Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Sylwia Sylwester – tytułowa bohaterka książki „Sylwia Sylwester jest niecałopełnista” - to wróżką-cudodziejką. Innymi słowy zamiast czarów czyni cudów, a te od klasycznej magii różnią się tym, że nie wymagają dziwnych ingrediencji i skomplikowanych zaklęć wykutych na pamićć. Razem z innymi cudodziejkami mieszka i uczy się w cudodziejskim dworku. Pewnego dnia niechcący podsłuchuje rozmowę opiekunek, z której wynika, że jedna z młodszych wróżek jest niecałopełnista… Nie będąc do końca pewną co to znaczy, rozpoczyna swoje małe śledztwo, chcąc jak najprędzej pomóc koleżance. Staje się początkiem różnych przygód połączonych ze stawianiem sobie trudnych pytań. Bo może, o zgrozo, to właśnie o Sylwię chodziło? I jak to sprawdzić, udowadniając przy tym sobie i reszcie koleżanek, że nie jest się tą wybrakowaną? No cóż, trzeba to będzie przeczytać…

Choć ta cienka książeczka dzieli się na dwanaście rozdziałów, bez trudu możemy wyodrębnić w niej cztery, w zasadzie niezależne historie, delikatnie połączone ze sobą nitką niecałopełnistości. Pierwsza przedstawia nam młodsze i starsze cudodziejki oraz ich szczególne umiejętności, a także niuanse życia w dworku. Druga dotyczy matematycznej kary i wprowadza nas w rozważania na temat braków we wróżkowatości. Trzecia stanowi studium przyjaźni i pewnych problemów z pogodą. Czwarta natomiast dość zgrabnie przerabia Kopciuszka w bardziej współczesną i przystępną wersję o znacznie większej wartości pedagogicznej. Choć trzeba przyznać, że tego akurat w żadnej z historyjek nie brakuje.

Sylwia, mimo młodego wieku, jest niezwykle rozsądną i pełną dobrych chęci cudodziejką. Co prawda brak odpowiedniego doświadczenia i nadmierny entuzjazm łatwo pakują ją w kłopoty, z których udaje jej się wybrnąć z mniejszą lub większą pomocą przyjaciół. Nie mniej za każdym razem wyciąga z tego niezwykle ciepłą, życiową naukę czy to dotyczącą wartości przyjaźni, akceptacji czy asertywności.

Przez każdy kolejny rozdział przechodzi się z niesamowitą gładkością, choć nie obyło się bez drobnych zgrzytów. Proste, krótkie zdania nadają dynamiki całemu tekstowi, ale płynność burzą cudodziejkowe neologizmy. Strachonalachalne. Dopędźwgoniłaś. Ześlimażółwiło… Przyznaję się bez bicia, że dawno nie zdarzyło mi się sylabizować podczas czytania i szeptem powtarzać przeczytanych słów, by w pełni pojąć ich znaczenie. Pod tym względem książka zafundowała mi pełny powrót do czytelniczego dzieciństwa. Oczywiście tak barwne i zabawne słowotwórstwo wpasowuje się w koloryt cudodziejek, ale zastanawiam się, czy dla dzieci samodzielnie czytających nie będzie zbyt problematyczne. W tym miejscu też należy wspomnieć o kreatywności autora w tworzeniu imion postaci, nawet tych drugo- i trzecioplanowych. Agogika, Termilka, Idiofonetka, Samowierzka, Eremefefemka, Speszka, Dezyteratka… Nic tylko siedzieć i literować, a potem chodzić i pytać co to znaczy. Choć dzieci są pewnie bardziej elastyczne.

Mam też mały problem z konstrukcją fabuły. Rozważania i próby odkrycia tytułowej niecałopełnistej są kwestią drugorzędną, dzieją się jakby przy okazji, nie stanowiąc osi akcji. Fakt, popycha ona Sylwię do pomocy Termilce i Agnieszce, ale pozostawia po sobie niesamowity niedosyt. Zamiast krótkich rozmów ze Śmieszynką, wolałabym kilka podobnych poszukiwawczo-pomocnych przygód, jak ta Termilki. Być może bardziej rozciągniętych w czasie i poprzetykanych scenami z życia codziennego cudodziejek. Oczywiście zwiększyłoby to objętość samej książki, ale wydaje mi się, że ona sama by na tym nie straciła. A dobrego nigdy dość.

Trzeba jednak przyznać, że pewne niedostatki fabularne w zupełności rekompensuje finał historii i rozwiązanie tajemnicy niecałopełnistości. Najlepsze jest to, że śledząc uważnie zarówno tekst jak cudowne ilustracje Ewy Kossowskiej można rozwikłać tę zagadkę samemu! Tropy pozostawione przez duet autor-grafik są subtelne, ale po przeczytaniu całości stają się doskonale oczywiste. I to jest po prostu świetne.

„Sylwia Sylwester jest niecałopełnista” to cudownie ciepła i przyjemnie mądra historia dla dzieci, pozbawiona jednak moralizującego patetyzmu. W bardzo przystępnej postaci przekazuje młodszym czytelnikom kilka prawd uniwersalnych, jak chociażby wartość przyjaźni, jak i kilka takich bardziej na czasie np. asertywność. Wszystko podane we wciągających ale całkiem życiowych przygodach i okraszone prostymi, niesamowicie barwnymi ilustracjami, stanowiącymi integralną część fabuły, a nie tylko jej tło. Dorosły, bezdzietny, lubujący się w grubych tomiszczach czytelnik, może odczuć historię jako, nomen omen, niepełną, niewyczerpującą tematu, ale literatura dziecięca rządzi się własnymi prawami. Swoją przygodę z Sylwią mogę zatem ocenić całkiem pozytywnie, choć pełnię tej opinii będę mogła potwierdzić dopiero, gdy któregoś wieczoru przeczytam ją swojemu dziecku. Jednego jednak możecie być pewni: kiedyś bez wątpienia to zrobię.

Sylwia Sylwester – tytułowa bohaterka książki „Sylwia Sylwester jest niecałopełnista” - to wróżką-cudodziejką. Innymi słowy zamiast czarów czyni cudów, a te od klasycznej magii różnią się tym, że nie wymagają dziwnych ingrediencji i skomplikowanych zaklęć wykutych na pamićć. Razem z innymi cudodziejkami mieszka i uczy się w cudodziejskim dworku. Pewnego dnia niechcący...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja pochodzi z bloga powialochlodem.blogspot.com

Najemnik Bjarni zabija olbrzyma Glamrunga. W przypływie pychy, niczym Odys w spotkaniu z Polifemem, wykrzykuje swe imię, co umożliwia pokonanemu synowi Jotunheimu rzucenie na wojownika klątwy. Odtąd Bjarni, zwany Krukiem ze względu na kolor swoich włosów i brody, tuła się po całym świecie, a wszędzie tam, gdzie zbyt długo zagrzewa miejsca, budzą się upiory z dawnych opowieści. Walka z nimi, a także próba odmiany swego losu, stają się siłą napędową historii, która bez wątpienia wciąga.

Na "Pieśń o Kruku" składa się trzynaście rozdziałów-pieśni, poprzedzonych wycinkami z "Sagi o Kruku", wprowadzających do wydarzeń opisanych w poszczególnych częściach. Każdy z nich opisuje osobną przygodę, ale tylko część jest mniej lub bardziej powiązana ze sobą fabularnie. Przypis z końca książki wyjaśnia tę manierę. Niektóre pieśni były publikowane wcześniej w różnych periodykach, a dopiero wydanie powieści pozwoliło na ich zebranie w jednym miejscu. A decyzja ta była jak najbardziej słuszna, bo styl pisania Pawła Lacha jest naprawdę przyjemny. Na poły baśniowa na poły awanturnicza przygoda została ubrana w dość uniwersalny język. Kilka kosmetycznych poprawek sprawiłoby, ze Bjarni zamiast mieszkańcem dalekiej północy, mógłby być Arabem, Słowianinem czy Nubijczykiem. Co prawda nieco traci na tym skandynawski klimat powieści, który nie jest tak intensywny jak chociażby w "Karmicielu kruków" Łukasza Malinowskiego. Wczuwamy się w niego tylko dzięki napomykanym drobiazgom, rzucanym na wiatr imionom bogów czy skandynawsko brzmiącym mianom poszczególnych postaci. Tułaczy tryb życia i ciągle zmieniająca się sceneria kolejnych przygód również temu nie sprzyjają, ale swoista uniwersalność ma jednak swoją cenę.

Mimo prób zrobienia z Bjarniego bardziej antypatycznego bohatera, chociażby ze względu na niektóre wątpliwe moralnie (przynajmniej w naszej skali) decyzje, to jednak trudno go tak naprawdę znielubić. Choć cechuje go chłód w obyciu, zbytnia pewność siebie i swoiste nieokrzesanie, to cechy te nie odpychają od niego czytelnika. Gołym okiem widać, że Pogromca Olbrzymów stara się kierować własnymi zasadami, a lojalność i przyjaźń nie są dla niego hasłami bez znaczenia. Uroku dodają mu też ciągłe przekomarzania jakie prowadzi z Grimo - krukiem-magiem, który niegdyś był człowiekiem. Są one źródłem przyjemnego humoru wyzwalającego od ciężkich tematów. Podobnie niektóre przygody najemnika, jak chociażby "Lekcja bajania", utrzymane są w dość lekkim klimacie, co równoważy mrok i niepokój wypływający z pozostałych pieśni.

Niepokój w "Pieśni o Kruku" jest wszechobecny. Nie ze względu na nieustanne zagrożenia towarzyszące głównemu bohaterowi, ale przez niepewność. Pierwszy rozdział wprowadza nam oczywistość: Bjarni zabił Glamrunga, a przez swoją pychę został przeklęty. Jednak kolejne przygody i okruszki śladów w nich zostawiane, stopniowo poddają w wątpliwość to, co na własne oczy czytaliśmy. Wrażenie to pogłębia się wraz z każdym pojawieniem się karła Ragnira. Autor powoli zaciera różnice pomiędzy literacką rzeczywistością, a iluzją czy bajaniami sprawiając, że każda kolejna pieśń ma coraz bardziej baśniowy charakter. Fabuła staje się wówczas bardziej mglista, bardziej nieprawdopodobna, przypominającą wyolbrzymione i przerysowane bajędy skaldów niż "rzeczywistość". Czytelnik zanurza się w mglistej niepewności i wszechobecnego niepokoju, że otoczenie ulegnie nieprzewidywalnej zmianie, jaka zachwieje życiem Kruka. I niekoniecznie wyjdzie mu to na dobre. W pewnym momencie sam bohater przestaje być pewny tego, czy opowieść o jego czynach w mistyczny sposób nie wpłynęła na jego życie, czy sam nie uwierzył w bajkę o sobie, która doprowadziła go do takiego, a nie innego stanu.

Zgodnie z tym, co możemy przeczytać na okładce potwierdzam, że czytelnicze włóczenie się z Bjarnim Krukiem jest "awanturniczą przygodą", choć bardziej z pogranicza baśniowości, nieco nieprawdopodobnej bajędy powtarzanej w karczmie przy piwie niż wysokiego fantasy. "Pieśń o Kruku" potrafi wciągnąć, zainteresować i zająć długie jesienno-zimowe wieczory. Uniwersalność opowieści daje jej ponadczasowość, a mglistość realiów wprowadza przyjemny, choć niepokojący klimat. Może nie jest to najlepsza książka w skandynawskich realiach jaką czytałam (tu niezmiennie odsyłam do prozy Łukasza Malinowskiego), nie mniej jednak jest na tyle przyjemnym czytadłem, że spokojnie mogę je polecić.

Recenzja pochodzi z bloga powialochlodem.blogspot.com

Najemnik Bjarni zabija olbrzyma Glamrunga. W przypływie pychy, niczym Odys w spotkaniu z Polifemem, wykrzykuje swe imię, co umożliwia pokonanemu synowi Jotunheimu rzucenie na wojownika klątwy. Odtąd Bjarni, zwany Krukiem ze względu na kolor swoich włosów i brody, tuła się po całym świecie, a wszędzie tam, gdzie zbyt...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

No i stało się. Rzecz niepojęta i niesłychana. Zostałam polecona jako recenzentka. W ten właśnie sposób znalazł mnie Autor. Usłyszał, sprawdził, napisał, przedstawił palącą potrzebę zaopiniowania jego tekstu. Znów samowydawanie. A miałam trzymać się od tego z daleka. Fakt zdarzają się tam ciekawe perełki, ale czasami aż strach się bać, co znajdzie się w tych wątpliwej jakości dziełkach. Tak, ciągle mam uraz po przygodzie sprzed dwóch lat. Fakt, nazwisko redaktora nieco mnie przekonało, bo miałam styczność z jego wcześniejszymi pracami i wiedziałam, że przynajmniej włosów z głowy rwać nie będę. A ponieważ i moje ostatnie doświadczenia z różnymi selfami były całkiem pozytywne, skusiłam się. Z czasem okazało się, iż z Autora jest całkiem wdzięczny rozmówca, a i książka wyszła mu nie najgorsza, więc czemu by o tym nie napisać.

Wszystko zaczęło się od Alexa - typa tak antypatycznego, że niemal z ulgą przyjęłam jego przedwczesny zgon. Jednak to wydarzenie zapoczątkowało całą serię przeskoków w czasie i przestrzeni, które prowadziły... No właśnie. Do czego? Prawdopodobnie do wiecznej konfrontacji dwóch prastarych bytów zaklętych w pętli czasu. Tak mniej więcej, ponieważ momentami nie bardzo wiedziałam, o co w tym wszystkim chodzi. Ale do rzeczy. Początkowe przeskoki wydawały mi się chaotyczne, choć zawsze miały ten sam schemat: morderca w wielkim rozbłysku lądował w niewłaściwym dla siebie czasie i obcym miejscu, natychmiast rozumiejąc język otoczenia. Tam żył, lepiej lub gorzej przystosowany, aż do czasu swej tragicznej śmierci z rąk kolejnego, przyszłego podróżnika w czasie. Tak przynajmniej przedstawiała się fabuła gdzieś do środka powieści, kiedy to przyszło chwilowe zrozumienie, a za raz po nim jeszcze większy chaos. Czy w tym szaleństwie jest metoda?

Na początku czułam się zagubiona. W każdym nowym miejscu i czasie musiałam się odnaleźć, niczym bohater danego fragmentu, przez co powinnam się lepiej z nim utożsamiać. Jednak momentami było dość trudne. Głównie dlatego, że Alex nie był najbardziej antypatyczną postacią o jakiej przyszło mi czytać w tej powieści. Oro i Kris wcale nie byli lepsi. W każdym razie zamysł owych przeskoków nie był mi znany do czasu pojawienia się na scenie Kasandry a wraz z nią Gerarda. Wówczas to zrozumiałam, że wszystkie postacie, które z uporem maniaka przetasowywał autor, wcale nie są bohaterami tej powieści. To tylko naczynia, nośniki dla istot wyższych i potężniejszych niż jesteśmy to sobie w stanie wyobrazić, dla iskier stworzyciela i niszczyciela - dwóch przeciwstawnych sił odpowiedzialnych za losy wszechświata. I po tym chwilowym błysku zrozumienia znów nastał chaos. Przeskoki stały się mniej schematyczne, a losy nośników bardziej zagmatwane. Poszczególne wcielenia zaczęły się ze sobą mieszać, zlewać, stapiać. Czy postacie nosiły w sobie iskrę stworzyciela czy niszczyciela? A może ich amalgamat? Nie wiem. Nawet koniec powieści mi tego nie wyjaśnił, szczególnie, gdy martwe już postacie znów zaczęły się pojawiać. Ale zabawy czasem nigdy nie są klarowne.

Gdzieś w tle, jakby od niechcenia przewija się natomiast los całej ludzkiej cywilizacji. Od czasów prehistorycznych, przez współczesność aż do apokalipsy, upadku i niemal cudownego odrodzenia, które tylko z początku wydaje się idyllą. Zupełnie jakby ludzkość miała nieznośną tendencję do samozniszczenia. Ponadto, o ile fabuła pierwszej części jest mniej więcej liniowa, o tyle w drugiej nie tyle co zatacza koło, ale meandruje, przeplata się z pierwotną nitką. Bardziej niż z kołem czy linią kojarzy mi się ze Wstęga Möbiusa. Bez początku, bez końca i bez krawędzi, w wiecznym zapętleniu. Pozostaje tylko odpowiedź na pytanie, czy przeszłość da się zmienić? Bo mimo usilnych prób i wprowadzania drobnych zmian, wszystko wydaje się zmierzać ku temu samemu zakończeniu.

"Iskry czasoświatu" to książka inna, mocno nietypowa pod względem fabularnym, by nie rzec dziwna konstrukcyjnie. Chaos, dominujący w drugiej części historii, potęguje zagubienie i u co wytrwalszych czytelników wywołuje chęć rozrysowania grafu przyczynowo-skutkowego. By choć trochę lepiej zrozumieć, ogarnąć rozumem zamysł autora, lub by choć nieznacznie uporządkować ten domniemany "bajzel". Ludzi mniej wytrwałych zwyczajnie zniechęci. Jednak niezaprzeczalną zaletą pozycji jest czytliwy styl pisarza, pozwalający sprawnie przechodzić przez wszystkie zawiłości fabularne bez większego znużenia, a nawet ze swoistym zainteresowaniem. Nie jest to hit, bestseller, który spotka się z uznaniem mas, ale z pewnością znajdzie uznanie u osób lubiących wyzwania intelektualne, miłośników podróży w czasie przyzwyczajonych do rozgryzania niuansów zapętlonych rzeczywistości.

No i stało się. Rzecz niepojęta i niesłychana. Zostałam polecona jako recenzentka. W ten właśnie sposób znalazł mnie Autor. Usłyszał, sprawdził, napisał, przedstawił palącą potrzebę zaopiniowania jego tekstu. Znów samowydawanie. A miałam trzymać się od tego z daleka. Fakt zdarzają się tam ciekawe perełki, ale czasami aż strach się bać, co znajdzie się w tych wątpliwej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Nowa Fantastyka 414 (03/2017) Ray Bradbury, Hubert Fryc, Marcin Jamiołkowski, Rich Larson, Łukasz Malinowski, Redakcja miesięcznika Fantastyka
Ocena 6,6
Nowa Fantastyk... Ray Bradbury, Huber...

