rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Joshua Cohen miał śmiały i niezwykły pomysł, aby w konwencję satyrycznej powieści kampusowej à la David Lodge wpisać autentyczne postacie (rodzinę znanego historyka izraelskiego Bencijona Netanjahu), a jednocześnie poruszyć poważne kwestie dotyczące żydowskiej tożsamości i sporów o żydowską historię – zarówno tą najnowszą, jak i sięgającą wiele wieków wstecz.

Rozumiem, że dla niektórych ten miks jest mało strawny, mi jednak spodobała się tak oryginalna formuła powieści. Oto, ni stąd ni zowąd, pomiędzy zabawnymi scenkami obyczajowymi zagłębiamy się w historię syjonizmu i jego różnych nurtów lub poznajemy przyczyny prześladowań Żydów w XV-wiecznej Hiszpanii.

Jest też miejsce na refleksję o żydowskim nacjonalizmie, z którym identyfikują się kolejne pokolenia tytułowej rodziny. Protoplasta rodu, rabin Natan Milejkowski już u zarania XX wieku głosił ideę kolonizacji Palestyny i ustanowienia tam żydowskiej supremacji – twierdził, że należy wzorować się na podboju Ameryki, gdzie odbierano tereny „dzikim Indianom”. Swoje wywody publikował pod pseudonimem „Netanjahu” (po hebrajsku: „dany przez Boga”), który z czasem jego syn Bencijon przybrał jako nazwisko.

Synem Bencijona jest najbardziej obecnie znany przedstawiciel rodu, czyli Benjamin – rekordowo długo rządzący premier Izraela. W powieści występuje jako niesforny dziesięciolatek, współtwórca chaosu i destrukcji w domu amerykańskiego profesora goszczącego rodzinę.

Powieść Joshuy Cohena, momentami zdaje się zaledwie lekką, obyczajowo-satyryczną powiastką, niesie w sobie jednak sporo głębszej refleksji. Dlatego, z mojej strony przynajmniej, należą się duże słowa uznania dla autora za świetny literacki pomysł, a dla jury nagrody Pulitzera za słuszny i odważny werdykt…

Joshua Cohen miał śmiały i niezwykły pomysł, aby w konwencję satyrycznej powieści kampusowej à la David Lodge wpisać autentyczne postacie (rodzinę znanego historyka izraelskiego Bencijona Netanjahu), a jednocześnie poruszyć poważne kwestie dotyczące żydowskiej tożsamości i sporów o żydowską historię – zarówno tą najnowszą, jak i sięgającą wiele wieków wstecz.

Rozumiem, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Lubię biografie, sięgnąłem więc i po tą – tym bardziej, że wpadła mi w ręce wersja oryginalna. Nie jestem jednak fanem tej artystki, mam też w pamięci jak wspominał ją Elton John w swojej autobiografii: planowali kiedyś wspólną trasę koncertową, ale podczas prób okazała się tak nieprzyjemna i apodyktyczna, że wszyscy jego muzycy odmówili z nią dalszej współpracy.

Oczywiście we własnej autobiografii obraz jest zupełnie inny – czytamy po wielokroć zapewnienia jak skromna, pracowita i życzliwa ludziom jest Tina. „Nigdy nie byłam divą” – stwierdza. Mimo to, nawet te osobiste wspomnienia zdradzają ogromne skupienie na sobie i swojej karierze oraz potrzebę kontrolowania wszystkiego.

Zaczyna się od relacji z wesela ze swoim ostatnim mężem, Erwinem Bachem, niemieckim producentem muzycznym, z którym zamieszkała w Szwajcarii. Tina wszystko zaplanowała w najdrobniejszych szczegółach: kobiety ubrane na biało, mężczyźni na czarno, sto tysięcy róż z Holandii, suknie od Armaniego, biżuteria od Cartiera. Brian Adams śpiewał „All for Love”. Niestety, widok na jezioro od strony ich Château trzeba było zasłonić, z obawy przed paparazzi…

Tina Turner twierdzi, że jest buddystką, a na koniec „weselnego” rozdziału stwierdza nawet: „osiągnęłam moją nirwanę”. Trzeba przyznać, że jest to specyficzne rozumienie nirwany, czyli stanu oświecenia, który osiągamy wyzbywając się egoizmu i wszelkich pragnień…

Po przebrnięciu przez te mdlące samozachwyty robi się ciekawiej: wracamy do dzieciństwa i początków kariery. Dorastanie w małej mieścinie w stanie Tennessee nie należało do szczęśliwych. Anna Mae (jej ówczesne imię) nie czuła miłości ze strony matki, która w końcu zostawiła rodzinę. Niedługo potem zniknął ojciec. Trzynastoletnia Anna została z nielubianą apodyktyczną babcią. „Nigdy nie czułam się przez nikogo kochana” – pisze z goryczą.

Pociągała ją muzyka i muzycy. Już w wieku 18 lat miała dziecko z saksofonistą z zespołu Ike’a Turnera, niedługo potem związała się z samym Ikiem i pojawiło się kolejne dziecko. Ike zorientował się z jakim talentem wokalnym ma do czynienia, wykorzystywał więc partnerkę bez skrupułów, nadał pseudonim, zaczął kontrolować każdy aspekt jej życia.

Duet Ike and Tina Turner zaczął święcić sukcesy, gros czasu spędzali w drodze, dziećmi zajmowały się opiekunki. Ciarki przechodzą kiedy czytamy o brutalności, wulgarności i bezwzględności Ike’a. Przemoc fizyczna, psychiczna, ekonomiczna były na porządku dziennym. Nie ukrywał relacji z innymi kobietami (z niektórymi nawet miał dzieci), żądając od Tiny akceptacji tego stanu rzeczy. Zdumiewa, że piosenkarka wytrwała w związku 14 lat, choć jak pisze: „przez pierwsze siedem lat myślałam w co ja się wpakowałam, a przez następne planowałam jak się z tego wyplątać”.

Kiedy po raz kolejny została pobita w trakcie trasy koncertowej, najzwyczajniej w świecie uciekła tuż przed występem. Została z niczym, na dodatek posypały się pozwy za zerwane koncerty. Rozpoczeło się mozolne budowanie swojej własnej kariery i walka o niezależność – wszystkiemu zaś towarzyszyła obawa o bezpieczeństwo swoje i dzieci wobec nieobliczalnego Ike’a.

To najciekawsze fragmenty książki; imponuje odwaga, determinacja i wiara Tiny w to, że w wieku 40 lat, zaczynając praktycznie od zera, rozpocznie wielką karierę. A jednak, tak jak sobie wymyśliła – wykroczyła poza ramy muzyki rhythm & bluesowej i poza granice USA aby stać się gwiazdą muzyki pop zapełniającą wielkie sale koncertowe i stadiony na całym świecie.

W przeciwieństwie do pierwszego, toksycznego małżeństwa, ostatni związek Tiny był bardzo udany. Kiedy partnerem niemłodej już gwiazdy staje się młodszy o 16 lat mężczyzna zazwyczaj rodzą się podejrzenia o niezbyt szczere intencje – w tym przypadku jednak było to wielkie uczucie z obu stron. Erwin Bach był z Tiną na dobre i złe, okazywał wielką troskę kiedy dopadały ją kolejne choroby (udar, rak jelita, niewydolność nerek), zdobył się nawet na oddanie partnerce własnej nerki.

Tą napisaną prostym językiem książkę czyta się lekko, łatwo i przyjemnie. I choć mamy świadomość, że w dużej mierze jest to kreacja własnego pozytywnego wizerunku, trudno nie współczuć Tinie trudnego, pozbawionego miłości dzieciństwa a później długiego koszmaru przemocowego związku. Podziw budzi wywalczona ciężką pracą światowa kariera – nawet jeśli nie jesteśmy fanami jej muzyki. Cieszy, że dziewczyna która kiedyś czuła, że nikt jej nie kocha, jako dojrzała kobieta znalazła prawdziwą wielką miłość…

Lubię biografie, sięgnąłem więc i po tą – tym bardziej, że wpadła mi w ręce wersja oryginalna. Nie jestem jednak fanem tej artystki, mam też w pamięci jak wspominał ją Elton John w swojej autobiografii: planowali kiedyś wspólną trasę koncertową, ale podczas prób okazała się tak nieprzyjemna i apodyktyczna, że wszyscy jego muzycy odmówili z nią dalszej współpracy....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zastanawia minie gigantyczny „hype” wokół tej książki: jest promowana, nagradzana, zachwalana gdzie się da, tak jakby to było jakieś wielkie objawienie. Mamy w Polsce naprawdę wybitnych reportażystów i wspaniałe książki z gatunku non-fiction, ale, moim zdaniem, pani Kuciel-Frydryszak daleko jest do pierwszej ligi… Owszem, wykonała ogromny research, zebrała masę danych i skompilowała solidną dysertację etnograficzno-socjologiczną, ale przebrnięcie przez tą cegłę okazało się ponad moje siły. Liczba osób, wspomnień, danych statystycznych, które przewijają się przez karty książki w którymś momencie zaczyna przytłaczać, narracyjny chaos zaczyna męczyć, a ilość powtórzeń irytować. Autorka na pewno sprawdza się w roli dokumentalistki, ale powinna jeszcze popracować nad organizacją i prezentacją zgromadzonego materiału.

