Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

„Making faces” przyciągnęło moją uwagę ze względu na zdjęcie na okładce, które jest niemalże odbiciem lustrzanym okładki „Układu” Elle Kennedy. Szczerze mówiąc nie miałam na powieść Amy Harmon większej ochoty. Wiedziałam, że istnieje, ale nawet nie zagłębiałam się w fabułę. Chyba jednak ta okładka mnie zraziła, a nie pomógł jej fakt, że „Prawo Mojżesza” raczej nie podbiło mojego serca. A potem dostałam maila z informacją o cudownej promocji na ten właśnie tytuł, na stronie wydawnictwa Editiored i uznałam, że w sumie to czemu nie. Przeczytawszy opis pomyślałam „no, wszystko to już czytałam”. Otóż opis mówi o małym miasteczku, szarej myszce i szkolnym playboy’u – standardowo on jej nie zauważa, aż w końcu następuje magiczne „pyk” i wszystko się zmienia. Na szczęście to nie do końca tak…

Bohaterów wyobrażałam sobie dokładnie odwrotnie, niż było w rzeczywistości. Kiedy pomyślałam o rzeczonej „szarej myszce” domyślałam się, że tak naprawdę chodzi o licealistkę nieświadomą swoich atutów, za którą ogląda się większość chłopaków w szkole, ale ona tego nie dostrzega ze względu na nieśmiałość, niskie poczucie własnej wartości, czy co tam jeszcze. Byłam w błędzie – znowu! Fern naprawdę była niezbyt urodziwa przez całe liceum. Dzięki Bogu (i Amy Harmon) za Fern, bo już byłam skłonna pomyśleć, że nigdy nie natrafię w powieściach na kogoś autentycznego. Nasza bohaterka miała w liceum nieokiełznaną szopę rudych włosów na głowie, okulary jak denka od butelek i aparat na zębach. Przemykała korytarzami niezauważona przez niemalże wszystkich, poza jej cudownym kuzynem Bailey’em. Niezauważona przez swoją miłość – Ambrose’a Younga.

Ambrose to cudownie piękny zapaśnik, o długich włosach, niemal dwóch metrach wzrostu, twarzy Adonisa, syn… modela bielizny. Tu się robi mniej realistycznie. Naprawdę czasem miałam wrażenie, że czytam o którymś z Cullenów Stephanie Meyer. Ale nie, to nie wampir, a człowiek z krwi i kości, który poza piękną powierzchownością ma również piękne wnętrze. Pierwszy raz dostrzegamy to, gdy pisze liściki z Ritą, przyjaciółką Fern, nie wiedząc, że to nasz rudzielec stoi za połową korespondencji. Tu kolejna niespodzianka. Przeważnie tego typu postaci męskie w romansach to sarkastyczni, nieco zarozumiali chłopcy, którzy uganiają się za masą dziewczyn. W przeciwieństwie do nich Young to chłopak raczej spokojny (no dobrze, z drobnymi wyjątkami, ale hej, nikt przecież nie jest idealny!), skupiony na przyjaźni, zapasach i patriotyzmie. Akcja książki toczy się (z kilkoma retrospekcjami) głównie w latach 2001-2004, czyli mamy do czynienia z atakiem na wieże WTC i wojną w Iraku, na którą ten poważny chłopak jedzie wraz z przyjaciółmi, których notabene do tego namówił. Niestety nie wszystko idzie po jego myśli, ale Fern (troszkę ładniejsza niż w liceum) wciąż czeka na niego z otwartymi ramionami i sercem, by uleczyć jego rany.

Na uwagę zasługuje niezaprzeczalnie Bailey. Chłopak, który w dzieciństwie dowiedział się, że choruje na dystrofię mięśniową Duchenne’a. To tak cudowna postać, że niemal brakuje mi słów. Niemal, bo jednak coś powiem. Pierwsze, co mnie w nim urzekło to jego poczucie humoru ( nieco czarne, jak moje), a potem dystans do swojego stanu. Piękna była też jego miłość do kuzynki, a także oddanie ich wspólnej przyjaciółce – Ricie. Ten chłopak potrafił sprawić, że się śmiałam mając łzy w oczach. A łez tych poleciało podczas lektury „Making faces” naprawdę sporo i nie oszukujmy się – głównie za jego sprawą. To niesamowite ile ciepła i humoru wniósł do powieści, bez niego nie byłaby taka dobra. Bardzo żałowałam, że z jego perspektywy widzieliśmy w zasadzie tylko jeden rozdział. Chciałabym więcej, bo jego głowa na pewno była pełna prawd i mądrości życiowych. Z wielką przyjemnością bym je poznała.

Jeśli chodzi o łzy to był jeszcze jeden fragment, który sprawił, że wyprodukowałam ich więcej niż przez ostatnie pół roku, a mianowicie wiersz Fern, który pozwolę sobie zacytować:

Jeżeli Bóg wymyślił nam twarze, to czy się śmiał, gdy stworzył mnie?
Czy stworzył nogi, które nie chodzą, i oczy, które widzą źle?
Czy kręci loki na mojej głowie, tworząc z nich dziką burzę?
Czy zatyka uszy głuchemu, robiąc to wbrew ludzkiej naturze?
Czy mój wygląd to przypadek, czy okrutne zrządzenie losu?
Czy mogę obwiniać Go za to, czego u siebie nie znoszę?
Za wady, które mnie prześladują w najgorszych snach,
Za brzydotę, której nie znoszę, za nienawiść i za strach?
Czy czerpie z tego jakąś przyjemność, że wyglądam aż tak źle?
Jeżeli Bóg wymyślił nam twarze, to czy się śmiał, gdy stworzył mnie?

Przyznaję, że skorzystałam w tym momencie z LubimyCzytać.pl, ponieważ to jak ta książka jest koszmarnie sklejona nie pozwala niczego z niej przepisać. Ten sposób sklejania książek powinien być zakazany i nielegalny. Po dwóch rozdziałach udało mi się złamać grzbiet, czego bardzo nie lubię. Naprawdę starałam się tego nie zrobić, ale czytanie książki otwartej na 40o doprowadzało mnie do szewskiej pasji. Może to jakaś blokada antypiracka, bo przepisanie cytatu skutecznie uniemożliwiło.

Jak widać powinnam odszczekać wszystko, co myślałam o „Making faces”. Dokładnie wszystko. I odszczekuję, ponieważ ta powieść naprawdę mi się podobała. Sprawiła, że uznałam pomysł dokończenia książki, gdy byłam w jej połowie za słuszny, co poskutkowało tym, że nie spałam do 3 nad ranem. Sprawiła, że nie mogłam zasnąć myśląc o ostatnich rozdziałach, o tym jak historia się zakończyła i które wydarzenia mogły potoczyć się inaczej. Zatem jeżeli nie przeszkadzają Wam wtrącenia na tle religii to śmiało, chwytajcie za „Making faces”. Myślę, że warto.

Zapraszam na: www.bookeater04.blogspot.com

„Making faces” przyciągnęło moją uwagę ze względu na zdjęcie na okładce, które jest niemalże odbiciem lustrzanym okładki „Układu” Elle Kennedy. Szczerze mówiąc nie miałam na powieść Amy Harmon większej ochoty. Wiedziałam, że istnieje, ale nawet nie zagłębiałam się w fabułę. Chyba jednak ta okładka mnie zraziła, a nie pomógł jej fakt, że „Prawo Mojżesza” raczej nie podbiło...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kiedy zdecydowałam, że „Without Merit” będzie moją kolejną lekturą, znając już większość książek Colleen Hoover, spodziewałam się raczej czegoś w stylu „Hopeless”, a tymczasem otrzymałam coś bardziej podobnego do „It ends with us”. Zmylił mnie wiek bohaterki, ale kiedy już spostrzegłam swój błąd od razu zaczęłam szukać problemów każdego z bohaterów. Może to dziwne, ale niech pierwszy rzuci kamień ten, kto znając Hoover tego nie zrobił. Czasem mam wrażenie, że autorka w każdej swojej powieści dotyka kilku różnych problemów, tak jakby bała się, że nie zdąży poświęcić każdemu osobnej książki. Ewentualnie żeby spuścić czytelnikowi większą bombę, gdy wszystko wychodzi na jaw. Jeżeli spodziewacie się w tej powieści jakiejś chamskiej ekspozycji, to niestety źle trafiliście.

Za każdym razem, kiedy opowiadam o fabule powieści Hoover mam z tym nie lada problem. Przeważnie są one tak skonstruowane, że przez 80% czasu czytelnik zachodzi w głowę, o co może chodzić. Kiedy natomiast wszystko wychodzi na jaw, mam wrażenie, że było to z jednej strony oczywiste, a z drugiej trudne do przewidzenia. Doskonale zdaję sobie bowiem sprawę, że powieść dotyczyć będzie powszechnych ludzkich problemów, ale nie zawsze uda mi się zgadnąć których. Rodzina tytułowej Merit mieszka w kościele, który głowa rodziny kupiła na złość pastorowi i psu, którzy go zamieszkiwali. Cały kościół podzielono na cztery ćwiartki i nazwany Litrem Vossów. Jedną z ćwiartek zajmuje rodzeństwo Voss – bliźniaczki Honor i Merit, ich starszy brat Utah i czteroletni Moby, wraz z dwoma nadprogramowym lokatorami, którzy pojawiają się z biegiem czasu. W drugiej mieszka ich ojciec Barnaby, wraz ze swoją eks kochanką, a obecną żoną Victorią, która jest przy okazji matką Moby’ego. Trzecia ćwiartka to kuchnia, a czwartą – piwnicę - zajmuje eksżona głowy rodziny, również Victoria, matka trojga z czworga rodzeństwa, która ma fobię społeczną i od momentu wprowadzenia do kościoła, nie opuściła swojej samotni. Trudno tu mówić o tradycyjnej rodzinie, czyż nie?