Na półkach:

Zdarzało mi się oceniać magazyny wydawane przez debiutantów w tym fachu. Czasopisma tworzone przez fanów, dla fanów, bardziej opierające się na zasadzie wolontariatu niż prawdziwej chęci zysku. Jest to szczytna i jak najbardziej słuszna idea, bo prasy fantastycznej u nas jak na lekarstwo albo jeszcze biedniej. Więc, poniekąd z chęci zjednoczenia się z ich twórcami, brałam, kupowałam, czytałam i pisałam. Żeby choć trochę pchnąć tę wiedzę dalej, by choć kilka osób więcej dowiedziało się o istnieniu tytułu. O skuszeniu się na zakup numeru nie wspomnę, bo aż takiego daru przekonywania nie posiadam, ale może? W każdym razie rozumiałam ich chęci, starania i zwyczajnie chciałam pomóc, nawet jeśli opinia miała być tak chłodna, jak nazwa tego bloga. Nigdy nie spodziewałam się, że o tę pomoc poprosi gigant, będący dla mnie synonimem prasy fantastycznej w Polsce. Kolos, wyznacznik poziomu, do którego powinno się aspirować. Innymi słowy siła, po której nigdy nie spodziewałam się takiej prośby, a przynajmniej nie skierowanej do małej mnie. A jednak.

Z okładki marcowego wydania Nowej Fantastyki kusi nas Scarlett Johansson i zwiastuje kontrowersje, jakie zapewne pojawią się po wyświetleniu aktorskiej wersji kanonicznej już mangi "Ghost In the Shell". A wszystko przez temat numeru - Femboty i wzorce kobiecości - autorstwa Marina Waincetela, opowiadający o ewolucji pragnienia o stworzeniu kobiety idealnej. Tak więc poznajemy różne historie, począwszy od Galatei Pigmaliona, będącej jakby protoplastką wszystkich fembotów, przez androidki i cyborgi różnego rodzaju, na sztucznej inteligencji o kobiecej naturze skończywszy. Przegląd choć jak najbardziej subiektywny, pozwala całkiem nieźle rozeznać się w temacie i zachęcić do jego dalszego zgłębiania. Drugi w kolejności tekst, stał się z miejsca moim ulubionym artykułem numeru, ze względu na zastrzyk wiedzy jaką ze sobą niesie. Radosław Pisula przybliża w nim postać Hugo Gernsbacka, tego samego Hugo, którego imię nosi jedna z najbardziej znanych nagród dla twórców fantastyki. Zawsze chętnie czytam publikacje tego typu, pozwalające mi nie tyle na poszerzenie swojej wiedzy, ile na zmniejszenie ignorancji w pewnych kwestiach. Podobnie miałam z tekstem Sceniczne niesamowitości, ale przyznajmy się szczerze, kto z miłośników fantastyki poszukuje jej w teatrze, gdzie, nie licząc wystawiania antycznych dramatów, w których panoszą się Olimpijscy bogowie, magii jest raczej niewiele. A tu niespodzianka. Prawdziwy fan, jeśli tylko dobrze poszuka, może natknąć się na sceniczne adaptacje różnych powieści, chociaż prędzej będzie to "Misery" Kinga, niż "Władca Pierścieni", ale to zawsze jakiś postęp. Choć w porównaniu do innych przedstawień, te fantastyczne są nielicznie reprezentowane, to jest ich i tak więcej niż się spodziewałam. Osobiście jednak najbardziej interesuje mnie premiera musicalu "Wiedźmin" planowana wrzesień tego roku. Bo kto jak kto, ale śpiewający Geralt naprawdę będzie wydarzeniem.

Do ciekawszych tekstów publicystycznych tego numer należy bez wątpienia Język pierwszy, w którym Maciej Parowski zastanawia się nad bolączką wszystkich miłośników fantastyki: dlaczego nasz ukochany gatunek jest tak marginalizowany. Dlaczego literatura oparta na wyobraźni, wyobraźni, która pcha człowieka do odkryć, jest uważana za twórczość gorszego sortu? Z przyjemnością widziałabym ten tekst w jakimś, nazwijmy to "niebranżowym" magazynie, ale zdaję sobie sprawę, że upartych i tak nim nie przekonam. Wiem, że całość kojarzy się z samogłaskamiem fantastów po główce, żeby podnieść nieco poczucie własnej wartości, ale dobrze jest poznać tę garść rozsądnych i logicznych argumentów, by w przyszłych sprzeczkach z nie-fantastami, wiedzieć co powiedzieć. Na osłodzenie sobie pisarsko-fantastycznego żywota z przyjemnością zagłębiłam się w Labirynt nauki Krzysztofa Piskorskiego, udowadniający, jak wiele inspiracji możemy znaleźć w historii nauki. Autor z werwą i energią opowiada o możliwościach wykorzystania co ciekawszych motywów we własnoręcznie tworzonych opowieściach. I tą właśnie energią bardzo łatwo się od niego zarazić. Pomijając już fakt, że sam tekst można uznać za potwierdzenie tego o czym pisał Maciej Parowski w swoim felietonie.

I jeszcze chciałabym poświęcić kilka słów działowi recenzenckiemu, bo cóż by to był za magazyn dla miłośników fantastyki, bez recenzji nowości - filmów, komiksów, książek - wszystkiego tego, co składa się na kwintesencję fandomu. Ale recenzować recenzje? W zasadzie chodzi mi o coś innego. Jako aspirująca recenzentka często czytam opinie innych dziennikarzy, nie tylko żeby skonfrontować poglądy, ale by poznać warsztat, zobaczyć podejście do tematu i odnieść je do swojego pisania. Wiecie, samokształcenie, ewolucja, praca nad sobą. I zwyczajnie nie mogłam się napatrzeć na te małe dzieła sztuki opiniotwórczej. Choć pozbawione ładunku emocjonalnego i srodze ograniczone liczbą znaków jak i miejscem publikacji, są niezwykle esencjonalne. Nie umiałabym do nich nic dodać od siebie, bo w gruncie rzeczy ich autorzy powiedzieli wszystko co najistotniejsze. I tej sztuki pragnęłabym się nauczyć.

A teraz kwestia najważniejsza i zapewne najbardziej wyczekiwana. Opowiadania. "Wiewiórka" jest utrzymaną w skandynawskich klimatach opowieścią o wyprawie grupy szczególnych wojowników - hamramirów. Samą historię czyta się niczym starą sagę z północy, opowieść o bohaterach posiadających odmienne spojrzenie na świat w stosunku do tego, do czego przyzwyczaili nas zachodni bohaterowi literaccy. Sam tekst ciekawi, fascynuje i poniekąd wprawia w ulgę, że nie jest to nasz świat. Z "Sierotami" Huberta Fryca miałam mały problem. Doceniam wizję jaką autor starał się przekazać czytelnikowi, kreację języka, zabawy narracją, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że by czerpać przyjemność z tekstu musiałabym "przesiąknąć złem" Rzeczowej niczym Antek. Że w pewien sposób trzeba by się poddać temu marazmowi, nieprawości i zgniliźnie, na chwilę zgubić gdzieś postrzeganie dobra, a potem już tylko patrzeć jak świat płonie... Czyli ogólnie rzecz biorąc bardzo sugestywny tekst (wystarczy spojrzeć, jak podziałał na biedną recenzentkę). Na szczęście redaktorzy za raz po tym wrzucili lekką i przyjemną "Hispaniolę" Marcina Jamiołkowskiego. Ten radosny i niekiedy mocno niedorzeczny tekst stanowił doskonały kontrast dla "Sierot" i pomagał zwyczajnie odreagować ciężkość poprzedniego utworu. Przy czym zmotywował mnie do nadrobienia "Kellera" - jednej z powieści autora. Proza zagraniczna prezentuje się równie dobrze. "Lód" zamiast na stricte fantastycznym świecie, skupia się na problemie relacji pomiędzy rodzeństwem i to właśnie one wysuwają się na pierwszy plan. Fantastyczne elementy rzeczywistości stanowią jedynie barwne, choć niezwykle urokliwe tło historii. Jednak opowieścią, która mnie zwyczajnie zachwyciła w ten naiwnie dziecięcy sposób był scenopis "Expres Nerfetiti-Tut" autorstwa Raya Bradbury'ego z rysunkami Gary'ego Gianni. Ta prosta w gruncie rzeczy historia pozwoliła mi na powrót do czasów, kiedy wierzyłam w magię i tajemniczość Egiptu, a każdą wzmiankę o archeologach działających w Dolinie Królów przyswajałam z niezwykłą zachłannością. Jakby tego było mało, grafiki ilustrujące tekst jeszcze bardziej potęgują jego specyficzny, sentymentalny klimat.

Kiedy przegląda się różne teksty w internecie (oczywiście nie zawsze) nie można oprzeć się wrażeniu pośpiechu tworzenia, niekiedy połączonego z brakiem przemyślenia tematu. Nieraz w swobodnie prowadzone myśli wkrada się zgubny chaos, ponieważ nie czuwa nad nimi nikt prócz autora. Biorąc numer Nowej Fantastyki do ręki czuje się ogrom pracy całej masy ludzi, dopieszczających teksty do ostatniej literki. I choć jak wszędzie zdarzają się literówki, mniejsze lub większe błędy, wciąż czuć precyzje i profesjonalizm z jakimi powstawał każdy tekst. A to jest warte każdych pieniędzy. 9,99 zł z okładki wydaje się być przy tym śmieszną kwotą.

Zdarzało mi się oceniać magazyny wydawane przez debiutantów w tym fachu. Czasopisma tworzone przez fanów, dla fanów, bardziej opierające się na zasadzie wolontariatu niż prawdziwej chęci zysku. Jest to szczytna i jak najbardziej słuszna idea, bo prasy fantastycznej u nas jak na lekarstwo albo jeszcze biedniej. Więc, poniekąd z chęci zjednoczenia się z ich twórcami, brałam,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Smokopolitan 6 (3/2016) Magdalena Kucenty, Paweł Majka, Martyna Walerowicz
Ocena 7,4
Smokopolitan 6... Magdalena Kucenty, ...

Na półkach:

To, że niepokojące rzeczy musiały się dziać w redakcji Smoko, wie każdy, kto poświęcił choć trochę czasu na zapoznanie się z ich TwarzoKsiążkowym profilem. Dowodem na owe trudy i znoje niech będzie fakt, że siódmy numer pojawił się przed szóstym, a szósty, choć oficjalnie sygnowany na grudzień pojawił się dopiero w styczniu. Znaczy o możliwości pobrania wersji elektronicznej dowiedziałam się w styczniu, a że można to był zrobić od 31 grudnia to już inna sprawa. Papierowa wersja jest natomiast w sprzedaży dopiero od lutego. Opierając się na własnych doświadczeniach, bałam się, że ten szósty numer może się w ogóle nie pokazać. Ba, że na tym zakończy się prężne działanie Krakowskich Smoków. Ale nadzieja pozostawała, dlatego uparcie śledziłam każdą informację zwiastującą najnowszy numer. Przynajmniej do momentu, w którym mnie zaskoczyli. Napisali, zapytali się, a ja się zgodziłam. Wszak i tak bym to zrobiła.

"Najnowszy" Smoko poświęcono fantastyce na świecie, w czym ma nas utwierdzić matrioszka ze stylizowanym, azteckim smokiem, pyszniąca się na okładce. Ale to nie krzykliwa okładka najbardziej przyciągnęła moje spojrzenie, tylko grubość magazynu. Wyjmując go z koperty byłam przekonana, że coś musieli do niej jeszcze włożyć. A tu niespodzianka. Wizualnie numer szósty wygląda na niemal dwa razy grubszy niż pierwszy, a to już coś mówi o rozwoju pisma. Wracajmy jednak do jego wartości merytorycznej. Półki w różnego rodzaju księgarniach przyzwyczaiły nas do tego, że fantastyka "światowa" równa się amerykańska, angielska, od biedy niemiecka, rosyjska czy chociażby czeska. Na szczęście redaktorzy postanowili poszerzyć nasze horyzonty, w pierwszych artykułach opisując między innymi fantastykę brazylijska czy chociażby karaibską. Niemal każdy z opisanych w nich tytułów był dla mnie zagadką, stanowiąc tym samym bodziec do dopisania ich do listy "Must read" (która, swoją drogą, osiąga rozmiary zbliżone do długości Wielkiego Muru). Wyjątkiem była jedynie włoska seria komiksowa o przygodach Detektywa Mroku, Dylana Doga, którym zachwycam się niezmiennie już od dłuższego czasu.

Dalej znajdziemy trzy stojące wysokim poziomie opowiadania. "Paradoks Bliźniąt" Magdaleny Kucenty jest swoistą kontynuacją tekstu "Koziorożec i Smok", opowiadającą o kolejnym duecie (tercecie?) niezwykłego rodzeństwa będącego tworem firmy Zodiac.Inc. Gemini (a właściwe Gemma i Inni) oraz Virgo mają złagodzić nastroje niepokoju wśród elit, wywołane "wybrykami" rodzeństwa z poprzedniej historii. Obok nietuzinkowych i dość niepokojących umiejętności bohaterów, jeszcze bardziej zagłębiamy się w świat przyszłości, który stworzyła autorka. Bo na modyfikacjach genetycznych się nie kończy. Najbogatsi mają możliwość przedłużenia swojego życia przez swoistą reinkarnacje - odrodzenie z tym samym ciałem i zasobem wspomnień. Jedynym, co naprawdę smuci w tej opowieści jest fakt, że Capri, który poprzednim tekście wydawał się niemal niezwyciężony, przy reszcie rodzeństwa wypada bardzo blado. "Cichy błękit" Karoliny Fedyk zachwycił mnie natomiast swoją subtelnością w opisach relacji międzyludzkich, a także przeszłości bohaterów. Ponadto autorka przedstawiła jedną najbardziej hmm odświeżających wizji czasów po apokalipsie, jaką miałam okazję czytać. Mimo wszystko dawała sporą porcję nadziei.

Jednak historią, która najbardziej przypadła mi do gustu, było "Spójrz w górę" Martyny Walerowicz. Po pierwsze autorka wykorzystała mity i wierzenia tak bardzo rzadko spotykane, iż samo to czyni jej opowiadanie wyjątkowym. Po drugie, niczym Szeherezada, zamknęła opowieść w opowieści sprawiając wrażenie, że gdyby "nie nastał świt", nie umilkła by, snując swą historię dalej. A po trzecie "Spójrz w górę" samo w sobie ma formę mitu czy legendy, klimatem kojarząc się z bajaniami, które starsi opowiadali młodszym przy ogniskach. Naprawdę świetny tekst.

Następna w kolei była już czwarta odsłona odcinkowego cyklu Pawła Majki "Oko Cyklonu". Tu muszę przyznać, że gdy przeglądałam spis treści Smoko zastanawiałam się, czy nie będę musiała powtórzyć sobie poprzednich odcinków, ponieważ odkąd czytałam ostatni z nich minęło naprawdę mnóstwo czasu. Ale na szczęście autor uraczył nas krótkim i dowcipnym streszczeniem tego, co się działo w poprzednich częściach, dzięki czemu historia stała się nieco bardziej klarowna. Co do samej akcji w tym epizodzie w końcu zaczęła się zagęszczać i powoli możemy zacząć się spodziewać, do czego to wszystko będzie prowadzić. Jednak nim historia dobiegnie końca, minie jeszcze sporo czasu.

Jeśli kiedykolwiek wcześniej wydawało Wam się, że to zwykły fanowski magazyn, w którym jest więcej śmiechu i zabawy, to po pierwsze radzę uważniej prześledzić poprzednie numer, a po drugie zobaczyć, co dzieje się w tym. Oprócz relacji z konwentów czy tradycyjnych recenzji, znajdziemy też dwa fascynujące felietony. Pierwszy, zatytułowany "Z pustego w próżne", w którym autor - Michał Szymański. Chodzi w nim o przedstawienie sytuacji z wydawnictwami vanity press z nieco innej perspektywy, niż te znane z dyskusji internetowych. Mam na myśli zdanie samych pisarzy korzystających z tego typu przedsiębiorstw.. Wśród hejtu i wzajemnego obrażania jest to cudownie spokojny i racjonalny głos rozsądku. Rzeczowe i przemyślane podejście do tematu wyczuwalne jest w każdy zdaniu tego tekstu. Kolejnym wartym uwagi tematem jest "Kanarek w kopali", w którym Michał Cetnarowski, Maciej Parowski i Paweł Majka rozmawiają o tym jak zmieniła się polska fantastyka ostatnich dekad. Szczerze, to z chęcią poleciłabym ten artykuł każdemu, kto traktuje fantastykę po macoszemu, jak literaturę gorszego sortu. Po lekturze tego tekstu można poczuć autentyczną dumę ze znajomości wspomnianych w nim tytułów i swego rodzaju konsternację, ponieważ mało który czytelnik podchodzi do swojego ulubionego gatunku w tak poważny i rzeczowy sposób.

Czy warto było tyle czekać na kolejny numer Smokopolitan? Bez wątpienia. Wysoki poziom tekstów, ich różnorodność i serce z jaki powstają, naprawdę dobrze mu wróży. Grafik jest mniej niż pamiętam z poprzednich wydań, ale zdecydowanie podniosła się ich jakość. Powoli z ze zwykłej fanowskiej koncepcji, wyrasta coś inspirującego. Pisarze debiutujący w Smoko dostają realną szansę zaistnienia, a czytelnicy porcję zacnej prozy i publicystyki. Bez wątpienia jest to coś innego, coś szczególnego, coś czego zdecydowanie brakuje na polskim rynku fantastyki. Co z tego dalej wyniknie? Możemy tylko obserwować dalsze poczynania redaktorów i mieć nadzieję, że dalej będzie równie dobrze.

To, że niepokojące rzeczy musiały się dziać w redakcji Smoko, wie każdy, kto poświęcił choć trochę czasu na zapoznanie się z ich TwarzoKsiążkowym profilem. Dowodem na owe trudy i znoje niech będzie fakt, że siódmy numer pojawił się przed szóstym, a szósty, choć oficjalnie sygnowany na grudzień pojawił się dopiero w styczniu. Znaczy o możliwości pobrania wersji...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Tę recenzję i inne ciekawe rzeczy znajdziecie także na moim blogu: http://powialochlodem.blogspot.com/

Jednej nocy życie Ala wywróciło mu się do góry nogami: najpierw brakło internetu, więc nie mógł uczestniczyć w misji swojej gildii, za co chłopaki z drużyny pewnie go zwymyślają; potem nie mógł nigdzie zadzwonić, bo rozpętał się sztorm stulecia, a na pobliskiej plaży znalazł małą ranną dziewczynkę, by następnie odkryć, że coś dosłownie "wyżera" prąd z jego agregatu. Ale jakby nie patrzeć w końcu wstał od komputera, a to zawsze jakiś plus. Szkoda tylko, że w między czasie na jego wyspie zaczęło panoszyć się przedwieczne zło, którego pojawienie się zwiastuje nadchodzącą apokalipsę. A mama mówiła, żeby zbyt długo nie siedzieć przed komputerem.

