecny u wielu pisarzy strach przed "czwartą władzą".
10/10 Niesamowita, niepokojąca i dla większości niestrawna. Jednak warto przebrnąć przez trudną warstwę językową i dostrzec to co chce przekazać nam autor. "TV Ciał0" utwierdziło mnie w przekonaniu, że Jeff Noon jest jednym z najwybitniejszych pisarzy, a jednocześnie najmniej docenianych.
Bardzo rzadko zdarza się, że Uczta Wyobraźni oddaje w ręce czytelnika kiepskie książki, nawet jeśli większość jest zdania, że dana pozycja nie jest wybitna to przynajmniej jest klasyczna dla jakiegoś środowiska. Jednak równie rzadko zdarzają się książki tak wybitne, że ciężko jest po nich zebrać myśli nawet kilka dni po skończeniu lektury, a właśnie tak jest w tym...
więcej mniej Pokaż mimo to
"Pyłki" to druga książka Jeffa Noona osadzona w świecie Wurta. Tym razem autor porzuca studiowanie mechaniki narkotycznych snów na rzecz pokazanie jak bardzo zmienił się świat od czasu odkrycia piórek oraz jakie zagrożenia niesie za sobą ich wszechobecność.
W Manchesterze coraz bardziej rośnie stężenie pyłków, które przyprawiają mieszkańców o groźny katar sienny. Sybilla Jones - widmoglina dodo, próbuje ustalić powiązania między epidemią kataru, a śmiercią Kojota - taksówkarza, który zostaje zamordowany podczas nielegalnego kursu z Czeluści.
W gruncie rzeczy "Pyłki" to bardzo dobry kryminał osadzony w niedalekiej przyszłości. Jeff Noon bardzo trafnie przewiduje przyszłość, która staje się naszą rzeczywistością. Przeniesienie życia do innego wymiaru, coraz większa liczba używek, wirtualne rozrywki, rozrastanie się miast... Brzmi znajomo.
Tak samo jak w "Wurcie" nagromadzenie neologizmów może powodować, że lektura będzie trudna w odbiorze. Z drugiej strony wątpię, żeby ktokolwiek sięgnął po tę książkę, jeśli nie podobał mu się poprzedni tom, w którym autor wprowadził terminologię używaną w całym cyklu. Innymi słowy, bez znajomości "Wurta" nie ma sensu sięgać po "Pyłki".
Nie podoba mi się wydanie książki. Kartki są zdecydowanie zbyt gęsto sklejone, przez co trzeba walczyć z samozamykającą się książką. Patrząc na Ucztę Wyobraźni (w której zostały wydane już dwa inne "Noon'y") być może MAG pokusi się też na odnowienie "Pyłków", oby.
8/10 Sięgając po "Pyłki" myślałam, że będzie kolejna "10/10" dla Jeffa Noona. Owszem za warstwę językową Noon ma u mnie milion na dziesięć. Jednak tym razem fabuła nie wciągnęła mnie aż tak bardzo. Niech nikt nie zrozumie mnie źle, książka jest bardzo dobra, ale "Wurt" jest jeszcze lepszy.
"Pyłki" to druga książka Jeffa Noona osadzona w świecie Wurta. Tym razem autor porzuca studiowanie mechaniki narkotycznych snów na rzecz pokazanie jak bardzo zmienił się świat od czasu odkrycia piórek oraz jakie zagrożenia niesie za sobą ich wszechobecność.
W Manchesterze coraz bardziej rośnie stężenie pyłków, które przyprawiają mieszkańców o groźny katar sienny. Sybilla...
"Słaby Pratchett", "to już nie to samo", "zero poczucia humoru", "rozczarowanie". Bzdura, bzdura, BZDURA!
To już czterdziesta książka ze Świata Dysku, a fani oczekują kolejnego "Koloru Magii". Czterdziesta książka nie może być podobna do początku cyklu. Mistrz Pratchett tworzy sagę, która na przestrzeni kolejnych tomów rozwija się fabularnie, Świat Dysku nieustannie się rozrasta i nadal wzbudza uśmiech na twarzy czytelnika.
Już w kilku poprzednich tomach Pratchett zaczął dotykać tematy o których ciężko jest pisać w humorystyczny sposób; rasizm, niedopasowanie jednostki czy zmiany społeczne. Tak samo jest w "Parze w ruch", autor rozwija temat dostosowywania się goblinów do nowych realiów oraz rasizmu na linii Krasnoludy kontra cały świat. Oczywiście wszystko kręci się wokół nowego wynalazku - Żelaznej Belki oraz Moista Von Lipwiga (lub jak mawia jeden goblin pana Nieco Wilgotnego, panie Pratchett kocham pana!).