Zastanawia minie gigantyczny „hype” wokół tej książki: jest promowana, nagradzana, zachwalana gdzie się da, tak jakby to było jakieś wielkie objawienie. Mamy w Polsce naprawdę wybitnych reportażystów i wspaniałe książki z gatunku non-fiction, ale, moim zdaniem, pani Kuciel-Frydryszak daleko jest do pierwszej ligi… Owszem, wykonała ogromny research, zebrała masę danych i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Poruszająca historia dorastania w rodzinie mormonów, zdominowanej przez fanatycznego ojca, skrajnie nieufnego wobec rządu i szykującego się na nadchodzącą apokalipsę. Dzieci nie posyłano do szkoły, nie szczepiono, a na wszelkie choroby miały pomóc mikstury mamy zielarki. Porody odbywały się w domu, wspomagane przez lokalną akuszerkę.
Normalnością dzieciństwa Tary był „zimny wychów”, brak autentycznej miłości i troski ze strony rodziców, ale także brutalność zaburzonego psychicznie brata. Od wszystkich dzieci w rodzinie oczekiwano ciężkiej pracy w składzie złomu ojca; uczyły się jedynie praktycznych umiejętności, takich jak obsługa wózka widłowego.
Jeszcze w wieku 15 lat Tara nie wiedziała skąd się bierze ciąża. Nie miała pojęcia kim był Napoleon czy Szekspir, co to był Holocaust. Historię i teraźniejszość Ameryki poznawała jedynie w wersji ojca, np. niewolnictwo według niego to czasy, w których Murzyni byli bardziej wolni i szczęśliwsi od swoich właścicieli, gdyż to właściciele musieli o nich dbać i ich utrzymywać.
Powoli, z oporami i ciągłą niewiarą w siebie, Tara odrywa się od zamkniętego świata, w którym wyrosła. W wieku 17 lat po raz pierwszy przekracza mury szkoły, zaczyna łapczywie chłonąć niedostępną jej wcześniej wiedzę. Odkrywa w sobie pasję akademicką, dostaje się na stypendium do Cambridge, potem do Harvardu.
U Tary stopniowo rośnie także świadomość szkód jakie wyrządzono jej w dzieciństwie, zaczyna rozumieć skalę brutalności jakiej doświadczała oraz obojętności rodziców, zaślepionych swoją wiarą. Ta nowa świadomość coraz bardziej utrudnia utrzymanie relacji z rodzicami, którzy negują wspomnienia Tary, żądają zaprzestania drążenia niewygodnej przeszłości, grożą wyrzeczeniem się córki.
Książkę czyta się świetnie. Widać, że Tara Westover ma naturalny talent literacki i umiejętność snucia zajmującej opowieści. Narracja jest pozbawiona sentymentalizmu, autorka nie roztkliwia się nad sobą, przez co historia jest tym bardziej poruszająca.
Niezwykła i imponująca jest droga, którą przeszła Tara: z nizin społecznych, z prymitywnej zaściankowej prowincji aż do wyrafinowanego świata słynnych uniwersytetów. Po drodze mozolnie nadrabiała elementarną dla większości z nas wiedzę. Kiedy w Cambridge koleżanki zabrały ją na kawę, nie wiedziała co zamówić spośród tak wielu rodzajów napoju – nigdy w życiu nie piła kawy, zabronionej w mormonizmie.
Nawiasem mówiąc, chciałoby się dowiedzieć od autorki czegoś więcej o absurdach mormonizmu, pseudo-religii wymyślonej blisko 200 lat temu przez amerykańskiego hochsztaplera Josepha Smitha. Z garstki wyznawców, którzy uwierzyli w wizje i proroctwa Smitha z czasem „kościół” ten rozrósł się do jednej z najpotężniejszych organizacji religijnych w Ameryce. Stan Utah, w którym ma główną siedzibę, jest całkowicie zdominowany przez mormonów.
Przez dziesiątki lat kościół mormoński propagował poligamię (sam Joseph Smith miał 40 żon); z czasem jednak ogłoszono, że liczne żony mają czekać wyznawców dopiero po śmierci. Presja społeczna spowodowała także zmianę w stosunku do Murzynów. Kiedyś mormoni uważali, że czarny kolor skóry to kara za grzechy…
O religii, w której wyrosła, Tara pisze wstrzemięźliwie – najwyraźniej nie chce zrywać wszystkich więzów ze środowiskiem, z którego pochodzi i z tymi członkami rodziny, którzy się jej nie wyrzekli. Jej stosunek do mormonizmu można jednak wyczytać między wierszami. Pisze na przykład, że nigdy nie była w stanie zaakceptować, że mogłaby być jedną z wielu żon. O wyprawie do mormońskiej świątyni w Sacred Grove w stanie Nowy Jork (miejsce pierwszej wizji Josepha Smitha) wspomina: „Ojciec czuł tam obecność Boga, ja czułam tylko zimny kamień.”
Nawet pomimo braku wyraźnych anty-religijnych deklaracji, książkę można odczytać jako potężne oskarżenie prania mózgów, które w imię religijnych fantasmagorii odbywa się pod każdą szerokością geograficzną.
Tara wspomina jak będąc w Cambridge dostała od koleżanki mejla z załączoną nieznaną jej piosenką. Była to „Redemption Song”, którą Bob Marley napisał na rok przed śmiercią. Ponieważ nigdy nie słyszała o Marley’u, zaczęła szperać w internecie. Dowiedziała się, że kiedy u jamajskiego muzyka wykryto czerniaka na dużym palcu u stopy, odmówił amputacji, bo rastafarianie wierzą w „jedność ciała”. Po kilku latach zabiły go przerzuty (do płuc, żołądka, wątroby, mózgu).
Słowa Marley’a z „Redemption Song” stały się dla Tary mottem przewodnim (“Emancipate yourself from mental slavery / None but ourselves can free our minds”), choć – o ironio – sam Marley nie zdołał „uwolnić umysłu” z absurdalnych religijnych nakazów. Po jakimś czasie ponownie natrafiła na ten tekst zapisany gdzieś w swoich notatkach. Zamyśliła się nad nimi, a po chwili sięgnęła po słuchawkę telefonu i zadzwoniła do pobliskiej kliniki: „Chciałabym się umówić na szczepienia…”

Poruszająca historia dorastania w rodzinie mormonów, zdominowanej przez fanatycznego ojca, skrajnie nieufnego wobec rządu i szykującego się na nadchodzącą apokalipsę. Dzieci nie posyłano do szkoły, nie szczepiono, a na wszelkie choroby miały pomóc mikstury mamy zielarki. Porody odbywały się w domu, wspomagane przez lokalną akuszerkę.
Normalnością dzieciństwa Tary był...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Choć te wspomnienia z dzieciństwa w dysfunkcyjnej rodzinie tchną autentyzmem to jednak czytało mi się to ciężko i – przyznam – nie dobrnąłem do końca.
Autorka ma niezłe pióro i imponującą, fotograficzną pamięć sytuacji których doświadczyła, ale z czasem drobiazgowość opisów i chaotyczność narracji odebrały mi resztki przyjemności z lektury.
Zbyt wiele tu stylistycznych ozdobników, nieistotnych wtrętów, dygresji, pobocznych wątków. Czasem można odnieść wrażenie, że czytamy powieść szkatułkową, gdzie w jednej opowieści zawarta jest kolejna, ta zaś prowadzi do następnej, itd.
Może szkoda, że Mary Karr, kształtując swój pisarski styl, nie spotkała kogoś w rodzaju Gertrude Stein, która – jak głosi anegdota – wykreśliła kiedyś z tekstu Hemingway’a wszystkie przymiotniki zalecając mu zwięzłość stylu i unikanie niepotrzebnych słów.