Książka napisana jest w pierwszej osobie, a zatem świat przedstawiony w powieści poznajemy dzięki Merit. I właśnie z tego powodu bardzo niewiele wiemy o jej rodzinie, ponieważ sama dziewczyna nie wykazuje chęci, by dowiedzieć się czegokolwiek. Początkowo nawet nie zauważa, że do Litra Vossów ktoś się wprowadził, a nie tylko tam bywa! Nastolatka od początku wydaje się bardzo ekscentryczna i spontaniczna. Mało kto kolekcjonuje cudze puchary i pozwala kompletnie obcej osobie pocałować się przed sklepem ze starociami. Nie zrozumcie mnie źle, Sagan to bardzo przystojny, miły, utalentowany i przede wszystkim dobry facet, ale dowiadujemy się tego później, a w momencie pocałunku Merit ma tylko nadzieję, że jest on artystą i zastanawia się, czemu ma na ręce wytatuowany toster z malutką kromką chleba. Pocałunek jest idealny, aczkolwiek wszystko komplikuje fakt, że chłopak myślał, że całuje jej siostrę bliźniaczkę… Merit czuje się okrutnie upokorzona, ale w ramach siostrzanej solidarności stara się wyzbyć uczuć, które wzbudził w niej Sagan. Jeśli ktoś jest ciekawy, czy dziewczyna zapytała Honor, czy są parą to… nie, nie zapytała. Nastolatka zadaje wyjątkowo mało pytań i wybitnie niewiele wie o otaczających ją ludziach. A kiedy już coś wie, to jest to jakiś nieprzyjemny sekret. Mimo to Merit jest do bólu szczera i często dość nietaktowna. Ale w tej rodzinie generalnie szczerość nie dość, że jest przereklamowana, to w dodatku niegrzeczna i niewłaściwa.

Przez dużą część powieści miałam wielki problem, by polubić kogokolwiek z rodziny Vossów. Większych problemów nie sprawili mi tylko Sagan i Moby. Problem tkwi w tym, że ten drugi ma cztery lata i jak sama Merit twierdzi, trudno nie lubić czterolatków. Honor wydawała mi się zbyt wyidealizowana, wpatrzona w starszego brata i wiecznie zakochana w jakimś umierającym chłopaku, którego poznała na chacie. Utah to kolejny ideał, wzór do naśladowania, tak samo wyidealizowany jak jego młodsza siostra. Ich tata wydawał się bardzo niewydolny wychowawczo, nie zauważał napięcia między dziećmi, nie potrafił być konsekwentny, nie zdawał sobie sprawy z tego, że jego córka jest drastycznie zamknięta w sobie i być może potrzebuje pomocy. Victoria - macocha wydawała mi się zakłamaną zołzą, która naczytała się za dużo poradników o zdrowym odżywianiu, natomiast Victorii – matce po prostu strasznie współczułam. Aczkolwiek dość szybko zrozumiałam, czemu tak się stało, a wszystko zmieniła perspektywa, o której wspomina Sagan w brutalnej bajce, którą napisał dla Moby’ego. Myślałam w ten sposób, ponieważ tak przedstawiła rodzinę Merit, a ja nie miałam innego punktu zaczepienia. Pewnego razu Merit usłyszała całkiem zgrabne posumowanie swojego życia. Powiedziano jej bowiem, że żyje we własnej wersji rzeczywistości i jest w tym bardzo dużo prawdy. Kiedy bohaterowie w końcu dostali szansę, by dojść do głosu okazało się, że wcale nie tak trudno ich zrozumieć, a co dopiero polubić. I tu po raz kolejny powtarzam „trzeba ze sobą rozmawiać – to rozwiązuje większość problemów”. Aczkolwiek jak już wspominałam, w dzisiejszych czasach ta umiejętność wymiera. Wszystko zmienia moment, w którym Merit pęka jak przekłuty balonik i wyjawia sekrety, które dusiła w sobie latami. Chwila, w której wyjawia tajemnice być może jest dość spektakularna, ale najbardziej – przynajmniej dla mnie – spektakularna jest reakcja rodziny.

Powieść dotyka kilku istotnych kwestii takich jak depresja u nastolatków, która często mylona jest z buntem, nowotwór, urazy mózgu, orientacja seksualna, zdrada, fobia, kłamstwa, a nawet napomyka o wojnie domowej w Syrii i uchodźcach. Według mnie ma nieco moralizatorski wydźwięk, zatem idealna jest nie tylko dla nastolatków, ale również dla młodych dorosłych. Od pierwszej przeczytanej książki Hoover jestem zakochana w tym jak pisze i przedstawia świat. Tym, że dużo rzeczy można wywnioskować samemu, po przemyśleniu historii, ale nie są to rzeczy podane na tacy. Bardzo ciekawe jest też dodanie na końcu książki tematów do przedyskutowania. Jeżeli ktoś zapyta, czy „Without Merit” jest lepszą lekturą niż „It ends with us” to według mnie nie, nie jest. Jest za to inna i również zasługuje na uwagę. Możliwe, że podchodzę do niej w ten sposób ze względu na to, że moją specjalnością na studiach jest resocjalizacja – ktoś inny mógłby powiedzieć, że Merit po prostu łaknie uwagi. Aczkolwiek nic w tej książce nie jest przypadkowe (może poza pojawieniem się Sagana w życiu Merit), a już na pewno nie, rzekomo spontaniczne, decyzje nastolatki. Jednym zdaniem: mnie się podobało.

Kiedy zdecydowałam, że „Without Merit” będzie moją kolejną lekturą, znając już większość książek Colleen Hoover, spodziewałam się raczej czegoś w stylu „Hopeless”, a tymczasem otrzymałam coś bardziej podobnego do „It ends with us”. Zmylił mnie wiek bohaterki, ale kiedy już spostrzegłam swój błąd od razu zaczęłam szukać problemów każdego z bohaterów. Może to dziwne, ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nie wierzę, że to się stało… dałam się zaskoczyć! Pierwszy raz od lat dałam się zaskoczyć! I nawet odrobinę nie żałuję, że straciłam czujność.

Kate to wyjątkowa główna bohaterka. Już nie pamiętam, czy kiedykolwiek zdarzyło mi się przeczytać książkę, w której występowała tak pozytywna kobieta z wielkim sercem i niechęcią do litości. Większość bohaterek mówi „nie patrz na mnie z litością!”, a myśli „współczuj mi, bo jestem taka biedna!”. To nie Kate W życiu miała dokumentnie przechlapane – to nie podlega dyskusji, jednak mimo wszystko uważa, że jednak nie było źle. W końcu nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej. Ta dziewczyna to najprawdziwszy Promyczek. Dzieli się swym ogromnym sercem ze wszystkimi, nawet tymi, których bardzo nie lubi. Zawsze pomaga ludziom w potrzebie, nie wyłączając prawie dla niej obcych osób. A teraz szczerze, czy ktoś z Was zna taką osobę? Kate to dziewczyna, która nie skarży się, kiedy jej współlokatorka co piątek wiesza na klamce czerwoną wstążkę, a ona musi spać z nowopoznanym kolegą. Bez słowa płaci za drogie dania swojej ciotki i martwi się jej stanem zdrowia. Mimo przykrych słów i kłótni biegnie pomóc Kellerowi, gdy ten choruje.

A skoro o Kellerze mowa. To w jaki sposób myślał o Kate to chyba najbardziej urocza rzecz, jaką czytałam. Jego zazdrość doprowadziła mnie do szału (człowieku! Nie wiesz co się dzieje, to ją zapytaj, a nie robisz z siebie obrażoną księżniczkę po kursie karate!). Keller potrafi stanąć na wysokości zadania – udowodnił to nie raz. Mimo jego strachu przed jedną konkretną osobą, to facet z jajami, nie lubi zostawiać spraw niedokończonych. Potrafi być ogromnie odpowiedzialny, jak kocha to na zabój. I kropka. Trochę boi się spełniać marzenia, ale od dawania mu kopa ma Katie. To prawda co mówią, że jak małe to i zadziorne.

Gus to najlepszy przyjaciel na świecie. Nie wyobrażam sobie lepszego. Słucha uważnie, a nie udaje na odczepne. Potrafi w 100% zatracić się w muzyce. Jego Promyczek również daje sobie radę w tej kwestii. Gustov nie bawi się w podchody, wali prosto z mostu. Płacze, kiedy jest wyjątkowo smutny. Pije i ucieka, gdy sytuacja go przerasta. To facet z krwi i kości, w dodatku surfer i rockman. Dla swojego Promyczka potrafi rzucić wszystko i lecieć na pomoc. Bez wahania przekłada dla niej swoje marzenia na później. Bo Kate na to zasługuje. Po wielu latach pomagania innym, jej samej też należy się wsparcie.

Nie jest to książka o trójkąciku miłosnym. Jeżeli tego w niej szukacie, to się rozczarujecie. To książka o naprawdę dobrym człowieku, który przez całe życie ma pod górkę, ale nie traci optymizmu. Wierzy, że każdemu należy się pomoc, ale jakoś nie zauważa, że sama również jej potrzebuje. Kate to pierwsza główna bohaterka, która po prostu żyje dniem dzisiejszym. Nie myśli o przyszłości, czy przeszłości, co niektórych może doprowadzać do szału (zwłaszcza tych, którzy żyją dla przyszłości), ale mnie urzekło. Zuch dziewczyna! To bardzo silna psychicznie osoba, która praktycznie nigdy się nie załamuje, a jeżeli już, to błyskawicznie podnosi głowę i dzielnie idzie dalej. W tej książce nie znajdziecie pustych frazesów. Zobaczycie za to działanie. Przezwyciężanie przeciwności losu, to główna dewiza Kate. Radziła Gusowi, by stworzył legendę, ale tymczasem sama się nią stała.