Jest dobrze, jest na prawdę dobrze. Świat Dysku cały czas się rozwija, nasi ukochani bohaterowie cały czas pojawiają się w charakterystycznych dla siebie rolach, a mistrzowi dopisuje humor. Jedyne co mogę zarzucić to bardzo epizodyczne wystąpienie mojego ukochanego Śmierci, a trup ściele się gęsto.
7/10 Kolejny dobry Pratchett skierowany do dojrzałego fana Świata Dysku, nic dodać, nic ująć.
"Słaby Pratchett", "to już nie to samo", "zero poczucia humoru", "rozczarowanie". Bzdura, bzdura, BZDURA!
To już czterdziesta książka ze Świata Dysku, a fani oczekują kolejnego "Koloru Magii". Czterdziesta książka nie może być podobna do początku cyklu. Mistrz Pratchett tworzy sagę, która na przestrzeni kolejnych tomów rozwija się fabularnie, Świat Dysku nieustannie się...
Decathexis – nazwa procesu występującego podczas dni żałoby, a polegającego na uświadomieniu sobie całkowitego braku bliskiej osoby i urealnieniu myśli, że wszystkie relacja z nią zostały bezpowrotnie zerwane.
Kiedyś namiętnie poszukiwałam książek zahaczających o tematykę steampunku i natrafiłam na "Decathexis" Łukasza Śmigla. Co prawda od razu należy zaznaczyć, że w gruncie bardziej jest to fantastyka z elementami horroru czy wręcz gore, ale zwłaszcza pod koniec miłośnicy steampunku znajdą kilka smaczków.
Jestem wzrokowcem, lubię kiedy książka którą czytam jest ładnie wydana i ma pojedyncze ilustracje. "Decathexis" zdecydowanie zalicza się do bardzo dobrze wydanych książek; miękka oprawa ze skrzydełkami czyli idealna opcja dla ludzi, którzy wiecznie gubią zakładki, a do tego przyjemne dla oka ilustracje.
Wracając do samej treści książki, Śmigiel wykreował fantastyczny świat, którego jedynym innowacyjnym elementem jest religia wyznawana przez mieszkańców Kirkegaardu - kult Morii bogini śmierci. Właściwie cała fabuła kręci się wokół trupów, tanatologi i tanatopraksji (o czym autor natrętnie przypomina). Niestety przez 259 stron książki nie udało mi się przywiązać do jakiegokolwiek bohatera, chociaż kilkoro było całkiem ciekawie wykreowanych.
Dodatkowo muszę przyznać, że jest to jedna z nielicznych książek, które wpadły mi w ręce w ciągu ostatniego miesiąca w której nie było błędów. Nie wiem czy teraz wszystkich złapało lenistwo, ale książki wydane w przeciągu kilku ostatnich plag ogarnęła jakaś plaga niedoróbek.
Jeśli Śmigiel planuje powrócić do uniwersum Kirkegaardu na pewno sięgnę po jego kolejne książki.
8/10 Ni to horror, ni to steampunk, szczerze mówiąc nie wiem co aż tak podobało mi się w tej książce. Wykreowany świat nie jest bardzo oryginalny, a bohaterowie nie wzbudzają w czytelniku większych emocji, chyba po prostu lubię trupy.
Decathexis – nazwa procesu występującego podczas dni żałoby, a polegającego na uświadomieniu sobie całkowitego braku bliskiej osoby i urealnieniu myśli, że wszystkie relacja z nią zostały bezpowrotnie zerwane.
Kiedyś namiętnie poszukiwałam książek zahaczających o tematykę steampunku i natrafiłam na "Decathexis" Łukasza Śmigla. Co prawda od razu należy zaznaczyć, że w...
Na antologię "Science fiction po polsku" już jakiś czas zerkałam w księgarniach, niespodziewanie trafiła mi się okazja i udało mi się na nią wymienić na jednej z Facebookowych grup książkowych.
Antologia zawiera 11 opowiadań opatrzonych krótką notką biograficzną dotyczącą każdego autora oraz dosyć rzeczowym wstępem napisanym przez Jakuba Ćwieka. Szczerze mówiąc sam wstęp trochę mnie rozczarował, ponieważ spodziewałam się kilku słów od Anny Kańtoch.
Opowiadania są bardzo różnorodne, chociaż kilka motywów powtarza się. Czytamy o podróżach kosmicznych, istotach z innych wymiarów i planet, rzeczywistości postapokaliptycznej czy cyberpunkowej. Dostajemy więc przekrój przez większość gatunków literackich kojarzonych z science fiction.