Choć te wspomnienia z dzieciństwa w dysfunkcyjnej rodzinie tchną autentyzmem to jednak czytało mi się to ciężko i – przyznam – nie dobrnąłem do końca.
Autorka ma niezłe pióro i imponującą, fotograficzną pamięć sytuacji których doświadczyła, ale z czasem drobiazgowość opisów i chaotyczność narracji odebrały mi resztki przyjemności z lektury.
Zbyt wiele tu stylistycznych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Choć tytuł brzmi trochę buńczucznie, to rzeczywiście autor prezentuje oryginalne podejście do zdrowia psychicznego, obala popularne mity i kontestuje psychiatryczną ortodoksję. Nathan Filer wiele lat przepracował na oddziałach psychiatrycznych i z tego co pisze przebija ogromna empatia dla osób cierpiących na zaburzenia psychiczne.
Mamy tu historie kilku osób, u których rozwinęła się choroba psychiczna – pokazanych w sposób przejmujący i budzący współczucie. Uzmysławiamy sobie, że za etykietą „schizofrenika” kryje się zawsze jakaś konkretna historia ludzkiego dramatu, a często ciąg zdarzeń, które mogłyby się przytrafić każdemu. Te ludzkie historie przetykane są przemyśleniami autora na temat rozwoju psychiatrii i wyzwań, które przed nią stoją.
Autor zwraca uwagę, że w odróżnieniu od wszystkich innych dziedzin medycyny, w psychiatrii nie ma obiektywnego i wiarygodnego systemu diagnozowania. W innych specjalizacjach sprawa jest prosta: robi się testy (badanie krwi, badania obrazowe, etc) a ich wynik może wskazać konkretną chorobę (np. cukrzycę). W psychiatrii takiej możliwości nie ma. Żadna tomografia mózgu, czy jakiekolwiek inne badania nie powiedzą nam, że mamy do czynienia ze schizofrenią czy innym zaburzeniem. Możemy polegać jedynie na tym co mówi nam pacjent oraz na – jakby nie było – subiektywnych odczuciach lekarza.
W latach pięćdziesiątych podjęto w Ameryce próbę usystematyzowania chorób psychicznych i przypisania konkretnych objawów do konkretnych zaburzeń. Tak powstał słynny DSM (Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders) – klasyfikacja zaburzeń psychicznych, która doczekała się już pięciu edycji.
Podręcznik niewątpliwie ułatwił życie psychiatrom, ale autor ma wątpliwości czy łatwość szufladkowania pacjentów do określonych zaburzeń rzeczywiście pomaga cierpiącym osobom. Zresztą wyznaczanie co jest, a co nie jest chorobą psychiczną zmienia się na przestrzeni lat. Przecież w XVI wieku samotna staruszka żyjąca z kotem na skraju wioski byłaby niewątpliwie "zdiagnozowana" jako czarownica. Z kolei w XIX wieku w USA czarnoskórym, którzy uciekali z niewoli przypisywano chorobę o nazwie „drapetomania”. Inny wymowny przykład to podejście do homoseksualizmu, który jeszcze na początku lat 70-tych był w DSM opisany jako zaburzenie psychiczne.
W 1973 roku grupa amerykańskich naukowców kierowanych przez Davida Rosenhana przeprowadziła słynny eksperyment: udawali że „słyszą głosy” i pozwolili się zamknąć w szpitalach psychiatrycznych. Na miejscu zachowywali się już normalnie i o żadnych głosach nie wspominali. Nikt się jednak nie zorientował, że są zdrowi, przetrzymywano ich więc miesiącami każąc łykać przepisane farmaceutyki.
Taki system, w którym łatwo diagnozujemy i szufladkujemy może przynieść więcej szkód niż korzyści. Autor podaje przykład ADHD, na które w pewnym okresie „leczyło się” ponad dziesięć procent amerykańskiej młodzieży – przynosząc oczywiście krociowe zyski firmom farmaceutycznym. Tymczasem, jak pisze Filer, w wielu przypadkach tak zwane ADHD to po prostu zindywidualizowana faza rozwoju nastolatka.
Tworzenie nowych psychiatrycznych jednostek chorobowych wydaje się być sztuką dla sztuki. W ostatniej edycji DSM jest ich już 541. Tymczasem zaburzenia psychiczne to zjawisko płynne i zindywidualizowane. Osoby zmagające się ze swoją psychiką lokują się w jakimś punkcie spektrum danego zaburzenia. Ponadto, często towarzyszą im symptomy innych zaburzeń.
Są naukowcy, którzy w ogóle kwestionują ideę „choroby psychicznej”. Należy do nich Joanna Moncrieff, brytyjska profesor psychiatrii, którą już jako studentkę medycyny szokowało to co widziała na oddziałach psychiatrycznych: stwierdziła, że zamiast prawdziwego leczenia stosuje się tam jedynie represyjne podejście do pacjentów. Uważa ona, że zjawisko takie jak schizofrenia powinniśmy traktować jako pewien wariant osobowości człowieka. A zamiast szufladkowania, podchodzić do pacjentów indywidualnie, starając się pomóc optymalnie funkcjonować osobie z konkretnymi objawami.
Wymagałoby to jednak nowego, odważnego podejścia do zdrowia psychicznego, wyjścia poza schematy, nie ulegania presji koncernów farmaceutycznych, dla których model „diagnoza – choroba – lek” to oczywiście niekończąca się żyła złota. Tymczasem w niektórych przypadkach farmakologia może przynosić więcej szkód niż pożytku.
Typowy obrazek ze szpitala psychiatrycznego: snująca się z martwym spojrzeniem i znieruchomiałą twarzą postać – to rezultat terapii lekami przeciwpsychotycznymi, a nie choroby pacjenta. Wiadomo, że skutki uboczne leków neuroleptycznych to między innymi objawy typowe dla parkinsonizmu. Nawiasem mówiąc, autor sprzeciwia się pojęciu skutków „ubocznych” – każda substancja daje po prostu takie a nie inne efekty, lepiej więc mówić o skutkach „pożądanych” i „niepożądanych”.
Mam nadzieję, że ta mądra i potrzebna książka szybko ukaże się w polskim przekładzie. Ale czy przyczyni się do pożądanych zmian? Trudno tu o jakiś optymizm. Okazuje się, że im bardziej rozwinięte społeczeństwo, tym więcej problemów ze zdrowiem psychicznym: wymownymi przykładami są Brytania i USA – bogate kraje o ogromnych nierównościach. Okazuje się, że najwięcej problemów ze zdrowiem psychicznym występuje tam w niższych warstwach społecznych – a więc tam gdzie występuje codzienne zmaganie się z biedą i wykluczeniem, i w których dzieciństwo to nierzadko doświadczanie nieustannego stresu, przemocy, zaniedbania.

Choć tytuł brzmi trochę buńczucznie, to rzeczywiście autor prezentuje oryginalne podejście do zdrowia psychicznego, obala popularne mity i kontestuje psychiatryczną ortodoksję. Nathan Filer wiele lat przepracował na oddziałach psychiatrycznych i z tego co pisze przebija ogromna empatia dla osób cierpiących na zaburzenia psychiczne.
Mamy tu historie kilku osób, u których...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Moje trzecie – i chyba już ostatnie – podejście do prozy Irvinga D. Yaloma. Owszem, ma on zazwyczaj jakiś ciekawy pomysł łączący autentyczne postacie historyczne z fikcyjną opowieścią o tematyce filozoficzno-psychologicznej. Z jego książek można się co nieco dowiedzieć czy to o Spinozie, czy Schopenhauerze, czy – tak jak tutaj – Nietzschem, jego wielkiej (niespełnionej) miłości Lou Salomé oraz Josefie Breuerze, mentorze Freuda i prekursorze psychoanalizy. Tą cenną wiedzę trzeba jednak okupić męką brnięcia przez słabą literacko narrację i niekończące się dialogi, które rażą brakiem naturalności. A jednak na tym portalu powieści Yaloma mają konsekwentnie wysokie noty, a wśród opinii roi się od 10-tek (arcydzieło) i 9-tek (wybitna). Można odnieść wrażenie, że mamy tu bardziej do czynienia z kreatywnym marketingiem niż autentycznym vox populi.

Moje trzecie – i chyba już ostatnie – podejście do prozy Irvinga D. Yaloma. Owszem, ma on zazwyczaj jakiś ciekawy pomysł łączący autentyczne postacie historyczne z fikcyjną opowieścią o tematyce filozoficzno-psychologicznej. Z jego książek można się co nieco dowiedzieć czy to o Spinozie, czy Schopenhauerze, czy – tak jak tutaj – Nietzschem, jego wielkiej (niespełnionej)...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jakoś do tej pory umknęło mi zjawisko o nazwie Patric Melrose, może dlatego, że nie oglądam HBO, w której to stacji zrobiono kilka lat temu serial o wspomnianym bohaterze granym przez Benedicta Cumberbatcha. Pierwowzór literacki powstawał na przełomie wieków, a „Never Mind” to pierwsza z cyklu pięciu na poły autobiograficznych powieści Edwarda St Aubyna. W Polsce wydano je zbiorczo pod tytułem „Patric Melrose” – pod którym też znajduje się wiele tutejszych opinii, w dużej mierze zachwyconych czytelników.

Ja jednak nie po raz pierwszy czuję, że jestem zupełnie poza mainstreamem jeśli chodzi o jakieś wzięte zjawisko literackie. Dawno się tak nie męczyłem czytając, niewielkich w końcu rozmiarów, książkę. Mamy tu grupowy portret przedstawicieli angielskiego establishmentu: pozerów, materialistów, hipokrytów, cyników – postaci, które w najlepszym wypadku są nam zupełnie obojętne, a w najgorszym budzą skrajną odrazę.

Styl tej prozy nawiązuje do tradycji wiktoriańskiej literatury z jej pieczołowitymi opisami i niekończącymi się salonowymi dysputami. Jak dla mnie, zieje nudą. Widać, że autor sili się na „wielka literaturę” mozolnie konstruując barokowe zadnia, których sens gubimy gdzieś w połowie drogi. Dialogom brakuje naturalności, myślom oryginalności. Humoru, który tak chwali wielu recenzentów, nie znajduję tu za grosz.

Odnoszę wrażenie, że ta książka to rodzaj terapii, którą przeprowadza ze sobą sam autor – Patrick Melrose to w końcu alter ego pisarza. W tej książce jest pięcioletnim chłopcem, doświadczającym potworności, które naznaczą całe jego życie. Dalsze koleje jego losu poznamy w kolejnych częściach sagi. Ale tym razem raczej już już beze mnie.

Jakoś do tej pory umknęło mi zjawisko o nazwie Patric Melrose, może dlatego, że nie oglądam HBO, w której to stacji zrobiono kilka lat temu serial o wspomnianym bohaterze granym przez Benedicta Cumberbatcha. Pierwowzór literacki powstawał na przełomie wieków, a „Never Mind” to pierwsza z cyklu pięciu na poły autobiograficznych powieści Edwarda St Aubyna. W Polsce wydano je...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Świetnie napisana i doskonale zdokumentowana biografia legendy polskiego kina. Szczera do bólu – uwielbienie dla Zbigniewa Cybulskiego może być u jego wielbicieli wystawiona na ciężką próbę.
Chyba najcelniej scharakteryzował bohatera Tadeusz Konwicki w książce „Wschody i zachody księżyca”, pisząc o nim: „primadonna, pieszczoch, bożydar w wielgachnym kożuchu, król otoczony fraucymerem, zagęszczona do niemożliwości materia człowiecza na chwilę przed wielkim wybuchem, wieczny tułacz, niezmordowany łgarz, starzejące się dziecko, roztargniony czarodziej, upadły święty, Polak na delegacji służbowej.”
Konwicki, który zatrudnił aktora do swojego filmu „Salto”, przekonał się, tak jak wielu innych reżyserów, że współpraca z nim to istny koszmar.
Cybulski notorycznie się spóźniał, lub w ogóle nie pojawiał na planie. Z czasem pił coraz więcej, więc przychodził skacowany lub znikał gdzieś na trzy dni. Jednocześnie potrafił do wszystkiego się wtrącać, stawiał warunki, żądał nowych dubli lub zmian w montażu.
Bywało, że ta przekorna postawa przynosiła wspaniałe owoce. Kiedy pojawił się na planie „Popiołu i diamentu” odmówił przebrania się w typowy strój akowca. Pozostał sobą: dżinsy, kurtka, plecak, ciemne okulary – ten strój i nowatorska w ówczesnym kinie naturalność zachowania przyczyniły się do powstania niezapomnianej roli Maćka Chełmickiego.
Trudno było później sprostać tak wysoko ustawionej poprzeczce. Nie zasypywano młodego aktora propozycjami kolejnych ciekawych ról. Nie pomagała tu reputacja aktora wyjątkowo trudnego we współpracy. Cybulski zmagał się też ze swoimi demonami i kompleksami – choćby na punkcie własnego wyglądu (mały nos, małe oczy i sylwetka jak worek kartofli).
Jego życie osobiste też trudno nazwać udanym. Nieustające wyjazdy, filmy i festiwale, życie w ciągłym pośpiechu nie sprzyjało ustatkowaniu się. Ani żona, ani syn nie mogli cieszyć się obecnością męża i ojca, czy nawet namiastką życia rodzinnego. Smutnym uzupełnieniem tej biografii jest rozdział poświęcony synowi, Maćkowi, który po ojcu odziedziczył chyba jedynie pociąg do alkoholu, kobiet i autodestrukcji.
Zygmunta ciągle gdzieś gnało, snuł plany na scenariusze, filmy, chciał reżyserować. Marzył mu się film z Marleną Dietrich, którą poznał podczas jej polskiego tournée (zachwycił ją w „Popiele i diamencie”). Potem dzwonił do niej będąc w Paryżu, odebrała sekretarka i zapewniła, że jej pracodawczyni oddzwoni. Przez tydzień nie wychodził z pokoju hotelowego czekając na telefon od Marleny. Nie zadzwoniła.
Zbliżając się do czterdziestki, był coraz bardziej rozgoryczony, wyobcowany ze środowiska filmowego, które pogardliwie nazywał „księstwem warszawskim”. W rozmowie ze znajomym filmowcem powiedział kiedyś: „Lepiej było zginąć młodym, tak jak Dean, niż doczekać tuszy, oczu jeszcze mniejszych niż były”. Czy próbując wskoczyć do pociągu na wrocławskim dworcu 8 stycznia 1967 roku spełnił swoje ukryte pragnienie?

