rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Miałam ogromną przerwę przed samą końcówką. Odłożyłam książkę w środku akcji (walki przed finałem), więc to pokazuje, że nie czułam się zaangażowana w tę historię.
Doceniam uzupełnianie świata i wyjaśnianie go. Problem leży jednak w samej formie powieściowej. Może i fabuła nie jest najgorsza (choć oparta na irytująco powtarzalnym schemacie naprzemiennych problemów i zwycięstw – tak, wiem, że oryginalna trylogia to też bardzo prosta historia), ale całość napisana została koszmarnie pod względem literackim. Powracający szyk zdań, brak synonimów, wszystko podane jak krowie na rowie. Nie wiem, na ile błędy stylistyczne występują w oryginale, ale czytało się to naprawdę źle.
I to nie tak, że Karpyshyn nie umie zaskoczyć czytelnika – sam finał rzeczywiście trzyma w napięciu (choć pokazany jest efekt „po”), a autor nie boi się uśmiercać bohaterów. Gdyby tylko forma trzymała poziom.
Skończę historię na pewno, ale na razie nie czuję satysfakcji.

Miałam ogromną przerwę przed samą końcówką. Odłożyłam książkę w środku akcji (walki przed finałem), więc to pokazuje, że nie czułam się zaangażowana w tę historię.
Doceniam uzupełnianie świata i wyjaśnianie go. Problem leży jednak w samej formie powieściowej. Może i fabuła nie jest najgorsza (choć oparta na irytująco powtarzalnym schemacie naprzemiennych problemów i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

To będzie długi wywód.
Zaczęłam czytać „Kapliczkę” w czerwcu 2021, przerwałam na początku lipca, gdy poczułam się przytłoczona idyllicznością (i dopieszczaniem pracy licencjackiej). Sięgnęłam ponownie wczoraj, by skończyć ostatnie sto osiemdziesiąt stron, bo wiedziałam, że na pewno i tak chcę przeczytać drugi tom, który właśnie ma premierę.
Nie było to moje pierwsze spotkanie ze stylem Autorki. Znam ją (internetowo) od lat, byłam świadkiem końca pierwszej ery jej twórczości i początków drugiej. Widziałam chwilę, gdy dochodziła do pisania nowej opowieści. Nie czytałam wszystkiego, ale wiele razy się wzruszałam (a moje kanaliki łzowe są bardzo odporne), kochałam i nienawidziłam bohaterów kolejnych historii. I mogłoby wydawać się, że te doświadczenia nie powinny mieć znaczenia w recenzji. Ale sama wiem, że przez to czuję jakbym oceniała pracę koleżanki, niekoniecznie z jednej grupy zajęciowej – takiej, którą kojarzę z korytarza i czasem spotykam na wykładzie. To bardzo prywatne doświadczenie, gdy pierwszy raz czytam coś, co napisała osoba w jakiś sposób mi znana, dzieląca podobne doświadczenia (choćby studia – a więc podobny background, co widać we wszystkich nawiązaniach literackich). Z tego powodu wszystkie moje uwagi mają być wskazówkami od koleżanki, jak głosówki wysyłane kumpeli przy czytaniu kolejnych rozdziałów jej pracy licencjackiej.
Z początku (ponieważ w wersji internetowej nigdy nie wyszłam poza pierwszy rozdział, więc nie wiedziałam, jak to będzie wyglądać) czułam się nieco przytłoczona kwiecistością języka. Rozumiem jego istnienie w narracji, zdecydowanie wiele fragmentów jest pięknych i metaforycznych. Jednak część dialogów wydaje się przez to niewiarygodna – ludzie potrafią mówić pięknie, to prawda, ale tutaj jest to większość bohaterów. Tak, to specyficzne środowisko. Mimo wszystko „cholera” i „cholerny” stanowiące prawie wszystkie wylgaryzmy na siedmiuset stronach były dla mnie dość sztuczne. To jednak drobna rzecz.
Same odniesienia do historii z Wyspy Księcia Edwarda były przeurocze i sprawiały, że moje lodowe serce topniało. Gdy bohaterowie pierwszy raz się pogodzili, czułam, że nastąpiło to jakoś szybko. Kolejne dramy w tym momencie miały uzasadnienie, bez trudów ich relacja byłaby zbyt cukierkowa.
I właśnie co do dramatów. Zdecydowanie Asia to dla mnie najciekawsza bohaterka. Jej problemy, zwłaszcza trauma z dzieciństwa, poruszają we mnie czułą strunę. Może i jest nieco zbyt jednoznacznie poprowadzona, ale w jej kontekście wszystkie metafory ze sztuką były wspaniałe. Podobnie fragmenty z Bartkiem stanowiły dla mnie największy popis narratorski. Do nich chętnie wróciłabym nawet w osobnej historii, choć byłaby ona pozbawiona Nadziei, a ona jednak była tu głównym celem.
Poczułam się znowu jak licealistka. Przypomniały mi się ideały, którymi w tamtym okresie się kierowałam, rzeczy wtedy dla mnie ważne. Także te trudne. I choć maturę napisałam cztery lata temu, czasem za tamtym okresem tęsknię. „Kapliczka” stanowiła tu substytut tych zamierzchłych czasów. Dwa razy (właśnie podczas tego drugiego podejścia do czytania) zaszkliły mi się oczy, choć równocześnie dostrzegłam kilka błędów w narracji. Dodatkowa korekta dla wychwycenia takich elementów to byłaby dobra inwestycja. Równocześnie nie wybijało mnie to jakoś mocno z rytmu (najlepszy dowód stanowi to, że nie jestem w stanie tych potknięć teraz wypisać).
W tym momencie czekam na „Uniwerek”, który powinien przyjść do mnie w ciągu kilku godzin. Bo takie cliffhangery to zbrodnia.