Wampiry w kosmosie, postapokalipsa na wesoło, manipulacja genami, sztuczna inteligencja... Niestety nie jest to świeży powiew w naszym rodzimym sci-fi, żadne z opowiadań nie wstrząsnęło mną swoją innowacyjnością czy niesamowitą oryginalnością. Co prawda w większości nie są to odgrzewane kotlety, jednak nie jest to też żadna nowość.
Co do samych opowiadań, są na tyle krótkie, że nie widzę większego sensu w pisaniu o każdym osobno. Zwłaszcza, że ciężko byłoby uniknąć spoilerów. Mogę powiedzieć, że z całej antologii wybija się opowiadanie Istvana Vizvary'ego i Pawła Palińskiego. Obaj panowie stworzyli teksty do których jeszcze przez jakiś czas będę wracała myślami. Za to rozczarował mnie "Upiory Błękit" Dariusza Domagalskiego, bardzo sztampowe opowiadanie bez większego przesłania.
Dodatkowo przypadła mi do gustu okładka zaprojektowana przez Jarosława Motałę. Pomysł został zaczerpnięty z pierwszego opowiadania "Samolubny gen".
6/10 Opowiadanie opowiadaniu nie równe, jedne są lepsze inne są gorsze. Nie żałuję, że sięgnęłam po tę książkę, ponieważ spędziłam z nią kilka przyjemnych godzin.Z czystym sumieniem mogę ją polecić fanom science fiction, którzy aktualnie nie mają nic innego do czytania lub chcą zapoznać się z czymś krótkim.
Na antologię "Science fiction po polsku" już jakiś czas zerkałam w księgarniach, niespodziewanie trafiła mi się okazja i udało mi się na nią wymienić na jednej z Facebookowych grup książkowych.
Antologia zawiera 11 opowiadań opatrzonych krótką notką biograficzną dotyczącą każdego autora oraz dosyć rzeczowym wstępem napisanym przez Jakuba Ćwieka. Szczerze mówiąc sam wstęp...
Książka - narkotyk. Otwierasz, czytasz i zagłębiasz się coraz bardziej w wurtowe sny.
Wurt to narkotyk pod postacią piórka. Piórka mają 5 kolorów; legalny błękit - przyjemne, bezpieczne sny, róż - obsceniczne pornowurty, erotyczne sny, czerń - złe odloty w nieprzyjemnej okolicy, beż - zużyte wurty, a także najbardziej niebezpieczne żółte piórka - gra którą większość przepłaca śmiercią. Wkładasz piórko do gardła i przenosisz się w alternatywny świat, śnisz narkotykowy sen.
"Wurt" jest genialnie wykreowany i napisany. Z pozoru wydaje się, że akcja dzieje się w normalnym angielskim mieście, jednak z czasem czytelnik odkrywa, że w książce żyją też inne istoty niż ludzi; psy, robo i widma, które mogą krzyżować się ze sobą oraz z istotami z wurta. Autor mnoży realizm przez wprowadzanie nowych hybryd, które normalnie egzystują w wykreowanej rzeczywistości.
Styl pisania i ogrom neologizmów od razu nasuwa mi skojarzenie z Anthonym Burgesses i jego "Mechaniczną pomarańczą". Nie można też zapominać o ogromniej pracy jaką wykonał tłumacz Jacek Manicki. Co prawa sama jestem fanką pozostawienia nazw własnych nietłumaczonych, jednak w przypadku takiego nagromadzenia neologizmów jest to niemożliwe, bo książka byłaby w połowie w jednym języku i w połowie w drugim.
Kolejnym ogromnym plusem są liczne nawiązania do "Alicji w Krainie Czarów". Skryba niczym Alicja zagłębia się coraz bardziej w wurtowe odjazdy, wiedziony doświadczeniem Kota Gracza - eksperta i przewodnika po wurtowych snach.
Nie będę szczegółowo pisać o fabule, zaczęłam czytać tę książkę bez jej znajomości i uważam, że na dobre mi to wyszło. W innym wypadku nastawiłabym się na niewymagające czytadło, a "Wurt" jest stosunkowo ciężką, depresyjną lekturą, która skłania do refleksji nad rzeczywistością.
10/10 "Mechaniczna pomarańcza" i "Alicja w Kranie Czarów" science fiction, czy trzeba pisać więcej?
Książka - narkotyk. Otwierasz, czytasz i zagłębiasz się coraz bardziej w wurtowe sny.