Na początku poznajemy Ala jako gameingowego no-life, potrafiącego doprowadzić się na skraj wyczerpania, byleby tylko móc dłużej grać. Dopiero z czasem okazuje się, że to milioner-filantrop z własną wyspą i medycznym wykształceniem pozwalającym mu szprycować się wrzuconymi lekami, skrzętnie chomikowanymi przez niego w piwnicy. Zapatrzony w siebie wciąż rozpamiętuje przeszłość, swoje błędy i związane z nimi odejście żony i córki. Nie, zdecydowanie nie można powiedzieć, że od pierwszych stron książki pała się do niego sympatią. Jego pierwszy poznany przez czytelnika altruistyczny odruch - ocalenie dziewczynki - staje się pierwszym krokiem do katastrofy. Jednak dopiero, gdy wszędzie w jego domu zaczęły pojawiać się zlepki liter tworzące słowo "YOTSOGOTH" (choć w oryginale to chyba inaczej się pisało) zrozumiałam, jak bardzo ma przechlapane i autentycznie zaczęłam mu współczuć. Tak ewidentny hołd dla mistrza grozy z Providence, dla głównego bohatera mógł być jedynie zwiastunem nadchodzących koszmarów i wiele się nie pomyliłam.

Od chwili, gdy Koziorożec (bo tak "ochrzcił" dziewczynkę Al, w momencie gdy ta zwinęła mu jego ulubioną czapkę z daszkiem) pojawiła się pod dachem milionera-nałogowca, kilka razy zdążył on wywinąć się śmierci i zakosztować ducha heroizmu, by dość szybko zostać przeznaczonym na ofiarę dla tajemniczego (tylko dla co po niektórych) bóstwa. Ale wyznawcy Yotsogotha wyjątkowo źle wybrali, ponieważ Al okazał się wyjątkowo zawziętą, upartą i żywotną jednostką, a ja nie mogłam przestać się zastanawiać, jak po kilkutygodniowej (a może nawet kilkumiesięcznej) diecie złożonej z coli/kawy, śmieciowego jedzenia i morfiny był w stanie wspinać się, walczyć i pływać (choć adrenalina i pewna doza nadprzyrodzonej pomocy pozwalają wyjaśnić te niuanse). Ale wiem, czepiam się i schodzę z tematu.

Ogólnie nie jestem fanką horrorów. Głównie przez zbyt bujną wyobraźnię, która nie pozwala mi później zasnąć. Tym samym od Kinga trzymam się z daleka, chyba że miałabym możliwość czytania w pełnym słońcu. W przypadku "Sztuki Umierania" zastosowałam podobny środek prewencyjny, choć z czasem okazało się, że opisy są pozbawione tej dozy plastyczności, która w późniejszym czasie zaowocowałby koszmarami. Możecie się śmiać, ale akurat w moim przypadku jest to zaletą. Do tego nieco "filmowa" (czyli taka, która dobrze by się oglądało na ekranie ale nie koniecznie czytało) konstrukcja scen, jeszcze bardziej odrealniała dla mnie poszczególne sytuacje, znacznie oddalając moje emocje od poczucia lęku czy grozy. (W sumie to właśnie napisałam, że powieść definiująca się jako horror nie wywołała u mnie strachu. Czyżbym ją obraziła?)

Może nie reagowałam panicznym piskiem na co okropniejsze sceny, nie znaczy, że książka mi się nie podobała. Niektóre dość turpistyczne opisy były wyjęte rodem z filmów gore, i choć nie czuło się "swądu spalonego ciała", momentami mogły szokować. Do tego należy dorzucić bliżej nieokreślone niebezpieczeństwo rodem z powieści 'werid fiction' i niepokojący dualizm wyznawców Yotsogotha, które są po prostu creepy (i nie, nie pasuje mi tu żądne polskie słowo będące równoczesnym amalgamatem przerażenia, oślizgłego pełzania się i przyprawiania o gęsią skórkę; jeśli ktoś zna tak cudownie wieloznaczne polskie słowo, proszę o podrzucenie go mi).

Oczywiście nie obyło się też bez zgrzytów, do których właśnie zamierzam się przyczepić, jak chociażby zamieszaniem z ilością dzieci (i ich płcią) Aleistera. Na pewno ma córkę Delię, i akurat w jej przypadku jesteśmy pewni, że istnieje i jest jego ukochanym dzieckiem, ale co do drugiego potomka, o tym czy jest to chłopiec, dziewczynka czy może halucynacja z niedożywienia, nie można być do końca przekonanym. Podobny zgrzyt pojawia się w momencie "cudownego odgadnięcia" intencji Mary-Ann - żony Ala - przez głównego bohatera. Nie widział jej Bóg wie jak długo, cały czas zatopiony w wirtualnym świecie, a jednak dobrze wiedział, że organizowała wystawę, żeby go spotkać. Czasem chyba prościej zadzwonić. Kolejnym elementem, który mi nie pasował, był brak objawów odstawiennych u osoby tak uzależnionej od morfiny jak Aleister. Powinna mu towarzyszyć delirka skutecznie utrudniająca zwykłe myślenie, o działaniu już nie wspominając (choć może upłynęło nieco zbyt mało czasu od ostatniej dawki, a on sam skutecznie szprycował się innymi lekami przeciwbólowymi i adrenaliną, które same w sobie mogły nieco złagodzić ten efekt).

W zasadzie jedynym elementem, tak naprawdę niepodobającym mi się w całej powieści był fakt, że młodociani wyznawcy Yotsogotha, wydają się być żywcem wyjęci z Hitler-Jugend. I nie chodzi mi tu tylko o to, iż głównie porozumiewają się po niemiecku, choć skojarzenia same się nasuwają, ale o aryjskie zapędy jednego z hmmm akolitów, bodajże Barana. Może nie jest to pomysł zły, ale, jak na mój gust, za mało wyszukany, zbyt prosty. Jeśli na samym końcu okaże się, że jakaś agenda małych nazistów to będę bardzo zawiedziona.

Jednakże z tym moim czepianiem się jest pewien problem: obecna "Sztuka umierania" to dopiero pierwsza części, pierwszy akt, element większej całości, przez co niektóre elementy czy wyłapane przeze mnie nieścisłości mogą być celowymi zagraniami autora. Jakby nie patrzeć, trudno przewidzieć wszelkie zamysły twórcy. I muszę też przyznać, że wciągnęłam się w całą historię, że mimo "dziwnych momentów" jak chociażby sen Ala, chciałabym dowiedzieć się, jak to wszystko się zakończy. Przypadła mi do gustu właśnie ta jego zawziętość, zaciętość i swoista pomysłowość. Fakt, momentami bywa irytujący, szczególnie gdy wiecznie rozpamiętuje utracone życie, ale nie zrobił nic by je odzyskać, ale może krucjata, której się podjął jest dla niego formą odkupienia za grzech zaniechania. Dlatego teraz robi co może i jeszcze więcej, nie tyle by się ocalić, ale by jego śmierć przyniosła jak najwięcej dobrego. A starcie z powierzchni ziemi plugawego bóstwa, wydaje się być całkiem niezgorszą koncepcją.

Tę recenzję i inne ciekawe rzeczy znajdziecie także na moim blogu: http://powialochlodem.blogspot.com/

Jednej nocy życie Ala wywróciło mu się do góry nogami: najpierw brakło internetu, więc nie mógł uczestniczyć w misji swojej gildii, za co chłopaki z drużyny pewnie go zwymyślają; potem nie mógł nigdzie zadzwonić, bo rozpętał się sztorm stulecia, a na pobliskiej plaży...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Tę recenzję, a także inne ciekawe rzeczy znajdziecie na moim blogu: http://powialochlodem.blogspot.com/

Antologia "Geniusze Fantastyki" oddała mi wielką przysługę i chociażby dlatego była warta przeczytania. Dzięki niej poznałam Wilczą Dolinę - miejsce stworzoną przez Martę Krajewską - w której stare bogi wciąż mają władzę nad ludzkim losem, a istoty kryjące się w ciemnościach nie są tylko wytworem bujnej wyobraźni. Co jednak najlepsze w tej powieści, stwory, które spotkamy na jej kartach są niczym te wprost wyciągnięte ze słowiańskiego bestiariusza. Ale czy sama Wilcza Dolina leży na ziemiach dawnych Słowian, trudno powiedzieć. Nie mniej cieszy mnie poddanie się tak rdzenne inspiracjom.

Młodziutka Venda, nieco wbrew sobie, choć bez wątpienia z woli bogów i ludzi, zostaje nową opiekunką Doliny, co w konsekwencji wiąże się z tym, że każda nadprzyrodzona istota, pragnąca zakłócić spokój jej mieszkańców, będzie musiała się z nią zmierzyć. Wyzwanie w teorii wydaje się niewielkie, ponieważ dziewczyna, mimo znajomości praw boskich, kapłańskich rytuałów i zarówno leczących jak i trujących ziół, Wojowniczej Księżniczki raczej nie przypomina więc i zagrożenie z jej strony powinno być niewielkie. Nic bardziej mylnego, ponieważ Venda jest naprawdę uparta i nie da sobie w kaszę dmuchać, czy to kowalowi łaszącemu nie na większą władzę w wiosce czy krnąbrnemu domownikowi. Pomijając już fakt, że ma dobrego protektora, wywodzącego się ze starej i niemal nieśmiertelnej rasy, choć nie do końca lubianej przez ludzi (och, co za niedopowiedzenie). Jej życie i ochrona wioski, jakby to samo nie stanowiło dostatecznie absorbującego zajęcia, niebezpiecznie splatają się ze starą przepowiednią, tak że bohaterowie dość dosadnie mogą odczuć nieuchronność losu, którego, niczym w greckiej tragedii, zmienić nie można. Prawdopodobnie.

Dobrze, przyznam się bez bicia, że początek mnie nie wciągnął, ale głównie dlatego, że sporo różnych wątków zostało rozpoczętych już w pierwszym rozdziale, pośród których czułam się nieco zagubiona. Jednak im dalej w las, tym było lepiej. Szczególnie od momentu, kiedy Venda przejęła funkcję opiekunki. Oj z trudem przychodziło mi wówczas zamknięcie książki, odłożenie na potem, ponieważ sen, życie, obowiązki. Bezpowrotnie wsiąkłam w klimat Wilczej Doliny i w życie jej mieszkańców. I to właśnie była jedna z cudowności tej książki: obok wydarzeń naprawdę niezwykłych, magicznych, czy związanych mniej lub bardziej bezpośrednio z bogami, pojawiały się też te zwyczajne problemy dnia codziennego czy podnoszące na duchu święta, w przygotowania do których angażowała się zawsze cała wioska. Przez postać młodej żerczyni pokazano także różne obrzędy religijne i wierzenia zaczerpnięte wprost z religii dawnych Słowian. Podobnie jak istoty, z którymi przychodziło się jej mierzyć. Wszystko to stanowi wręcz niebywałą skarbnicę wiedzy o dawnych czasach, stanowiących bez wątpienia inspirację dla autorki, a dla polskiego czytelnika, mimo geograficznej przynależności do tej samej grupy etnicznej, powiew świeżości, by nie powiedzieć egzotyzmu (bo żeby nasze dawne wierzenia stanowiły dla nas tajemnicę, to tak trochę wstyd).

Główna bohaterka naprawdę przypadła mi do gustu. Jest silna, niezależna i posiada wiedzę niezbędną do sprawowania wcześniej wspomnianej funkcji, jednak doskonale zdaje sobie sprawę ze swojej fizycznej słabości i faktu, że ze wszystkim nie podoła. Bo co innego zioła zbierać, maści ważyć i z bogami rozmawiać, a co innego samemu dbać o gospodarstwo, szczególnie gdy nadejdzie zima. Więc mimo dumy potrafi wręczy wykrzyczeć prośbę o pomoc, choć nie każdemu zaufa. Mimo dość niewdzięcznej roli, jaką przyszło jej pełnić, stara się nie skostnieć, nie zgorzknieć i nie zobojętnieć, choć empatia może być jej policzona jako słabość. Nie mniej jednak właśnie tym zdobyła moją sympatię. Podobnie jak ciętym językiem, którym nie raz potrafiła usadzić kowala czy DaWerna. Mimo że wyróżnia się na tle innych niewiast opisanych na kartach tej powieści, głównie przez zbyt praktyczne podejście do strojów i mężczyzn, nie traci nic ze swojej kobiecości. Nie jest też typem zagubionej istotki, którą wiecznie trzeba ratować. Jeśli już wpada w tarapaty to z premedytacją lub z własnej głupoty, której potem jest boleśnie świadoma.

W powieści "Idź i czekaj mrozów" podobnie jak w opowiadaniu "Zapach jej czerwony" znów odnajdujemy motywy z doskonale wszystkim znanej baśni o Czerwonym Kapturku. Nie mogę oprzeć się wrażeniu pierwiastek tej historii stanowi nie tylko trzon opowieści, ale jest też nierozerwalnie złączony z całą Wilczą Doliną zarówno w jej przeszłości jak i w czasach zawartych w powieści. Oczywiście nie muszę Wam powtarzać, jak bardzo lubię tego typu niuanse.

Mimo trudnego początku, spodobała mi się także konstrukcja powieści, gdzie wątki poboczne zdawały się oplatać ten główny, który z początku wcale nie był tak jasny, prosty i widoczny jak na dłoni. Moim zdaniem wyłonił się gdzieś za połową książki, kiedy te inne, nieco bardziej drugorzędne intrygi zostały częściowo pozamykane. Podobnie jak główna bohaterka, dowiadujemy się, że jest coś jeszcze, coś większego i dużo bardziej niebezpiecznego niż zwykłe obowiązki opiekunki.

Jak dla mnie książka ta jest naprawdę rewelacyjna. Czytanie jej sprawiło mi nie lada przyjemność, co po nadmiarach lektur czekających na recenzję, stanowiło naprawdę duże wyzwanie. Kiedy nieco zniechęcona sięgałam po tę powieść, nie spodziewałam się, że będę połykać jej kolejne strony w takim zapamiętaniu. Po lekturze opowiadań pani Marty Krajewskiej z "Geniuszy..." miałam zwyczajną nadzieję, że powieść po prostu okaże się dobra, ale że zarwę dla niej nockę, o tym nawet nie myślałam. Zupełnie przepadłam zagłębiając się w kolejne, coraz to bardziej niebezpieczne przygody Vendy, zachwycając się słowiańskością świata przedstawionego, a także cudnymi, tak po prostu babskimi scenami, które wywoływały we mnie zwykle zduszany kwik radości. Całość czytało się tak niesamowicie przyjemnie, że w żaden sposób nie odczułam, że cała historia zamknięta została na aż (albo tylko) 520 stronach. Powieść tę czytało mi się tak dobrze, że niemal z jękiem zawodu (wywołującym konsternację na twarzach ludzi obserwujących mnie na czytaniu) skonstatowałam, że to już koniec. Niejakie pocieszenie stanowi fakt, że to dopiero pierwszy tom i że czekają na nas następne, póki co uśpione w głowie autorki. Teraz wystarczy tylko odrobina cierpliwości.

Tę recenzję, a także inne ciekawe rzeczy znajdziecie na moim blogu: http://powialochlodem.blogspot.com/

Antologia "Geniusze Fantastyki" oddała mi wielką przysługę i chociażby dlatego była warta przeczytania. Dzięki niej poznałam Wilczą Dolinę - miejsce stworzoną przez Martę Krajewską - w której stare bogi wciąż mają władzę nad ludzkim losem, a istoty kryjące się w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Smokopolitan 4 (1/2016) Maciej Adrian, Rafał Boczek, Juliusz Braun, Anna Jakubowska, Maciej Maciejewski, Paweł Majka, Tomasz Przyłucki, Magdalena Świerczek-Gryboś, Zbigniew Witosławski, Simon Zack
Ocena 6,7
Smokopolitan 4... Maciej Adrian, Rafa...

Na półkach:

Tę recenzję i inne ciekawe rzeczy znajdziecie także na moim blogu:
http://powialochlodem.blogspot.com/

Pojawienie się w moim mieszkaniu czwartego numeru magazynu "Smokopolitan" zupełnie mnie zaskoczyło. I to nie dlatego, że obawiałam się braku kontynuacji tej cudnej inicjatywy, choć i takie się pojawiały. Nie dlatego, że nie wiedziałam, kiedy ma zostać wydany i nie obserwowałam TwarzoKsiążkowej strony zinu, by być jak najlepiej poinformowaną. Powodem mojego zaskoczenia nie była też sprawność sklepu Gindie, sprawnie rozsyłającego rzeczone "zeszyciki". Zaskoczyła mnie Poczta Polska i listonosz, który nie był w stanie wcisnąć gazetki w rozmiarze 96-stronicowego zeszytu A5 w skrzynkę pocztową o jak najbardziej normalnej pojemności. Przez co (i przez nieubłagane problemy techniczne mojej placówki pocztowej) dostałam Smoko cały tydzień później. Ja rozumiem, że kobyłki w postaci "Sześciu światów Hain" nikomu się nie chce nosić, ale awizowanie gazetki to przesada. Nie mniej PP udowodniła mi potem, że potrafi działać jeszcze bardziej absurdalnie, ale może o tym innym razem (kusi mnie stworzenie osobnego wpisu o książkowej współpracy z Pocztą Polską). Nie zmienia to jednak faktu, że czwarte Smoko, dzielnie ocalone z otchłani pocztowego piekła, w końcu do mnie trafiło, odwdzięczając się zacną treścią i barwnie spędzonym czasem.

Motywem przewodnim numeru są "optymistyczne oblicz fantastyki", więc z okładki wita nas barwna para turystek, zwiedzających fantastyczną krainę, na którą swobodnie lata sobie smok. O ile okładkowa grafika nie wzbudza specjalnych emocji, o tyle tęczowe nagłówki, przywodzące na myśl "offisowskie" WordArty, już tak. Łza sentymentu zakręciła się w oku na wspomnienie podstawówkowych lekcji informatyki, na których z uporem godnym lepszej sprawy, wstawiałam podobne "obiekty" w każdej prezentacji robionej w PowerPaintcie. Och, to były czasy! Kiedy fala pierwszego chichotu przeszła, mogłam popodziwiać objętość magazynu, która zwiększyła się o dobre czterdzieści stron, ale kochanej gazetki nigdy za wiele! Choć coś mi mówi, że wkrótce za większą ilością papieru, może pójść poniesienie ceny sprzedaży, ale raz na trzy miesiące można przecież odżałować te parę złotych.