To będzie długi wywód.
Zaczęłam czytać „Kapliczkę” w czerwcu 2021, przerwałam na początku lipca, gdy poczułam się przytłoczona idyllicznością (i dopieszczaniem pracy licencjackiej). Sięgnęłam ponownie wczoraj, by skończyć ostatnie sto osiemdziesiąt stron, bo wiedziałam, że na pewno i tak chcę przeczytać drugi tom, który właśnie ma premierę.
Nie było to moje pierwsze...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Wracam do Wyspiańskiego i bardzo się z tego cieszę. Planowałam raczej kolejny raz przeczytać „Wesele”, ale okazało się, że nie wgrałam go na czytnik. Za to od początku pandemii znajdowały się tam inne dramaty. Aby pójść chronologicznie, wybrałam „Warszawiankę” i była to dobra decyzja.
Odnalazłam tutaj mój ulubiony element „Wyzwolenia”, czyli dyskusja z polskim romantyzmem. W tym utworze jednak konstrukcja jest dużo prostsza. Całość stanowi jedna scena (w większości oparta na dialogu Chłopickiego i panny Marii w jedną z nocy powstania listopadowego).
Zdecydowanie mam bardzo otwarte i z założenia (bardzo) pozytywne podejście do lektur szkolnych, więc najchętniej dodałabym „Warszawiankę” do kanonu. Co prawda szkodliwość romantyzowania przeszłości pełniej przedstawia „Wyzwolenie”, ale jest ono trudniejsze w odbiorze (choć i tak wprost koresponduje z myślą Mickiewicza). Tutaj nie trzeba się wysilać, stwierdzenia dotyczące zgubnego podejścia do walki zostały wyraźnie napiętnowane. Chłopicki oburzający się na młodych ludzi, którzy wolą dla mitycznej niepodległej Rzeczypospolitej chwalebnie umierać, powinien pojawić się choć raz w świadomości każdego Polaka.
W tym kontekście ostatnia kwestia Marii nadal mnie zastanawia – „Ona”, która „[...] moje serce w dłoń zimną ujęła, / jako kwiat mnie zwarzyła i zgięła”. Może to siostra Śmierci, Polska?

Wracam do Wyspiańskiego i bardzo się z tego cieszę. Planowałam raczej kolejny raz przeczytać „Wesele”, ale okazało się, że nie wgrałam go na czytnik. Za to od początku pandemii znajdowały się tam inne dramaty. Aby pójść chronologicznie, wybrałam „Warszawiankę” i była to dobra decyzja.
Odnalazłam tutaj mój ulubiony element „Wyzwolenia”, czyli dyskusja z polskim romantyzmem....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zaczęłam czytać ze względu na pustkę po skończeniu „Wilczej Doliny”, choć wiedziałam, że książka dla dzieci nie zaspokoi mojego głodu.
Mimo to historia Bratmiła bardzo mnie usatysfakcjonowała. Widać, że jest to powieść dla bardzo młodego odbiorcy (przez ilustracje (bardzo klimatyczne!) tym bardziej nadaje się na jedną z pierwszych przeczytanych samodzielnie). Konstrukcja jest prosta – główny bohater ma jedno główne zadanie, do którego wykonania dąży przez całą fabułę. Równocześnie nieduże wątki poboczne zdecydowanie są bardzo dobre dla dziecka. Obok bycia łagodnym (potraktowanie podmieńca przez Bratmiła), dorastania (mnie wątek z konikiem z trawy ogromnie wzruszał) i pierwszych zauroczeń (jakie to było uroczo niewinne) najważniejsze są dla mnie dwa inne – zazdrość i szacunek dla przyrody. Oswajanie czytelnika z tematem narodzin rodzeństwa, nazywanie towarzyszących temu emocji bez potępiania ich i wyrozumiałość dorosłych składają się na ogromnie ważny temat. Autorka poradziła sobie z nim doskonale. Nauka pomocy zwierzętom i pokazanie, że przyroda odwdzięcza się człowiekowi za dbanie o nią są szczególnie ważne w naszych czasach.
Na pewno będę kontynuować.