I koniec! Bo jak zacznę spojlerować to poproszę Gusa by skopał mi tyłek. Tej książki nie wolno spojlerować. Dajcie się zaskoczyć!

Zapraszam na bookeater04.blogspot.com

Nie wierzę, że to się stało… dałam się zaskoczyć! Pierwszy raz od lat dałam się zaskoczyć! I nawet odrobinę nie żałuję, że straciłam czujność.

Kate to wyjątkowa główna bohaterka. Już nie pamiętam, czy kiedykolwiek zdarzyło mi się przeczytać książkę, w której występowała tak pozytywna kobieta z wielkim sercem i niechęcią do litości. Większość bohaterek mówi „nie patrz na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Origin” jest czwartą, ale nie ostatnią (dzięki Bogu) częścią serii Lux. Początkowo od książek z tego cyklu odstraszały mnie okładki (myślałam sobie „Rany, kolejne romansidło”) i zwiastun powieści, który obejrzałam na YouTube. Całe szczęście dostałam pierwszą część na urodziny i kiedy tylko zaczęłam czytać przepadłam. Romans wcale mi nie przeszkadzał – ponad to wyjątkowe wydało mi się, że Daemon i Katy nie zostali parą w pierwszej części Zaraz po przeczytaniu „Obsydianu” sięgnęłam po drugi i trzeci tom, ale… czwartego nie było. Zrozpaczona, (kto czytał „Opal” ten doskonale rozumie dlaczego) czekałam na „Origin” i kiedy tylko mogłam od razu zakupiłam. Oczywiście, po raz kolejny, absolutnie nie żałowałam swojej decyzji.

Osobiście uważam „Origin” za najlepszą część serii. Katy, której zdarzało się mnie zirytować w poprzednich tomach, w tym w 100% się poprawiła. Okazała się bardzo silną i wytrzymałą dziewczyną. Wiele przeszła, a jednak nie złamała się, a co więcej, potrafiła nawet żartować! Stała się wyjątkowo silna i pełna współczucia. Nie pozwoliłaby mącono jej w głowie, a jej wiara w Daemona była niezachwiana. Kotek pokazał pazurki, a także swój upór. Udowodniła, że bardzo zmieniła się w porównaniu z pierwszą częścią. Wszelkie lekcje udzielone jej przez życie (zwłaszcza te z „Onyksu”) nie poszły w las.

Daemon Black… nic dodać, nic ująć! Cudowny, sarkastyczny, przystojny i zbyt pewny siebie. Jak zawsze. W moim osobistym rankingu udało mu się zdetronizować Jace’a (z Darów Anioła), lub chociaż zająć pierwsze miejsce, ex aequo (co jest nie lada wyczynem). Urzekło mnie jak troskliwie opiekował się Kat, jak starał się poprawić jej humor i był w stanie rzucić wszystko i zniszczyć każdego, by tylko była bezpieczna. Ponad to jego humor na każdym kroku powalał mnie na kolana. Potrafił wyskoczyć z sarkastycznym tekstem w najmniej oczekiwanym momencie. Wielokrotnie wywoływał szeroki uśmiech na mojej twarzy.

Każda z postaci pani Armentrout jest wyjątkowo wyrazista, ma swój charakter i przeszłość, przez co wydaje się bardziej realistyczna. Dawsona i Beth można poznać bliżej dzięki nowelce „Shadows”, a postaci Dee i Archera rozwijają się wraz z akcją powieści oraz wielokrotnie zaskakują.

Co do znaczenia tytułu – nie spodziewałam się. Jak do tej pory, tytuły odnosiły się do kamieni szlachetnych, a tutaj niespodzianka! Trochę szokujące, ale to miłe, bo ostatnio bardzo mało książek z tego gatunku jest w stanie mnie zaskoczyć. Całe szczęście to nie było jedyne zaskoczenie w tej powieści.

Jeżeli chodzi o zakończenie – cóż… spodziewałam się podobnego, ale ostatnie 3 strony były wyjątkowo intrygujące. Bardzo się cieszę, że częściowo mnie zaskoczyło.
Teraz, po długim czasie od ukończenia lektury tej powieści, jak i całej serii mogę powiedzieć, że wciąż mam do niej sentyment. Wyjątkowo lubię Daemona oraz jego rodzeństwo i wspominam z uśmiechem sposób, w jaki dogryzali sobie razem z Kate. Książka nie jest wolna od schematów, które bardzo upodabniają ją do np. "Zmierzchu", ale są też momenty, które ją wyróżniają. Chociaż muszę przyznać, że od bardzo dawna nie czytałam książki, która nie powielałaby jakiegoś schematu.

Zapraszam na bookeater04.blogspot.com

„Origin” jest czwartą, ale nie ostatnią (dzięki Bogu) częścią serii Lux. Początkowo od książek z tego cyklu odstraszały mnie okładki (myślałam sobie „Rany, kolejne romansidło”) i zwiastun powieści, który obejrzałam na YouTube. Całe szczęście dostałam pierwszą część na urodziny i kiedy tylko zaczęłam czytać przepadłam. Romans wcale mi nie przeszkadzał – ponad to wyjątkowe...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Męczyłam tę książkę dobry miesiąc… i pewnie ktoś zapyta „warto było?. Ano nieszczególnie. Dochodziły mnie słuchy o niesamowicie wzruszających momentach, wyciskających łzy z oczu. Słyszałam o doskonałym poczuciu humoru głównego bohatera, przez które będę śmiać się w głos, a ludzie wokół wezmą mnie za wariatkę. Niestety, kanaliki łzowe się nie napracowały. Zaśmiałam się kilka razy, aczkolwiek bez większego przekonania.

Falcio val Mond to bardzo sprytny facet z jakimś tam poczuciem humoru, które zbytnio do mnie nie trafiło. Jego kumple są charyzmatyczni w podobnym stopniu, co ich kantor – Brasti jest dość zabawny i nieźle strzela z łuku, a Kest… dobrze włada mieczem. I żeby czytelnik czasem nie zapomniał, w książce zostaje to przypomniane z 50 razy. Postać, która miała mnie urzec, czyli Krawcowa bardziej mnie irytowała podobnie jak Trin, a księżniczka Valiana i Ethalia były mi generalnie obojętne. Jedyna ciekawsza postać to Aline, ale również nie porwała. Akcja… no była. W zasadzie gdzie by się nasza trójca nie udała, tam ktoś chciał ich zabić. Jednych to cieszy, innych męczy, a ja jestem w tej drugiej grupie. Opisy walk miały mnie powalić na kolana, niczym wepchnięcie rapiera w brzuch. Nie było tak. Falcio opisywał wszystko – według mnie – dość mechanicznie i w zasadzie… bez emocji. Żeby nie było wątpliwości, lubię sceny walk, nawet bardzo, ale niektórzy autorzy potrafią je opisać tak, że gdyby nie książka w rękach, to ściskałabym kciuki i kibicowała ulubieńcowi. W „Ostrzu zdrajcy” było to raczej coś w rodzaju: ojej, wygrałeś, ale zaskoczenie. W dodatku, kiedy wyszedł na jaw cały ten sekret, który był tak dobrze skrywany byłam zaskoczona, ale po przeczytaniu kilkunastu scen walk w zasadzie mnie to nie obeszło, tak jak i sytuacja z końca książki, która zapewne miała wyciskać łzy z oczu. Uśmiechnęłam się czytając teksty Brastiego pod koniec, ale nic poza tym.


Po takich cudownych recenzjach oczekiwałam fajerwerków, a dostałam zimne ognie. Niby książka zawiera wszystko co lubię – akcja, intrygi, humor, walka dobra ze złem… ale dla mnie to nie wystarczyło. A szkoda, bo liczyłam, że zakocham się w tej powieści, tymczasem jest to dla mnie taki średniaczek. No trudno, mogło być przecież gorzej, w końcu nie umarłam z nudów, ale parę razy udało mi się przy tej powieści zasnąć. Naprawdę żałuję, że „Ostrze zdrajcy” nie spodobało mi się tak jak innym i nie wiem, czy będę tą przygodę kontynuować.

Zapraszam na bookeater04.blogspot.com

Męczyłam tę książkę dobry miesiąc… i pewnie ktoś zapyta „warto było?. Ano nieszczególnie. Dochodziły mnie słuchy o niesamowicie wzruszających momentach, wyciskających łzy z oczu. Słyszałam o doskonałym poczuciu humoru głównego bohatera, przez które będę śmiać się w głos, a ludzie wokół wezmą mnie za wariatkę. Niestety, kanaliki łzowe się nie napracowały. Zaśmiałam się kilka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Bez uczuć” to czwarta powieść Mii Sheridan, jaką przeczytałam. Niestety, z racji tego faktu nie mogłam się powstrzymać od porównywania jej nie tylko do innych romansów jakie czytałam, ale także do pozostałych książek tejże autorki. A z każdym kolejnym tytułem coraz trudniej jest ignorować pewną powtarzalność. Nieprzyzwoicie przystojny chłopak o gołębim sercu? Jest. Przepiękna i silna kobieta z problemami? Odhaczone. Negatywne postaci, które będą im rzucać kłody pod nogi? Obecne. Aczkolwiek zdaję sobie sprawę z tego, że to jakby nie patrzeć romans. A mnóstwo romansów (które czytałam) trzon ma bardzo podobny, choć nie da się ukryć, że prawie każda historia jest inna.