Świetnie napisana i doskonale zdokumentowana biografia legendy polskiego kina. Szczera do bólu – uwielbienie dla Zbigniewa Cybulskiego może być u jego wielbicieli wystawiona na ciężką próbę.
Chyba najcelniej scharakteryzował bohatera Tadeusz Konwicki w książce „Wschody i zachody księżyca”, pisząc o nim: „primadonna, pieszczoch, bożydar w wielgachnym kożuchu, król otoczony...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ciekawe spojrzenie z zewnątrz na polską historię, które – jak widać z pełnych emocji poniższych opinii – spotkało się z bardzo żywym odbiorem. Mimo to, można odnieść wrażenie, jakby wydawnictwu zależało, aby książka przeszła zupełnie bez echa. Po pierwsze, mamy tu wyjątkowo nieciekawą okładkę – pasującą raczej do „Poradnika gołębiarza” niż książki o historii Polski. Po drugie, całkowicie źle przetłumaczony tytuł, będący wręcz zaprzeczeniem zawartej w niej treści.
Stwierdzenie „całkiem zwyczajny kraj” jest całkiem zmyślone przez tłumacza. Amerykański autor, od lat zafascynowany Polską, opisuje raczej niezwykłość naszego kraju i jego zawikłanej historii, a tytuł oryginalny (Poland in the Modern World) mówi po prostu, że jest to esej historyczny o Polsce w czasach nowoczesnych (konkretnie: w epoce porozbiorowej).
Nie jest to całościowa „historia Polski” – jak sugerowałby polski podtytuł, równie wypaczony w stosunku do oryginału. Angielski podtytuł (Beyond Martyrdom) mówi, że autor pisze NIE TYLKO o martyrologii, że wykracza POZA martyrologię – a nie, że w ogóle omija kwestie cierpień Polaków na przestrzeni dziejów.
Jest oczywiste, że nie da się wiarygodnie opisać historii Polski BEZ martyrologii i Brian Porter-Szűcs precyzyjnie dokumentuje tragedie jakie dotknęły Polaków – w tym te największe, a więc obie wojny światowe, dramat setek tysięcy ludzi deportowanych i mordowanych przez Sowietów, aż po zbrodnie aparatu bezpieczeństwa w PRL-u.
Ciekawe, że to co zawarte między okładkami jest bardzo dobrze przetłumaczone – być może więc przekłamany polski tytuł jest dziełem jakichś wydawniczych decydentów, którzy chcieli w ten sposób książkę „podrasować” czyniąc jej tym samym niedźwiedzią przysługę…

Ciekawe spojrzenie z zewnątrz na polską historię, które – jak widać z pełnych emocji poniższych opinii – spotkało się z bardzo żywym odbiorem. Mimo to, można odnieść wrażenie, jakby wydawnictwu zależało, aby książka przeszła zupełnie bez echa. Po pierwsze, mamy tu wyjątkowo nieciekawą okładkę – pasującą raczej do „Poradnika gołębiarza” niż książki o historii Polski. Po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Objętość i drobiazgowość tej pozycji może trochę zniechęcić czytelnika. Warto się jednak przemóc, aby poznać ciekawą historię zbliżenia między przedstawicielami krakowskiej inteligencji a wiejskimi dziewczynami z rodziny Mikołajczyków. Możemy się dowiedzieć kim były osoby, które Stanisław Wyspiański sportretował w „Weselu”, jak żyły, co naprawdę myślały, czuły…
Poznajemy nieco inny obraz związku Lucjana Rydla z Jadwigą Mikołajczykówną niż to, co tak prześmiewczo pokazał autor „Wesela”. U Wyspiańskiego mamy młodopolskiego pięknoducha, który owładnięty chłopomanią wiąże się z głupiutką i pospolitą chłopką; widzimy tam sztuczną egzaltację Pana Młodego w zderzeniu z biernością lub ordynarnością jego partnerki. To karykaturalne ujęcie obu postaci dodatkowo wzmocniła i utrwaliła ekranizacja Andrzeja Wajdy.
Tymczasem Monika Śliwińska odkrywa przed nami autentyczne wielkie uczucie, które połączyło tych dwojga. Emanuje ono z listów i wierszy pisanych przez Rydla, a także z wzruszających, nieporadnych i z błędami, ale pełnych tęsknoty i miłości listów Jadwigi. Trudno nie podziwiać walki tych obojga o swoje uczucie – wbrew niechętnie nastawionemu otoczeniu.
Matka Lucjana, z którą poeta był bardzo związany, również nie kryła sceptycyzmu wobec związku syna. Pisała do niego: „Na rozsądek wziąwszy nikt uznać nie może żeby inteligentny człowiek mógł być szczęśliwy z żoną która ledwo pisać umie”. Odpowiadał: „znalazłem w Jadwisi to wszystko co stanowi istotną wartość duszy ludzkiej. […] Czy wobec tego warto pytać o jej naukowe kwalifikacye na moją żonę?”
Choć z czasem pani Rydlowa przekonała się do synowej, krakowskie środowisko z politowaniem, lub wręcz pogardą patrzyło na młodą parę. Jadwiga niechętnie wychodziła w Krakowie na miasto, bo zdarzało się, że mieszczańskie paniusie pluły jej pod nogi, lub komentowały głośno ”To ta małpa co Rydla zbałamuciła”.
Związek Rydla z Jadwigą to najciekawszy wątek książki Moniki Śliwińskiej i aż dziwne, że trzeba było czekać sto lat i ćwierć wieku, aby ktoś pokazał nam prawdę kryjącą się za schematycznym obrazem ugruntowanym przez Wyspiańskiego. Dużo dowiadujemy się także o drugiej z sióstr Mikołajczykówien, Annie, i jej małżeństwie z malarzem Włodzimierzem Tetmajerem (Gospodarzem w „Weselu”). Najmniej miejsca poświęca autorka Marysi, najładniejszej a jednocześnie najbardziej skrytej z sióstr, boleśnie doświadczanej przez los, który odbierał jej partnerów, a także dzieci.
Portrety swoich postaci komponuje autorka na podstawie rozlicznych relacji, listów, pamiętników, wspomnień. Stają nam przed oczami żywi ludzie i epoka w której żyli. Dostajemy wgląd w dwa ówczesne światy: wiejski i miejski, z wszystkimi ich blaskami i cieniami; poznajemy obyczajowość, często drastycznie odległą od naszej. Na przykład stosowanie przemocy wobec dzieci, będące zwyczajną normalnością tych czasów, utrwaloną w zgrabnych powiedzonkach w stylu: „rózeczka dziateczkom nigdy nie zawadzi”.
Imponującą pracę dokumentacyjną wykonała autorka i zrozumiałe, że pragnęła czytelnikom jak najwięcej wyników tej pracy przekazać – choć, moim zdaniem, nie zaszkodziłoby tu i ówdzie dokonać śmielszych edytorskich cięć. Jednak dla wszystkich, którzy chcieliby bliżej poznać bohaterów „Wesela” i niezwykłe czasy, w których przyszło im żyć będzie to bardzo satysfakcjonująca lektura.