Po wizualnym i jakże powierzchownym otaksowaniu nowego Smoko, przyszedł czas na zbadanie jego wnętrza i w tym momencie zaczęła się prawdziwa uczta. Na początku przywitały mnie niemal egzystencjalne rozważania dotyczące ponurości polskiej fantastyki, by potem zmienić "punkt siedzenia" i znaleźć "odtrutkę na pesymizm". Co z kolei doprowadziło do opowieści na temat fantastycznych "happy endów" w zależności od kultury w jakiej powstają dane utwory. Potem autorzy udowodnili mi jakie szczęście miał Frankenstein, że w ogóle powstał, a moda na ponownie opowiedziane baśnie wcale nie słabnie. Dalej były już teksty bardziej artystyczne, z których najbardziej do gustu przypadło mi "Lo faresti per me" Juliusza Brauna, głównie dlatego, że było najbardziej inne od tego, co do tej pory czytałam.

Na fanów czekają także rozmowy z Jakubem Ćwiekiem, którego polskim miłośnikom fantastyki chyba przedstawiać nie trzeba, oraz z Joe Haldemanem - autorem "Wiecznej wojny". Do tego należy dorzucić jak najbardziej przydatny kalendarz fantastycznych premier na ten rok oraz obszerniejszy dział recenzencki, gdzie moją szczególną uwagę przykuła książka "The Geek's Guide to Dating", którą chętnie przeczytałabym z czystej ciekawości. I podpisuje się też pod stwierdzeniem autora, że żeńska wersja owego podręcznika, mogłaby być fascynującą lekturą. Ci, którzy z drugiego numeru Smoko pamiętają artykuł nagrodach literackich, doczekali się w końcu jego kontynuacji w postaci obszernej wypowiedzi autora serii "Gamedec" - Marcina Przybyłka. Jeśli dorzucicie do tego stałe teksty o RPGach i LARPach, a także felieton o Euroconach, dostaniecie pełen przekrój tego, co każdy magazyn fantastyczny powinien zawierać.

Osobiście chciałabym wyróżnić tekst Lidii Grodzickiej, będący wspomnieniem i swoistym pożegnaniem z Alanem Rickmanem. Nie zrozumcie mnie źle, po stokroć bardziej wolałabym, żeby autorka nie musiała go pisać. Tak naprawdę chciałabym, żeby w ogóle nie istniał, bo to by znaczyło, że Głos Boga wciąż żyje. Nie mniej jednak, jeśli kogoś wspominać i o tym pisać, to właśnie w ten sposób. Do tej pory mam łzy w oczach, kiedy spojrzę na choć jeden akapit... By rozjaśnić nieco chmurny akapit, chcę wspomnieć o jeszcze jednym, moim zdaniem najbardziej optymistycznym artykule w całym Smoko. "Poszedł Simon do doktora..." opowiada o pierwszych wrażeniach autora - Simona Zacka - z jego spotkaniem z Doktorem Who i poziomach jego zafascynowania serialem. Z zaskoczeniem stwierdziłam, że miałam podobne odczucia oglądając wznowienie z 2005 roku z Christopherem Ecclestonem. Te same myśli, te same zgrzyty w trakcie oglądania pierwszych odcinków... Ja wówczas odpuściłam, a Simon nie i został za to nagrodzony. Tak sobie myślę, że skoro jemu się udało to i ja się skuszę, żeby "pójść do Doktora" i wytrzymać z nim nieco dłużej, bo mam wrażenie, że wiele mnie ominęło.

I w ten sposób kolejny numer za nami. Na następny, rocznicowy, przyjdzie nam czekać kolejne trzy miesiące, ale myślę, że warto. Wiem, że okładka śmieszy, a literówek i "chochlików drukarskich" znalazłam więcej niż w poprzednich numerach, przez co dusze wymagające perfekcji mogą czuć się zawiedzione. Moim skromnym zdaniem jednak, dopóki treść będzie się utrzymywać na dotychczasowym (bądź wyższym) poziomie, pewne rzeczy można twórcom wybaczyć. Cokolwiek by nie pisać, miło patrzeć jak ta inicjatywa się rozwija. Smoko, do zobaczenia w numerze piątym i powodzenia.

Tę recenzję i inne ciekawe rzeczy znajdziecie także na moim blogu:
http://powialochlodem.blogspot.com/

Pojawienie się w moim mieszkaniu czwartego numeru magazynu "Smokopolitan" zupełnie mnie zaskoczyło. I to nie dlatego, że obawiałam się braku kontynuacji tej cudnej inicjatywy, choć i takie się pojawiały. Nie dlatego, że nie wiedziałam, kiedy ma zostać wydany i nie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Muszę przyznać, że zaczęło się świetnie. I nie mam tu na myśli faktu, że na samym początku powieści główny bohater stracił pracę, którą naprawdę uwielbiał, ale że spotkało go coś niesamowitego. Znalazł zatrudnienie chyba w jednym z bardziej intrygujących przybytków bibliofilstwa na ziemi - całodobowej księgarni, która praktycznie nie zarabia. Więc jak funkcjonuje poza tym, że "wypożycza" niektóre pozycje dość dziwnym indywidualnością? I jak się mają do tego zaszyfrowane księgi z zaplecza? Och aż palce mnie świerzbiły, żeby przerzucić te kilkanaście stron i poznać wcześniej ich tajemnice, szczególnie gdy zaczęły pojawiać się drobne sugestie o sekretnej organizacji, z którą miało to wszystko być związane. Książki i konspiracje! Aż chciałam zakrzyknąć: "Dajcie mi więcej!" Ale potem przyszło ciche rozczarowanie, po którym musiałam odłożyć powieść na trochę, ponieważ czułam się nieco oszukana. Ponieważ moim zdaniem bohater poszedł na łatwiznę. Nie pomogła nawet iście szpiegowska akcja z włamaniem się do podziemnej siedziby organizacji, rozwiązywanie zagadki nieśmiertelności, czy poszukiwania zaginionego artefaktu. Już wiedziałam, że ta książka nie jest tym, czego szukałam.

W moim mniemaniu Clay Jannon miał niebywałe szczęście - zaczął pracować w niesamowitej księgarni, a jego rozmowa kwalifikacyjna na stanowisko nocnego sprzedawcy opierała się o odpowiedź na jedno pytanie: "Jaka jest twoja najukochańsza książka". Kiedy pada tytuł "Kroniki smoczych pieśni" sama zaczynam lubić tego faceta, choć po poszukiwaniach zarówno tytułu jak i samego autora, musiałam stwierdzić, że powieść taka nie istnieje, ale oj czytałabym ino by kartki furkotały. Jednak podobała mi się estyma jaką Clay darzył tę trylogię i polubiłam ją, choć znam ją tylko z fragmentów jego opowieści. Koncepcja sagi o smoczych pieśniarzach spodobała mi się bardziej niż to, co Robin Sloan zrobił z "Całodobową...". Do rozwiązania tajemnicy księgarni i jej nietuzinkowych klientów zaprzągł Google. I nie mam na myśli "wujka Gugle", który codziennie ratuje setki uczniów i studentów przed oblaniem zaliczeń, ale o całej firmie wraz z googlerami, których mogliście widzieć w filmie "Stażyści". Tajemnice książek wydarte przy pomocy maszyn i uderzeń w klawiaturę... Moje bibliofilskie ja płakało jak to czytało, ale taka jest cena postępu.

Od tamtej chwili coś we mnie pękło i czytanie nie sprawiało mi już takiej frajdy, mimo że dalsza konstrukcja fabuły przypomina uwspółcześniony scenariusz do jakiegoś RPGa (o czym sam autor czasami nieco zbyt nachalnie przypomina). Bohater zbiera drużynę, która w obłędnie współczesnym lokalu dostaje questa od starego maga-księgarza, będącego również członkiem specyficznej sekty. Fragment ten nie rozpędził nieco leniwej fabuły książki, nie zmienił mojego spojrzenia na nią, ponieważ potem znów pojawiło się Google z całym technicznym slangiem, którego ni w ząb nie rozumiałam. I w sumie cieszyłam się z tego. Nawet "poszukiwania artefaktu" nie przyniosły poprawy, za to ostateczna konkluzja była tym, czego spodziewałam się mniej więcej od połowy książki. Powieść kończyłam zupełnie niezaskoczona, ani przez fabułę, ani przez zawód, którego spodziewałam się od kiedy bohater pojawił się w głównej siedzibie najpopularniejszej wyszukiwarki na świecie.

Nie mówię, że "Całodobowa..." jest zupełnie złą pozycją, ponieważ czytało się ją całkiem znośnie i zupełnie nieźle zapychała czas w autobusie mimo swojej naiwności. Wiecie jak cudownie łatwo rozwiązuje się problemy, kiedy Twój współlokator zajmuje się projektowaniem niezwykle realistycznych makiet, Twoja aktualna dziewczyna należy do zarządu Google, a Twój najlepszy przyjaciel z dzieciństwa jest milionerem? Tak w zasadzie to gdzie tu wyzwanie dla takiej ekipy? Książkę czyta się znośnie nawet mimo tych "małych" nielogiczności... Czemu nikt nie odkrył sekretu wcześniej skoro Codex vitae Moffata był ogólnodostępny? Przecież całe stowarzyszenie składa się z matematycznych geniuszy, kryptologów i ludzi nauki, a rozwiązanie zagadki stało na półce w każdej księgarni. Czemu sam Penumbra na to nie wpadł, skoro od początku miał klucz do dzieła swojego ucznia i przyjaciela zarazem? Kiepska musiała być to przyjaźń, skoro nie przeczytał nawet jego powieści. Dlaczego tak obłędnie bogata firma jak Festina Lente nie znalazła wcześniej punc Gerritszoona, skoro wystarczyło do tego zwykłe sprawdzenie w ogólnoświatowym systemie muzealnym? No tak, bo żaden detektyw czy haker by na to nie wpadł... W porządku, może już przestanę. Przecież chciałam coś pozytywnego o niej napisać...

Mam wrażenie, iż powód mojego zawodu znów leży w niespełnionych oczekiwaniach. Chyba bardzo chciałam uwspółcześnionej opowieści o "magii" książek, a dostałam historię o tym jak dobrze mieć przyjaciela-milionera i jak technologia potrafi rozwiązać niemal wszystkie problemy. Nie mam nic przeciwko technice i postępowi, ale nie w opowieści o książkach. Czy tylko mi wydaje się to być nieco nie na miejscu? A wiecie co jest najdziwniejsze? Nawet nie jestem zła na autora. Po prostu jest mi smutno, bo słowo pisane było w fabule wartością drugo-, a nawet trzeciorzędną. I niestety, nie jest to książka dla bibliofilii.

Muszę przyznać, że zaczęło się świetnie. I nie mam tu na myśli faktu, że na samym początku powieści główny bohater stracił pracę, którą naprawdę uwielbiał, ale że spotkało go coś niesamowitego. Znalazł zatrudnienie chyba w jednym z bardziej intrygujących przybytków bibliofilstwa na ziemi - całodobowej księgarni, która praktycznie nie zarabia. Więc jak funkcjonuje poza tym,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Po ucieczce w trakcie pożaru Księgogrodu, na Rzeźbiarza Mitów spłynął Orm - kosmiczna moc wypełniająca największych pisarzy Camonii. Nauki Króla Cieni nie poszły w las, a i znajomość alfabetu gwiazd też na coś się przydała. Hidegunst stał się największym pisarzem jakiego nosiła ziemia, wychwalanym i ubóstwianym za życia. Dwieście lat wielbienia i przekonania o własnej nieomylności zrobiło z niego tłustego megalomana o bardzo ciężkim charakterze, na którego Orm już od dawna nie spływa. Wszystko zmienia się, gdy dostaje list, który jest najbardziej chałowatym tekstem literackim jaki w życiu czytał. Możecie sobie wyobrazić jego zdumienie, kiedy odkrywa, że jego autor perfekcyjnie naśladuje obecny styl Hildegunsta. Nawet podpis podrabia idealnie. List ten bez wątpienia zakończyłby swój żywot w płomieniach, gdyby nie jedno, jedyne zadnie, krótkie postscriptum, które sprawia, że wygodnicki smok w końcu rusza na wyprawę. "Król Cieni powrócił". Te trzy słowa zmuszają Rzeźbiarza Mitów do powrotu do Księgogrodu - miasta nieodwiedzanego przezeń od dwustu lat - spotkania starych przyjaciół, a także zmierzenia się oko w oko ze swoimi największymi lękami.

Wszystko zaczęło się od groźby i to nie byle jakiej, bo groźby śmierci każdego czytającego tę książkę. Od dobrze znanego miłośnikom "Miasta..." oddzielenia ziaren od plew. by w dalszej przygodzie Hildegunstowi towarzyszyli tylko ci najodważniejsi, bez lęku w sercu i z zamiłowaniem do przygód. Potem było gorzej. Rzeźbiarz Mitów okazuje się bufonem, którego ciężko zdzierżyć jako narratora. Aż trudno uwierzyć, że ten młody i pełen pasji Twierdzosmoczanin, zmienił się w marudnego hipochondryka bez polotu, ale za to z tandetnym piórem. Autor doskonale oddał zmianę, jaka w nim zaszła. Moim zdaniem, aż za dobrze. Naprawdę trudno było przebrnąć przez całą tę bufonadę odstawianą przez smoka. W zasadzie przy dalszej lekturze trzymały mnie tylko dwie rzeczy: możliwość ponownego "odwiedzenia" Buchlingów, a także informacja o Królu Cieni. Nie wiem jak Wy, ale ja po lekturze "Miasta..." pokochałam tę mroczną i tragiczną postać. Jego śmierć nieraz wycisnęła mi łzy z oczu i napawała niewytłumaczalnym smutkiem, dlatego jakakolwiek informacja o tym, że mógłby przeżyć pożar Księgogrodu, wywoływała u mnie szczerą nadzieję. Dlatego czytałam dalej. Liczyłam na to, że Homunkolosus potrząśnie Hildegunstem jak niesfornym dzieciakiem, a ten przestanie być w końcu taki nadęty i zajmie się pisaniem jak dobremu autorowi przystało.

O ile wcześniejsz podróż do Księgogrodu z młodym, ciekawskim smokiem była przejmująca i pełna pasji, o tyle z tym "pisarskim bożyszczem tłumów" trudno było wytrzymać. Hipochondryczne wstawki i urażone ambicje nie sprzyjają rozwojowi fabuły. Jednak w momencie, kiedy Hidegunst spotykał Owidiosa Szlifierza Wersów - Twierdzosmoczanina, którego w "Mieście..." widział na Cmentarzu Zapomnianych Poetów - zrozumiałam, że nie jest wina autora lecz celowy zamysł. Opowieść snutą przez Owidiosa znów czyta się cudnie, z widoczną werwą i pasją jakie towarzyszyły przy jej tworzeniu. Koncepcyjna słuszność ukazania Rzeźbiarza Mitów w ten a nie inny sposób, stała się dla mnie jasna, a tym samym łatwiejsza do przełknięcia. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że Moers w ten sposób chciał pokazać jak sukces literacki może wpłynąć na różnych pisarzy. Zakładam, że w przypadku głównego bohatera użył znacznego przerysowania, choć nie jestem tego tak do konca pewna. Na szczęście Ksiegogród ponownie wpływa na Hidegunsta, więc w miarę lektury jest coraz to lepiej. W trakcie czytania przeżywa się jeszcze tylko jeden ciężki moment, kiedy autor przez dłuższy czas streszcza nam "Miasto Śniących Książek". Co prawda robi to w dość zaskakujący sposób, ale nie mniej nie było to dla mnie tak ciekawe, ponieważ nie tak dawno sama powróciłam do lektury "Miasta...". Jednak osoby, które jako pierwszy miałyby w dłoniach "Labirynt..." w ogóle by tego nie odczuły. Wówczas pewnie chciałyby jak najszybciej poznać początek tej historii, więc taki zabieg należy wybaczyć. Tak po prawdzie ja i tak czekałam głównie na Buchlingi i Króla Cieni. I może też właśnie dlatego, wraz z końcem lektury spadło na mnie jedno z największych literackich rozczarowań ostatnich miesięcy. "Labirynt Śniących Książek" jest tylko pierwszą częścią i to urwaną w takim momencie, że chciałam wyć z niecierpliwości. Takich rzeczy czytelnikowi (zakochanemu czytelnikowi) się nie robi.

Oczywiście informacje o kontynuacji ("Zamku Śniących Książek") przewijały się przez internet ale byłam przekonana, że różnica pomiędzy nim a "Labirytntem..." będzie podobna jak między "Labiryntem..." a "Miastem..." (czyli jakieś dwieście lat życia smoka). O ja naiwna... No cóż, może zniosłabym to jakoś, gdybym na stronie domowej autora znalazła informacje o niemieckim wydaniu "Zamku..." łudząc się tym samym, że czekam jedynie na polski przekład. Znów nic bardziej mylnego. Nawet niemiecka wersja nie istnieje i nie zapowiada się, by powstała w najbliższym czasie... Nie można mieć wszystkiego.

No cóż, jeśli zbyt dużo uczuć wkłada się w odbiór książki, należy być przygotowanym, że może się to tak skończyć. Nie mniej jednak mam wrażenie, że "Labirynt Śniących Książek" to genialna powieść. A czemu tylko mam takie wrażenie, a nie stwierdzam tego z całą pewnością swojego istnienia? Obawiam się, że moja wiedza literacka jest zbyt mała, żeby tak orzec. To, co pozwalały mi odkryć moje skromne wiadomości wprawiało mnie w nie lada zachwyt i konsternacje. Dlaczego? Bo miałam bolesną świadomość, że tego jest znacznie, znacznie więcej. Każdy rozszyfrowany anagram, każda subtelna podpowiedź treści, która naprowadzała mnie na właściwe rozwiązanie z miejsca czyniła mnie dumną z samej siebie. A kiedy mi się to nie udawało, pokonana sięgałam do podpowiedzi tłumaczki. Co w tym złego spytacie? To że chciałabym sama to wiedzieć! Byłam w takim stanie, że rozważałam poświęcenie całego roku czytelniczego na samodzielne nadrobienie tych zaległość. Ja, zapalona fantastka, chciałam na rok porzucić swój ulubiony gatunek literacki, tylko dlatego jakaś książka, notabene fantastyczna, zmotywowała mnie do tego. Tak potrafiła wpłynąć na mnie tylko pani N. - najwspanialsza polonistka na świecie, której to listę polecajek mam wciąż zapisaną w jednym z pamiętników. Czy rozumiecie czym naprawdę jest ta książka?

Walter Moers jest niezwykłym pisarzem. Swoją jedną powieścią wywołał u mnie całą karuzelę emocji tak, że nie byłam w stanie usiedzieć spokojnie podczas czytania. Dla osób postronnych musiałam wyglądać cokolwiek dziwnie płacząc, śmiejąc się, marszcząc groźnie czoło czy tuląc kanciaste tomiszcze do piersi. Autor nie pozwolił mi czytelniczo zgnuśnieć, dostając dokładnie to, czego bym chciała. Wiem, że w oczekiwaniu na kontynuację, nie raz jeszcze sięgnę po "Labirynt...", żeby znów je przeżyć, czy sprawdzić jak się mają moje postępy w nadrabianiu klasyków. A wszystko dlatego, że zawsze wydawało mi się, iż najlepsze, co pisarz może zrobić dla czytelnika, to stworzenie książki, która coś w nim zmienia, porusza, wywołuje solidną dawkę emocji, uczuć nieraz mocno ze sobą sprzecznych. Natomiast najgorszym efektem, jaki może uzyskać, jest obojętność czytacza. Na szczęście tej powieści to nie grozi.