Muszę przyznać, że zaczynając „Bez uczuć” generalnie wiedziałam jak się skończy, ponieważ jak dotąd każda powieść Mii Sheridan kończyła się tak samo. Jej pomysły są bardzo ciekawe, aczkolwiek, kiedy po raz n-ty czytam jak to „jego piękno sprawiało jej niemal fizyczny ból” mam ochotę coś uszkodzić. Każdy musi być zniewalająco piękny, inteligentny, z żyłką do interesów i musi mieć serce ze złota. Kiedy skończyłam „Bez słów” byłam naprawdę zakochana w Archerze (głównym bohaterze), podczas lektury „Bez winy” miałam dziwne deja vu, ponieważ Greyson przy bliższym poznaniu stawał się pewnym siebie Archerem. Kayland z „Bez szans” był Archerem, który dąży do spełnienia marzeń i wie, czego chce. A Brogan, był natomiast Archerem, któremu ciężko idzie przebaczanie. Każdy z chłopaków miał jakąś swoją cechę odróżniającą go od pozostałych, ale reszta była bardzo podobna. Dziewczyny również – wszystkie piękne, po uszy zakochane, inteligentne, silne psychicznie i każda z nich wybacza wszystko.

Bohaterów odróżnia jednak historia ich życia. Krzywdy, jakich doznali bohaterowie (również od siebie nawzajem) ukształtowały nieco dziwną relację. Bo niby się nie lubili, a wszystko było tylko po to, by wyrównać rachunki, ale jednak uznali, że w sumie to się lubią – i to bardzo – więc w zasadzie, to mogliby ze sobą sypiać i generalnie rozmowy też wcale nie są takie złe. Chwilami było to strasznie urocze – ta niepewność, nieśmiałość, a chwilami trochę mdlące, kiedy oni wciąż byli podnieceni. Można się nabawić problemów z chodzeniem!

Miałam wrażenie, że ¾ wydarzeń nie miałoby miejsca, gdyby Brogan i Lydia po prostu ze sobą szczerze porozmawiali. Jak dorośli, którymi ponoć byli. Ale wiadomo, w książce nie może być nudno. Mamy zatem sporo wydarzeń, niedopowiedzeń, czasem kłamstw i żądzy zemsty, która chyba tak naprawdę nią nie jest.

Niech mnie nikt nie zrozumie źle – „Bez uczuć” było bardzo przyjemnym romansem, ale boję się, że jeżeli/kiedy (niepotrzebne skreślić) Mia Sheridan wyda kolejną powieść, okaże się, że to są niemalże tacy sami bohaterowie rzuceni w wir innych wydarzeń. Muszę jednak przyznać, że pomimo powtarzalności, wciąż miło mi się czyta powieści tej autorki (oczywiście dopóki uczucie deja vu nie trzaśnie mnie w głowę). Ma bardzo fajny zwyczaj pisania Epilogów kilka lat po zakończeniu wydarzeń, co bardzo lubię i często mi tego brakuje w innych książkach.

Myślę, że jeżeli ktoś nie ma problemu z czytaniem schematycznych powieści (a po przeczytaniu kilkuset książek naprawdę ciężko znaleźć coś, co nie ma w sobie ani jednego schematu – jest to według mnie nawet niemożliwe) i lubi romanse to łapcie za nową książkę Mii Sheridan! Czemu nie?

Zapraszam na bookeater04.blospot.com

„Bez uczuć” to czwarta powieść Mii Sheridan, jaką przeczytałam. Niestety, z racji tego faktu nie mogłam się powstrzymać od porównywania jej nie tylko do innych romansów jakie czytałam, ale także do pozostałych książek tejże autorki. A z każdym kolejnym tytułem coraz trudniej jest ignorować pewną powtarzalność. Nieprzyzwoicie przystojny chłopak o gołębim sercu? Jest....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zaczynając powieść Chrisa Russella spodziewałam się otrzymać coś bardzo podobnego do „Gusa” Kim Holden, gdzie również mieliśmy okazję się przekonać jak może wyglądać życie boysbandu. Moje przypuszczenia częściowo się potwierdziły, ale w wersji dla młodszej młodzieży, bowiem „Gus” wydaje mi się książką dla nieco starszych czytelników. Ale od początku…

Charlie Bloom nie jest bohaterką, którą mogłabym pokochać. Troszkę z niej ciepła kluska, aczkolwiek potrafi się częściowo bronić, przed szkolnymi łobuzami. Swoją drogą skąd autorzy biorą takich łobuzów? Czy może tylko ja nie miałam tej wątpliwej przyjemności nigdy takiego spotkać? Na drodze Charlie poza łobuzem-Aimee pojawia się Olly – chłopak z jej szkoły, który robi karierę w światowej sławy boysbandzie Fire&Lights i prosi ją, by robiła zdjęcia za kulisami. Szesnastolatka oczywiście się nie zgadza, bo kompletnie nie wierzy w siebie i swoje umiejętności. Jest do tego ślepa jak krecik, ponieważ, kiedy już się godzi nie widzi, że Olly chciałby być kimś więcej niż jej kolegą. Gabe – kolejny członek zespołu – z kolei raczej nie kryje się ze swoimi zamiarami. Jak widać jest to typowa, książkowa nastolatka, z wyjątkowo dziwną relacją z ojcem. Niby jest, niby go nie ma. Nie rozmawiają na ważne tematy, a w domu zachowują się raczej jak współlokatorzy, przy czym „starszy współlokator” ma prawo do karania „młodszego” i mówienia generalnie o bliżej nieznanej przyszłości. Sekret, jaki odkrywa pod koniec powieści wydaje się jednak dość ciekawy i jeżeli mam przeczytać kolejny tom, to wyjaśnienie tej tajemnicy będzie jednym z powodów, dla których bym to zrobiła.

Melissa to typowa nastoletnia przyjaciółka, nastoletniej bohaterki. Radosna, wygadana i oczywiście ma fioła na punkcie Fire&Lights. Wyjątkowe jest to, że popełnia błąd, którego ponoć żałuje. Pamiętam, że kiedyś tego typu bohaterki uwielbiałam, ale obecnie mnie nieco irytowała, a na jej przesadzony entuzjazm przewracałam oczami.

Gabriel i Olly również mnie nie porwali. Gabe niby taki mroczny i niepokorny, Olly, jako jego przeciwieństwo – radosny i miły dla wszystkich. Nie było w nich nic złego, ale nie sprawili też, że piszczałam z zachwytu. Byli i tworzyli z Charlie trójkąt, których cała masa w książkach młodzieżowych. Norma. Sekretów Gabe’a można się było łatwo domyśleć, ale mimo wszystko ciekawe było to, że przy Charlie trochę zdejmował swoją maskę pod tytułem „jestem taki cudowny i mroczny, każda dziewczyna by mnie chciała”.

Prawda jest taka, że w „Piosenkach o dziewczynie” moje serce skradło dwóch bohaterów – Yuki i Aiden, pozostali dwaj członkowie zespołu. Podobała mi się ich relacja, to, że niemal mieli serca na dłoni i byli po prostu nastolatkami wrzuconymi w przemysł muzyczny. Bardzo ciepło przyjęli nieśmiałą Charlie, wygłupiali się na backstage’u i wydawali się być po prostu sobą, dobrze bawiąc się i robiąc to, co sprawia im przyjemność. Są kolejnym powodem, dla którego sięgnęłabym po drugi tom serii.

Reasumując powieść Chrisa Russella to bardzo przyjemna lektura na dwa wieczory. Nie oszukujmy się, nie jest to literatura wysokich lotów, a raczej idealna pozycja na chwilę odprężenia. Muszę jednak przyznać, że bardziej przypadnie do gustu osobom w wieku mniej więcej 12-17 lat. Starsi mogą się już tak dobrze nie wczuwać w klimaty licealnych problemów sercowych. Chociaż i dla takich osób coś się w tej powieści znajdzie – a mianowicie wątek tajemniczych tekstów Gabe’a, jak również znajomości sprzed lat. Mam nadzieję, że mimo wszystko to właśnie ten wątek rozwinie się najbardziej w kolejnym tomie, a wiele na to wskazuje.
Zapraszam na bookeater04.blogspot.com

Zaczynając powieść Chrisa Russella spodziewałam się otrzymać coś bardzo podobnego do „Gusa” Kim Holden, gdzie również mieliśmy okazję się przekonać jak może wyglądać życie boysbandu. Moje przypuszczenia częściowo się potwierdziły, ale w wersji dla młodszej młodzieży, bowiem „Gus” wydaje mi się książką dla nieco starszych czytelników. Ale od początku…

Charlie Bloom nie jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Skończyło się… wypłakałam morze łez, śmiałam się jak opętana i cieszyłam z kolejnej przygody na którą wyruszyłam z Amani i Jinem. Słyszałam, że miało być słabo, gorzej niż w „Zdrajcy tronu”, że miało być nudniej, że miałam nie być ani zaskoczona ani zachwycona. Dajcie mi tego, kto tak powiedział! Była akcja, wybuchy, romans i intrygi! Wszystko, co powinna mieć dobra książka. I „Duchy rebelii” to naprawdę świetna powieść, ciekawa przygoda, co więcej fantastyczni bohaterowie, za którymi będę tęsknić. Bo niestety to już jest koniec, nie ma już nic…

Pierwsze co zrobiłam po dorwaniu „Duchów rebelii” to przeczytałam końcówkę. Tak, znowu. Tak, obiecywałam wszem i wobec, że nigdy więcej tego nie zrobię. Nie mogłam się jednak powstrzymać, a kto ma za sobą tom drugi doskonale rozumie dlaczego. Nie będę udawać, że nie było słabszych momentów. Bywało, że przerywałam czytanie i nie wracałam do powieści przez kilka dni, a co gorsza zupełnie nie miałam ochoty tego zmieniać. Jednak każdej książce jestem w stanie wybaczyć słabsze momenty, pod warunkiem, że rewanżuje się takimi, które zapierają dech w piersiach. I dokładnie tak było.