Objętość i drobiazgowość tej pozycji może trochę zniechęcić czytelnika. Warto się jednak przemóc, aby poznać ciekawą historię zbliżenia między przedstawicielami krakowskiej inteligencji a wiejskimi dziewczynami z rodziny Mikołajczyków. Możemy się dowiedzieć kim były osoby, które Stanisław Wyspiański sportretował w „Weselu”, jak żyły, co naprawdę myślały, czuły…
Poznajemy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Irvin Yalom postanowił dać nam wgląd we współczesny świat psychoterapii grupowej, a jednocześnie wprowadzić w historię życia i myśli Arthura Schopenhauera. Z tych dwóch wątków zdecydowanie lepiej wypada ten drugi. Mamy tu jakby w pigułce podaną biografię niemieckiego myśliciela, poznajemy jego trudny charakter, skomplikowane związki z matką, kształtowanie się jego filozoficznej wizji, która okazała się prawdziwie rewolucyjna, choć nie zawsze należycie doceniana.
Yalom zwraca na przykład uwagę na fakt, że Schopenhauer był prekursorem freudyzmu. Na długo przed Freudem twierdził bowiem, że ludzie są we władzy sił biologicznych, których często nie są świadomi. Głęboka natura człowieka kryje wypierane przez niego lęki, agresję, egoizm, pożądanie seksualne. Nikt przed Schopenhauerem nie mówił tak otwarcie o kluczowej roli jaką w życiu człowieka odgrywają ukryte popędy, szczególnie zaś seks.
Był również pierwszym wielkim filozofem, który tak bezwzględnie demaskował wierzenia religijne jako konstrukcje fałszywe i zbędne. Niewielu myślicieli przed Schopenhauerem ośmieliło się tak jawnie głosić swoją niewiarę w byty niematerialne. Dotychczas filozofowie, nawet jeśli zwracali się ku ateizmowi, często powstrzymywali się przed głoszeniem myśli antyreligijnych, uzależnieni byli bowiem od państwowych posad i uniwersyteckich apanaży. Artur nigdy nie był nigdzie zatrudniony, mógł więc pisać, co chciał.
Żył jak odludek. Ostatnie 30 lat życia spędził we Frankfurcie, mieszkając w wynajętych pokojach. Nie miał własnego domu, rodziny, bliskich przyjaciół, nie należał do żadnego środowiska. Dopiero pod koniec życia znalazł czytelników i zaczął czerpać jakiś dochód ze swoich dzieł.
Odbierano go jako zgorzkniałego pesymistę i mizantropa. Pogardzał większością swoich bliźnich, określając ich często mianem „ludzkich dwunogów”. Życie postrzegał jako pasmo nieszczęść i cierpień przetykanych nudą.
Czy możliwe aby w przemyśleniach Schopenhauera kryły się jakieś cenne życiowe nauki? Irvin Yalom sugeruje, że tak, pokazując jednego z głównych bohaterów książki, który nie umiejąc sobie poradzić z życiem, w filozofii wielkiego myśliciela odnalazł ratunek (tytułową „kurację”).
Schopenhauer ostrzega nas przed nieumiejętnością życia chwilą teraźniejszą. Nieustannie łudzimy się nadziejami na jakieś lepsze, wspanialsze życie, które jest jeszcze przed nami. Aż nagle, ni stąd ni zowąd, uzmysławiamy sobie, że żadne piękniejsze życie nas nie czeka, że to co przeżyliśmy, to właśnie było to nasze jedyne życie. Wówczas obietnicę wspaniałego jutra zajmuje nostalgia za tym, co utraciliśmy. Nalegał więc, abyśmy żyli i doświadczali życia TERAZ, zamiast żyć iluzją lepszej przyszłości.
Nie powinniśmy także czerpać złudnego poczucia szczęścia z rzeczy, które można utracić – takich jak bogactwo, czy opinie innych ludzi. Jeśli dążymy do posiadania czegoś, stajemy się tej rzeczy niewolnikami.
Portret jednego z największych światowych myślicieli to główny atut tej książki i – jak dla mnie – jedyny powód, dla którego warto ją przeczytać. Słabo prezentuje się drugi, równoległy wątek grupy terapeutycznej prowadzonej przez fikcyjnego współczesnego bohatera, kalifornijskiego psychoterapeutę. Musimy przebrnąć przez długie opisy spotkań grupy, pełne nienaturalnych dialogów wypowiadanych przez papierowe postacie. Wrażenie sztuczności potęguje słaby przekład: razi jego drętwa stylistyka, brak potoczystości, niezręczne kalki językowe.
Siłą rzeczy mój rating jest więc wypadkową dwóch ocen: osiem gwiazdek za Schopenhauera, dwie za całą resztę.

Irvin Yalom postanowił dać nam wgląd we współczesny świat psychoterapii grupowej, a jednocześnie wprowadzić w historię życia i myśli Arthura Schopenhauera. Z tych dwóch wątków zdecydowanie lepiej wypada ten drugi. Mamy tu jakby w pigułce podaną biografię niemieckiego myśliciela, poznajemy jego trudny charakter, skomplikowane związki z matką, kształtowanie się jego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Okładka nie zachęca do sięgnięcia po tą książkę, a jednak zdecydowanie warto! Choć jest to rodzaj dziennika pisany przez Bukowskiego w ostatnich latach życia – jakże jest inny od znanych nam dzienników twórców literatury, czyli grubaśnych tomów pełnych drobiazgowych zapisków zdarzeń i przemyśleń wypełniających ich jakże istotną dla świata egzystencję. Bukowski nie ma złudzeń, wobec siebie, ludzi i świata. Wpisy są nieregularne, czasami w odstępach kilkumiesięcznych – to jakby wyciśnięta z życia esencja, bez upiększeń i silenia się na wysmakowaną stylistykę.
Szczególne słowa uznania należą się tłumaczowi, Jackowi Szafranowiczowi (jest też autorem świetnego posłowia). O takich przekładach mawia się czasem: kongenialny (dorównujący oryginałowi), ja jednak pokusiłbym się o stwierdzenie, że jest więcej niż kongenialny. Szafranowicz posługuje się współczesnym, żywym i mocnym językiem, a przy tym doskonale wykorzystuje charakterystyczne dla polszczyzny nacechowanie emocjonalne, które jak ulał pasuje do tej prozy. Można wręcz odnieść wrażenie, że Bukowski pisze po polsku, a wersja angielska książki jest zapewne tylko niedoskonałym tłumaczeniem…

Okładka nie zachęca do sięgnięcia po tą książkę, a jednak zdecydowanie warto! Choć jest to rodzaj dziennika pisany przez Bukowskiego w ostatnich latach życia – jakże jest inny od znanych nam dzienników twórców literatury, czyli grubaśnych tomów pełnych drobiazgowych zapisków zdarzeń i przemyśleń wypełniających ich jakże istotną dla świata egzystencję. Bukowski nie ma...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pomysł z cyklu: mam bloga, to wydam też książkę. O ile jednak w świecie social mediów powierzchowność i banał jakoś uchodzą, w książce tak rażą, że aż zęby bolą. Wyczytamy tu na przykład, że „każdy kraj ma swoje tradycje i obyczaje”, „pakowanie jest istotną częścią każdej przeprowadzki”, „znalezienie mieszkania może stanowić wyzwanie” a „system finansowy w innym kraju może się różnić od tego, do którego jesteś przyzwyczajony w Polsce”. Nie mogłem pojąć, jak to możliwe, że to „dzieło” zebrało tyle pozytywnych opinii, dopóki nie zajrzałem na bloga autorki. Tam, wśród wielu porad, znajdziemy też informacje o tym jak wydać i promować książkę, i jak przydają się pozytywne opinie, które znajomi zamieszczają na portalach książkowych. Ja miałbym jedno pytanie do owych znajomych: czy wiecie co na tym portalu oznacza 9 lub 10 gwiazdek dla książki? 9 to książka WYBITNA, 10 – ARCYDZIEŁO. Serio?!!!

Pomysł z cyklu: mam bloga, to wydam też książkę. O ile jednak w świecie social mediów powierzchowność i banał jakoś uchodzą, w książce tak rażą, że aż zęby bolą. Wyczytamy tu na przykład, że „każdy kraj ma swoje tradycje i obyczaje”, „pakowanie jest istotną częścią każdej przeprowadzki”, „znalezienie mieszkania może stanowić wyzwanie” a „system finansowy w innym kraju może...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wierzenia religijne towarzyszą człowiekowi od tysiącleci; można wręcz odnieść wrażenie, że historia cywilizacji to historia powstawania i ścierania się różnych systemów wierzeń. Myśl poza-religijna czy wręcz anty-religijna jest w historiozofii traktowana marginalnie. Michel Onfray próbuje uzupełnić tą lukę i pokazać nam proces odchodzenia człowieka od wierzeń w istoty nadprzyrodzone. Próbuje wskazać moment, w którym zaczęliśmy uwalniać się od dogmatów wiary i kierować ku racjonalizmowi.
Nie jest to proste, tak jak nie jest proste wskazanie, który z wielkich myślicieli był pierwszym prawdziwym ateistą. Wielu filozofom przypisywano przekonania ateistyczne, choć w ich pismach nie znajdziemy żadnego zaprzeczenia idei Boga. Sokrates czy Epikur tylko pozornie odwracali się od religii – twierdzili bowiem, że nie można wiedzieć, czy bogowie istnieją czy nie.
Nie był też ateistą Spinoza, bo choć walczył z wieloma dogmatami (np. negował nieśmiertelność duszy), nie twierdził, że Boga nie ma; utrzymywał jedynie, że Bóg nie jest bytem osobowym, ale przenika wszystko – cały Wszechświat jest Bogiem. Bezbożność i ateizm mylnie przypisywano wielu myślicielom tylko dlatego, że nie byli ortodoksyjni i cechowała ich niezależność sądów (jak Thomas Hobbes czy Montaigne). Nawet czołowi myśliciele Oświecenia, jak Wolter, Diderot, Rousseau określali się jako deiści, a więc wyznawcy poglądu, że Bóg jest stwórcą i prawodawcą świata, ale nim nie kieruje.
Kto zatem jako pierwszy powiedział jasno i wyraźnie, że Bóg nie istnieje? Autor wskazuje na XVII-wiecznego portugalskiego jezuitę , Cristóvão Ferreirę, który porzucił wiarę, dochodząc do wniosku, że religia to brednie za pomocą których ludzie chcą zdobyć władzę nad bliźnimi.
Sto lat później podobne przekonania odnajdujemy u Ludwiga Feuerbacha, który nazywa religię „patologią umysłową” i dowodzi jak to ludzie stworzyli Boga na swój odwrócony obraz. Jesteśmy słabi, śmiertelni, niedoskonali, niewiele wiemy i jeszcze mniej możemy – stworzyliśmy więc w swojej wyobraźni istotę nieśmiertelną, wszystkowiedzącą, wszechmocną, doskonałą…
Siłą, która pcha ludzi w objęcia religii jest nasz przemożny lęk przed śmiercią. Aby łatwiej było nam zaakceptować śmierć, religie negują znaczenie życia, tworząc fantazje o zaświatowej wieczności. Ten mechanizm, pisze Michel Onfray, prowadzi do ciekawego paradoksu. Odbierając nam radość z naszego istnienia tu i teraz, religie wprowadzają rządy śmierci już za życia. Religijne lekarstwo na lęk przed śmiercią sprawia więc, że śmierć zwycięża dwa razy!
Istotą wszystkich monoteistycznych religii, twierdzi Onfray, jest nienawiść: nienawiść do rozumu, któremu przeciwstawia się posłuszeństwo i wypełnianie rozkazów, nienawiść do świata doczesnego w imię błogostanu życia wiecznego, nienawiść do kobiet, do grzesznego ciała, do swobodnej seksualności, etc.
Znaczna część Traktatu poświęcona jest samemu chrześcijaństwu, a także roli jaką w rozprzestrzenieniu nowej religii odegrał Paweł z Tarsu. Autor charakteryzuje „świętego Pawła” jako nienawidzącego siebie samego impotenta i masochistę, który zaraził rodzący się kościół nienawiścią do wszystkiego co sprawia, że życie jest warte przeżycia: do miłości cielesnej, pragnień, odczuć, wolności i autonomii. Paweł propaguje celibat, czystość, wstrzemięźliwość, ascezę. Jednocześnie chwali zastany porządek rzeczy, akceptuje nędzę biedaków, zachęca do podległości i posłuszeństwa wobec władzy, bowiem wszystko to jest wolą Opatrzności. „Nie ma władzy, która by nie pochodziła od Boga” – pisze w liście do Rzymian. Tak „sformatowany” kościół był gotowy na sojusz z władzą państwową, a w kolejnych dwóch tysiącleciach wspierał całą rzeszę tyranów, dyktatorów i autokratów.
Niezwykłe jest to jak religia, która zrodziła się z buntu wobec opresji, była głosem prostego ludu i głosiła miłość bliźniego stała się instrumentem zniewolenia, przemocy, poniżenia oraz wspierała największe zbrodnie w historii świata: krucjaty, inkwizycję, niewolnictwo, kolonializm, rozliczne akty ludobójstwa.
Słabszym wątkiem „Traktatu ateologicznego” jest prezentowana przez autora wizja post-religijnej rzeczywistości, wizja – jak dla mnie – mało przekonująca. Nie podzielam tej pewności, że ludzie porzucą kiedyś wierzenia religijne. Większość ludzi w religii odnajduje antidotum na egzystencjalne lęki, wiara daje im poczucie wspólnoty i przynależności, wypełnia życie rytuałami, zapewnia niezbędną iluzję sensu istnienia.
Nawet ogromny postęp wiedzy naukowej w ostatnim stuleciu nie doprowadził do zaniku religii. Sam ze zdumieniem nieraz słucham inteligentnych ludzi, którzy mówią jak ktoś tam po śmierci „patrzy z góry”. Komfort psychiczny jaki zapewnia wiara religijna pokonuje wszelki racjonalizm. Nie sądzę, że ludzkości uda się kiedyś wyzwolić z okowów religii, choć warto posłuchać Michela Onfray i mimo wszystko próbować…