Wurt to narkotyk pod postacią piórka. Piórka mają 5 kolorów; legalny błękit - przyjemne, bezpieczne sny, róż - obsceniczne pornowurty, erotyczne sny, czerń - złe odloty w nieprzyjemnej okolicy, beż - zużyte wurty, a także najbardziej niebezpieczne żółte piórka - gra którą większość...
Już kiedyś pisałam, że ja i twórczość Jakuba Ćwieka nie jesteśmy przyjaciółmi. Nie rozumiem fenomenu jego literatury, a po "Dreszczu" straciłam resztki nadziei i ochoty na dalszą przygodę z tym autorem. Jednak nie lubię porzucać rozpoczętych cyklów, więc mając taką możliwość, z lekkim dystansem, sięgnęłam po "Kłamcę 2,5".
2,5 tom Kłamcy to dwa opowiadania i nowela. Gdyby nie fakt, że czytałam tę książkę w nocy, kiedy moi sąsiedzi zrobili sobie imprezę i było tak głośno, że nie dało się spać, odłożyłabym Kłamcę po pierwszym opowiadaniu. Bez spoilerów ciężko napisać coś więcej niż "kompletnie przewidywalne i bez polotu". Jednak im dalej tym lepiej. Drugie opowiadanie również było bardzo przewidywalne, jednak znacznie lepsze i przede wszystkim dłuższe, dzięki czemu akcja miała czas na porządne rozwinięcie.
Sama "Machinomachia" świadczy o tym, że Ćwiek naoglądał się za dużo Pacific Rim i Godzilli, po czym postanowił, że skoro wychodzi Kłamcianka to można coś wydać (w sumie sam wspomniał o procesie powstawania książki we wstępie).
Zdecydowany plus to zredukowanie wtrętów z popkultury do śmiesznego minimum. To bardzo ciekawy i przyjemny dla czytelnika zabieg, ale tylko wtedy, gdy pojawia się raz na jakiś czas.
4/10 Co tu dużo pisać. Nie jestem fanką Ćwieka, nie przepadam za jego stylem pisania, więc kolejny tom Kłamcy nie wywarł na mnie pozytywnego wrażenia.. Być może wierni fani będą zadowoleni, jednak jak dla mnie to ciągle za mało, żebym przekonała się do tego cyklu. Jedyny słuszny Loki to marvelowski Loki.
Już kiedyś pisałam, że ja i twórczość Jakuba Ćwieka nie jesteśmy przyjaciółmi. Nie rozumiem fenomenu jego literatury, a po "Dreszczu" straciłam resztki nadziei i ochoty na dalszą przygodę z tym autorem. Jednak nie lubię porzucać rozpoczętych cyklów, więc mając taką możliwość, z lekkim dystansem, sięgnęłam po "Kłamcę 2,5".
2,5 tom Kłamcy to dwa opowiadania i nowela. Gdyby...
Przed napisaniem tej recenzji musiałam przez kilka dni "przetrawić" to co przeczytałam, ponieważ jest to dosyć sztampowe sci-fi, ale jednocześnie jest czymś kompletnie dla mnie nowym.
Dwa słowa o fabule, bo to właśnie w niej zawiera się cała "sztampowość". Statek kosmiczny ulega zniszczeniu, na pobliskiej planecie (nazwanej później Edenem, ot symbolicznie) pozostaje kobieta i mężczyzna. Akcja toczy się kilka pokoleń później (a społeczność, przez samych członków zwana Rodziną), sięga już pół tysiąca mieszkańców. Główny bohater, oczywiście bardziej skłonny do refleksji niż reszta pobratymców, zauważa problemy Rodziny i chce je rozwiązać. Streszczony opis z okładki zbytnio mnie nie zachęcił, jak mawiają "ale to już było". Jednak zaufałam wydawnictwu MAG oraz jego Uczcie Wyobraźni i bardzo dobrze zrobiłam. Zaczęłam czytać i dosyć szybko przekonałam się, że ta książka to zdecydowanie coś więcej.
To co zachwyciło mnie najbardziej to niesamowita zdolność autora do przekazania czytelnikowi co czują bohaterowie. Społeczeństwo składające się pierwotnie z dwóch osób, które funkcjonuje wiele lat po ich śmierci musiało ulec degeneracji głównie genetycznej (prędzej czy później dochodziło do narodzin dzieci pochodzących z kazirodczych stosunków), ale również kulturowej. Chris Beckett bardzo dobrze oddał zmiany jakie zaszły w tym czasie, najłatwiej dostrzec to w dialogach. Mieszkańcy Edenu mówią specyficznym dialektem, jest on dla czytelnika w pełni zrozumiały, chociaż momentami bardzo denerwujący. Czytają kolejny raz, że jest "zimno, zimno" czy "wysoko, wysoko" zaczynałam się irytować, dopóki nie uświadomiłam sobie, że Rodzina od kilkunastu lat nie miała kontaktu z osobami pochodzącymi z Ziemi, które posiadały znacznie większy zasób słownictwa.