Amani się zmieniła – nikt mi nie powie, że nie. Z dziewczyny, która zostawiła swojego przyjaciela niemalże skazując go na śmierć stała się odpowiedzialną, choć momentami niepewną siebie. Jest zdolna do poświęceń dla rebelii, ale nie myślcie, że robi to kompletnie bezrefleksyjnie. Cierpi z każdą stratą jednego z przyjaciół. Tak! Jeśli ktoś myślał, że w rebelii obejdzie się bez krwi i ofiar to był w błędzie. Jin, Amani i reszta muszą się mierzyć z trudnym zadaniem. Uwolnienie przyjaciół jest szalonym przedsięwzięciem, zwłaszcza jeżeli nie ma się armii i samemu jest się swego rodzaju więźniem. Choć muszę przyznać, że tendencja Jina do uciekania od trudnych sytuacji związkowych doprowadzała mnie do szału. Jego charakter i cwaniacki uśmieszek mnie urzekły, ale jednak moim książkowym mężem nie zostanie. Co innego Sam...

Poza dwójką głównych bohaterów warto zwrócić uwagę również na generał Shazad – cudowną w wymyślaniu wyjścia z sytuacji bez wyjścia. No i moja ukochana postać – Sam. Początkowo bardzo mi go brakowało, ale na szczęście Amani szybko go odnajduje, co z miejsca poprawia mi humor. Uwielbiam jego teksty, udawane flirtowanie z Amani no i… nie sposób się z nim nie zgodzić. Heroizm prowadzi do śmierci. Przyznaję, że brakowało mi klimatu z pierwszej części i początku drugiej, kiedy to rebelianci spiskowali w obozie, świętowali i zamartwiali się większą grupą. Niestety w „Duchach rebelii” nie doświadczamy tego zbyt wiele, co nie oznacza, że wcale. Bardzo podobało mi się zakończenie, które sięga kilka lat później, choć nie jest to mój ulubiony typ w rodzaju tego z „Harry’ego Pottera i Insygniów Śmierci” czy z wszystkich powieści Mii Sheridan, ale wystarcza, by nieco zaspokoić ciekawość i chęć dowiedzenia się „co dalej!”. W tym przypadku wiemy, bez względu, czy jesteśmy z tego powodu szczęśliwi czy nie.

Reasumując moje serduszko wielokrotnie pękało na drobne kawałki, oczy zachodziły łzami tam bardzo, że nie widziałam książki, którą miałam przed nosem. Czasem musiałam ją również odsuwać, żeby nie parsknąć na nią śmiechem . Mimo przestojów, które mnie nie ominęły, oceniam ostatni tom „Buntowniczki z Pustyni” na mocne 9/10. Za to, że Alwyn Hamilton wykreowała nieszablonowych bohaterów, których szczerze polubiłam i po których płakałam. Za niebanalne pomysły, za świetną fabułę, za szok, w którym wielokrotnie byłam podczas lektury. Chciałabym, żeby to nie był koniec. Żebym mogła z niecierpliwością czekać na kolejną część. Niestety to koniec przygód Amani, Jina i reszty. Widziałam zapowiedź „Tales from Sand and Sea”, które mają zawierać opowieści snute przez naszych bohaterów – mam nadzieję, że i w Polsce będziemy mieli okazję je przeczytać. Nie pozostaje nic innego niż czekać.

Skończyło się… wypłakałam morze łez, śmiałam się jak opętana i cieszyłam z kolejnej przygody na którą wyruszyłam z Amani i Jinem. Słyszałam, że miało być słabo, gorzej niż w „Zdrajcy tronu”, że miało być nudniej, że miałam nie być ani zaskoczona ani zachwycona. Dajcie mi tego, kto tak powiedział! Była akcja, wybuchy, romans i intrygi! Wszystko, co powinna mieć dobra...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jak tylko zobaczyłam na Instagramie opis „Kultiego” od razu uznałam, że koniecznie muszę tę powieść przeczytać. Często mam silne przeczucie, że jakaś powieść na pewno przypadnie mi do gustu i naprawdę rzadko się mylę. I tym razem nie było inaczej. Jeśli ktoś jest ciekawy, dlaczego ta książka sprawiła, że będąc w jej połowie uznałam za świetny pomysł dokończyć ją o 3 rano, zapraszam do zapoznania się z moją opinią!

„Kulti” Mariany Zapaty opowiada historię młodej piłkarki Salomé Casillas, która w swych szczenięcych latach zakochana była w Rainerze Kultim – teraz już emerytowanej legendzie piłki nożnej, zwanej inaczej kiełbasą, pumperniklem, piernikiem, czy też w końcu Rey’em (humor w tej książce jest naprawdę cudowny). Pewnego dnia nasza bohaterka dowiaduje się, że do ekipy Dzudziarek (czyli drużyny, w której gra) dołączy trener pomocniczy. Nigdy nie zgadniecie kto! Tak, słynna gwiazda! O Panie, jak ja go na początku nie lubiłam…

Przyznaję bez bicia, że pierwsze 100-150 stron dłużyło mi się niemiłosiernie. Miało na to wpływ kilka rzeczy, między innymi fakt, że trochę mi zajmuje zanim wkręcę się w kompletnie nową książkę, szczera niechęć do Pumpernikla, a także to, że nie jestem specjalistką od piłki nożnej. Moja znajomość zaczyna się i kończy na kibicowaniu Polakom na Mundialu i Euro, ale kibicuję wtedy ze szczerego serduszka i własnych chęci (i dlatego, że tata kazał). Z tego powodu świat piłki nożnej nie był mi całkowicie obcy, ale nie mogę nazwać się znawczynią, toteż nie jestem w stanie ocenić jak bardzo powieść oddaje realia życia piłkarzy. Mogę jednak powiedzieć, że wydarzenia wydawały się dość prawdopodobne i lubię myśleć, że takie były.

Chciałabym poświęcić kilka(naście) linijek mojej opinii na powiedzenie jak szczerze gardziłam Kultim przez pierwszych kilkaset stron. Wydawał mi się okropnym gburem, w dodatku zapatrzonym w siebie i aroganckim. Od rzucenia telefonem w momencie, kiedy akurat raczył się odezwać powstrzymywał mnie jedynie fakt, że nie mam innego telefonu na zmianę w razie awarii. Co chwila albo przerywałam lekturę, („bo więcej chamstwa nie zniese” jak głosi pewien niepoprawny wierszyk) albo przewracałam oczami tak bardzo, że aż bolało. Reiner czasami kojarzył mi się z Hitlerem (i to nie tylko ze względu na ich wspólny, ojczysty język) i niestety nie w pozytywnym sensie. Nikt poza mną nie zdaje sobie sprawy z tego jak wieloma inwektywami obrzuciłam Kiełbasę (jak został pieszczotliwie nazwany przez Sal) w myślach. Ile razy użyłam wobec tego bohatera niecenzuralnych słów. Podziwiałam świętą cierpliwość, jaką miała do niego Casillas – pewnie przez wzgląd na dawne zauroczenie nim. Gdybym miała go pod ręką to niechybnie by oberwał – i to nie raz. A potem nim się spostrzegłam, zaczęłam się nad nim rozpływać (oczywiście nie bezkrytycznie, bo na każdą jedną uroczą rzecz, jaką zrobił, przypadały dwie paskudne). Nawet się nie zorientowałam, kiedy zmieniłam zdanie i uznałam go za dość zagubionego i samotnego człowieka, który mimo gigantycznej popularności, tak naprawdę nie ma zbyt wielu prawdziwych przyjaciół. Oczywiście sprawy nie ułatwiał fakt, że w sumie to on nikogo nie lubił… poza Sal. Aczkolwiek nie mógł tego okazać jak normalny człowiek – wolał nią poniewierać na treningach. Moje negatywne emocje nieco stopniały, kiedy dowiedziałam się co oznacza przezwisko, które jej nadał podczas tego pomiatania. Odrobinkę jednak bawi mnie fakt, że nazywał ją tak przez kilka ładnych miesięcy, Sal nie wiedziała co to znaczy, (przecież mógł ją wyzywać!) ale nie przyszło jej do głowy sprawdzić w Google co to znaczy. No dobrze, przecież nie każdy musi być dociekliwy. Nic nie mówię!