Zaczęłam czytać ze względu na pustkę po skończeniu „Wilczej Doliny”, choć wiedziałam, że książka dla dzieci nie zaspokoi mojego głodu.
Mimo to historia Bratmiła bardzo mnie usatysfakcjonowała. Widać, że jest to powieść dla bardzo młodego odbiorcy (przez ilustracje (bardzo klimatyczne!) tym bardziej nadaje się na jedną z pierwszych przeczytanych samodzielnie). Konstrukcja...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Długo zbierałam się do napisania tej recenzji.
W pierwszej chwili miałam wrażenia mocno negatywne – zmiana lektora (całej trylogii słuchałam), nagły przeskok czasowy i spis bohaterów. Ten ostatni nie tylko sprawił, że na nowo zaczęłam się gubić, ale także zwątpiłam, co działo się między drugim a trzecim tomem.
I właśnie w tym temacie ogromnie doceniam przemyślenie konstrukcji książki. Pewien plot twist jest oczywisty właściwie od początku, stanowi kontynuację i rozwinięcie finału poprzedniej części. Mimo to w trakcie czytania kilka razy wątpiłam. Dzięki temu główny zwrot akcji pozostał ukryty i sama nie dowierzałam temu, co dzieje się w finale. Autorka umieściła naprawdę wiele podpowiedzi, które stały się jasne po ujawnieniu wszystkich tajemnic.
Zdecydowanie dokładność fabuły zasługuje na docenienie. Nie jestem pewna, czy jest to mój ulubiony tom (dla pierwszego mam sentyment ze względu na pierwszą styczność z klimatycznym uniwersum), ale widać w nim rozwój postaci i samego świata. Może koniec okazał się nieco zbyt idealny, ale baśniowo-legendowe podsumowanie było bardzo satysfakcjonujące.
Na pewno czuję żal, że to już koniec, ale mam nadzieję na jakieś rozwinięcie w przyszłości (choć już jestem za pierwszym tomem o Bratmile).

Długo zbierałam się do napisania tej recenzji.
W pierwszej chwili miałam wrażenia mocno negatywne – zmiana lektora (całej trylogii słuchałam), nagły przeskok czasowy i spis bohaterów. Ten ostatni nie tylko sprawił, że na nowo zaczęłam się gubić, ale także zwątpiłam, co działo się między drugim a trzecim tomem.
I właśnie w tym temacie ogromnie doceniam przemyślenie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

7,5
[Zaznaczam, że piszę tę recenzję po przeczytaniu trzeciego tomu, ponieważ jakoś nie mogłam się za nią zabrać]
Znów mam uczucie, którego nie opisałam przy tomie pierwszym – niby dzieje się sporo, ale równocześnie wszystko na tyle stopniowo, że daje wrażenie, jakby nie działo się właściwie nic. I nie jest to coś złego. Questy poboczne są zajmujące i angażujące, skonstruowane przemyślanie, tak by uzupełniały główną fabułę i dostarczały wystarczającej ilości rozrywki.
Wrażenie „nicniedziania” powoduje u mnie powtarzalność życia mieszkańców doliny. Dopasowanie do cyklów zmian przyrody przypomina bardzo „Chłopów” Reymonta, co właściwie nie jest niczym dziwnym, patrząc na to, że obie powieści dotyczą wiejskiej społeczności.
Coś, co widoczne jest jeszcze bardziej w tomie kolejnym, to misternie utkany ciąg przyczynowo-skutkowy, w którym nawet drobne decyzje wpływają na ostateczne rozwiązanie. Osobną kwestią jest tu podejście do idei przeznaczenia, która dla bohaterów pozostaje czymś oczywistym. Wtedy każdy wątek poboczny staje się elementem ogromnej układanki, czymś nieodzownym, koniecznie potrzebnym, wpływającym na całość.
A emocjonalnie muszę powiedzieć, że finał zszokował mnie bardzo i stanowił idealny cliffhanger.