Po ucieczce w trakcie pożaru Księgogrodu, na Rzeźbiarza Mitów spłynął Orm - kosmiczna moc wypełniająca największych pisarzy Camonii. Nauki Króla Cieni nie poszły w las, a i znajomość alfabetu gwiazd też na coś się przydała. Hidegunst stał się największym pisarzem jakiego nosiła ziemia, wychwalanym i ubóstwianym za życia. Dwieście lat wielbienia i przekonania o własnej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Tę recenzję i inne ciekawe rzeczy przeczytacie także na mojej stronie: http://powialochlodem.blogspot.com/

Kiedy polski fantasta słyszy hasło "anioły" w pierwszej chwili myśli o "Siewcy wiatru", czy właściwie o całym cyklu "Zastępy anielskie" autorstwa Mai Lidii Kossakowskiej. W drugiej kolejności (choć to pewnie zależy od człowieka), leci skojarzenie z "Kłamcą" Jakuba Ćwieka, nazywanego niegdyś "Kossakowską w spodniach". Wspólnym elementem obu cykli jest swoista jednoznaczność anielskości. Czy Bóg jest czy go nie ma, anioły są podzielone na klasy, trawią je ich własne ambicje i są wyposażone w nieodłączne skrzydła. Przy czym oboje autorów pełnymi garściami czerpie z chrześcijańskiej mitologii. W sumie więc nie dziwota, że widząc tytuł "Studnia zagubionych aniołów" spodziewałam się czegoś minimalnie podobnego, a już na pewno oczekiwałam pojawienia się niebiańskich "gołębiarzy". Cóż, nic bardziej mylnego. W zasadzie powieść Artura Laisena okazała się zupełnie odmienna od tego, co spodziewałam się, czy też chciałam dostać. Możliwe, że poniekąd wpłynęło to na mój odbiór całości, choć jak zwykle starałam się być chłodno-obiektywna.

Streszczenie fabuły w tym miejscu w zasadzie mija się z celem, ponieważ nie potrafiłabym napisać czegoś odmiennego od tego, co możecie przeczytać na stronie Genius Creations. Problem polega na tym, iż nie bardzo wiem, o czym jest ta książka. Międzywymiarowa przygoda czwórki bohaterów, z których tylko dwójka naprawdę zdaje się mieć znaczenie, zaczyna się w zasadzie dopiero w połowie powieści i jawi się być częścią czegoś dużo większego niż te 350 stron, serwowane nam przez autora. I tak w zasadzie jest, choć bez tej wiedzy, czytanie tego dzieła wiąże się z nielichą konsternacją.

Muszę przyznać, że nie wiem co napisać. Nie potrafię bliżej określić swoich uczuć po przeczytaniu "Studni...". W sumie to nie bardzo wiedziałam z czym właśnie się zetknęłam, więc zaczęłam rozbierać powieść na czynniki pierwsze, żeby jakoś to ogarnąć. Polubiłam Joannę i Tomasza, chociaż tego drugiego bardziej "w formie" Ariela. Wówczas wydawał mi się naprawdę szczery i prawdziwszy od "udawanego" Tomasza. Choć nie mogę oprzeć się wrażeniu, że straszna merysujka z niego. Jest świetny we wszystkim, czego się podejmie i zadziwiające jak wiele z jego "ziemskich" umiejętności (jazda konna, walka kataną, znajomość kendo) przydaje się w Świecie Błękitu. I wszystko tak cudownie mu się udaje w zasadzie już od pierwszego kroku w nieznanej krainie. Mimo całej sympatii, jaką zaczęłam do niego odczuwać, jest zbyt idealny, nawet z tym mrokiem, który czai się w ciemnościach pod jego skórą. I zadziwiające jak bardzo sprawia wrażenie właściwego, by nie rzecz dobrego przy pozornej sielance Hammanu. Za to Kinga, mimo swej rzekomej niezbędności dla ocalenia wspomnianego uniwersum, wydaje mi się bohaterką niemal zupełnie zbędną. Choć wymieniana jest jako jedna z głównych postaci, pojawia się tak rzadko i jest tak mało hmmm aktywna, że pewnie nie zauważyłabym jej braku. Oczywiście jej zachowanie może być jedynie wstępem, przygrywką do większej całości, w której jej postać będzie wręcz nieodzowna do zaistnienia jakiegoś ważnego elementu. Teraz jednak, jest bo jest. Jej obecność ni to ziębi ni grzeje, a nic tak mnie nie deprymuje, jak postać, do której nic nie czuje. Już Michał jest w tym lepszy, ponieważ przynajmniej mnie irytuje, a to zawsze jakaś odczytelnicza reakcja.

Podobała mi się także egzotyczność Hamanu, jego baśniowość przywodząca na myśl opowieści Szeherezady z tysiąca i jednej nocy. Przy czym barwność i plastyczność opisów potrafiła niemal odurzyć, ale... No właśnie. Coś z tą powieścią jest nie tak? Najgorsze jest to, że trudno ubrać mi w słowa, co dokładnie mi nie pasowało. Może to przez swoiste zagubienie w treści i zmarszczone czoło, będące wynikiem ciągłego zastanawiania się "O co w tym wszystkim chodzi?" W momencie, kiedy zaczyna się to choć minimalnie wyjaśniać, autor dorzuca nowych sekretów, dodatkową garść tajemnic i szczyptę zagmatwania, co jeszcze bardziej wprowadzało mnie w konsternację. Oczywiście zamiast starać się rozwiązać zagadkę całości i odkryć zamiary autora, mogłam po prostu dać porwać się opowieści, ale po prostu nie potrafiłam. Zupełnie jakby pomiędzy mną a fabułą była warstwa dymu zaburzająca jej odbiór... Ech, nie wiem, czy dobrze tłumaczę, o co mi chodzi.

Więc, co w zasadzie było nie tak? Z początku wydawało mi się, że może chodzić o ciężar rozłożenia fabuły. Akcja zagęszcza się tylko w dwóch miejscach: podczas trwania sceny w pociągu (niemal dokładny środek powieści) i mrocznym lesie, do którego wkracza Ariel (sam jej koniec). W tych dwóch punktach napięcie gwałtownie rośnie, a po ich przebrzmieniu leci na łeb na szyje, by w pozostałej części fabuły osiągnąć płaskość heblowanej deski (może trochę przesadzam, ale ta hiperbola, chyba najlepiej obrazuje o co mi chodzi). A może to przez mistycyzm? Specyficzny charakter historii, która wyjaśnia, nic niewyjaśniając, pozostawia jedynie sieć niepotwierdzonych domysłów, które wysnułam sobie jako czytelniczka. Niestety nie wiem, jak bardzo są trafne i chyba w tej niepewności leży jeden z moich zarzutów.

Zdaję sobie sprawę, jak bardzo mętna jest moja opinia o tej książce. Dostrzegam jej zalety, ale nie bardzo potrafię sprecyzować wady. Jest w niej coś niepokojąco dziwnego, specyficznego, coś co wymyka się moim gustom i zdolnościom poznawczym. Mam świadomość, że powieść ta może się podobać, ba jestem wręcz przekonana, iż znajdzie też swoich licznych zwolenników, ale (bo po takich słowach zazwyczaj pojawia się "ale") i przeciwników. Ja sama czuje się zawieszona gdzieś pomiędzy, nie potrafiąc skierować się w jedną czy w drugą stronę.

Tę recenzję i inne ciekawe rzeczy przeczytacie także na mojej stronie: http://powialochlodem.blogspot.com/

Kiedy polski fantasta słyszy hasło "anioły" w pierwszej chwili myśli o "Siewcy wiatru", czy właściwie o całym cyklu "Zastępy anielskie" autorstwa Mai Lidii Kossakowskiej. W drugiej kolejności (choć to pewnie zależy od człowieka), leci skojarzenie z "Kłamcą"...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Tę recenzję i inne ciekawe rzeczy znajdziecie także na moim blogu: http://powialochlodem.blogspot.com/

Mogło by się wydawać, że najtrudniejsze są debiuty. Wiecie, problemy ze znalezieniem wydawcy, pierwsze poważne korekty, przezwyciężenie nieraz bolesnych cięć tekstu i te naprawdę liczące się opinie. W zasadzie powinno być już lżej, gdy ta "dziewicza" powieść już na dobre zagości na półkach rozmaitych księgarń. Przecież teraz wystarczy tylko siąść i napisać drugą... I tu pojawiają się problemy, ponieważ o ile podczas debiutu nikt nie oczekuje od autora niezwykłości, o tyle przy drugiej książce większość fanów spodziewa się powtórzenia sukcesu, czy chociażby utrzymania poziomu poprzedniczki. Moim skromnym zdaniem, sprostanie wymaganiom czytelników, bywa nie lada wyzwaniem. Tym razem stanęło ono przed Marcinem Jamiołkowskim, którego druga powieść - "Order" - będąca kontynuacją przygód Herberta Kruka, ma ukazać się na rynku już 19 grudnia. Uwaga dla tych, którzy nie czytali "Okupu krwi", kolejny akapit może Wam zaspoilerować jego fabułę, więc sugeruję od razu go pominąć, mimo że odnosi się do treści "Orderu". Jeśli Wam to nie straszne, czytajcie dalej, w każdym razie zostaliście ostrzeżeni.

Warszawski mag powoli dochodzi do siebie po wydarzeniach z na Kanonii. Długo walczył z samym sobą, cierpieniem po stracie ukochanej i niegasnącym poczuciem winy. Tylko dzięki pomocy przyjaciół, zdołał ukierunkować swe uczucia na jeden cel i zamienić je na chęć zemsty. Wszystko jest lepsze od stagnacji. Tymczasem stolica się zmienia, a najważniejsze osoby w państwie zaczynają korzystać z pomocy osób w jakiś sposób parających się magią. Nadworny astrolog prezydenta, wskazuje Herberta jako jedyną osobę, która może pomóc rozwiązać bardzo naglący problem. Warszawa znów jest zagrożona, ale tym razem ma już swojego nominalnego obrońcę.

Druga powieść Marcina Jamiołkowskiego, zaczyna się znacznie spokojniej. W końcu musimy dostać odpowiedzi na pytania i wyjaśnić tajemnice tak pospiesznie rzucone w pierwszym tomie. Nie musicie się więc obawiać, że nie dowiecie się skąd u Herberta wzięła się ta metaliczna dłoń i czy jest bardziej błogosławieństwem czy przekleństwem, a także jak dokładnie potoczyły się wydarzenia na Kanonii (opis Szału Krwi, jak bardzo poetycki i niezwykły by nie był, jest raczej mało informacyjny). Ponadto rozpoczyna śledztwo w sprawie zniknięcia orderu, chroniącego całą stolicę, która bez niego staje się niepokojąco podatna na ataki i nieszczęścia. I nie sposób nie zauważyć, że z początku owe śledztwo mocno kuleje, nie przynosząc właściwie żadnych rezultatów. A co ciekawe prowadzi je sam Herbert - z zawodu krawiec - mimo że ma pod ręką zaprzyjaźnioną panią detektyw z niemałym doświadczeniem w śledzeniu, infiltracji i zdobywaniu dowodów, a która tp właściwie już niemal u niego mieszka. Ja rozumiem, że Kruk jest bardziej wrażliwy na magię, ale to Ania ma niezbędne umiejętności, nawet jeśli jej ostatnie zlecenia ograniczają się do śledzenia niewiernych mężów. W zasadzie jej rola ogranicza się do bycia wabikiem czy rozpraszaczem, w momencie kiedy Herbert i Zezel bawią się we włamywaczy. Naprawdę? Przecież już w pierwszym tomie udowodniła, że potrafi sama o siebie zadbać, a tu taka degradacja.

Tak naprawdę "Order" zaczął mi się podobać od momentu wkroczenia bohaterów w podziemia pod Pałacem Kultury. Zrobiło się nastrojowo, niepokojąco i nad wyraz zaskakująco. Wszystkie te sceny czytałam właściwie jednym tchem z napięciem śledząc rozwój sytuacji i zachwycając się pomysłem warszawskich podziemi. I w sumie nie wiem, na ile to prawda, a na ile fikcja literacka, tak realistycznie to zostało opisane (jeśli mam wśród swoich czytelników jakichś rodowitych warszawian, prosiłabym o rozwianie tej tajemnicy, naprawdę mnie to ciekawi). Bardzo przypadła mi do gustu cała akcja ratunkowa i kontakty Herberta z dziećmi, choć przez chwilę zastanawiałam się, czy faktycznie byłby w stanie tak długo funkcjonować w tych ekstremalnych warunkach i nie paść ze zmęczenia, ale w sumie adrenalina wspomagana magią jego nowego statusu, mogła tak zadziałać. Chyba. Dostajemy też kolejny, naprawdę widowiskowy pojedynek magów, a to głównie dzięki specyfice mechaniki zaklęć, wymyślonej przez autora.

Choć śledztwo jako takie wyszło panu Jamiołkowskiemu dość kiepsko, o tyle okruchy śladów, jakie mają doprowadzić Herberta do odkrycia, kto stoi za całą intrygą to już zupełnie inna para kaloszy. Uważny czytelnik, na równi z bohaterem, jest w stanie wywnioskować z nich, kto jest mózgiem całej operacji, albo chociaż zasiać ziarno zwątpienia w prawdomówność jednej z postaci. I to, moim skromnym zdaniem, jest świetny zabieg, pozwalający czytelnikowi także się wykazać. Nie uzależnia rozwiązania tajemnicy od szczegółów znanych tylko bohaterowi i nikomu więcej. Kolejnym plusem jest, po raz kolejny, sama Warszawa, a raczej opis jej tajemnic i przeszłości, wywołujące konsternację i zastanowienie, czy wszyscy mieszkańcy stolicy wiedzą takie rzeczy, czy wynika to ze swoistej miłości do tego miasta i chęci ukazania go w innym świetle. A tego typu lokalny patriotyzm zawszę będę doceniać, szczególnie że momentami zaczynałam odbierać Warszawę jako dodatkową, niezależną postać. Może nawet nieco żyjącą własnym życiem, ale nie mniej intrygującą.

Największym zawodem okazał się dla mnie absolutny brak Wygi! Zrobiło mi się przykro, że zapomniano o tym rezolutnym nastolatku, tak ciekawie zapowiadającym się w poprzednim tomie. W "Orderze" pojawia się tylko w rozmowie i krótkich wspominkach Herberta. Nie zachwyciły mnie też nieco gimnazjalne przekomarzania Anny i Zezela, choć może w tym wypadku po prostu się czepiam. Czy i mi nie zdarza zachowywać się podobnie w towarzystwie moich najbliższych znajomych? Może trochę, choć zgrzyt po przeczytaniu fragmentu pozostał. Dla równowagi dodam natomiast, że zachwyciło mnie wkomponowanie w fabułę prawdziwego wydarzenia i tak "twórcze" wyjaśnienie fenomenu "Basenu Narodowego". Cieszyłam się jak głupia, kiedy to czytałam.

I tym sposobem dochodzimy do podsumowania, a ja nie potrafię ukryć swoich mieszanych uczuć odnośnie "Orderu". Bo z jednej strony są cudowności od akcji pod Pałacem Kultury, a z drugiej małe zgrzyty, spowolnienia i niespełnione oczekiwania, przez co kolejny tom przygód Herberta Kruka wydaje mi się powieścią nierówną i niestety słabszą od debiutu. Na pocieszenie dodam, że ponoć prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym jak kończy, a nie jak zaczyna, a finał "Orderu" naprawdę mi się podobał. By lepiej sprawdzić te tezę, należy jednak poczekać na publikację "Bezsenny" - trzeciego i, z tego co wiem, ostatniego tomu przygód Naczelnego Obrońcy Warszawy.

Tę recenzję i inne ciekawe rzeczy znajdziecie także na moim blogu: http://powialochlodem.blogspot.com/

Mogło by się wydawać, że najtrudniejsze są debiuty. Wiecie, problemy ze znalezieniem wydawcy, pierwsze poważne korekty, przezwyciężenie nieraz bolesnych cięć tekstu i te naprawdę liczące się opinie. W zasadzie powinno być już lżej, gdy ta "dziewicza" powieść już na dobre...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Tę recenzję i inne ciekaw rzeczy znajdziecie także na moim blogu http://powialochlodem.blogspot.com/

Zaczęło się mocno, choć według autorki całkiem zwyczajnie. Od morderstwa. Potem było szybkie śledztwo, spalone zwłoki i walka z niemal zapomnianą boginią i jej awatarem. A to dopiero początek, prolog, o którego funkcji zapomina się w trakcie czytania, nie tylko ze względu na długość, ale i naszpikowanie akcją. A dalej? Dalej działo się jeszcze więcej.

Sara Weronika Sokolska jest Pierwszą Czarownicą Polanii, piastującą to zaszczytne, ale niewdzięczne stanowisko podczas panowania Jego Królewskiej Mości Juliana Łakomskiego. Jest to funkcja o tyle intratna, co problematyczna, szczególnie gdy nie ma się wsparcia Loży Magów i nie pobierało się nauk na Magicznym Uniwersytecie Jagiellońskim. Ale Sanika jest dzikim, nieposkromionym i niezwykle upartym żywiołem i z jej magią raczej ciężko się mierzyć. I dobrze ponieważ Kraków - jej miasto - jest atakowany. Ktoś po kolei niszczy artefakty, będące magicznymi strażnikami stolicy do momentu, aż na jej straży pozostaje tylko Sara, której moc jest równie mroczna jak jej oponenta.

Magdalena Kubasiewicz stworzyła alternatywną rzeczywistość, w której magia jest integralną częścią niemal boleśnie współczesnego świata. Tam właśnie Polska, a raczej Polania, jest europejskim mocarstwem, ze stolicą w Krakowie, gdzie władze wciąż sprawują królowie. Mój patriotyczny duch, który nazywam "krwią pradziadka husarza" (tylko go tak nazywam, nie mam zielonego pojęcia, czy miałam w rodzinie kogoś z tej elitarnej jednostki, ale przecież mogło tak być), zawsze się raduje, czytając takie rzeczy. Sama fabuła wije się, gmatwa, pląta, nie pozwalając czytelnikowi na wytchnienie. W trakcie lektury nie raz czułam się tak zmęczona w podobnym stopniu jak główna bohaterka i chciałam odłożyć książkę, by choć na chwilę odetchnąć od tych wszystkich emocji jakie wywoływała, uspokoić galopujące serce oraz powstrzymać palącą ciekawość, ale przecież nie mogłam. Czy raczej nie chciałam. Musiałam się dowiedzieć, co będzie dalej albo chociaż lepiej poznać przeszłość Saniki. Pewnych rzeczy domyślałam się z subtelnych aluzji autorki, ale to wciąż było zbyt mało.