Między Sal, a Kultim jest dwanaście lat różnicy i czasem widać to w tym jak postrzegają świat, czy po sposobie, w jaki rozumieją różne sytuacje. Ale jeżeli miałabym wybrać osobę, która mimo wszystko zachowuje się dojrzalej, to będzie nią Casillas. Rey czasami wydawał mi się dużym, obrażonym dzieckiem, które ma problemy z komunikacją interpersonalną. Ale czegóż można od niego oczekiwać – nie od dziś wiadomo, że komunikacja werbalna powoli wymiera (zwłaszcza w środkach komunikacji miejskiej!). Muszę przyznać, że moja początkowa niechęć do Króla jest w tym przypadku wyjątkowa, ponieważ najczęściej albo od początku lubię głównego, męskiego bohatera, albo jest mi on kompletnie obojętny. Kulti fundował emocjonalny rollercoaster, który nie przypadł mi do gustu. Był bowiem jednym z powodów, dla których początek książki był dla mnie dość trudny. Nie przepadam za czytaniem o ludziach, których nie lubię. Wszystko zmieniło się jednak w późniejszych rozdziałach, przez które z kolei przepłynęłam momentalnie, mimo że książka ma ponad 500 stron. To był ten aspekt, który mi się spodobał – miałam okazję obserwować rozwój znajomości głównych bohaterów, zmianę, jaka zachodziła w Rey’u, czułość, troskliwość i humor, jakie się w nim budziły. Nagle, ni z tego ni z owego zaczęłam uważać go za uroczego i nieporadnego, a przy tym zastanawiałam się, kiedy to się stało. Gdy przyszedł z pierwszą prośbą do Sal? Gdy pierwszy raz zażartował? Gdy przeprosił tatę Sal, za swoje haniebne zachowanie? Gdy zagrali jeden na jednego? Gdy okazywał troskę o jej zdrowie, po „drobnym” wypadku? Gdy pomógł Sal na jej obozie dla ubogich dzieci? Nie mam pojęcia.

W przeciwieństwie do Rey’a kilku bohaterów pokochałam od razu. Palmę pierwszeństwa niezaprzeczalnie dzierży tu tata Sal. To najcieplejsza, najbardziej wspierająca i o dziwo, nieśmiała osoba, jaką poznajemy w powieści. Wsparcie i miłość, jaką daje córce to najcudowniejsza rzecz na świecie. Kolejnymi wspierającymi osobami okazały się mama bohaterki, a także jej przyjaciółki – Harlow i Jenn, które również grają w zespole Dudziarek. Trochę mniej wspierający był trener dziewcząt, a zdecydowanie najmniej ich menadżer. Ten ostatni to z pewnością bohater, który nie zyska wielu fanów. Na początku darzyłam go o wiele większą dozą antypatii niż Kultiego, a to nie byle co!

I na koniec chciałabym dodać, że przez tę książkę jestem pewna, że na rozmowie kwalifikacyjnej z uporem maniaka będę sobie przypominać, że rekruter też robi kupę!

Jak tylko zobaczyłam na Instagramie opis „Kultiego” od razu uznałam, że koniecznie muszę tę powieść przeczytać. Często mam silne przeczucie, że jakaś powieść na pewno przypadnie mi do gustu i naprawdę rzadko się mylę. I tym razem nie było inaczej. Jeśli ktoś jest ciekawy, dlaczego ta książka sprawiła, że będąc w jej połowie uznałam za świetny pomysł dokończyć ją o 3 rano,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

By zdobyć tą książkę czaiłam się kilka miesięcy, ale ostatecznie przekonała mnie okazja, by zamówić obydwa dostępne w Polsce tomy na stronie czytam pierwszy.pl. Cała w skowronkach wzięłam się za czytanie tuż po sesji i… od początku coś mi nie grało.

Cassie od pierwszej strony wykazuje jednocześnie uprzedzenie do Jacka jak i niesamowite zainteresowanie nim. Zaczyna się od studenckiej imprezy, na której bohaterka wpatruje się w chłopaka jak zaczarowana, a chwilę potem go spławia. Rzekłabym, że kobieta zmienną jest, aczkolwiek akurat ta bohaterka zmienia zdanie co dwie strony i nie jestem w stanie usprawiedliwić tego dość trudnymi relacjami z rodzicami. Zaraz po lekturze mogłabym powiedzieć, że nawet polubiłam Cassie, ale jako że minęło już parę dni, udało mi się sporo faktów przemyśleć i doszłam do wniosku, że jest zdecydowanie zbyt impulsywna i egocentryczna. Gdy coś się dzieje, nie potrafi logicznie pomyśleć o innych, skupia się tylko i wyłącznie na swoich uczuciach. Gdy coś jej się wydaje to właśnie tak jest i kropka. Cóż mogę rzec. Pierwsze kilkadziesiąt stron było miejscami nieco irytujące. Jej związek z Jackiem mnie niestety nie przekonuje i to już od samego początku. Autorka nie pozwoliła nam na obserwowanie rozwoju ich znajomości, ponieważ między ich pierwszą randką, a kolejnym rozdziałem mija miesiąc, a para jest już w zasadzie nierozłączna. Dość szybko. Przez większą część powieści zastanawiałam się skąd się to w ogóle wzięło, przecież oni w sumie nawet nie rozmawiają! Ich rozmowy telefoniczne można by skrócić do: „-Hej, jak leci? – Dobrze. – No dobrze, muszę kończyć. – Pa.” Chciałabym się jeszcze odnieść do opisu z tyłu okładki, który jest niemalże wyssany z palca.

„Kiedy Cassie poznaje w college’u Jacka, postanawia omijać go szerokim łukiem. Gwiazdor drużyny baseballowej uosabia wszystko, czego dziewczyna nie znosi w facetach – jest przystojny, uwodzicielski, pewny siebie, ma wielkie ego i… zabójczo piękne oczy. Sprawy się komplikują, kiedy Jack zaczyna zwracać na Cassie szczególną uwagę. Co tak naprawdę kryje się za jego zainteresowaniem? Czy ma ono jakiś związek z przeszłością dziewczyny? Ile można poświęcić, aby być z ukochaną osobą?”

Nie zgadza się w zasadzie nic poza oszałamiającą urodą rzeczonego baseballisty. A także ich wiekiem. Cassie opiera się Jackowi może przez 40 stron, a on ugania się za nią już od samego początku. Książka mogłaby być spokojnie o 200 stron dłuższa i opisać rozwój ich relacji. To wszystko sprawia, że nie jestem w stanie uwierzyć w ich szaleńczą miłość, wydaje mi się sztuczna i przesadzona. Szkoda, bo sam pomysł jest może kosmicznie schematyczny, ale przyjemny. Jedną z niewielu rzeczy, jaka podobała mi się w Cassie była jej miłość do fotografii i to jak potrafiła skupić się tylko na tym, co kocha robić, znaleźć szczegół godny uwiecznienia w każdej sytuacji.

Jack jest naprawdę sympatyczną postacią w „Rozgrywce”. Uroczy, przeważnie miły, aczkolwiek sarkastyczny, przystojny, a w dodatku sportowiec. Oczywiście jak to w książkach NA bywa, jest także po przejściach, miał trudne dzieciństwo i przez to obawia się, że skrzywdzi osoby, które kocha (co jest według mnie dość naciągane, ale to tylko jedna z wielu takich rzeczy). Bardzo imponuje mi jego zaangażowanie w pasję, jaką jest dla niego baseball. To była jedna z tych prawdziwych rzeczy w powieści. Podobnie jego miłość do brata, Deana, w którą w tym przypadku śmiało mogłam uwierzyć. Kolejna prawdziwa rzeczy związana z Jackiem to jego cudowni dziadkowie. Każdy chciałby mieć tak fantastyczną, kochającą babcię i dziadka. Wychodzi na to, że J.Sterling świetnie opisuje relacje rodzinne, ponieważ wyczułam tu dużo autentyczności.

Bardzo polubiłam Deana (brata Jacka) oraz Melissę (przyjaciółkę Cassie) i strasznie żałowałam, że to nie oni są głównymi bohaterami powieści i jest ich miejscami tak mało. To wspaniali, wspierający przyjaciele, służą dobrą radą, chronią, kiedy trzeba, skopią tyłek, kiedy Cassie robi głupoty (czyli dość często). Jeżeli pojawi się książka, w której J.Sterling skupi się na ich historii to biorę ją w ciemno, ale obawiam się, że jest tu bardzo dużo do skopania. Może się okazać, że mimo dobrej podstawy, rozwinięcie tych bohaterów autorce po prostu nie wyjdzie. Jakby nie patrzeć, Jack też miał świetny potencjał.

Koniec końców niczego mi nie urwało, nie zachwyciło, ani nie porwało. Powieść J.Sterling wrzuciłam do kategorii „czytadło”. Główny wątek wypadł słabo, wątki poboczne znacznie lepiej. Jeżeli ktoś ma ochotę na coś lekkiego, łatwego i w dodatku nie przeszkadzają mu różnorakie nielogiczności to śmiało. Przyznaję, że to idealna lektura na „posesyjne” odmóżdżenie, kiedy nie ma się ochoty myśleć, bowiem nie jest to wymagająca książka. Chociaż nawet odmóżdżając się, zauważyłam wiele wątków, które nie wypaliły. Jeżeli natomiast oczekujecie czegoś nowego, nieschematycznego i zaskakującego… w takim wypadku odpuśćcie sobie ten tytuł. Nie ma tu nic, co może zaskoczyć, żadnego powiewu świeżości.

By zdobyć tą książkę czaiłam się kilka miesięcy, ale ostatecznie przekonała mnie okazja, by zamówić obydwa dostępne w Polsce tomy na stronie czytam pierwszy.pl. Cała w skowronkach wzięłam się za czytanie tuż po sesji i… od początku coś mi nie grało.

Cassie od pierwszej strony wykazuje jednocześnie uprzedzenie do Jacka jak i niesamowite zainteresowanie nim. Zaczyna się od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Król Kier” to debiut Aleksandry Polak, a ja naprawdę nie mogę się nadziwić, że przekonałam się do polskich autorów. Jeszcze 2-3 lata temu nie byłoby takiej możliwości, ale powolutku przyzwyczajam się do polskich imion i miast w powieściach. A co najważniejsze, wcale tego nie żałuję, ponieważ polscy autorzy naprawdę mają świetne pomysły, a ich książki świetnie się czyta.