7,5
[Zaznaczam, że piszę tę recenzję po przeczytaniu trzeciego tomu, ponieważ jakoś nie mogłam się za nią zabrać]
Znów mam uczucie, którego nie opisałam przy tomie pierwszym – niby dzieje się sporo, ale równocześnie wszystko na tyle stopniowo, że daje wrażenie, jakby nie działo się właściwie nic. I nie jest to coś złego. Questy poboczne są zajmujące i angażujące,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wiem, że pewnie porównywanie do innych autorów nie jest dla pisarzy czymś koniecznie przyjemnym, ale nie mogę się powstrzymać. „Idź i czekaj mrozów” jest realizacją tego stereotypowego obrazu „Wiedźmina”, którego on sam nie spełnia. Wszystkie obrzędy, tradycje, obchody, potwory powiązane ze słowiańskością tworzą hipnotyzującą atmosferę skutecznie zakrywającą mankamenty fabuły.
Całość zbudowana jest jak RPG:
– główny plot związany z byciem opiekunem i wątek ludzi-wilków,
– questy poboczne wpływające na podstawową fabułę, ale będące autonomicznymi misjami dla głównej bohaterki oraz innych postaci.
No i oczywiście romans™. I tu walczą we mnie dwa wilki (hehe). Z jednej strony główny związek jest sztampowy i przewidywalny, ale równocześnie warstwa sensualna (brzmi, jakbym opisywała erotyk) poprowadzona jest wspaniale. Wszystko powiedziane akurat tak, żeby dawało pełny, choć eteryczny obraz (i to przypomina mi „Pieśń Lodu i Ognia”).
Miałam już jedno podejście do czytania kilka miesięcy temu. Ale po tym, gdy pierwsza scena erotyczna wzięła mnie z zaskoczenia w sklepie jakoś odłożyłam. Teraz audiobooka pochłonęłam w dwa dni, równocześnie szykując naukowe rzeczy, więc naprawdę wciągnął.
Ostatnia rzecz – kilka scen wygląda jak fragmenty filmu i czuć w ich opisach świadomość metatekstową. Bardzo satysfakcjonujące.

Wiem, że pewnie porównywanie do innych autorów nie jest dla pisarzy czymś koniecznie przyjemnym, ale nie mogę się powstrzymać. „Idź i czekaj mrozów” jest realizacją tego stereotypowego obrazu „Wiedźmina”, którego on sam nie spełnia. Wszystkie obrzędy, tradycje, obchody, potwory powiązane ze słowiańskością tworzą hipnotyzującą atmosferę skutecznie zakrywającą mankamenty...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zależało mi na tym, żeby ta książka była pierwszą przeczytaną w tym roku.
Choć w kontekście lektury to bardzo uprzywilejowany sposób myślenia osoby, która nie doświadczyła „szkół” (w cudzysłowie ponieważ jako nauczyciel nie mogę znieść tego określenia na placówki będące w rzeczywistości miejscami kaźni) z internatem.
Reportaż Joanny Gierak-Onoszki jest dla mnie jedną z ważniejszych książek, zwłaszcza jako źródło informacji o ludobójstwie, mimo że takie określenie ani razu w treści nie pada. Zburzenie obrazu Kanady jako miejsca płynącego mlekiem i miodem uważam za bardzo rzetelną i przeprowadzoną z oddaniem pracę reporterską, taką, której nam dzisiaj potrzeba.
Od czasu „Mausa” (pierwszego niedokończonego czytania w gimnazjum, ponad sześć lat temu) żadne słowo pisane nie spowodowało u mnie tylu objawów somatycznych dyskomfortu psychicznego. Jestem raczej uważana za osobę mało wrażliwą, ale historia z krzesłem i owsianką wywołała u mnie mdłości.
I choć wiem, że jako żyjąca w Polsce Europejka nie mam wpływu na działania rządu kanadyjskiego, chcę zrobić jedyną możliwą dla mnie rzecz – wysłuchać ofiar i historii ich doświadczenia, aby przekazać ją kolejnym pokoleniom.

Zależało mi na tym, żeby ta książka była pierwszą przeczytaną w tym roku.
Choć w kontekście lektury to bardzo uprzywilejowany sposób myślenia osoby, która nie doświadczyła „szkół” (w cudzysłowie ponieważ jako nauczyciel nie mogę znieść tego określenia na placówki będące w rzeczywistości miejscami kaźni) z internatem.
Reportaż Joanny Gierak-Onoszki jest dla mnie jedną z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

5,5
Jeśli to jest dobra książka z uniwersum (już niekanonicznego niestety), to nie chcę wiedzieć, jak wyglądają te słabe. A podobno większość taka jest.
Została mi polecona jako przykład zadowalającej twórczości fandomowej. I z jednej strony rozumiem, że jest to satysfakcjonujące – pochodzenie „Zasady dwóch” to interesująca kwestia, ale wykonanie jest mocno średnie. Rozumiem, że książki powiązane ze światem filmowym zwykle nie są wybitne, ale tutaj naprawdę mnie to irytowało. Prosta konstrukcja zdań, powtórzenia i literówki sprawiają, że nie mogłam skupić się dobrze na samej fabule. A ona także wybitna nie jest. Wszystko zbudowane na schemacie: X ma złowieszczy plan, Y ma bardziej złowieszczy, ale X jednak okazał się najbardziej złowieszczym złolem. Tak, środowisko Sithów powinno być pełne intryg, ale można było opisać je ciekawiej. Nie wierzyłam w to, że bohaterowie są dorośli (swoją drogą – Bane określany jest jako: chłopak, młodzieniec i mężczyzna; to ile on ma dokładnie lat? Na początku wynikało, jakby był bliżej trzydziestki), gdy zachowują się jak dzieci.
Pod koniec plan Bane'a mnie rzeczywiście usatysfakcjonował, ale to nie usprawiedliwia powtarzalności wcześniejszych wydarzeń. Choć za uśmiercenie jednej postaci pod koniec szanuję i nie spodziewałam się, że autor się na to odważy.
Jeśli ten tom jest najlepszy, to boję się dwóch kolejnych.