Kolejną rzeczą, która zachwyciła mnie w stylu autora to opisy. Nie są one niezwykle kwieciste, jednak w niesamowity sposób oddają klimat Edenu. Nawet otwierając tę książkę na 10 minut w komunikacji miejskiej cały świat znikał, a ja byłam razem z bohaterami na tej tajemniczej planecie, gdzie jedynym źródłem światła są rośliny i skrzesany ogień.
Chciałabym napisać coś o zakończeniu, jednak sama nie znoszę recenzji zdradzających zbyt dużo fabuły, więc napiszę tylko, że jest ono zarazem zaskakujące i przewidywalne, ale na pewno pozostanie w mojej pamięci przez długi czas. Z jednej strony chciałabym aby powstał drugi tom, jednak nie wiem czy nie zniszczyłoby to całości, którą książka stanowi sama w sobie.
8/10 "Ciemny Eden" na pewno spodoba się bardziej osobom, które czytają niewiele science fiction i nie będą zauważały powtarzalności motywów. Jednak fani sci-fi z długim stażem również powinni po nią sięgnąć, chociażby dla kilku miło spędzonych wieczorów z tą książką.
Przed napisaniem tej recenzji musiałam przez kilka dni "przetrawić" to co przeczytałam, ponieważ jest to dosyć sztampowe sci-fi, ale jednocześnie jest czymś kompletnie dla mnie nowym.
Dwa słowa o fabule, bo to właśnie w niej zawiera się cała "sztampowość". Statek kosmiczny ulega zniszczeniu, na pobliskiej planecie (nazwanej później Edenem, ot symbolicznie) pozostaje...
Ogólnie rzecz biorąc nie lubię horrorów, nie lubię wampirów, nie lubię tych samych motywów powtarzających się od dekad, więc można powiedzieć, że byłam uprzedzona do "Wirusa". Zaufałam nazwisku Guillermo del Toro, którego działania na polu filmowym uwielbiam i nie ukrywam, że to głównie dzięki nim sięgnęłam po tę książkę, w końcu już za kilka tygodniu premiera serialu opartego na niej.
Zaczyna się całkiem ciekawie, krótko po lądowaniu na lotnisku JFK urywa się sygnał z boeingiem, pasażerowie również nie dają żadnych znaków życia. Panika na lotnisku, wyzwanie wszelkich przydatnych służb publicznych, informacje o tajemniczej awarii podawane w wiadomościach w całych Stanach, robi się ciekawie. W końcu zostaje wezwany "Kanarek" - specjalny oddział zajmujący się epidemiami, który po wejściu do samolotu odkrywa, że niemalże cała załoga umarła w tajemniczych okolicznościach. Czwórka, która przetrwała zostaje przewieziona do szpitala.
W tym momencie widać jak kiepską robotę wykonała osoba zajmująca się opisem na okładce:
"ZAWSZE TU BYŁY.WAMPIRY.
W UKRYCIU, W CIEMNOŚCI.
CZEKAŁY.
TERAZ NADSZEDŁ ICH CZAS.
W TYDZIEŃ UNICESTWIĄ MANHATTAN.
W MIESIĄC - CAŁĄ AMERYKĘ.
W DWA MIESIĄCE - CAŁY ŚWIAT."
Jak dla mnie równie dobrze można było się ograniczyć do "WAAAAAAMPIRRRRYYYYYYY K**WAAAAAA", koniecznie wielkimi literami, jakby inaczej.
Owszem, wampiry są głównymi antagonistami, jednak o ich istnieniu dowiadujemy się około 200 strony.
Właśnie w momencie nazwania epidemii wampiryzmem książka zaczyna robić się coraz słabsza i słabsza. Cała tajemniczość zanika na rzecz kolejnych cliché i kończy się na nieciekawej historyjce i wampirach.
Co prawda panowie dostają plus za stworzenie nowego wizerunku krwiopijcy, odejście od eleganckiego pana w cylindrze na rzecz śmiertelnie niebezpiecznego drapieżnika wyposażonego w elastyczne żądło (dla mnie to kompletna nowość). Jednak to nadal za mało, żeby określić "Wirus" mianem dobrej książki. Oby komiks i serial okazał się lepszy.