Wierzenia religijne towarzyszą człowiekowi od tysiącleci; można wręcz odnieść wrażenie, że historia cywilizacji to historia powstawania i ścierania się różnych systemów wierzeń. Myśl poza-religijna czy wręcz anty-religijna jest w historiozofii traktowana marginalnie. Michel Onfray próbuje uzupełnić tą lukę i pokazać nam proces odchodzenia człowieka od wierzeń w istoty...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jak widać po entuzjastycznych ocenach, Irvin Yalom ma swoich zagorzałych fanów. Mnie jednak nie udało się polubić tej książki – choć bardzo się starałem z uwagi, rzecz jasna, na tytułowego bohatera.
Baruch Spinoza to bodaj pierwszy nowożytny filozof, który odważył się stawić czoła religijnym dogmatom, narażając się zarówno żydom jak i chrześcijanom. Za odmowę uczestniczenia w praktykach religijnych wykluczono go ze społeczności żydowskiej, a sąd rabinacki nałożył klątwę życząc mu wszelkich chorób i nieszczęść.
Irvin Yalom postanowił zaprezentować postać Spinozy w zderzeniu z historią Alfreda Rosenberga, czołowego nazistowskiego ideologa. Już w dzieciństwie był pod wpływem niejakiego Houstona Chamberlaina, który głosił koncepcję supremacji rasy aryjskiej i przestrzegał przed mieszaniem się z rasami „niższymi”. Rosenberg podczas wojny był odpowiedzialny za wywożenie do Niemiec dóbr kultury z całej Europy. Dopilnował także wywiezienia z Hagi cennego księgozbioru samego Spinozy, który to filozof z jakichś powodów ogromnie go fascynował.
Pomysł połączenia historii tych dwóch osób wydaje się ciekawy i mogłaby z tego powstać wciągająca powieść, tym bardziej, że Yalom ma ogromną wiedzę, którą chętnie się z czytelnikiem dzieli. Niestety, oprócz dobrych pomysłów i dużej wiedzy, w pisaniu książek potrzebny jest jeszcze talent literacki, a tego autorowi po prostu brakuje. Książkę skonstruował według prostego schematu telenoweli, gdzie mamy na przemian rozdziały o Spinozie i Rosenbergu, a każdy z nich kończy się mającym utrzymać napięcie zawieszeniem akcji. Prozie tej brakuje jednak polotu, rozdziały wypełniają nierzadko długie drętwe dialogi, w których większość postaci posługuje się tym samym językiem rozprawki naukowej.
Ciekawe, że powieść ukazała się wcześniej w innym przekładzie i pod tytułem „Problem Spinozy” (moim zdaniem bardziej trafionym). Opinie figurujące pod tamtą edycją są moim zdaniem również nieco bardziej miarodajne.

Jak widać po entuzjastycznych ocenach, Irvin Yalom ma swoich zagorzałych fanów. Mnie jednak nie udało się polubić tej książki – choć bardzo się starałem z uwagi, rzecz jasna, na tytułowego bohatera.
Baruch Spinoza to bodaj pierwszy nowożytny filozof, który odważył się stawić czoła religijnym dogmatom, narażając się zarówno żydom jak i chrześcijanom. Za odmowę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Trudno mi jednoznacznie ocenić tą książkę. Z jednej strony podoba mi się zamysł ukazania prawdziwych portretów słynnych artystów, odbrązowienie niektórych pomnikowych postaci, lub pokazanie ich od innej strony niż ta która funkcjonuje w obiegowej opinii. Są jednak aspekty tej pozycji, które zdecydowanie mniej mi się podobają, budzą zdziwienie, a czasem wręcz niesmak.
Dziwny jest już sam dobór postaci. Dominują tu polscy twórcy XIX-wieczni i z początku XX wieku: Mickiewicz, Sienkiewicz, Prus, Żeromski, Boy-Żeleński, Skamandryci. Na końcu jednak, ni stąd ni zowąd, pojawia się Gustaw Holoubek. Nie wiedzieć czemu mamy też jednego pisarza francuskiego (Proust) i – zupełnie ni pricziom – XVI wiecznego malarza (Tycjan).
Jeśli jednak przymkniemy oko na tą eklektyczną formułę i skupimy się po prostu na interesujących nas postaciach – dowiemy się wielu ciekawych faktów.
Z polskich twórców na pierwszy ogień idzie Adam Mickiewicz, symbol walki o wyzwolenie narodowe, który potrafił pisać wiernopoddańcze orędzia do cara, a do powstania listopadowego jakoś przez dziewięć miesięcy nie mógł dojechać. Jego „zesłanie” do Rosji po procesie filomatów to przeważnie brylowanie na salonach w Moskwie, Petersburgu, Odessie i romansowanie z miejscowymi pannami. Podboje miłosne to zresztą stały lejtmotyw życia naszego wieszcza. Jego syn Władysław zniszczył wiele dokumentów, aby pozostawić potomności kryształowy wizerunek taty – na szczęście nie do końca się udało…
Z kolei czyszczeniem życiorysu Stefana Żeromskiego zajęła się córka Monika. Choć była dzieckiem nieślubnym (pisarz nigdy nie rozwiódł się z pierwszą żoną) przyjęła rolę strażniczki jego dobrego imienia. Pozostało jednak wystarczająco dużo zapisków Żeromskiego świadczących n.p. o jego wielkim erotycznym apetycie, regularnych wizytach w burdelach czy orgietkach ze szwaczkami. Zażenowanie budzą niektóre komentarze jurnego pisarza o kobietach które posiadł. Przyszły piewca postępowości bez żenady wykorzystywał nierówności społeczne, ciesząc się, że szwaczki potrafiły się oddać za filiżankę kawy.
Epokę, w której kobieta pozostawała obywatelem drugiej kategorii dobrze ilustrują losy Zofii Stryjeńskiej. Ta wybitna graficzka o niepowtarzalnym stylu łączącym art déco z tradycją ludową z trudem przebijała się w świecie sztuk plastycznych. Aby w 1911 roku rozpocząć studia malarstwa w Monachium, musiała podać się za mężczyznę, gdyż uczelnia nie przyjmowała kobiet. Miała wybuchowy charakter – szalała z zazdrości gdy mąż wdawał się w romanse; on zaś wykorzystał swoje znajomości aby umieścić żonę w szpitalu psychiatrycznym – sąd rozstrzygnął jednak, że było to bezprawne. Po wojnie wyjechała z Polski, gdzie żyła w biedzie nie otrzymując jakichkolwiek tantiem za jej masowo reprodukowane w PRL-u dzieła.
Rozdział o Stryjeńskiej ilustruje piękne czarno-białe zdjęcie, na którym artystka patrzy na nas lekko spode łba swoim intensywnym, niespokojnym wzrokiem. Niestety nie podany jest autor tej niezwykłej fotografii. Podobnie brakuje rzetelnego opisu innych zamieszczonych w książce zdjęć.
Najbardziej w tej publikacji razi jednak pewien prawicowo-konserwatywny rys ideologiczny. Już we wstępnym rozdziale autor użala się: „Na Zachodzie rozpowszechniane są nieprawdziwe opinie o Polakach jako o ludziach nietolerancyjnych czy antysemitach”. Jednak sam, kilkadziesiąt stron dalej pisze: „… w „Lalce” zawarta jest krytyka egoizmu i parcia do góry mętów społecznych, w tym Żydów”. No pięknie! Jeśli ktoś w XXI wieku pisze o żydowskich mętach to chyba nie powinien się dziwić łatce antysemityzmu, którą przykleja się Polakom.
Pisząc o Boyu Żeleńskim z kolei Piotr Łopuszański stwierdza, że „zszedł na manowce kampanii dotyczącej kontroli urodzeń”. Otóż Boy Żeleński walczył o prawo kobiet do decydowania o swojej rozrodczości, a więc o coś, co jest normą w cywilizowanym świecie, ale czego do dzisiaj nie akceptuje polska prawica.
Równie archaiczne są stwierdzenia o „skłonnościach” homoseksualnych (np. Lechonia czy Iwaszkiewicza). Jak widać, do niektórych konserwatywnych umysłów nadal nie dotarło, że homoseksualizm to wrodzona „orientacja” seksualna, a nie kwestia jakiegoś widzimisię, czy „skłonności”.
Te rażące i niepotrzebne zgrzyty psują całkiem niezłą, solidnie opracowaną książkę. Mogłoby tu pomóc dobre redaktorskie oko. Obawiam się jednak, że w wydawnictwie Fronda takie stwierdzenia nikogo nie rażą. W końcu tutaj publikują takie tuzy jak katolicki ideolog Paweł Lisicki, nacjonalista Grzegorz Braun, czy słynący z bigoterii przebrzmiały polityk Jan Łopuszański (czyżby nieprzypadkowa zbieżność nazwisk?).