Sama postać Pierwszej Czarownicy składa się niemal wyłącznie z buntu, mocy i tajemnic. A przecież jej opisy brzmią jakoś dziwnie znajomo. Choć fryzura i ubiór mogą mylić, to jednak wewnętrzne dziecko zawsze doszuka się podobieństw. Szczególnie jeśli zna tę opowieść od tej mniej cenzuralnej strony. Pierwsze ślady zostawiane przez autorkę były dość niewinne. Te czerwone usta, blada skóra i czarne włosy... Powinnam od razu skojarzyć, choć w opisach rzadko występowały obok siebie. Na właściwy trop naprowadziły mnie dopiero "wspomnienia" o niemal wyrwanym sercu i płucach, mimo że to chyba nie do końca tak było. Ale wówczas skojarzyłam i zaczęłam dostrzegać inne, nie mniej mroczne baśnie tak lekko i płynnie wkomponowane, że niemal nie dostrzegało się, iż były czymś innym. I jeszcze tak misternie splecione z legendami Krakowa, że niemal nie było widać łączeń. A ja przecież nie jestem krakowianką, nie znam wszystkich. Ile nawiązań przegapiłam przez swoją niewiedzę? O tym nawet nie chce myśleć.

Po przeczytaniu powieści nie mogłam pozbyć się wrażenia panującego w niej chaosu, choć też nie mogę oprzeć się przeczuciu, iż był to chaos zamierzony. Dzięki niemu mogłam pełniej odczuwać problemy Krakowa właśnie z perspektywy Sary, która zdawała się być nieraz podobnie zagubiona w wirze wydarzeń, jak ja podczas czytania. Choć ona miała nade mną tę przewagę, że była świadoma swojej przeszłości, dla mnie jako czytelniczki, wciąż pozostającą za zasłoną z niedomówień. Mogłabym wspomnieć też o innych bohaterach: o młodym królu czy czarodziejach i czarodziejkach z Loży, ale oni wszyscy wypadali jakoś blado przy Sanice. No, może Lidia mogłaby stanowić godną przeciwniczkę, czy też, po pokonaniu niechęci między nimi, partnerkę Pierwszej Czarownicy, ale pojawiała się zbyt rzadko, by można było stwierdzić to w pełni. Jednakże te blond loki, błękitne oczy i zamiłowanie do białych strojów znów wyglądały znajomo...

Prędkość z jaką pochłonęłam "Spalić wiedźmę" zaskoczyła nawet mnie, zapaloną czytelniczkę, która jednak potrzebuje kilku dni (a raczej kilku posiedzeń w autobusie) na przeczytanie dowolnej powieści. A tu po pierwszej dobie czytnik wskazywał skromne 30% za mną, by w kolejnej wszem i wobec obwieścić dobicie do setki. I koniec. I już czuję, że będę musiała sięgnąć po nią po raz drugi. Bo głód fabuły nie pozwolił mi na wyłapanie wszystkich smaczków, na pełne zrozumienie motywów działań, na głębsze poznanie przeszłości Saniki i złożenie do kupy tych wszystkich nikłych tropów pozostawionych przez autorkę... Już wiem, że to zrobię, tylko że tym razem na spokojniej, niemal delektując się nawiązaniami i pomysłem. Ale to za jakiś czas.

Książka ta sprawiła mi podwójną przyjemność. Po pierwsze przypadającą do gustu fabułą, pomysłem na wykreowany świat i magicznym Krakowem, do którego zawsze żywiłam niewyjaśniony sentyment. Po drugie potwierdziła przeczucie znalezienia dobrego tekst. Na szczęście te niepokoje okazały się niepotrzebne. I z zadowoleniem mogę stwierdzić, że miałam nosa. Wiecie jak to jest, kiedy sięgacie po powieść bez polecenia, kusząc się jedynie na krótki fragment czy opis na okładce. Więcej nie wiecie, nic poza dreszczem szepczącym Wam, że to może być dobre. I właśnie słówko "może" jest tu kluczowe. Ta niepewność sprawia, że krew zaczyna szybciej krążyć już przy pierwszych stronach, ale tylko od autora zależy, czy emocje pozostaną na tym samym, czy nawet większym poziomie. Tu się udało i z pełnym przekonaniem stwierdzam, że to zdecydowanie najlepsza, oczywiście zaraz po "Pokoju Światów", książka wydawnictwa Genius Creations, jaką miałam okazję przeczytać.

Tę recenzję i inne ciekaw rzeczy znajdziecie także na moim blogu http://powialochlodem.blogspot.com/

Zaczęło się mocno, choć według autorki całkiem zwyczajnie. Od morderstwa. Potem było szybkie śledztwo, spalone zwłoki i walka z niemal zapomnianą boginią i jej awatarem. A to dopiero początek, prolog, o którego funkcji zapomina się w trakcie czytania, nie tylko ze względu...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Tę recenzję i inne ciekawe wpisy możecie przeczytać także na moim blogu:http://powialochlodem.blogspot.com/
i z góry przepraszam za rozwleczenie tematu

Każdy z nas, zapalonych czytelników, ma z pewnością jakiegoś swojego ulubionego autora, którego nazwisko stanowi już doskonałą zachętę do kupna książki. Kochamy go i kochamy jego twórczość przynajmniej do momentu, kiedy poznamy go osobiście. Bo wtedy już bywa różnie. Dla mnie takim sztampowym już przykładem jest Sapkowski. O moim pierwszy spotkaniu z ojcem Wiedźmina już Wam kiedyś opowiadałam. W każdym razie po tej konfrontacji, do powieści pana Andrzeja podchodzę już z większym dystansem niż kiedyś. Jednak nie o tym chciałam pisać. Cały ten mój wywód miał na celu wprowadzenia do konkretnego pytania: czy mieliście kiedyś na odwrót? Czy przy okazji licznych konwentów spotkaliście kiedyś jakiegoś pisarza, którego proza do Was nie przemawia, ale strasznie chcielibyście ją uwielbiać dla niego, bo zasługuje? Nie... No cóż... Ja ostatnio przeżywam coś takiego odnośnie twórczości Jakuba Ćwieka - chciałabym lubić jego książki, ale na obecną chwilę nie potrafię. Szczególnie po całej masie mieszanych uczuć związanych z przeczytaniem najnowszej powieści "Kłamca. Papież Sztuk". Co ze mną jest nie tak?

Chyba na wstępie jestem Wam winna wyjaśnienia, za co tak właściwie podziwiam Ćwieka (bo "podziwiam" to najlepiej pasujące słowo, do całej masy uczuć, pojawiających się gdy w prasie fantastycznej natrafiam na jego nazwisko). Książki, komiksy, słuchowiska, spotkania z fanami, bajki dla dzieci, publicystyka, szalone akcje jak próba ściągnięcia Nathana Filliona do Polski czy cały Rock and Read Tour - trasa promująca muzykę rockową i czytelnictwo w Polsce... uff muszę złapać oddech, żeby dalej móc wyliczać. To właśnie dzięki tekstowi Ćwieka dowiedziałam się kim są Browncoats i co to jest Firefly, za co do dziś jestem mu ogromnie wdzięczna. Do tego dorzućmy jeszcze propagowanie popkultury w Polce i polskiej twórczości na świecie, a otrzymamy listę zainteresowań, którymi można spokojnie obdarzyć kilka osób, zapewniając im całkiem ciekawe życie. A co dopiero jeśli myślimy o jednym tylko człowieku. Podziwiam go za to, że jest w stanie to wszystko ogarnąć i nie zwariować. I nadal być po prostu sympatycznym. Trudno go nie lubić, kiedy jego spotkania autorskie odbywają się z takim polotem i poczuciem humoru, tak że nawet na marnych prowadzących można nie zwracać uwagi. No chociaż to rozbuchane ego, które niekiedy nie mieści się z autorem w jednym pomieszczeniu, może nieco odstraszać, ale często dodaje uroku. Z resztą, coś go musi pchać do działania. Jeśli sprawdza się dobrze, to niech to będzie i ego.

Niestety mimo mnóstwa ciepłych uczuć, jakie żywię do osoby autora, nie potrafię polubić, zakochać się, zachwycić w jego twórczości. A trochę przeczytałam. I na obecną chwilę najlepiej w moim odczuciu wypada "Świetlik w ciemnościach" - bajka, którą pan Jakub napisał, żeby odpowiedzieć swoim dzieciom na niezwykle ważkie pytanie: "Tatusiu, dlaczego lubisz >>Firefly<<?" Czytając ją, ja, stara już baba, płakałam jak bóbr. Bo to było piękne. Ale niestety, inne książki nie wywołały chociaż połowy tych uczuć, co ta krótka opowiastka dla najmłodszych. Co ze mną jest nie tak? Mimo to, od czasu do czasu, daje się skusić na jakąś ćwieko-prozę, w nadziei, że coś mi się spodoba, tak na fest. Masochizm jaki, czy coś? W każdym razie dałam się namówić na przeczytanie nowej książki o Lokim - anielskim cynglu do zadań specjalnych i nie tylko. Czytając pierwsze dwie części przygód Kłamcy, naprawdę dobrze się bawiłam. Czytając dwie kolejne, już zdecydowanie gorzej. "Machinomachia" pozostawiła mnie znów w rozdrożu mieszanych uczuć, dlatego też liczyłam, że "Papież sztuk" pchnie szale wagi w dobrą stronę i chyba się przeliczyłam.

Pomysł na fabułę jest świetny. Loki przez przypadek przyczynia się do narodzin nowego bóstwa - Dezyderiusza Crane'a - którego mocą jest umiejętność z korzystania ze wszelkich możliwych popkulturowych klisz i schematów. Biorąc pod uwagę, jakie niestworzone i niemożliwe rzeczy dzieją się w niektórych filmach, to całkiem obszerny zasób możliwości. Oczywiście nadprogramowe bóstwo to problem szczególnie, gdy ze starymi jeszcze sobie nie poradzono. Z sytuacją trzeba sobie poradzić, za nim Aniołowie się zorientują, albo co gorsza, Crane pozna pełnie swych mocy. Czyli akcja, tempo i klisze rodem z filmów klasy B...

Sama konstrukcja powieści jest bardzo pomysłowa. Autor przełamuje czwartą ścianę dając czytelnikom możliwość wyboru przez ingerencję w fabułę, która poza litym tekstem została uzupełniona o komiks czy też grafiki stanowiące jej integralną część. Autor czerpie pełnymi garściami z najróżniejszych filmów i form przekazu, by stworzyć niesamowity, fabularny mash-up. W tej książce znajdziecie więc wszystko, co mogłoby się kryć pod hasłem "popkultura", tylko czy to dobrze? Zamiast jak zwykle wyszukiwać te cudowności, te smaczki dodające uroku dziełom niezwiązanym, po prostu się w nich nurzamy. I w sumie nawet nie musimy się zastanawiać skąd je znamy, bo są nam tłumaczone. Wiem, że taki był zamysł, ponieważ jak inaczej pisać o bogu popkultury, bez nawiązań do niej. Tylko czemu w 90% musi dotyczyć to filmów? Czy nie zagubiły się gdzieś inne popkulturalne media? Książki? Muzyka? Komiksy? (Jak mi teraz ktoś wyskoczy, że tekst wujka Bena pochodzi z komiksu o Spidermanie to zaszlachtuje! W komiksie, słowa o wielkiej odpowiedzialności wypowiedział narrator, a jakoś tak później przylgnęły do wujka Bena właśnie przez telewizyjne ekranizacje). Ale po kolei.

Pierwszą nieścisłością, która rzuciła mi się w oczy, była ta "pozorna" możliwość wpływu na fabułę. W teorii dostajemy ją aż trzy razy, przy czym jeśli miłośnicy starych, paragrafowych powieści myślą, że ich wybór coś zmieni, to się mocno pomylą. Początkowy "wybór" za raz cofa nas do drugiej opcji i nic nie zmienia (ja wiem, że wersja z samolotem byłaby niewłaściwa, ale skoro autor oferuje wybór to chciałabym móc z niego skorzystać). Za drugim razem po prostu dostajemy dwie różne wersje tej samej sceny, również bez wpływu na całokształt fabuły. Tylko że (uwaga będę się mocno czepiać i rzucać spoilerami), czytelnik który wybrałby wersję komiksową, mocno się dziwi kiedy Kłamczuch zostaje tak wybebeszony, że mu tylko watolina wystaje, a na koniec "cały i zdrowy" wspomaga Lokiego w boju. Bez żadnej, obiecanej łatki, która przy "zwykłej" drodze wcale mu jest niepotrzebna. Ostatnią możliwością jest własnoręczne stworzenie kawałka książki, przez cudownie bujny opis jednego momentu. I tyle.

W odniesieniu do całości, nie podobało mi ukazanie Lokiego tylko jako cwaniaczka na usługach Aniołów. Trochę w nim mało boga kłamstwa, oszustw i podstępu, jakiego znaliśmy z innych części. To raczej spryt niż misterne intrygi, popychają fabułę do przodu. Podobną sztampą zalatuje Archanioł Michał. Miecz Pana ma tylko krzywić się na Kłamce, ciskać gromy z oczu i przypominać Asowi, na czyich jest usługach. Eros i Bachus też wiele więcej nie wnoszą, choć jestem tu może ciut niesprawiedliwa wobec boga wina. Ale ten drugi? Całą książkę miałam wrażenie, że jego głównym zadaniem jest wyglądanie jak młody Brad Pitt. Na manifestację mocy znanych z innych książek nie ma co liczyć. Taki sidekick, tylko że ładny.

Uff chyba poniosło mnie. Strasznie przeżyłam zawód tą książką. Niby czytało się szybko, ale w trakcie tego nie czułam przyjemności. I było mi z tego powodu przykro. Bo chciałam, żeby mi się podobało! Tym bardziej, kiedy zajrzałam na inne recenzje i zobaczyłam całe mnóstwo zachwyconych ludzi. Całe strony pochwał i radosnych haseł, w stylu "powrót Lokiego z pierwszych dwóch części!". Ja tego nie dostrzegłam. I raczej kiepsko się bawiłam. A naprawdę się starałam! Przepraszam panie Ćwieku! Lubię pana, doceniam osiągnięcia, ale to zwyczajnie mi się nie podobało. Ale obiecuje ciągle szukać!

Tę recenzję i inne ciekawe wpisy możecie przeczytać także na moim blogu:http://powialochlodem.blogspot.com/
i z góry przepraszam za rozwleczenie tematu

Każdy z nas, zapalonych czytelników, ma z pewnością jakiegoś swojego ulubionego autora, którego nazwisko stanowi już doskonałą zachętę do kupna książki. Kochamy go i kochamy jego twórczość przynajmniej do momentu, kiedy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Tę recenzję i inne ciekawe rzeczy znajdziecie także na moim blogu: http://powialochlodem.blogspot.com/

Herbert jest krawcem. Zna się na krojach, stylach i fasonach lepiej niż niejedna kobieta. Jednak mało kto wie, że tak właściwie to jego hobby, umiejętność najlepiej odpowiadająca jego prawdziwemu powołaniu. Herbert jest magiem, ale o tym nie wie nawet jego ukochana, bo jak też wytłumaczyć racjonalnym ludziom, że czary jednak działają. Z nieracjonalnymi idzie dużo prościej, jak chociażby w przypadku Zezela, dla którego przyjaźń z Herbertem jest także okazją do zdobywania magicznych przedmiotów i rozszerzania magicznej bazy danych. Poza tym nasz bohater mieszka sobie spokojnie w Podkowie Leśnej, od Warszawy trzymając się na dystans, ponieważ tam czary uparcie nie działają. I jest tak przynajmniej do czasu, gdy w jego studiu krawieckim pojawia się pan Schrödinger z propozycją nie do odrzucenia. Herbert musi teraz ruszyć w szaloną podróż, by uratować ukochaną, choć nie ma pojęcia jakie będą implikacje tego czynu. Na przeszkodzie staje mu Bractwo Miast, Bazyliszki i rywal z przeszłości, którego z chęcią utopiłby w łyżce wody. Tymczasem magia wraca do stolicy, a Okup Krwi może wkrótce zostać spłacony.

"Okup Krwi" to literacki debiut Marcina Jamiołkowskiego. Może nie nazwałabym go najbardziej porywającym, zachwycającym i genialnym początkiem kariery pisarskiej, ale zaserwował mi całkiem solidną porcję rozrywki. Niemal od samego początku zostałam rzucona w wir akcji, która tak naprawdę zwolniła dopiero w połowie książki, jakby autor zorientował się, że bohaterowie (i w sumie czytelnicy też) potrzebują chwili oddechu. Bo w zasadzie przydałyby się jakieś wyjaśnienia. Chociażby o zasadach działania magii Herberta, ponieważ ta wydaje mi się dość niezwykłe, nawet jak na fantastykę. Otóż zaklęcia naszego krawca brzmią jak paragrafy, różnego rodzaju przepisy oraz oraz cały prawniczy bełkot, którego nie rozumieją przeciętni śmiertelnicy. Czyli równie dobrze mógłby mówić po klingońsku... Do tego jego asortyment zaklęć wspierają stare bilety tramwajowe, znaki drogowe, taśmy policyjne i wiele innych rzeczy, które zwyczajnie poddają się jego woli i specjalnemu zmysłowi magii. Oczywiście chwilka ukradzionego czasu przypomina bardziej ciszę przed burzą, bo fabuła potem znów gna do nieubłaganego i zaskakującego finału, po drodze zaszczycając nas naprawdę epickim pojedynkiem magów. Wyobraziłam sobie jak by wyglądał, gdyby nakręciło go HBO i robi wrażenie.

Sam Herbert jest bohaterem pełnym determinacji i dystansu do siebie, a mi szczególnie przypadła do gustu jego autoironia. Co do pozostałych postaci pretendujących do miana głównych bohaterów - detektyw Anny Mróz, od której czasem wieje chłodem (kocham!) i młodocianego uciekiniera z domu, Wygi - z przykrością stwierdzam, że zostali zdegradowani do roli sidekicków naszego maga. O ile Anna w jakiś sposób wpływa na fabułę, o tyle rola Wygi w powieści, wciąż pozostaje dla mnie zagadką. Choć widzę, że chłopak ma znaczny potencjał i liczyłabym na jego większe wyeksponowanie w pozostałych częściach. Natomiast nagromadzenie i częstotliwość pojawiania się antagonistów wprawiłyby w konsternację nawet Rambo. Zdaje się, że Herbert nie może nawet przejść przez ulicę, żeby nie wpaść w tarapaty, z których niemal cudem udaje mu się wydostać. Ale w końcu jest magiem. Rzeczy niemożliwych dokonuje od ręki.