5/10 Tak dobrze się zaczęło, tak koszmarnie rozwinęło.
Ogólnie rzecz biorąc nie lubię horrorów, nie lubię wampirów, nie lubię tych samych motywów powtarzających się od dekad, więc można powiedzieć, że byłam uprzedzona do "Wirusa". Zaufałam nazwisku Guillermo del Toro, którego działania na polu filmowym uwielbiam i nie ukrywam, że to głównie dzięki nim sięgnęłam po tę książkę, w końcu już za kilka tygodniu premiera serialu...
więcej mniej Pokaż mimo to
Uczta Wyobraźni MAGa zaserwowała mi książkę na którą nie zwróciłabym uwagi w księgarni, nie przepadam za "realistycznymi książkami", a właśnie to sugeruje opis - schizofreniczka zmagająca się ze swoją chorobą. Nic z tych rzeczy. "Tonąca dziewczyna" jest niezwykła, niepokojąca i na długo zostaje w głowie czytelnika.
"Tonąca Dziewczyna" to dziennik pisany przez Indię Morgan Phelps - Imp, młodą schizofreniczkę, malarkę, lesbijkę, która próbuje poukładać swoje wspomnienia związane z tajemniczą Evą Canning. Cała reszta pozostaje kwestią interpretacji czytelnika. W tej książce nic nie jest jednoznaczne , pozbawione ukrytego drugiego dna. Pomocny jest spis inspiracji załączony w posłowiu autorki, jednak ja jestem pewna, że nawet z nim nie odkryłam nawet połowy odniesień.
Część czytelników może irytować takie nagromadzenie motywów nawiązujących do popkultury i kultury wysokiej, jednak w tym wypadku nie jest to irytującym wtrąceniem (jak np. w przypadku ostatnich "tforów" Ćwieka"), ale zrozumiałym dla fabuły zabiegiem. Poza tym książka jest wędrówką po schizofrenicznym umyśle, który dodatkowo zmaga się z zaburzeniami obsesyjno-kompulsyjnymi, więc jak dla mnie szczegółowe, wręcz katalogowe opisy omawianych przez Imp dzieł sztuki są jak najbardziej uzasadnione.
9/10 Nie przepadam za pierwszoosobowym narratorem i literaturą zakrawającą na horror, ale "Tonąca Dziewczyna" zahipnotyzowała mnie i wciągnęła do schizofrenicznego świata Imp, jej syreny i wilków. "Spektakularne osiągnięcie literacie... arcydzieło" - tym razem okładka mówi szczerą prawdę.
Uczta Wyobraźni MAGa zaserwowała mi książkę na którą nie zwróciłabym uwagi w księgarni, nie przepadam za "realistycznymi książkami", a właśnie to sugeruje opis - schizofreniczka zmagająca się ze swoją chorobą. Nic z tych rzeczy. "Tonąca dziewczyna" jest niezwykła, niepokojąca i na długo zostaje w głowie czytelnika.
"Tonąca Dziewczyna" to dziennik pisany przez Indię Morgan...
Do "Unicestwienia" podchodziłam z pewną rezerwą. Nie zawiodłam się jeszcze na twórczości VanderMeera, ale nie przepadam za powieściami grozy. Na szczęście książka wciągnęła mnie od pierwszej strony i połknęłam ją praktycznie na raz.
Dwunasta ekspedycja, ma taki sam cel co jedenaście poprzednich; zbadać Strefę X, ustalić co stało się z uczestnikami poprzednich ekspedycji oraz przeżyć. Sama Strefa X jest jedną wielką tajemnicą nawet dla naukowców, którzy zostali do niej wysłani. Opinia publiczna utrzymuje, że doszło tam do katastrofy ekologicznej i cały obszar musiał zostać poddany kwarantannie. Jednak Southern Reach, organizacja zajmująca się tajemnicą Strefy X, doskonale wie, że jest to tylko kłamstwo pozwalające utrzymywać cywilów z daleka od granicy.
Książka to dziennik biolożki, uczestniczki dwunastej wyprawy. Opisuje w nim przebieg ekspedycji oraz ważne dla fabuły wydarzenia z przyszłości.
Tutaj zaznaczam, że nie jest to typowy horror, którego będziecie się bać podczas czytania; przez powolne odkrywanie prawdy o tym co dzieje się w Strefie X autor utrzymuje czytelnika w stałym napięciu, a wszechobecna atmosfera tajemnicy i niedopowiedzenia sprawia, że bardzo ciężko jest przerwać czytanie.