5,5
Jeśli to jest dobra książka z uniwersum (już niekanonicznego niestety), to nie chcę wiedzieć, jak wyglądają te słabe. A podobno większość taka jest.
Została mi polecona jako przykład zadowalającej twórczości fandomowej. I z jednej strony rozumiem, że jest to satysfakcjonujące – pochodzenie „Zasady dwóch” to interesująca kwestia, ale wykonanie jest mocno średnie....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Skończyłam pięć dni temu i przetrwiałam.
Na pewno mogę powiedzieć, że kocham sam początek i dobitne pokazanie, jak bardzo „Wiedźmin” czerpie z kultury anglosaskiej, a nie nieokreślonej „słowiańskości”.
„Pani Jeziora” wpłynęła na mnie na tyle mocno, że żadnej innej książki do końca tego roku nie skończyłam. Sięgnęłam po nią w końcu po załamaniu drugim sezonem serialu, ale uczucia mam mieszane. Z jednej strony były tu fragmenty wybitne – opis bitwy, kolejne ofiary w zamku i związane z nimi retrospekcje. Bolesne i cudowne. Z drugiej czułam się zirytowana faktem, że Geralt nie pojawiał się przez ponad dwieście stron środka książki. Tak, wiem, to Ciri jest główną bohaterką, pokazuje swoje bycie Mary Sue (nie wierzę w prawdopodobieństwo jednej wygranej; inny bohater miał o wiele większe szanse) i denerwuje niemiłosiernie. Częściowo jej podróże były interesujące (kilka jako oczywiste nawiązania do historii naszego świata naprawdę uderzające), ale Sapkowski opisał ich za dużo.
Niestety największy plot twist znałam wcześniej (S02E08), więc w ogóle mnie nie zaskoczył.
Przemiana antybohaterskiego Geralta w bohatera mogłaby być zaprzeczeniem jego postaci, ale dla mnie pokazuje pewną ewolucję. I po czarnym opisie walk wpuszcza do świata trochę światła, które zawsze gdzieś się tli.

Skończyłam pięć dni temu i przetrwiałam.
Na pewno mogę powiedzieć, że kocham sam początek i dobitne pokazanie, jak bardzo „Wiedźmin” czerpie z kultury anglosaskiej, a nie nieokreślonej „słowiańskości”.
„Pani Jeziora” wpłynęła na mnie na tyle mocno, że żadnej innej książki do końca tego roku nie skończyłam. Sięgnęłam po nią w końcu po załamaniu drugim sezonem serialu, ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie mam słów.
Bardzo dobry reportaż, wspaniały debiut.
Bolesny i rozrywający serce, pozwalający spojrzeć na imigrantów jako na szansę do odbudowania wielokulturowej społeczności II Rzeczypospolitej. Choć strat (fizycznych i psychicznych) Holocaustu nie można odbudować w żaden sposób.
„Izbica, Izbica” to przytłaczające katharsis. Powoduje u czytelnika niepokój, poczucie wyobcowania i bezsilność. Jeszcze bardziej uderza później antysemityzm – ten głośny i ten czający się w mroku i ciszy.
Mogłabym napisać coś jeszcze, jednak nie jest to po prostu książka, ale doświadczenie. Boli jak „Maus” i podobnie przytłacza. Wtedy nie dziwi stwierdzenie, że literatura po Holocauście nie jest możliwa. Musi ona stać się czymś więcej. I tym właśnie jest „Izbica, Izbica”. Czymś więcej.

Nie mam słów.
Bardzo dobry reportaż, wspaniały debiut.
Bolesny i rozrywający serce, pozwalający spojrzeć na imigrantów jako na szansę do odbudowania wielokulturowej społeczności II Rzeczypospolitej. Choć strat (fizycznych i psychicznych) Holocaustu nie można odbudować w żaden sposób.
„Izbica, Izbica” to przytłaczające katharsis. Powoduje u czytelnika niepokój, poczucie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