Największą zaletą powieści, przynajmniej dla mnie, jest pokazanie Warszawy, jej historii, tajemnic i niezwykłości miejsc zwykłych, a także wplatanie w to miejskich legend. Często zastanawiałam się za co można kochać naszą stolicę, ale teraz już wiem. Ta książka mi to pokazała, a takie rzeczy są zawsze godne szacunku. Momentami miałam wrażenie, że precyzja z jaką autor przedstawił trasę Herberta, pozwoliłaby mi na poruszanie się po tej części Warszawy z "Okupem krwi" w roli przewodnika. Strona językowa momentami nieco kuleje, ale raczej rzadko zwraca się na to uwagę. gdybym w trakcie czytania, zaczęła się nudzić, pewnie dla urozmaicenia bardziej bym się do tego przyczepiła, jednak autor mi na to nie pozwolił. A raczej nie dał zbytnich powodów do ku temu. Kolejnym ze znaczących plusów powieści jest pomysłowość pana Jamiołkowskiego. Już nie mówię tu o samym działaniu magii w wykonaniu Herberta, ale chociażby o niezwykle plastycznym przedstawieniu Szału Krwi w jaki wpada nasz bohater. I trzeba przyznać, że jest w tym nieco magii.

Liniowa fabuła, przepleciona jest krótkimi retrospekcjami, które pozwalają na lepsze zrozumienie przedstawionego świata. Momentami niewybredny humor również wpasowuje się w klimat całości. Błyskawiczne tempo w jakim można pochłonąć "Okup krwi" cieszy, choć też wywołuje w człowieku efekt pewnego niezaspokojenia. Ale to także wina zakończenia, które rozwiązuje właściwie tylko główny wątek, resztę pozostawiając w zawieszeniu, a także tworząc niemal w ostatniej chwili nowe pytania, oczywiście pozostawione bez odpowiedzi. Nie wiem czy jest to zabieg szczególnie udany, ale to będzie dane mi rozstrzygnąć dopiero podczas czytania kolejnego tomu. Ponieważ po "Order" sięgnę na pewno. Bo pozostał głód i konsternacja. Bo jestem zwyczajnie po ludzku ciekawa, a całość czytało mi się na tyle przyjemnie, żeby jeszcze raz spróbować. Obyło się co prawda bez wielkich zachwytów, wylanych łez i niepowstrzymanych parsknięć śmiechem, ale też rwania włosów z głowy i grymasów niesmaku. Były za to uśmiech i odprężenie połączone z zadowoleniem z całkiem dobrej lektury. Ot co!

Tę recenzję i inne ciekawe rzeczy znajdziecie także na moim blogu: http://powialochlodem.blogspot.com/

Herbert jest krawcem. Zna się na krojach, stylach i fasonach lepiej niż niejedna kobieta. Jednak mało kto wie, że tak właściwie to jego hobby, umiejętność najlepiej odpowiadająca jego prawdziwemu powołaniu. Herbert jest magiem, ale o tym nie wie nawet jego ukochana, bo...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Tę recenzję i inne ciekawe rzeczy znajdziecie także na stronie: http://powialochlodem.blogspot.com/

Dawno temu, w czasach tak odległych, że uznanych za mityczne, Roshar nawiedzały Spustoszenia, będące czymś na kształt cykli absolutnej zagłady, w trakcie których potworne istoty nazywane Pustkowcami, niszczyły wszelkie życie. W obronie ludzkości stawali wówczas Świetliści - niezłomni rycerze władający Ostrzami Odprysku. Coś się jednak wydarzyło, coś co sprawiło, że odeszli, pozostawiając ludzi samym sobie. Jednak niebezpieczeństwo nie zostało do końca zażegane i po tysiącach lat spokoju, nadchodzi kolejne Spustoszenie, ponoć najgorsze ze wszystkich. Czyżby ludzkość miała w końcu wyginąć? Na razie jest spokojnie, ale co będzie potem? Na przód wysuwa się trójka bohaterów: młoda szlachcianka z mało znaczącego rodu, próbująca ocalić rodzinę, były chirurg i włócznik, obecnie niewolnik, przejawiający pewnie niezwykłe umiejętności oraz oddany Kodeksowi Arcyksiążę, który uczyni wszystko by zjednoczyć swój kraj. Każde z nich posiada element układanki mogącej prowadzić zarówno do ocalenia jak i zagłady. Intryga powoli się zagęszcza, choć z początku nic nie wskazuje na to, że poszczególne fragmenty będą do siebie pasować.

Ze wstydem przyznaję, że tę konkretną powieść czytałam strasznie długo. Nie ze względu na to, iż była tak koszmarnie nudna, ponieważ akurat w tym przypadku było zupełnie na odwrót, ale dlatego, że mogłam ją czytać tylko w tych krótkich chwilach domowego wypoczynku. A dla kogoś, kto w zasadzie niemal każdą wolną minutę poświęca na pisanie, wygospodarowanie dodatkowych, pozaautobusowych minut było trudne. Ale nie niemożliwe. Do tego doszedł rozmiar. 950 stron małego druku i wąskiej interlinii, w formacie większym niż standardowa książka Trybikowego Wydawnictwa. Niby nic, ale gdy przychodzi do trzymania tego monumentu w rękach, robi się gorąco. Naprawdę pierwszy raz w życiu żałowałam, że tej konkretnej pozycji nie mam w postaci ebooka, którego mogłabym przeczytać na swoim zgrabnym i lekkim "Kundelku". Jakby tego jeszcze było mało, w trakcie czytania (jak najbardziej zwyczajnego) zaczęły mi wypadać ostatnie strony z cudnymi mapkami świata i teraz są już niemal osobno. Polscy wydawcy chyba nie do końca przemyśleli koncepcję. Podobnie jak opis na okładce, nad którym widziałam, że się zachwycano. O ile pasuje on do Kalidana i Szeth-Syn-Syna-Vallano, a przypadku Shallan już wydaje mi się nieco naciągany, a tyle fragment dotyczący Dalinara, wydaje mi się z kosmosu wzięty. Przez całość ciężko było przebrnąć, głównie ze względu na nieporęczność książki, ale treść wynagradzała wszelkie trudny.

Świat wykreowany przez Sandersona jest naprawdę niesamowity. Zdaje się, że przemyślał wszystko począwszy od fauny i flory, przez kulturę i środki płatności, na magii skończywszy, stawiając sobie jeden cel - być oryginalnym. Podobnych pomysłów na książkowe uniwersum jeszcze nie czytałam, co dowodzi dwóch rzeczy: albo mało jeszcze w życiu czytałam, albo nie wszystko zostało jeszcze wymyślone. Co by to nie było, dobrze świadczy na przyszłość. Tak więc zagłębianie się w tak odmienny od naszego świat jest prawdziwą przyjemnością, mimo że niektóre zwyczaje z naszej perspektywy mogą wydawać się dziwne lub zupełnie absurdalne. Podobnie fauna i flora przystosowane do radzenia sobie z Arcyburzami, są o tyle dziwne, co naprawdę ciekawe. Całą tę odmienność jeszcze lepiej pozwolił zrozumieć mały rozdzialki, którego akcja toczyła się w krainie pod względem środowiskowym bardziej przypominającej to, co widzimy za oknem. Ale przecież to nie fantastyczny przewodnik po odmiennym świecie, tylko powieść pełna akcji! Akcji... Hmm

Nie zrozumcie mnie źle. W "Drodze królów" dzieje się mnóstwo, ale z początku wygląda to jak trzy niezależne historie. Tak uparcie podkreślam "trzy" ponieważ przygody Szeth-Syn-Syna-Vallano - "płaczącego asasyna" - wyróżnionego na okładce, są kroplą w morzach wydarzeń, które dotykają pozostałych bohaterów. Możliwe, że w dalszych częściach ("Kroniki Burzowego Światła" zostały zaplanowane na dziesięć tomów), stanie się on postacią bardziej dominującą, lecz obecnie gnie w odmęcie wydarzeń dotyczących Kaladina - chirurga-włócznika - i Arcyksięcia Dalinara Kholina. Już Shallan poświęcono więcej miejsca. Opisując ich przygody, a raczej składając książkę, Sanderson zrobił coś, za co bym go udusiła (a przynajmniej lekko poturbowała) - wymieszał rozdziały. Poprzekładał te dotyczące Kaladina z tymi o Dalinarze i jeszcze wymieszał z tymi o Shallan, powodując, że w momencie kiedy bardzo chciałam się dowiedzieć co się stało z włócznikiem, musiałam przebrnąć przez historie dotyczące innej postaci. A jakby tego było mało, każdą z części na jakie podzielona jest "Droga Królów" rozgraniczały nic nie mówiące rozdziały. Oczywiście nic niemówiące teraz, bo stawiam swoją ostatnią koszulę, że nabiorą znaczenie po tych wszystkich dziesięciu tomach. Teraz jednak nieco mnie irytowały.

Niestety nie potrafię się absolutnie zachwycić tą pozycją, jak całe rzesze ludzi przede mną, a to dlatego, że w moim odczuciu niemal 800 stron książki stanowi zaledwie prolog. Powolne, niemal leniwe wprowadzenie do całej serii. Co nie oznacza, że nieciekawe. Choć muszę przyznać, że głównym motorem napędowym była dla mnie historia Kaladina i Mostu Numer Cztery. I to dla nich w zasadzie przewracałam kolejne strony, to o nich chciałam czytać i dowiadywać się jak najwięcej. Reszta stanowiła tło, zwykły choć niezwykle barwny i świetnie przedstawiony zapis życia bohaterów. Dopiero na ostatnie 150 stron akcja zaczyna się zagęszczać, a losy poszczególnych postaci ściśle ze sobą splatać. I właśnie je przeczytałam niemal duszkiem i z zapartym tchem. Koniec, który uparcie nie chciał przyjść, nagle spadł na mnie jak grom z jasnego nieba i musiałam zacząć zastanawiać nad zorganizowaniem sobie następnej części. Przy czym, jeśli zdecyduję się na całą serię to dziesięć niemal tysiącstronicowych pozycji z pewnością zajmie kiedyś całą półkę. Jak nie dwie.

Całość czytało się naprawdę przyjemnie, jeśli w końcu znalazło się sposób na trzymanie tego nieporęcznego tomiszcza. Nie można też odmówić autorowi rozmach i ogromu pracy w jaki włożył w przedstawienie tego świata w najdrobniejszych szczegółach. Jednak to tylko wstęp. Długi, piękny i niezwykły, ale tylko wstęp. Jednak zakończony tak, że daje nadzieję na niesamowity czy wręcz epicki drugi tom. Teraz pozostaje tylko go zdobyć.

Tę recenzję i inne ciekawe rzeczy znajdziecie także na stronie: http://powialochlodem.blogspot.com/

Dawno temu, w czasach tak odległych, że uznanych za mityczne, Roshar nawiedzały Spustoszenia, będące czymś na kształt cykli absolutnej zagłady, w trakcie których potworne istoty nazywane Pustkowcami, niszczyły wszelkie życie. W obronie ludzkości stawali wówczas Świetliści -...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Tę recenzję i inne ciekawe rzeczy znajdziecie na moim blogu: powialochlodem.blogspot.com

Mark Whatney miał pecha. Po pierwsze dlatego, że przeżył. Nie żeby to było coś strasznego. Nawet dla rozbitków przetrwanie katastrofy oznacza nadzieję, szczególnie, jeśli wylądują na bezludnej wyspie. Jak się postarają, znajdą wodę, jedzenie i ktoś za parę lat może przepływać w pobliżu i dostrzec specjalnie przygotowane na tę okazję ognisko. Ewentualnie, przy odrobinie szczęścia, sami się z niej wydostaną. Mark miał gorzej. Przeżył katastrofę na Marsie. Na tej planecie nie ma ani źródeł pożywienia ani sprzyjającej atmosfery (wodę ponoć już tam znaleźli), a w upalne dni tamtejsza temperatura ledwie przekracza zero stopni. Poza tym raczej nie można się spodziewać, że ktoś akurat będzie obok przelatywać (na cud w postaci pięknych Marsjanek w stylu Dejah Thoris też nie ma co liczyć). Ogólnie rzecz biorąc, mniej problemów byłoby gdyby zginął, a jednak... System podtrzymywania życia, zaprojektowany przez NASA zadziałał zaskakująco dobrze (w końcu kosztował miliony dolarów), a stacja przygotowana na pobyt 6 osób przez 30 dni zapewni mu wodę, jedzenie i powietrze przez blisko ziemski rok. Tylko że następna misja przybędzie na Marsa za ponad dwa lata i wyląduje tysiące kilometrów dalej. Może prościej byłoby od razu zrobić sobie śmiertelny zastrzyk z morfiny?

Mark jest jednak dobrze wychowanym Ziemianinem i ceni sobie życie, szczególnie jego własne, więc postanawia pokazać czerwonej planecie, jak człowiek powinien się zachowywać w obliczu, zdawałoby się, że nieuchronnej śmierci. Co jak co, ale ekstremalne warunki wymagają niekonwencjonalnych rozwiązań.

Po pierwsze każdy Marsjanin z przypadku nie powinien tracić pogody ducha i jest to pierwsze, co zauważa czytelnik w "obcowaniu" z Whatneyem. Nie użala się nad sobą, nie rzuca filozoficznymi tekstami o życiu, śmierci i beznadziejności swojego losu. Za to dostarcza nam barwnych i niekiedy całkiem radosnych opisów swojego życia, okraszając je komicznymi i nieraz zupełnie nie związanymi z jego losem. Mało tego, gdy pojawiają się problemy (a pojawiają się ciągle), przyjmuje je jako oczywistość. Dla niego nie ma przeszkód nie do przeskoczenia. Po prostu taki jest.

Po drugie, każdy Marsjanin powinien myśleć i wymyślać epickie udogodnienia niczym "prehistoryczny" MacGyver. Przecież żyjesz i masz głowę na karku! To powinno wystarczyć, żeby znaleźć ocalenie. Nie jęcz i nie marudź, że życie jest niesprawiedliwe, że i tak nic nie wymyślisz. Czego jak czego, ale czasu na myślenie masz pod dostatkiem. Skoro już trafiłeś na Marsa (NASA nie zabiera w kosmos byle kogo), jesteś dostatecznie mądry, żeby wpaść na rozwiązania, które pozwolą Ci przetrwać. Co z tego, że połowa Twoich pewnie Cię zabije, a druga z pewnością dość mocno Cię poturbuje jeśli nie wypali? Kogo to obchodzi! Jeśli zadziała... w sumie i tak nie będzie Cię to obchodziło.

Trzeci punkt właściwego zachowania na czwartej planecie od Słońca, jest niczym wskazanie z Herbertowskiej "Diuny" - oszczędzaj wodę i w zasadzie wszystko, co się da. Jeśli postanowisz założyć plantację ziemniaków, "nawóz", który codziennie produkujesz niezwykle pomoże im w rozwoju. Szczególnie jeśli wymieszasz marsjański piach z próbkami ziemskiej gleby. Jeszcze tylko wróć do punktu drugiego, wymyśl jak stworzyć setki litrów wody i śmierć głodowa nagle przestaje być problemem. W sumie, jeśli zmniejszysz racje żywnościowe, czas Twojego życia dodatkowo się wydłuży, więc oszczędzaj wszystko, nawet bardziej niż Fremeni!

Tak w zasadzie lekkość z jaką autor opowiada nam całą historię sprawia, że chyba nie do końca zdajemy sobie sprawę z zagrożenia jakie spadło na głównego bohatera. Tam wszystko może pójść źle, a każdy błąd może kosztować go życie. Co najciekawsze w zasadzie wszelkie próby rozwiązania rozwiązania jakichkolwiek problemów nie działają ta tak jak powinny i nawet na samym końcu książki oczekujemy jakiejś dodatkowej ale spektakularnej katastrofy. Jednak Whitney niczym kot, zawsze spada na cztery łapy i jest postacią, której nie sposób nie lubić (szczególnie po tekście o Aquamanie). W trakcie czytania ciągle mu dopingowałam i nie mogłam się doczekać, co też znowu wymyśli. W zasadzie gorszym przeciwnikiem niż Mars, zdawała się być wszechobecna nuda, tylko z lekka urozmaicana serialami z lat siedemdziesiątych i słuchaniem Disco. Choć może nieco przerażała mnie jego niesamowita pogoda ducha... Jak mógł się nie załamać? Nie poddać? Miewał gorsze dni, ale nie na tyle by stwierdzić, że dziś ma wszystko w nosie i nic nie robi. To było najbardziej niezwykłe w całej tej powieści.

Czytałam niezwykle porywające recenzje o nieprzespanych nocach niepotrafiących się oderwać czytaczy. Z przykrością stwierdzam, że ja czegoś takiego nie przeżyłam, co nie oczywiście nie przekreśla tej książki. Przyjemnie spędziłam przy niej czas, lecz za każdym razem, gdy musiałam już wysiąść z autobusu, nie miałam problemu z wyłączeniem czytnika. No może na sam koniec, kiedy niewiele mi zostało, a zaczęły dziać się takie rzeczy, że głowa mała. Nie mniej jednak warto po nią sięgnąć, szczególnie gdy będzie się miało zły dzień. Facet poradził sobie z przeżyciem na Marsie! Nasze problemy zdają się przy tym blednąć. Więc jeśli jesień Was przybije, sięgnijcie po "Marsjanina". Z nim nie sposób nie cieszyć się z październikowego deszczu.

Tę recenzję i inne ciekawe rzeczy znajdziecie na moim blogu: powialochlodem.blogspot.com

Mark Whatney miał pecha. Po pierwsze dlatego, że przeżył. Nie żeby to było coś strasznego. Nawet dla rozbitków przetrwanie katastrofy oznacza nadzieję, szczególnie, jeśli wylądują na bezludnej wyspie. Jak się postarają, znajdą wodę, jedzenie i ktoś za parę lat może przepływać w pobliżu...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Tę recenzję i inne ciekawe rzeczy znajdziecie także na moim blogu: http://powialochlodem.blogspot.com/

Wszystko ma swój początek. Wszechświat zaczął się od Wielkiego Wybuchu, nauka od pierwszego dnia w szkole, a dorosłe życie od samodzielnie zapłaconego rachunku. Tak i moja fascynacja smokami od czegoś się zaczęła. Kiedy jeszcze byłam w gimnazjum, (czyli tak dawno, że nawet najstarsi górale nie pamiętają) wpisując w wyszukiwarkę hasło "smoki" pierwszym co wyskakiwało był link do Smoczych Stron - jednego ze starszych, polskich smokologicznych portali. Dziś to tylko martwa stronka, której ostatnia aktualizacja miała miejsce ponad 10 lat temu, ale wówczas była na tyle niesamowita, że zasiała we mnie coś, co potem wykiełkowało z niesłychaną intensywnością. Tak zastanawiając się nad tą kwestią z perspektywy czasu, wydaje mi się, ze gdybym nie trafiła na tę książkę, nic by się tak naprawdę nie rozpoczęło. Jednak ślepy los w postaci kolegi z liceum pożył mi ją ze słowami "Masz, od tego powinnaś zacząć", a zdanie to z czasem stało się proroctwem, które zapoczątkowało wiele zmian.