Wydanie jest cudowne! Okładka oddaje klimat książki, a niepokojące, kolorowe ilustracje tylko podsycają tajemniczość Strefy X. Dodatkowo cały cykl Southern Reach został wydrukowany na specjalnym papierze, który ma bardzo ciekawą fakturę, bardzo długo pachnie (lubię wąchać książki) i wg. producenta wolniej się starzeje.
8/10 Po książki VanderMeera sięgam w ciemno i kolejny raz jestem zadowolona. Ciekawa, trzymająca w napięciu. Autor kolejny raz popuścił wodze swojej niesamowitej wyobraźni i zachęcił czytelnika aby sięgnął po kolejne tomy.
Do "Unicestwienia" podchodziłam z pewną rezerwą. Nie zawiodłam się jeszcze na twórczości VanderMeera, ale nie przepadam za powieściami grozy. Na szczęście książka wciągnęła mnie od pierwszej strony i połknęłam ją praktycznie na raz.
Dwunasta ekspedycja, ma taki sam cel co jedenaście poprzednich; zbadać Strefę X, ustalić co stało się z uczestnikami poprzednich ekspedycji...
Mimo tego, że jest to drugi tom trylogii o Ambergris (mieście-państwie w którym dzieje się akcja książki), ja zaczynałam przygodę z nim od "Fincha", który jest ostatnim tomem. Niestety "Shriek: Posłowie" był dla mnie pożegnaniem z Ambergris, które zakończyło się nadal trwającym kacem książkowym.
Książka to posłowie napisane przez Janice Shriek do "Hoegbottońskiego przewodnika po wczesnej historii miasta Ambergris" napisanego przed Duncana Shrieka (sam przewodnik znajduje się pierwszej części trylogii "Mieście szaleńców i świętych"). Z początku rzeczywiście wydaje się, że będzie to posłowie, jednak z czasem zaczyna się ono rozrastać i przekształcać w biografię rodzeństwa Shrieków.
Konstrukcja powieści jest w mojej opinii genialna, ponieważ czytelnik czuje, że Ambergris jest rzeczywiste, a w rękach trzyma historię prawdziwego człowieka. Książka ma dwójkę narratorów; Janice, która napisała całość oraz Duncana, który wprowadził korektę i dodatkowo wypowiada się w nawiasach; opisuje wydarzenie za swojego punktu widzenia, wtrąca ciekawostki lub komentuje postępowanie Janice. Dodatkowo książka opatrzona jest komentarzem ambergiańskiego wydawcy.
Ze względu na konwencję jaką przyjął VanderMeer (lub Janice) wydarzenia w książce nie są przedstawione chronologicznie. Janice na początku zarysowuje kilka ważniejszych wydarzeń, które potem omawia w dalszej części książki lub na samym końcu. Jak dla mnie jest to kolejny przemyślany zabieg autora, który wzbudza w czytelniku ciekawość odkrywając po kolei części układanki. Jednak jeśli kogoś lektura nie zainteresuje od początku to raczej jej nie skończy. Dodatkowo zdecydowanie warto wcześniej sięgnąć po poprzedni tom, ponieważ dużo łatwiej jest zrozumieć tło powieści i relacje między bohaterami.
9/10 Jeff VanderMeer kolejny raz bardzo realistycznie przedstawia dopracowany świat Ambergris i tworzy podwaliny pod kolejny tom cyklu coraz bardziej pokazując świat Szarych Kapeluszy.
Mimo tego, że jest to drugi tom trylogii o Ambergris (mieście-państwie w którym dzieje się akcja książki), ja zaczynałam przygodę z nim od "Fincha", który jest ostatnim tomem. Niestety "Shriek: Posłowie" był dla mnie pożegnaniem z Ambergris, które zakończyło się nadal trwającym kacem książkowym.
Książka to posłowie napisane przez Janice Shriek do "Hoegbottońskiego...
To już trzecia część Legendarza i trzeba przyznać, że robi się coraz lepiej i ciekawiej. Tym razem czytelnicy dostali do rąk zbiór legend dotyczących smoków oraz istot smokopodobnych, które zostały opatrzone przepięknymi ilustracjami Witolda Vargasa i Paweła Zycha oraz rzeczowym komentarzem Bartłomiej Grzegorz Sala, który z wykształcenia jest historyka i etnologa.