7,5
Przeczytałam już dawno, ale nie mogłam zebrać się w sobie, żeby napisać recenzję.
Może dlatego, że przez pierwszą połowę zastanawiałam się, dlaczego polecono mi Pratchetta.
To nie tak, że nie lubię absurdalnego humoru. Uwielbiam. Tak samo zwaracam uwagę na pomysłową narrację, konwencję i parodię. Ale coś na początku mi nie zagrało. Przez pierwsze nawiązania do Tolkiena zbyt skupiłam się na wychwytywaniu odniesień do popkultury i wpadłam w pułapkę traktowania książki zbyt poważnie. A to jednak miała być rozrywka. Dla nerda, ale jednak rozrywka. Nie pomagała mi również poszatkowana narracja i szybko zmieniające się sceny. Na tamtym etapie czułam się zbyt zagubiona we wszystkich imionach i nie rozumiałam, kto jest kim.
Na szczęście w połowie wskoczyłam już na właściwe tory. Od adopcji smoka przez Vimesa naprawdę się wciągnęłam i zaczęłam cieszyć się konwencją. A narratorowi trzeba przyznać, że jest naprawdę wspaniały. Jestem największą fanką zdania o wyważeniu drzwi, które były otwarte. Złoto, naprawdę.
Podsumowując: dla nerda to cudowne uniwersum, ale trzeba przestać kozaczyć rozumieniem nawiązań. Wtedy można po prostu cieszyć się tym światem.

7,5
Przeczytałam już dawno, ale nie mogłam zebrać się w sobie, żeby napisać recenzję.
Może dlatego, że przez pierwszą połowę zastanawiałam się, dlaczego polecono mi Pratchetta.
To nie tak, że nie lubię absurdalnego humoru. Uwielbiam. Tak samo zwaracam uwagę na pomysłową narrację, konwencję i parodię. Ale coś na początku mi nie zagrało. Przez pierwsze nawiązania do Tolkiena...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Niby nic tu nie było.
Ale jednak kryły się emocje związane z całkowitym zakończeniem uniwersum. Nie wierzę w to. Griszowie towarzyszyli mi cały rok, od sesji zimowej, przez pisanie i obronę pracy licencjackiej, do rozpoczęcia magisterki. Czuję się pusto.
Uważam „Żywoty świętych” za uzupełnienie świata ciekawsze niż „Język cierni”. Rzeczywiście w pewnym sensie wpisywały się w schemat opowieści hagiograficznych (a przynajmniej część z nich; to ciekawe, że jedna część dotyczyła rzeczywiście życia danej postaci, a druga skupiała się na cudach za ich pomocą – dwie części klasycznej formy). Można było poczuć folklor świata, pojawiło się okrucieństwo, cuda i pewna baśniowość. Mnie wciągnęło.
Jednak jeszcze ważniejszym elementem jest sama sfera wizualna. Mag wydał książkę naprawdę przepięknie. Oczywiście wszystkie ilustracje pochodzą z wydania oryginalnego, ale zdecydowanie trzeba docenić, że wszystko zostało zachowane. Czułam się, jakbym rzeczywiście czytała zbiór hagiograficznych legend (najbardziej tu pasowała mi podobizna Lizabety – jakby wyjęta z innej epoki).
Jedynie żałuję, że tak mało.
I liczyłam na możliwość przeanalizowania zmian w dwóch ostatnich żywotach. Choć, nie powiem, Yurij mnie dotknął.

Niby nic tu nie było.
Ale jednak kryły się emocje związane z całkowitym zakończeniem uniwersum. Nie wierzę w to. Griszowie towarzyszyli mi cały rok, od sesji zimowej, przez pisanie i obronę pracy licencjackiej, do rozpoczęcia magisterki. Czuję się pusto.
Uważam „Żywoty świętych” za uzupełnienie świata ciekawsze niż „Język cierni”. Rzeczywiście w pewnym sensie wpisywały się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

9,5
„Pieśń lodu i ognia” jest wspaniała.
Amen.
Mogłabym na tym skończyć.
Pewne dzieła literatury nie potrzebują recenzji; bronią się same tytułem i/lub nazwiskiem autora. Z sagą Martina tak właśnie jest.
Jakiekolwiek słowa nie są w stanie należycie oddać poziomu tej książki. Już przy poprzednim tomie przekonałam się, że rzeczywiście jest to epicka seria fantasy, która zasługuje na swoje miejsce wśród największych dzieł gatunku. Tym razem kolega skłonił mnie do kontynuacji (za którą przez początek roku akademickiego nie mogłam się wziąć), rzucając kontrowersyjną opinię, że, gdy kazano mu wybrać między Tolkienem a Martinem, wybrał tego drugiego. I choć kiedyś skwitowałabym to uniesieniem brwi i zdegustowanym spojrzeniem, po przeczytaniu tomu drugiego przypomniałam sobie, dlaczego takie stwierdzenie nie jest herezją. Z bólem serca chyba przyznaję mu rację, choć nie lubię porównywać żadnej serii do Śródziemia.
W „Pieśni lodu i ognia” najlepiej napisane są długie sekwencje, w których teoretycznie nic się nie dzieje – bohaterowie rozmawiają, snują intrygi, od czasu do czasu ścinają głowy swoich wrogów. Dzień jak co dzień.
Zdecydowanie bardziej angażowałam się w te „powolne” sceny. Mniej trafiła do mnie bitwa i wyprawa nocnej straży za mur, choć oczywiście cierpiałam podczas słuchania przedostatniego rozdziału.
Podziwiam, że Martin był w stanie podjąć się zadania spisania tak skomplikowanej, wielowątkowej fabuły, ale nie dziwię się, iż na razie nie dał rady jej skończyć. W tym momencie jedyne rozwiązanie widzę w wybiciu większości bohaterów (a na niektóre śmierci czekam z wytęsknieniem).
Tradycyjnie ocenia minimalnie zaniżona, aby zostawić margines na jeszcze lepsze tomy. Które, mam nadzieję, przeczytam na fali ponownego zachwytu jak najszybciej.