Trudno mi jednoznacznie ocenić tą książkę. Z jednej strony podoba mi się zamysł ukazania prawdziwych portretów słynnych artystów, odbrązowienie niektórych pomnikowych postaci, lub pokazanie ich od innej strony niż ta która funkcjonuje w obiegowej opinii. Są jednak aspekty tej pozycji, które zdecydowanie mniej mi się podobają, budzą zdziwienie, a czasem wręcz niesmak....

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Spisek. Czyli kto nam wszczepia czipy i inne popie***one teorie Jonn Elledge, Tom Phillips
Ocena 6,3
Spisek. Czyli ... Jonn Elledge, Tom P...

Na półkach: ,

Tom PHILLIPS i John ELLEDGE próbują wyjaśnić zjawisko teorii spiskowych na przestrzeni dziejów i przyczyn dla których tak wielu ludzi jest na te teorie podatnych.
Na początek dowiadujemy się o zdarzeniu z 1144 roku, kiedy to w angielskim lesie znaleziono ciało 12-letniego chłopca. Ponieważ wcześniej podobno ktoś widział jak wchodził do żydowskiego domu – pojawiła się plotka o rytualnym mordzie. Obwinianie Żydów za zbrodnie na dzieciach przewijało się w całej Europie przez następne setki lat – skutecznie podsycając antysemickie uprzedzenia.
Ta ponura historia dowodzi mocy z jaką teorie spiskowe potrafią zakorzenić się w ludzkich umysłach. Wiara w rytualne mordy pokutuje gdzieniegdzie do dzisiaj, a jej echa pobrzmiewają w ruchu QAnon, według którego światem rządzi pedofilska szajka z Hilary Clinton na czele; dla QAnon bohaterem stawiającym czoła złu jest Donald Trump – stąd obecność przedstawicieli ruchu (np. słynny Szaman w futrzanej czapie z rogami) podczas ataku na Kongres w styczniu 2021.
Potężnym mitem są również t.zw. Iluminaci, a jego źródło to organizacja, którą w 1876 roku założył pewien bawarski profesor prawa – wierzył on, że poprzez krzewienie nauki i wiedzy można doprowadzić ludzkość do stanu doskonałości. Ruch istniał niecałe dziesięć lat – targały nim wewnętrzne spory, a władze Bawarii w końcu zlikwidowały to i wszelkie inne tajne stowarzyszenia. Pozostała jednak legenda spisku, który kieruje losami świata – obwiniano go na przykład o wywołanie rewolucji francuskiej.
W naszych czasach wiara w Iluminatów nadal pobudza rozmaite spiskowe teorie na skrajnej prawicy. Dużą rolę w ożywieniu tego mitu miała niejaka Nesta Helen Webster, angielska publicystka i miłośniczka faszyzmu. Według niej, oprócz rewolucji francuskiej, Iluminaci kierowali też przewrotem w Rosji – komunizm to ich kolejne narzędzie do wprowadzenia światowych rządów, a za tym wszystkim stoją oczywiście Żydzi. Dzisiejsze teorie o „nowym porządku świata”, którego przejawem miało być wywołanie pandemii COVID-19, to w dużym stopniu dziedzictwo Nesty Webster i jej późniejszych naśladowców.
Książka jest bardzo gęsta od informacji i momentami można poczuć przeładowanie treścią. Warto jednak podjąć wysiłek i zgłębić rozmaite mniej lub bardziej niestworzone teorie, na które przez wieki podatni byli ludzie.
Na przykład wiara w płaską Ziemię, która jak się okazuje ma dzisiaj sporą grupę wyznawców. Ciekawe, że przekonanie iż Ziemia jest kulą było dosyć powszechne nawet w średniowieczu i żaden z wielkich żeglarzy nie obawiał się, że w którym momencie statek spadnie w otchłań. Już w IV wieku p.n.e. Arystoteles zauważył, że podczas zaćmienia księżyca cień, który daje Ziemia jest zaokrąglony. Inni zaobserwowali, że kiedy statek znika za horyzontem to jego maszt jest jeszcze widoczny.
Jak to możliwe, że w XXI wieku odżyło płaskoziemstwo, mnożą się inne fantastyczne hipotezy i rozrastają organizacje, które je głoszą? W ostatnich czasach bardzo pomógł internet. Kiedyś przyznanie się w towarzystwie, że naszym zdaniem Ziemia jest płaska, Titanic nie zatonął, Elvis żyje, a książe Karol jest wampirem uczyniłoby z nas pośmiewisko. Dzisiaj w internecie łatwo znajdziemy sporą grupę ludzi podobnie myślących i wymieniających się argumentami na poparcie tych przekonań.
Ciekawe są fragmenty książki o niektórych teoriach z ostatniego stulecia, np. o Roswell czy „Strefie 51”. Roswell to amerykańskie lotnisko wojskowe, na którym zabezpieczono szczątki jakiegoś obiektu (prawdopodobnie balonu szpiegowskiego). Gdy w latach 70-tych któryś z wojskowych rzucił, że był to obiekt pozaziemski (ciekawe skąd to wiedział) zrodziła się teoria jakoby władze ukrywały rzekomy kontakt z jakąś kosmiczną cywilizacją, a w Strefie 51 badano przechwycone formy życia.
Teorie te umacniał fakt, że rzeczywiście zarówno Roswell, jak i Strefa 51 były tajnymi obiektami. W Strefie 51 prowadzono prace nad rozwojem samolotu szpiegowskiego i fakt istnienia obiektu USA niechętnie potwierdziły dopiero w 2013 roku. Przyznano również, że USA prowadziły badania w kwestii UFO, choć trzeba pamiętać, że UFO to po prostu „niezidentyfikowany obiekt latający” – niekoniecznie zaś pochodzący z obcej planety spodek pełen zielonych ludzików.
Z teoriami spiskowymi jest pewien problem. Nie ulega przecież kwestii, że w historii świata roiło się od spisków – spiskowano by zabić Juliusza Cezara, był angielski „spisek prochowy” z 1605, była afera Watergate, czy kłamstwa koncernów tytoniowych, że papierosy nie są szkodliwe. Czasami przekonanie, że za prezentowaną nam oficjalną wersją zdarzeń kryją się jakieś niecne machinacje wcale nie jest irracjonalne. Nierzadko trudno jest wskazać granicę, która oddziela uzasadnione podejrzenia od fantasmagorii.
Wiele osób uważa, że niemożliwe jest aby w zamachu na prezydenta Kennedy’ego brał udział wyłącznie Lee Harvey Oswald – jest cała masa poszlak, które podważają tą oficjalną wersję zdarzenia, wskazuje się nawet na rolę CIA i środowisk mafijnych. Obaj autorzy umieszczają jednak te przypuszczenia w kategorii wątpliwych teorii spiskowych. Wydaje się, że to trochę arbitralny osąd, zważywszy jak wielu rzeczy nie wiemy i nigdy się nie dowiemy o zamachu na JFK.
Ostatecznie, czy nie jest tak, że każdy z nas wierzy w jakieś teorie, do których ktoś nas kiedyś przekonał? W końcu niemal wszyscy wierzą, że Kolumb odkrył Amerykę. Tymczasem genueńczyk niczego nie „odkrył”, bo do końca życia uważał, że dopłynął do Indii; zresztą nigdy nawet nie stanął na kontynencie północnoamerykańskim (w 1492 wylądował na Bahamach).
No a co z wierzeniami religijnymi? Zdecydowana większość ludzkości wyznaje jakąś religię, a tym samym uznaje prawdziwość historii tak nieprawdopodobnych, że bledną przy nich wszystkie tak zwane teorie spiskowe. O tym jednak autorzy książki taktownie milczą…

Tom PHILLIPS i John ELLEDGE próbują wyjaśnić zjawisko teorii spiskowych na przestrzeni dziejów i przyczyn dla których tak wielu ludzi jest na te teorie podatnych.
Na początek dowiadujemy się o zdarzeniu z 1144 roku, kiedy to w angielskim lesie znaleziono ciało 12-letniego chłopca. Ponieważ wcześniej podobno ktoś widział jak wchodził do żydowskiego domu – pojawiła się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zawsze fascynowały mnie monumentalne rzeźby Igora Mitoraja i emanujące z nich piękno ludzkiego ciała połączone z aurą kruchości, przemijalności, tragizmu. Dziwiło mnie jednocześnie zacietrzewienie naszych krytyków sztuki wybrzydzających na „wtórność”, „banał”, „estetyczną łatwiznę” w twórczości rzeźbiarza. Wydawało mi się, że w kraju tak zachwaszczonym rzeźbiarską tandetą – choćby setkami Janów Pawłów o stylistyce ogrodowych krasnali – należy cieszyć się kiedy w przestrzeni publicznej pojawia się świetnie wykonana, ciekawa rzeźba, obok której trudno przejść obojętnie.