Główną bohaterką „Króla Kier” jest maturzystka – Alicja, która mieszka w jednym z najbardziej zakorkowanych miast w Polsce, czyli w Gdańsku (moja dziewczyna!). Jak to nastolatce – w jej głowie królują chłopcy, ubrania i studniówka. Muszę przyznać, że w większości książek bohaterki nie zachowują się adekwatnie do swojego wieku i w tym przypadku nie było inaczej. Jednak zasadniczą różnicą jest to, że Alicji zdarzały się zagrania godne 14-latki, w przeciwieństwie do zachowań innych postaci, które zwykle są dojrzalsze niż powinny. Wiele razy podśmiewałam się z jej reakcji, sposobu rozumowania, czy systemu wartości. Ale jak wiadomo ludzie są różni i to jest w nich piękne. Jej pełna koncentracja na studniówce i to, co później z niej wynikło sprawiło, że miałam ochotę biedulkę przytulić. Choć trzeba przyznać, że z wszelkich porażek podnosiła się dość szybko, dzięki czemu można ją polubić.

Maks… och chłopcze, gdybym cię miała pod ręką, niechybnie byś oberwał. Śpieszę z wyjaśnieniem! Maks był chłopakiem Alicji, ale jego zachowanie w stosunku do niej to jedna wielka komedia i często naprawdę miałam ochotę porządnie mu przywalić. Nie była to postać, którą byłabym w stanie polubić – to raczej irytujący i zarozumiały chłopiec, który ma się za pępek świata i uważa, że wszystko mu wolno, a jeśli zrobi coś źle to każdy ma obowiązek mu wybaczyć. Otóż nie! I bardzo się cieszę, że się chłopaczkowi nie upiekło, a sprawiedliwości stało się zadość.

Jeśli chodzi o przyjaciółkę główniej bohaterki – Julię – nie czuję, żebym ją jakoś szczególnie dobrze poznała. Ale zrzucam to na fakt, że to dopiero pierwszy tom, a książka była stosunkowo krótka. Jednak zdążyłam zauważyć, że jest to bardzo sympatyczna dziewczyna, która martwi się o Alicję i odciąga dziewczynę od smutnych myśli. No i generalnie udziela bardzo dobrych rad, za co należy jej się nagroda.

Edward, czyli szkolny Casanova to temat rzeka i nie jestem w stanie go nie lubić. Początkowo myślałam, że nie będzie to zbyt miła postać, lub zamieni się w podkomendnego Różowej Armii (czyli dziewcząt dbających o swój wygląd – i chyba tylko o to), ale bardzo miło mnie zaskoczył i z chęcią poznałabym go lepiej. Wydaje się świetnym kandydatem na przyjaciela mimo krążących o nim opinii.

I nadszedł czas, by poświęcić chwilę Hadrianowi – kandydatowi do tytułu „książkowego męża”. Mam co do niego mieszane uczucia. To facet alfa i omega – nie ma rzeczy, której nie potrafi, we wszystkim jest najlepszy i najcudowniejszy (wyczuwam mniej lub bardziej delikatny marysuizm). Jest do tego niebiańsko przystojny, anielsko dobry i tak dalej. Kiedy czytałam książkę myślałam sobie, że to naprawdę człowiek idealny i bardzo łatwo się w kimś takim zakochać. Co za tym idzie wcale nie dziwiłam się Alicji. Aczkolwiek, kiedy książkę skończyłam i chwilę o niej pomyślałam doszłam do wniosku, że Hadrian był zbyt idealny, przez co nie polubiłam go tak, jak mogłam. Całe szczęście, że mimo wszystko jednak wszystkiego nie potrafi zrobić najlepiej. Oczywiście Hadrian nie wziął się z kosmosu i nie jest całkiem sam – mieszka wraz z trupą Circus Lumos, która jest jego rodziną, a która jest naprawdę sympatyczna. No, może poza Stellą i Iwo. Z całej rodziny moje serce skradły gadatliwe trojaczki oraz osiłek Igor. Mam zatem nadzieję, że pojawią się i w kolejnych tomach.

O wiele bardziej zainteresował mnie czarny charakter, o którym nie chcę zbyt wiele mówić, by nie spoilerować i nie odbierać nikomu radości z czytania. A wszystko dlatego, że wątek fantastyczny pojawia się w „Królu Kier” stosunkowo późno, a do mniej więcej połowy jest to powieść obyczajowa. Muszę przyznać, że umieram z ciekawości jak rzeczony wątek fantastyczny się rozwinie, a sama końcówka książki jest naprawdę dobrym cliffhangerem, po którym chcę więcej i nie mogę się doczekać kolejnych tomów. Mam jednak przeczucie, że będzie to kolejny antybohater, którego polubię.

Reasumując „Króla Kier” polecę raczej młodzieży w wieku mniej więcej 13-16 lat, mimo że bohaterka jest nieco starsza. Jestem o dwa lata starsza od Alicji, ale dzięki niej przypomniałam sobie kilka moich licealnych rozterek, jak na przykład wybór studiów i przedmaturalna harówka, o których już zapomniałam, a które spędzały mi sen z powiek, więc i starsze osoby znajdą coś dla siebie. Mimo drobnych, zabawnych zgrzytów, jakie miałam z Alicją (strasznie łatwo jej przychodziło naciąganie chłopaków na jedzenie!) udało mi się ją nieco polubić, aczkolwiek to wciąż Edward i Pan Zły sprawiają, że jeśli nadarzy się okazja, sięgnę po kolejny tom. To idealna książka na odprężenie oraz jako odskocznia od szarej codzienności. Nie można powiedzieć, że w książce nie znajdziemy schematów – czasem naprawdę miałam wrażenie, że po latach odświeżam sobie „Zmierzch”. Nie mogę też powiedzieć, że w ciągu ostatniego roku przeczytałam chociaż jedną książkę, w której nie było nic schematycznego. Kiedy czytamy dużo książek, ale tylko kilku gatunków trudno o coś, co nas zwali z nóg oryginalnością, a mimo wszystko „Królowi Kier” udało się wprowadzić powiew świeżości i odkryć przed czytelnikami coś ciekawego, coś, czego być może jeszcze nie było, lub nie było w podobnej formie.

„Król Kier” to debiut Aleksandry Polak, a ja naprawdę nie mogę się nadziwić, że przekonałam się do polskich autorów. Jeszcze 2-3 lata temu nie byłoby takiej możliwości, ale powolutku przyzwyczajam się do polskich imion i miast w powieściach. A co najważniejsze, wcale tego nie żałuję, ponieważ polscy autorzy naprawdę mają świetne pomysły, a ich książki świetnie się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Buntowniczkę z Pustyni” zaczynałam po kosmicznym zastoju czytelniczym, jako coś niezobowiązującego. O kurcze, ale się zdziwiłam! Okazało się, że ta powieść była strzałem w dziesiątkę, a kupiłam ją przez czysty przypadek. Po lekturze „Zakazanego życzenia” i „Gniewu i świtu” nie spodziewałam się fajerwerków. Ot, opowiastka na chwilę, która nie będzie mi zaprzątała głowy na dłużej. Byłam w totalnym błędzie. Amani i Jin, a także Ahmed, Shazad i Bahi sprawili, że naprawdę szczerze pokochałam tę serię i z utęsknieniem wyczekuję trzeciego tomu.

Ta historia zaczarowała mnie od pierwszej strony. Bohaterka z krwi i kości, która popełnia błędy, a potem ich żałuje i stara się je naprawić. Bohater, który dba tak naprawdę o kilka osób, a cały kraj mógłby iść w diabły, gdyby nie to, że jego rodzeństwo tego nie chce. Spotkanie w miejscu, gdzie żadne z nich nie powinno się znaleźć. Wydarzenia, do których miało nie dojść – a potem działa się magia.

Chyba po raz pierwszy tak bardzo polubiłam jakąś bohaterkę. Amani jest naprawdę niesamowita, a jak na kogoś, kto nie może kłamać jest świetną oszustką, no i gdy strzela nigdy nie chybia. Jin jest sarkastycznym uparciuchem, którego również trudno nie polubić, a który z kłamstwami nie ma najmniejszego problemu. Obydwoje znaleźli się w kraju, gdzie lepiej być mężczyzną niż kobietą, przez co Amani bardzo często musi udawać kogoś, kim nie jest. A on jej w tym czasem pomaga. Nie myślcie, że to miłość od pierwszego wejrzenia. O nie, droga do tego uczucia jest dość długa i piaszczysta. On może jej pomóc w ucieczce do miasta z jej marzeń, ale nie jest zbyt chętny do tego przedsięwzięcia. Zwłaszcza, że wie jak się to może dla niej skończyć. Ona mimo wszystko chce podjąć ryzyko.

Nie można chyba nie pokochać pewnej siebie, odważnej i pięknej Shazad. Mimo że – według mnie – znamy ją dość krótko, ponieważ nie pojawia się w powieści od razu, dziewczyna jest wstanie skraść serce niejednej osoby, a już na pewno Bahiego. Relacja Amani z Shazad jest bardzo prosta i oczywista. Dziewczyny, – mimo że Amani raczej nie do końca zdaje sobie z tego sprawę – mają podobne cele i przekonania, co z pewnością je łączy i scala ich relację. Być może przez to, że Shazad jest osobą, która może Amani zastąpić członka rodziny, czyli kogoś, kto powinien ją kochać i o nią dbać.