9,5
„Pieśń lodu i ognia” jest wspaniała.
Amen.
Mogłabym na tym skończyć.
Pewne dzieła literatury nie potrzebują recenzji; bronią się same tytułem i/lub nazwiskiem autora. Z sagą Martina tak właśnie jest.
Jakiekolwiek słowa nie są w stanie należycie oddać poziomu tej książki. Już przy poprzednim tomie przekonałam się, że rzeczywiście jest to epicka seria fantasy, która...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Znajomi rozmawiali wiele razy o „Baśnioborze” jako o serii swojego dzieciństwa i w ten sposób, mając prawie dwadzieścia dwa lata, w końcu sprawdziłam, co takiego mieli na myśli.
I nie wiem, co sama mam myśleć.
Rozumiem, dlaczego „Baśniobór” jest interesujący dla dzieci (jednak ludzi trzy razy młodszych ode mnie) – zagadka, tajemnica, wielki dom i ogród, do którego nie można wchodzić, satyry, wróżki, magiczne mleko i wszystko inne. Z takiej perspektywy doceniam też pytania do dyskusji, które Mull umieścił na końcu książki (one sprawiają, że nie jest to tylko opowieść o rodzeństwie z magicznymi problemami). Dzieciom zdecydowanie bym czytała.
Ale nie jestem pewna, czy sama czuję satysfakcję. Wynudziłam się przez pierwszą połowę (może być to jednak spowodowane także tym, że równolegle czytałam „Starcie królów” i przez to nie byłam w stanie poczuć się jak dziecko). Postacie mają dwie cechy na krzyż i, choć jest to charakterystyczne dla literatury dziecięcej, tak teraz nie mogłam tego znieść. Rozumiem, że dzięki temu dziecko może określić wady i zalety postaci Kendry i Setha, ale ja irytowałam się na nich na zmianę.
Za najbardziej udany fragment uważam ten z zupą i satyrami – tu rzeczywiście się zaśmiałam.
No i zakończenie. Eeee, za prosto.
(Aż sama już mam dość tej krytyki, skoro jest to książka dla dzieci, a nie dla dorosłych).
Ostatnia rzecz – reklamowano mi „Baśniobór”, żeby być fanką Warrena. A ten został wspomniany trzy razy i to pod koniec. No tak się nie robi.

Znajomi rozmawiali wiele razy o „Baśnioborze” jako o serii swojego dzieciństwa i w ten sposób, mając prawie dwadzieścia dwa lata, w końcu sprawdziłam, co takiego mieli na myśli.
I nie wiem, co sama mam myśleć.
Rozumiem, dlaczego „Baśniobór” jest interesujący dla dzieci (jednak ludzi trzy razy młodszych ode mnie) – zagadka, tajemnica, wielki dom i ogród, do którego nie można...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Wiedźmin” to dla mnie głównie forma – jestem największą fanką języka Sapkowskiego. Podczas czytania „Wieży Jaskółki” po raz pierwszy tak mocno odczułam, że czytanie książki ma największą moc oddziaływania w języku oryginału (i to „nawet” w fantasy). Wszystkie nawiązania do kultury polskiej i języka (bruszenie i wypowiedź, która ewidentnie jest odpowiedzią na pytanie „Cóż tam, panie, w polityce?” to moje ulubione) są wspaniałe i mogę poważyć się na stwierdzenie, że odkrywanie wszystkich nawiązań fascynuje mnie o wiele bardziej, niż fabuła sama w sobie. Ona stała się jedynie sposobem na podanie innych elementów – przede wszystkim diagnozy społecznej, opinii o współczesnym (a rozsierdzają mnie stwierdzenia, że „Wiedźmin” jest taki „słowiański” i OCZYWIŚCIE akcja ma miejsce w odpowiedniku średniowiecznej Europy) świecie i różnych jego elementach.
W formie pojawia się jeszcze jeden ciekawy zabieg, z którego głównie się śmiałam. Cechą charakterystyczną w stylu Sapkowskiego są refreny językowe (je uwielbiam) i mocne „szatkowanie” narracji. Mnogość krótkich akapitów z jednej strony nadaje dynamiki i daje autorowi pole do popisu (a bawić się stylizacją zdecydowanie potrafi), ale z drugiej można pokusić się o stwierdzenie, że rezygnuje z pisania niewygodnych scen (na przykład drogi), wplatając fragmenty dzieła Jaskra albo zmieniając nagle perspektywę/stosując retrospekcję (tu w stylu: „Pamiętała, że później udali się do X. [zmiana narracji] Y siedział przy stole i obserwował przybyszów”). Według mnie to działa i urozmaica, ale rozumiem, że może być irytujące, gdy komuś bardziej zależy na fabule.
Ta stopniowo mocniej się rozkręca, choć nadal potrzebowałabym spisu państw, czarodziejów, królów i agentów oraz, przede wszystkim, MAPY. Bo mam wrażenie, że państwa zmieniają położenie.
Czekam na zakończenie, choć już mi przykro, że to koniec. Potrzebuję więcej drużyny Geralta. Olać Ciri, ona już jest dość Mary Sue. Dajcie mi cokolwiek o Yennefer.