Ale odpowiedź na pytanie skąd bierze się taka wrogość i zapiekłość wobec czyjejś twórczości można znaleźć w wielu tutejszych opiniach o autorce książki. Widać, jak bardzo niektóre osoby uwielbiają komuś „dokopać”, jak lubią poczuć swoją domniemaną nad kimś wyższość, okazać mu pogardę, wypunktować najdrobniejsze uchybienia. Nigdy jeszcze nie czytałem na tym portalu tylu niesprawiedliwych opinii o książce…

Tymczasem mamy tu przykład solidnej roboty dziennikarskiej: dogłębna dokumentacja, dotarcie do wielu źródeł, bogaty materiał zdjęciowy – a wszystko zaprezentowane w ciekawej para-literackiej formie.
Autorka nie miała łatwego zadania: wiele aspektów życia rzeźbiarza spowija tajemnica, począwszy już od samego jego poczęcia. Ojciec i matka Igora zetknęli się w czasie wojennej zawieruchy w niemieckim miasteczku Oederan. On był francuskim jeńcem wojennym, ona, wywieziona tam na roboty, pracowała w gospodarstwie rolnym. Nic nie wiemy o ich relacji, nie znamy nawet nazwiska Francuza. Igor najwyraźniej urodził się pod dobra gwiazdą – matka, choć zaprzęgnięta tam do przymusowej pracy, zdołała urodzić i zachować dziecko, a potem ocalić ich oboje uchodząc z bombardowanego Drezna. Igor ojca nigdy nie poznał i choć odszukał kiedyś w Paryżu jego mieszkanie i stanął pod jego drzwiami, nie odważył się zapukać.

Mitoraj to nazwisko ojczyma, z którym matka związała się po powrocie do Polski, a Igor to imię, które artysta wymyślił sobie sam – nie podobał mu się przaśny „Jerzy”, na którym obcokrajowcy łamaliby sobie język. A w świat ciągnęło go tak bardzo, że nie dokończył studiów na krakowskiej ASP i wyjechał do Paryża, zresztą namawiany do tego przez swojego mentora Tadeusza Kantora, który twierdził, że w Polsce młody rzeźbiarz tylko zmarnuje talent.

Te słowa chyba były prorocze, zważywszy jak niedoceniany był w kraju nawet wówczas gdy osiągnął światową sławę. Trudno się dziwić, że zażyczył sobie być pochowany we włoskim miasteczku Pietrasanta, w którym zamieszkał, i z którym tak bardzo zżył się w drugiej połowie życia. Zmarłego w 2014 roku artystę Włosi żegnali z honorami, miasteczko ogłosiło żałobę (co niespotykane w przypadku obcokrajowca), pożegnalny list przesłał prezydent Napolitano. Polskie władze nie przysłały nikogo, nawet ambasadora (choć było to zanim jeszcze nastała u nas nowa „dyktatura ciemniaków”).

Autorka zdecydowanie podziwia swojego bohatera, co może razić tych, którzy oczekują od biografa większego dystansu do opisywanej postaci. Mamy też wiele pobocznych wątków i dygresji, które – jak mówią niektórzy – „nie mają nic wspólnego z Mitorajem”.

Ja przyznam, że podoba mi się ten erudycyjny styl i możliwość poznania ciekawych faktów. Nie wiedziałem na przykład, że w paryskim kościele Saint-Germain-des-Prés jest pochowane serce króla Jana Kazimierza (po zrzeczeniu się tronu polskiego został tutejszym opatem). Nie znałem historii romansu i tragicznego rozstania Augusta Rodina z wybitną rzeźbiarką Camille Claudel (przeżyła załamanie nerwowe i trafiła do szpitala psychiatrycznego gdzie zmarła po 35 latach).

Ciekawy jest także wgląd w technikę rzeźbiarską. Jeśli ktoś, tak jak ja, zastanawiał się kiedyś w jaki sposób tworzone są wielkie rzeźby z brązu – wyjaśnienie znajdzie w książce Agnieszki Stabro – w sposób przejrzysty i zrozumiały opisuje ona metodę „wytraconego wosku”, stosowaną przez rzeźbiarzy już od tysięcy lat.

Jednym z największych atutów książki jest jej strona graficzna. Eleganckie wydanie, świetna jakość fotografii – zarówno czarno-białych jak i kolorowych. Oprócz zdjęć samego Mitoraja z różnych okresów jego życia oraz fotografii ważnych w jego życiu miejsc i osób, królują oczywiście rzeźby. Dzięki nim każdy może sobie wyrobić zdanie na temat twórczości artysty.

Co do mnie, choć przyznam, że drażnią mnie pewne powielane w nieskończoność rzeźbiarskie triki (jak choćby wycięte w płaszczyźnie wielu posągów małe okienko z małą główką w środku), to chylę czoła przed mistrzostwem techniki i śmiałością wizji Igora Mitoraja. Cieszę się również, że Agnieszka Stabro w tak ciekawy sposób przybliża nam tą postać, chyba jednak we własnej ojczyźnie niewystarczająco docenianą.

Zawsze fascynowały mnie monumentalne rzeźby Igora Mitoraja i emanujące z nich piękno ludzkiego ciała połączone z aurą kruchości, przemijalności, tragizmu. Dziwiło mnie jednocześnie zacietrzewienie naszych krytyków sztuki wybrzydzających na „wtórność”, „banał”, „estetyczną łatwiznę” w twórczości rzeźbiarza. Wydawało mi się, że w kraju tak zachwaszczonym rzeźbiarską tandetą –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ciekawa analiza roli stresu ze szczególnym naciskiem na stres przewlekły, który jest szczególnie niekorzystny dla naszego psychicznego dobrostanu.
Jeśli stres występuje w naszym życiu stale, następuje zaburzenie systemu zarządzania emocjami ze strony racjonalnej części naszego mózgu, czyli kory przedczołowej. Prowadzi to do pogorszenia funkcji kognitywnych, zdolności zapamiętywania, osłabia motywację, obniża odczuwanie przyjemności. Ponieważ coraz gorzej radzimy sobie ze stresującymi sytuacjami, coraz więcej rzeczy na stresuje; powstaje zatem błędne koło negatywnych emocji nad którymi nie potrafimy zapanować. Stąd prosta droga do depresji.
W sytuacjach stresowych uaktywnia się tak zwana oś HPA (podwzgórze – przysadka – nadnercze) pobudzając produkcję kortyzolu. Właściwie funkcjonujący organizm wyłącza produkcję kortyzolu po zakończeniu sytuacji stresowej. Często jednak zdarza się, że mimo iż zagrożenie ustąpiło, nadal odtwarzamy w głowie to co zaszło. Ponowne przywoływanie w myślach stresującej sytuacji sprawia, że organizm zachowuje się tak, jakby zagrożenie było nadal obecne i kontynuuje produkcję kortyzolu. Aby temu zapobiec, należy unikać rozpamiętywania stresującego zdarzenia i za wszelką cenę starać się przekierować uwagę na inne rzeczy. Świadome zwrócenie uwagi na coś pozytywnego, lub bardzo absorbującego, zminimalizuje przypływ negatywnych emocji.
Autorka proponuje kilka praktycznych technik samo-kontroli w celu zwiększenia naszej odporności emocjonalnej. Jedną z nich jest „reinterpretacja kognitywna” (cognitive reappraisal). Prosty przykład: jeśli ktoś nas popchnął, włączamy interpretację, że zrobił to niechcący i tym samym zmniejszamy nasz poziom gniewu i przestajemy skupiać się nad nieprzyjemnym zdarzeniem.
Ciekawą metodą jest szybki ruch gałek ocznych (tak jakbyśmy śledzili lot muchy), który potrafi zmniejszyć poziom negatywnych emocji. Badania na ten temat prowadziła już w latach 80-tych Francine Shapiro. Terapia EMDR (z angielskiego – Eye Movement Desensitization and Reprocesing) okazała się skuteczna w leczeniu np. stresu pourazowego.
Istotną rolę w naszym samopoczuciu psychicznym pełnią jelita. Jeśli ściany jelit nie są wystarczająco szczelne, do krwiobiegu może się przedostawać endotoksyna (LPS) – jej nadmiar zaś przyczynia się do zwiększonego poziomu lęku i stanów depresyjnych. Dlatego właściwa dieta jest tak kluczowa dla redukcji stresu.
Warto także zwrócić uwagę na problem insulinooporności – nierozerwalnie związany ze zjawiskiem stresu. Zadaniem insuliny jest regulowanie poziomu glukozy we krwi: jest jest za duży insulina posiada „klucz”, który otwiera komórki aby przejęły namiar cukru. W sytuacji zagrożenia potrzebujemy maksymalnej sprawności umysłowej – rośnie więc zapotrzebowanie mózgu na glukozę; insulina wtedy traci swój „klucz” i glukoza nie trafia do komórek pozostając w krwiobiegu, innymi słowy pojawia się insulinooporność. Taki stan powinien być przejściowy i występować jedynie w sytuacji zagrożenia. Jeśli jednak stres towarzyszy nam stale, insulinooporność permanentnie utrudnia glukozie dostanie się do komórek. Pojawia się wówczas zespół metaboliczny, otyłość brzuszna, podwyższony cholesterol, choroby krążeniowe i poważne zagrożenia dla naszego zdrowia i życia.
Według Mithu Storoni jest wiele sposobów na wzmocnienie racjonalnej strony naszego umysłu i lepsze panowanie nad emocjami. Autorka poleca ćwiczenia fizyczne, kontakt z naturą, ale także … kurkumę (według pewnych badań spożywanie jej odwraca negatywne skutki przewlekłego stresu).

Ciekawa analiza roli stresu ze szczególnym naciskiem na stres przewlekły, który jest szczególnie niekorzystny dla naszego psychicznego dobrostanu.
Jeśli stres występuje w naszym życiu stale, następuje zaburzenie systemu zarządzania emocjami ze strony racjonalnej części naszego mózgu, czyli kory przedczołowej. Prowadzi to do pogorszenia funkcji kognitywnych, zdolności...

więcej Pokaż mimo to