W wielu książkach młodzieżowych występuje postać przyjaciela – półgłówka. Oto i on – Bahi we własnej osobie. Zabawny, inteligentny i wcale nie słaby, jak określił go ojciec. Może jest nieco nieuważny i roztrzepany, ale nie da się go nie lubić. Ilekroć się odzywał, tylekroć na mojej twarzy pojawiał się uśmiech, co, jak myślę, dobrze o postaci świadczy.

Oczywiście to nie tak, że w „Buntowniczce z pustyni” znajdziemy tylko bohaterów, których pokochamy na zabój. To by było zbyt nudne. Muszę przyznać, że z chęcią całą rodzinę Amani wsadziłabym do rakiety i nie zastanawiałabym się gdzie dolecą po starcie. Zdaję sobie sprawę, że przyszło im żyć w kraju z takimi, a nie innymi tradycjami, ale to wcale nie usprawiedliwia ich podłego zachowania i tragicznych pomysłów – zwłaszcza wuja Amani i jej kuzynki, Shiry. Ich relacje były naprawdę okropne i nóż otwierał mi się w kieszeni na każde wspomnienie o tych ludziach.

Mam mieszane odczucia, co do Tamida. Początkowo wydawało mi się, że to naprawdę dobry przyjaciel, ale gdy dowiedziałam się, co myśli i jakie snuje plany… byłam zniesmaczona. Amani miała do niego zaufanie, wyjawiała marzenia, z których Tamid bezczelnie zakpił. Może nie były to zamiary – w jego mniemaniu – możliwe do spełnienia, aczkolwiek powinien wspierać swoją przyjaciółkę. Nie mogę oczywiście pozostawić suchego włoska na Amani, ponieważ jej zachowanie było o niebo gorsze. Mam nieodparte wrażenie, że ich znajomość nie powinna nazywać się przyjaźnią, bo nią po prostu nie była. Nie chcę nic zdradzać, ale w drugiej części robi się naprawdę gorąco, jeżeli chodzi o tę dwójkę.

Reasumując, naprawdę nie sądziłam, że aż tak spodoba mi się „Buntowniczka”. Sądziłam, że chwytam za opowiastkę na odmóżdżenie, ponieważ z właśnie czymś takim kojarzą mi się poprzednie przeczytane przeze mnie książki, o podobnych klimatach. Na szczęście okazało się, że byłam w błędzie i już pierwsze rozdziały pokazały mi, jak głęboko w nim tkwiłam. Drugi tom już za mną i okazał się jeszcze lepszy niż pierwszy, zatem nie pozostaje nic innego niż czekać na tom trzeci, co do którego jestem pewna, że będzie przecudowny. Nie mogę powiedzieć na powieści Alwyn Hamilton złego słowa. No może poza jednym. Dlaczego takie krótkie?!

„Buntowniczkę z Pustyni” zaczynałam po kosmicznym zastoju czytelniczym, jako coś niezobowiązującego. O kurcze, ale się zdziwiłam! Okazało się, że ta powieść była strzałem w dziesiątkę, a kupiłam ją przez czysty przypadek. Po lekturze „Zakazanego życzenia” i „Gniewu i świtu” nie spodziewałam się fajerwerków. Ot, opowiastka na chwilę, która nie będzie mi zaprzątała głowy na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zaczynając powieść sądziłam, że będę ją ciągle porównywać do serii „Kwiat Paproci” Katarzyny Bereniki Miszczuk. Obydwie autorki oparły bowiem swoje książki na mitologii słowiańskiej, aczkolwiek według mnie bezsensownym jest doszukiwanie się podobieństw, ponieważ zarówno „Szeptucha” jaki i „Pusta noc” są powieściami zupełnie innymi. Nie mogę zaprzeczyć temu, że według mnie obydwie są genialne.
W książce Pauliny Hendel przenosimy się do Wiatrołomu, a we wszystko wprowadza nas nie tylko Magda, ale również kilku innych bohaterów. Początkowo bardzo przeszkadzały mi skoki narracji – zaczęło się od Piotra, który nie miał zbyt wielkiej roli w powieści, by płynnie przejść do Magdy, potem jej wuja, Feliksa, powrócić do Magdy, a następnie oddać głos Blankowi i Pierwszemu, a także Nadii. Lubię podczas lektury skupić się na maksymalnie dwóch, trzech bohaterach, więc miałam w głowie kompletny mętlik. Dzięki Bogu ich wszystkich nie pomyliłam! Kiedy już wkręciłam się w fabułę te wszystkie narracje nabrały sensu i zrozumiałam zabieg autorki. I nawet po części udało jej się mnie zaskoczyć, co jest nie lada wyzwaniem, ale o tym później.

Jeżeli chodzi o bohaterów to muszę przyznać, że ani Magdzie, ani Mateuszowi nie udało się skraść mojego serca tak jak Feliksowi i Jadwidze. Magda była po części wojownicza, a po części ciepłą kluską, która miała dwa pragnienia: pomagać wujkowi w zabijaniu nawich i znaleźć faceta. O ile jej pierwsze marzenie bardzo dopingowałam za zaangażowanie i całą wiedzę, którą posiadała dzięki nauce u Feliksa, o tyle drugie marzenie mnie nieco irytowało. Jak tylko napatoczył się Mateusz od razu zaatakowała niczym desperatka. Z drugiej strony trudno się jej dziwić, przez sytuację, w jakiej znalazła się podczas studiów. Podczas lektury było mi przykro, że nie wyczuwałam między nimi żadnej chemii, ale znając zakończenie książki wcale się temu nie dziwię, jeżeli chodzi o Mateusza. Ze strony Magdy było to natomiast dosyć niecodzienne – skoro tak bardzo chciała mieć chłopaka, to od chemii powinnam dostać wysypki.

Feliks to totalnie oddzielna historia. Zwłaszcza, że na samym początku ginie. Spokojnie, to nie spoiler – kilkanaście stron dalej wraca, jak na żniwiarza przystało. Powraca oczywiście w zupełnie innym ciele niż jego poprzednie. Wcześniej był dojrzałym, wysportowanym mężczyzną, jego nowe ciało należało zaś do krnąbrnego dziewiętnastolatka, z czego mężczyzna nie jest zbyt zadowolony. Jego ciężki charakter pewnie powinien mnie denerwować, ale z jakiegoś powodu tak nie było. Może dlatego, że szkoda mi było tego gościa mimo wszystko. Mieszkał sam, w starym domu, nie miał żadnych przyjaciół, a jedyną osobą, która go rozumiała była Magda. A ich relacja… o mamuniu. Zupełnie inna sytuacja niż między dziewczyną, a Mateuszem. Feliks, mimo że sam się przed sobą nie przyznawał (i pewnie nigdy nie przyzna) bardzo kocha Madzię, która jest jego oczkiem w głowie. Widać to głównie w sytuacjach, kiedy jej życiu coś zagraża – wówczas dla Feliksa nie ma rzeczy niemożliwych.

Jeśli chodzi o Jadwigę, to muszę przyznać, że nie lubię, kiedy ktoś myśli, że wszystko mu wolno bo, na przykład, jest stary. U niej jednak było to momentami irytujące, a momentami urocze. W związku z tą mieszanką uczuć było mi smutno, gdy stało się to, co się stało. W końcu tylko ona i Feliks wyczuwali co się święci

Blank był generalnie po prostu sługą Pierwszego. A Pierwszy… o Boże, chciałabym tak naprawdę zrozumieć powód, dla którego robi to, co robi, serio. Ewidentnie jest tym złym w powieści, ale sam fakt bycia złym nie usprawiedliwia jego pomysłów. Na końcu oczywiście wszystko jest wyjaśnione, ale nie do końca to pojmuję. W końcu to jego zachowanie doprowadziło do, jak nie patrzeć, jego śmierci i uwięzienia. Chyba, że to zachowanie przysługuje "tym złym".

Muszę przyznać, że nie przewidziałam zakończenia tak do końca. Wiedziałam, kto będzie zły, a kto dobry, aczkolwiek nie przewidziałam jaką rolę odegra ta osoba, którą uważałam za czarny charakter. Dawałam jej raczej rolę przekupnego pachołka, a tu proszę, niespodzianka. I to się chwali, lubię być zaskakiwana – i to w zasadzie pozytywnie.

Zacieram niecnie rączki na samą myśl, że już 27 września ukaże się kolejny tom przygód Magdy, Feliksa i Mateusza, a jednocześnie cieszę się, że poczekałam z lekturą do okolic premiery „Czerwonego słońca”, ponieważ w przeciwnym razie chyba padłabym na zawał z niecierpliwości. Nie pozostaje mi nic innego jak śledzić dyskonty internetowe w oczekiwaniu na drugą część i kupić ją, gdy tylko będzie to możliwe. Nie mogę się wręcz doczekać! Naprawdę serdecznie polecam „Pustą noc”. Zwłaszcza starszej młodzieży, której łatwiej będzie się utożsamić z dwudziestoletnią bohaterką (chyba, że nie macie z tym problemu. Ja kiedyś uważałam takie bohaterki za zbyt stare na ciekawe przygody – dopóki i mnie nie stuknęła dwudziestka).

Zaczynając powieść sądziłam, że będę ją ciągle porównywać do serii „Kwiat Paproci” Katarzyny Bereniki Miszczuk. Obydwie autorki oparły bowiem swoje książki na mitologii słowiańskiej, aczkolwiek według mnie bezsensownym jest doszukiwanie się podobieństw, ponieważ zarówno „Szeptucha” jaki i „Pusta noc” są powieściami zupełnie innymi. Nie mogę zaprzeczyć temu, że według mnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jak można było zabić Kartika? Pytam: jak?!

Jak można było zabić Kartika? Pytam: jak?!

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to