Huma Dragonbane jest młodym, solamnijskim rycerzem - bractwa założonego przez samego boga dobra Paladine'a i jego dwóch bliźniaczych synów. Należy do zakonu Rycerzy Korony - najmniej znaczącego, obok Miecza i Róży, z zakonu rycerskiego. Choć w sumie powinien się cieszyć, że choć to mu się udało. Jego wątpliwe pochodzenie, o którym mogła zaświadczyć jedynie jego matka, nie podoba się wielu wojownikom czystej krwi, ze szlachectwem w genach. Jednak Huma jest uparty i wytrwały, choć ciągle wątpi w sens swojej przynależności do rycerstwa. Taki Bennett, nie dość że jest bratankiem Wielkiego Mistrza, to jeszcze zna na pamięć każdą linijkę kodeksu i jest wręcz idealnym wojownikiem, szczególnie ze swym niemal królewskim pochodzeniem. Ale nie czas na spory, ponieważ hordy Takhisis - królowej zła - kawałek po kawałku zdobywają Solamnię, a gdy padnie twierdza Vingaard, nic już nie stanie jej na przeszkodzie w panowaniu nad całym Ansalonem. Huma tym czasem czyni wszystko, co w jego mniemaniu jest zgodne z naukami Paladine'a, i jako jeden z nielicznych, prawdziwie wierzy w swojego patrona. Złośliwy, czy też szczęśliwy los stawia mu na drodze Gwynteh, która zawsze zdaje się wiedzieć więcej niż mówi i skrywać pewną tajemnicę...

"Legenda o Humie" to wydana w 1988 roku (w Polsce 1995) powieść heroic fantasy należąca do świata DragonLance, stworzonego przez duet pisarski: Margaret Weis i Tracy'ego Hickmana. Klasyczna seria, w której drużyna zaczyna swoje przygody w gospodzie, ma około 8-9 książek (zależy jak liczyć), jednak świat Smoczej Lancy jest dużo, dużo większy i tworzony przez różnych autorów. Pierwszy tom serii Bohaterowie stworzył Richard Knaak, by opowiedzieć historię, bohaterowie głównej sagi, znają jedynie z legend. I to właśnie stworzył. Na poły legendarną, na poły epicką opowieść o bohaterstwie, honorze, przyjaźni i tym, żeby w czasach nawet największych niepokojów postępować słusznie.

Dziś już takich powieści się nie pisze. Schemat, w którym mag, rycerz i spółka ruszają ratować świat jest tak dobrze wszystkim znany, że mało kto chce o nim czytać. A jednak, nawet po latach od pierwszego razu, z przyjemnością do niej wróciłam. Czyżby to był tylko sentyment? A może to przez niemal naiwnego w swej dobroci Humę, który dzięki swej niezachwianej wierze staje się wybrańcem boga? A może przez Magiusa, który mimo arogancji, pychy i buty jaką darzy cały świat, jest jednak dobrym, choć wymagającym przyjacielem? A może to przez Kaza, przez jego wieczne wybuch złości, niepowstrzymaną agresję i chęć walki, który ma jednak w sobie więcej honoru niż całe solamnijskie rycerstwo? A może w końcu przez Gwyneth, piękną i silną Gwyneth, która mając niemal wszystko co można chcieć, nie może dostać tego, czego najbardziej pragnie? Naprawdę nie wiem czemu wciąż uwielbiam tę książkę, mimo że język jest nieco przestarzały, opisy proste aż do bólu, a fabuła jasna i przewidywalna. A jednak siedzę i czytam, choć wiem co za zakrętem spotka Humę, nigdy nie krzyczę do siebie "Nie idź tam!", bo taka jest jego powinność.

Świat nie jest czarno-biały. Nic nie jest do końca takim, jakie się wydaje, a ludzie są przeważnie szarzy. Trochę źli, trochę dobrzy i z każdym fragmentem swej natury muszą walczyć kierując się w jedną czy w drugą stronę. I tacy bohaterowie są na czasie, bohaterowie bardziej ludzcy przez posiadanie swej złej, niedoskonałej części, której muszą stawiać czoła dla wyższego dobra. Są niejednoznaczni, balansują na granicy prawa, stając się nie raz bardziej bezwzględni niż ich przeciwnicy. Czy trzeba daleko szukać? Batman, Dardevil, Iron Man... Jak niewiele brakuje im żeby przekroczyć granicę w słusznej jednak sprawie. I za to ich lubimy. Za ten swoisty dynamizm nieprzewidywalności, jednak... Czasem czegoś brakuje. Brakuje im czystej, zwykłej, codziennej ludzkiej dobroci. Huma też nie jest ideałem, ale nie pociągają go metody jego wrogów. Powiedzielibyśmy, że bez boskiej interwencji nie osiągnął by niczego, ale na cóż by się ona zdała, gdyby nie choć jeden rycerz, który prawdziwie wierzył i zamiast uparcie stosować się do skostniałych tradycji, interpretował kodeks wedle własnego serca.

Wielu z Was Huma może wydawać się głupi, a moje słowa naiwne i pretensjonalne, ale czy wierzyć w bohatera, który zamiast ślepo słuchać rozkazów czy też balansować na granicy porządku i bezprawia, po prostu sam w sobie wie, co jest słuszne? Czy wśród tych licznych plam szarości, jedna jaśniejąca bielą plamka nie jest promykiem nadziei? Pewne wartości są uniwersalne, nie ważne w książce fantasy czy w prawdziwym życiu. I choć to mało popularne stwierdzenie, czasami potrzeba wierzyć, że dobro zwycięży zło i ta książka pozwala w to wierzyć. Choć przez tę chwilę, jaką potrzeba na jej przeczytanie.

Tę recenzję i inne ciekawe rzeczy znajdziecie także na moim blogu: http://powialochlodem.blogspot.com/

Wszystko ma swój początek. Wszechświat zaczął się od Wielkiego Wybuchu, nauka od pierwszego dnia w szkole, a dorosłe życie od samodzielnie zapłaconego rachunku. Tak i moja fascynacja smokami od czegoś się zaczęła. Kiedy jeszcze byłam w gimnazjum, (czyli tak dawno, że...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Tę recenzję i inne ciekawe rzeczy znajdziecie także na moim blogu: http://powialochlodem.blogspot.com/

Sir Richard Francis Burton, po rozwiązaniu niezwykłej sprawy upiora nazywanego Skaczącym Jackiem, zyskuje przychylność monarchy i oddaje się "wypoczynkowi", który w jego wydaniu równa się pijaństwie, w klubach dla dżentelmenów. Ciągle nie może przeboleć, że to nie on ruszył z kolejną wyprawą, mającą na celu odkrycie źródeł Nilu. Jednak bycie specjalnym agentem króla, oprócz nieopisanych zalet, ma także pewne wady. I tak, wracając z jeden ze swoich pijackich eskapad wraz z przyjacielem - poetą Algernonem Swinburnem - natykają się na niezwykłe zbiegowisko, otaczające cud nad cud - Mechanicznego Człowieka. Z charakterystyczną dla siebie przenikliwością i mimo oparów alkoholu zatruwających umysł, Burton odkrywa, że to niecodzienne zjawisko ma ich odciągnąć od znacznie poważniejszego przestępstwa, które z kolei tak naprawdę jest niczym przy intrydze, jakiej daje początek.

Cykl ten jest bardzo silnie związany z klimatem steampunku, więc oprócz dobrze znanych z naszej epoki wiktoriańskiej realiów, znajdziemy w nim "modyfikacje" związane właśnie z tym nurtem. I tu pojawia się pierwszy poważny zgrzyt powieści, który zaobserwowałam już w pierwszej części, a mianowicie przesada. Ponieważ Hodder przedstawia nam alternatywną wersję świata naukowo dużo bardziej rozwiniętego niż jego odpowiednik w naszych czasach, nie ma umiaru w zarzucaniu czytelnika "udoskonaleniami". Mamy więc eugenicznie modyfikowane łabędzie, służące do przemieszczania się na duże odległości czy też samostrzelające kaktusy, jakoś tak "naturalnie" przypominające pistolety. Do tego dochodzą także olbrzymie owady, przerabiane na pojazdy czy szalone doświadczenia na ludziach. Zagłębiając się w ten świat ma się wrażenie, że dla tamtejszych ludzi nauki nie ma rzeczy niemożliwych. Ani tym bardziej niedorzecznych.

Pod względem fabularnym jest to cześć dużo ciekawsza i lepiej skonstruowana niż "Skaczący Jack", choć momentami akcja gna tak szaleńczo do przodu jakby chciała nadrobić braki w logice, serwując nam przy tym wybuchy rodem z filmów Michaela Bay'a. Aż chciało by się zakrzyknąć "Ludzie, to przecież nadal cholerny XIX wiek!!!". Sama intryga jest dużo barwniejsza i bardziej złożona niż w przypadku pierwszego tomu. Pozornie zwykła sprawa kradzieży diamentów urasta do rangi niebezpieczeństwa zagrażającego imperium (choć może jestem zbyt młoda, żeby pamiętać, że imperium zawsze jest w niebezpieczeństwie*). Dalej można się zachwycać cudownemu wkomponowaniu postaci historycznych w nowe realia świata, nadania im nieraz innych ról, choć niekiedy wplatając słowa, które faktycznie powiedziały. W tym momencie muszę jednak przyznać, że moja wiedza o słynnych wiktorianach była niewystarczająca by dostrzec te wszystkie niuanse i literackie zagrywki autora. Na szczęście pomógł w tym przegląd postaci na samym końcu powieści z ich krótkimi, faktycznymi notkami biograficznymi. Moim zdaniem największą zaletą zarówno tej książki jak i całego cyklu, jest brak gloryfikacji epoki. Możemy uwielbiać wiktoriański Londyn, zachwycać się modą tamtego okresu i żałować, że prawdziwych dżentelmenów już nie ma, ale przecież to nie wszystko. Hodder dość brutalnie odziera tę idylliczną wizję ze złotej otoczki, wytykając każdą wadę tamtego okresu: od skrajnego ubóstwa najniższych warstw społecznych aż po zepsucie i gnuśność elit.

Na specjalne uznanie zasługuje okładka, oczywiście wzorowana na amerykańskim wydaniu, przywodząca na myśl pierwszą stronę gazety, dodatkowo wystylizowaną na tę z epoki. Jest tak klimatyczna, że brakuje tylko małego chłopca wykrzykującego najciekawsze tytuły i zbierającego zapłatę za nią.

"Mechaniczny Człowiek" jest bez wątpienia pozycją wciągającą. Kiedy wejdzie się w rytm czytania i przymruży oko na pewne niedorzeczności serwowane przez autora, naprawdę trudno się oderwać. Szczególnie, gdy dla urozmaicenia, serwowane nam są bardziej egzotyczne fragmenty (żeby nie znudziła nam się "angielska pogoda"), jak choćby te dotyczące wyprawy Burtona w poszukiwaniu źródeł Nilu. Jeśli dorzucimy do tego głównego bohatera będącego postacią na tyle nietuzinkową i tak daleką od wizerunku flegmatycznego Brytyjczyka, że aż chce się o nim czytać, otrzymamy przepis na naprawdę dobry kawałek literatury. Przy czym, jak dla mnie oczywiście, powieść ta zawiera wszystkie elementy, które powinna (i nie powinna) posiadać pozycja wydawana pod hasłem steampunku, więc ze szczerym sercem mogę ją polecić każdemu, kto chce zobaczyć, z czym tak właściwie ten klimat się je.

Tę recenzję i inne ciekawe rzeczy znajdziecie także na moim blogu: http://powialochlodem.blogspot.com/

Sir Richard Francis Burton, po rozwiązaniu niezwykłej sprawy upiora nazywanego Skaczącym Jackiem, zyskuje przychylność monarchy i oddaje się "wypoczynkowi", który w jego wydaniu równa się pijaństwie, w klubach dla dżentelmenów. Ciągle nie może przeboleć, że to nie on...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Tę recenzję i inne ciekawe teksty znajdziecie także na moim blogu: http://powialochlodem.blogspot.com/

Było dwóch męskich bohaterów kina akcji, do których nabyłam wielkiego sentymentu już we wczesnej młodości. Indiana i James. Jones i Bond. Duet idealny, który nigdy się nie spotkał. Mieli na mnie na tyle duży wpływ, że w gimnazjum stworzyłam dla nich na poły fantastyczną na poły awanturniczą przygodę, dorzucając im jeszcze hakerkę-złodziejkę do towarzystwa. Oczywiście całość wypełniały karkołomne wyczyny, wybuchy i tajne organizacje, a nad wszystkim czuwał "nieśmiertelny" Merlin. Tekst oczywiście był najeżony błędami gramatycznymi, stylistycznymi i logicznymi jak co poniektóre wypociny z "syf-publishingu", ale nie miałam zapędów publikacyjnych. Chciałam to po prostu napisać dla własnej przyjemności. Niemniej jednak chęć zapoznania się z podobnym połączeniem, tym razem stworzonym bardziej profesjonalnie, pozostała.

Owain Llewelyn jest trackerem - specjalistą od zdobywania informacji. Życiowe perturbacje rzuciły go do Kuala Lumpur oraz sprawiły, że zajął się tak nietypowym zawodem. Jedno zlecenie sprawia, że wplątuje się intrygę polityczną, stając pomiędzy przysłowiowym "młotem a kowadłem". Do tego dochodzi jeszcze konieczność odnalezienia tajemniczego artefaktu, który może zaważyć nad życiem tysięcy ludzi. Jaką rolę mają do odegrania chińska agentka, afrykański zbrodniarz oraz szaman voodoo handlujący czarami? I nie zapominajmy także o tajnym stowarzyszeniu mieszającym się we wszystko.

Już te kilka słów opisu pozwala chociaż liznąć rozmach i ilość akcji, jaką autor starał się zamknąć na raptem 250 stronach książki. I właśnie przez te, poniekąd awanturnicze, poniekąd sensacyjne wydarzenia z polityką w tle, trudno przyporządkować tę powieść do konkretnego gatunku. Z magii mamy tylko voodoo, s-f reprezentują: futurystyczna i nieco mało optymistyczna (dla Europejczyków) wizja świata podzielonego pomiędzy potęgę indyjską i arabską oraz "żołnierze przyszłości". I tyle niezwykłości. Nawet tytułowy "malajski Excalibur" jest bardziej symbolem niż magicznym artefaktem, którego spodziewalibyśmy się po takim tytule. Uznajmy więc, że to dzieło przygodowe w szerokim tego słowa znaczeniu. A przygody głównego bohatera są naprawdę szczególne.

Owain, opowiadając co wyjątkowego mu się przydarzyło od czasu przyjęcia ostatniego zlecenia, stwierdza, że jego historia brzmi jakby dotyczyła Indiany Jonesa i Jamesa Bonda razem wziętych. Niestety nie do końca mogę się z tym zgodzić. "Poszukiwanie skarbu" średnio autorowi wyszło, wywołując odczucie, że Adaś Cisowski i Pan Samochodzik stawali przed większymi wyzwaniami. Natomiast brak choćby nutki mistycyzmu pozbawił powieść iście jonesowskiego ducha. Na szczęście część bondowska ma się zdecydowanie lepiej. Są pościgi, tajne spotkania, informacje przechodzące z ust do ust, tylko przez zaufanych informatorów, strzelaniny, tajemnice, zwroty akcji, piękne kobiety... czyli wszystko czego oczekiwalibyśmy od klasycznej powieści szpiegowskiej (czy też filmu). Owain jest o tyle lepszy od 007, że posiada wyróżniające go umiejętności i zdaje się mieć znajomości w każdym zakątku miasta. Choć aparycją zdecydowanie ustępuje agentowi Jej Królewskiej Mości, w pojedynku jeden na jednego, najprawdopodobniej by go pokonał.

Największą zaletą powieści jest miejsce akcji. Orientalna kultura i zetknięcie się miszmaszem kulturowym Malezji tworzy niesamowity klimat, który chłonie się z każdą kolejną stroną. Największą wadę książki stanowi cały fragment dotyczący przeszłości głównego bohatera i to umieszczony w takim momencie, że miałam ochotę mocno poturbować autora. Na szczęście pan Nogal pisze dość lekko i przyjemnie, dzięki czemu nawet przez najgorsze momenty da się przebrnąć bez większego zgrzytania zębami. Poza tym powieść leci na dobrze znanych schematach, mamy tam więc piękną nieznajomą, skorumpowanego polityka, wszystkowiedzącą starą Chinkę, "mentora" głównego bohatera i damę w opresji. Na szczęście postać Owaina, zdecydowanie nie będącego typem bohatera jakiego znamy z chociażby z kina akcji, nieco wyłamuje się z tej listy.

Tym jednak, co najbardziej mnie zawiodło, był fakt, że tytuł obiecywał co innego. Jako wielbicielka legend arturiańskich spodziewałam się mistyczno-magicznych poszukiwań cennego artefaktu, wypełnionych nawiązaniami do opowieści o Rycerzach Okrągłego Stołu, oczywiście odpowiednio zaadaptowanej do malezyjskich warunków kulturowych. Po przeczytaniu książki, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że był to tylko chwyt marketingowy mający przyciągnąć właśnie takie osoby jak ja.

Nie mniej jednak nie jest to zła książka. Czyta się naprawdę lekko, czerpiąc sporo przyjemności z wartkiej akcji i orientalnego klimatu. Szkoda tylko, że to w dużej mierze jest to rozrywka jednorazowa. "Malajski Excalibur" można przeczytać, zabawić się, ale i odłożyć na półkę bez większych wyrzutów sumienia. Gdybym miała mu wystawić ocenę w skali studenckiej, byłoby to mocne 3,5 - zadowalające, ale z brakami. Chociaż to tylko moje, subiektywne zdanie. A jakie jest Wasze?

Tę recenzję i inne ciekawe teksty znajdziecie także na moim blogu: http://powialochlodem.blogspot.com/

Było dwóch męskich bohaterów kina akcji, do których nabyłam wielkiego sentymentu już we wczesnej młodości. Indiana i James. Jones i Bond. Duet idealny, który nigdy się nie spotkał. Mieli na mnie na tyle duży wpływ, że w gimnazjum stworzyłam dla nich na poły fantastyczną...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to