W przypadku "Księgi smoków polskich" zdecydowanie jestem usatysfakcjonowana ilością tekstu i ilustracji. Każdy smok jest krótko scharakteryzowany, przytoczona jest jego legenda, a czasami kilka jej wariantów, a na koniec zamieszczone są ciekawostki związane z miejscem, którego dotyczy dane podanie.
Rysunki są niesamowite i cudownie oddają klimat legend. Każdy smok jest przedstawiony na przynajmniej jednej ilustracji. Opisy kolejnych stworzeń znajdują się w ozdobnych ramkach, a poszczególne części rozpoczynają się od dekoracyjnej wielkiej litery.
Jedyne co wydawca mógł poprawić to kolor kartek. Książka wyglądałaby jeszcze lepiej gdyby została wydrukowana na postarzonych, kremowych stronach tak jak poprzednie części Legendarza.
8/10 Świetne kompendium wiedzy o polskich smokach i innych istotach z nimi związanych. Nadaje się idealnie zarówno dla dzieci, młodzieży oraz dorosłych czytelników. Mam nadzieję, że już niedługo doczekam się kolejnego tomu Legendarza i po cichu liczę, że będzie opowiadał o polskich diabłach, które dotychczas zostały bardzo szczątkowo omówione.
To już trzecia część Legendarza i trzeba przyznać, że robi się coraz lepiej i ciekawiej. Tym razem czytelnicy dostali do rąk zbiór legend dotyczących smoków oraz istot smokopodobnych, które zostały opatrzone przepięknymi ilustracjami Witolda Vargasa i Paweła Zycha oraz rzeczowym komentarzem Bartłomiej Grzegorz Sala, który z wykształcenia jest historyka i etnologa.
W...
Pierwszy raz z Ambergris spotkałam się kilka miesięcy temu kiedy sięgnęłam po "Fincha". Niestety wtedy nie wiedziałam, że jest to część jakiegoś cyklu, a na dodatek trzecia i ostatnia część. Dosyć szybko znalazłam pozostałe tomy i nadrobiłam zaległości.
"Miasto szaleńców i świętych" to zbiór opowiadań i innych form literackich, które wprowadzają czytelnika w niesamowite miasto-państwo Ambergris. VanderMeer prezentuje bardzo spójną i rozbudowaną wizję świata. Obok opowiadań opisujących losy poszczególnych mieszkańców miasta czytelnik może zapoznać się ze szczegółową historią Ambergris, opowieścią o pisarzu osadzonym w szpitalu psychiatrycznym (tym fragmentem autor skradł moje serce oraz pokazał jaki ma duży dystans do siebie i swojej pracy) czy pracą naukową omawiającą kałamarnice, a także obszernym glosariuszem.
Przeskoki między poszczególnymi fragmentami mogą zniechęcić część czytelników. Opowiadania nie są ułożone chronologicznie, przez co czasami ciężko jest zorientować się o którym fragmencie historii Ambergris czytamy. Dodatkowo części różnią się między sobą stylistycznie, w niektórych to bohater przejmuje funkcję narratora, w innych pokazuje swoją obecność głównie w przypisach, nie wspominając o opowiadaniu w opowiadaniu, które jest na bieżąco analizowane przez ambergiańskiego naukowca.
Samo wydanie książki jest dosyć nieszczęśliwe. Jak dla mnie książka o takiej objętości powinna zostać wydana w twardej oprawie. Dodatkowo sama grafika na okładce nie jest najładniejsza i nie oddaje klimatu książki. Za to ogromnym plusem są ilustracje w środku oraz ogólnie cała oprawa graficzna; różne czcionki w poszczególnych opowiadaniach, ryciny wplecione w tekst.
10/10 Jeff VanderMeer stworzył dzieło, które ożyło. Podczas czytania "Miasta szaleńców i świętych" miałam wrażenie, że to wszystko rzeczywiście się wydarzyło, a opisywani ludzie przechadzają się właśnie teraz zatłoczonymi ulicami Ambergris, zerkając z niepokojem na coraz to nowe grzyby. Żałuję jedynie, że nie wiedziałam o jej istnieniu zanim sięgnęłam po "Fincha", wtedy cała trylogia złożyłaby się w idealną całość.
Pierwszy raz z Ambergris spotkałam się kilka miesięcy temu kiedy sięgnęłam po "Fincha". Niestety wtedy nie wiedziałam, że jest to część jakiegoś cyklu, a na dodatek trzecia i ostatnia część. Dosyć szybko znalazłam pozostałe tomy i nadrobiłam zaległości.
więcej Pokaż mimo to"Miasto szaleńców i świętych" to zbiór opowiadań i innych form literackich, które wprowadzają czytelnika w niesamowite...