„Wiedźmin” to dla mnie głównie forma – jestem największą fanką języka Sapkowskiego. Podczas czytania „Wieży Jaskółki” po raz pierwszy tak mocno odczułam, że czytanie książki ma największą moc oddziaływania w języku oryginału (i to „nawet” w fantasy). Wszystkie nawiązania do kultury polskiej i języka (bruszenie i wypowiedź, która ewidentnie jest odpowiedzią na pytanie „Cóż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Skończenie zajęło mi długo, podobnie napisanie recenzji (zakończyłam czytanie 7 października; aktualnie jest dziewięć dni później).
Czuję się skonfunowana.
Spodziewałam się czegoś zdecydowanie innego. Z jednej strony pojawiło się tyle wątków, tak wiele elementów świata zostało zasugerowane, że czułam potrzebę doświadczenia więcej uniwersum. I tu się zawiodłam – Krąg to banda idiotów. To chyba zabolało mnie najbardziej.
Wszystko jest takie... urwane. Chyba inne określenie nie odda tego, co czułam po zamknięciu książki. Rozumiem otwarte zakończenia. Ba, uważam, że to się tutaj rzeczywiście sprawdza. Każde bardziej precyzyjne uznałabym za niewystarczające/przewidywalne/zbyt proste. Czułam jednak, że czegoś mi brakuje. Że „Krucze serce” miało być czymś więcej, niż ostatecznie się okazało. W tym też widoczna jest pewna nierówność. Mimo mojego skonfundowania muszę powiedzieć, że zakończenie to jeden z najlepiej rozpisanych fragmentów (paradoks). Choć jest pełne niedopowiedzeń, czyta się je zdecydowanie lepiej od miłosnych rozterek Lirr i fochów Raidena.
W chwili skończenia nie byłam przekonana, ale po czasie zdecydowanie doceniam, że nie dostałam na tacy stwierdzenia, co działo się z bohaterami później. Na to nie będę się obrażać. Równocześnie zdecydowanie brakuje mi informacji o ich przeszłości. Niby wszystko zostało powiedziane. Brakowało jednak innych narracji, narratora wszechwiedzącego, który nie skupiałby się tylko na postaci głównej bohaterki.
Dodatkowe opowiadania przeczytam, to na pewno. Ale na razie chyba nadal przetrawiam.

Skończenie zajęło mi długo, podobnie napisanie recenzji (zakończyłam czytanie 7 października; aktualnie jest dziewięć dni później).
Czuję się skonfunowana.
Spodziewałam się czegoś zdecydowanie innego. Z jednej strony pojawiło się tyle wątków, tak wiele elementów świata zostało zasugerowane, że czułam potrzebę doświadczenia więcej uniwersum. I tu się zawiodłam – Krąg to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Podczas wizyty na cmentarzu żydowskim w Łodzi zauważyłam grób Dawida, a na nim dopisek, że jest autorem „Dziennika”. W przeciwnym razie pewnie nigdy nie dowiedziałabym się o tych zapiskach.
Nie jest to po prostu literatura – nie ma wybitnej wartości artystycznej, ale potrafi wpłynąć na człowieka. Nie uniknie się porównania do „Zdążyć przed Panem Bogiem” czy „I była miłość w getcie” Marta Edelmana, choć to całkiem inny rodzaj tekstu. Edelman wspomina wydarzenia z okresu wojny, a więc może mylić fakty, nie pamiętać dokładnie nazwisk, miejsc, dat. Odnosi się też wrażenie, że ważniejsze jest powstanie w getcie, niż życie codzienne przed. Brakuje tam chociażby informacji o żywności, czarnorynkowych cenach różnych produktów. Z „Dziennikiem” Sierakowiaka jest inaczej. Dawid zaczął go prowadzić w wakacje 1939 roku podczas wycieczki w Pieniny. Konsekwentnie notował niemal codziennie do 1943 roku. To nie literatura faktu, ale źródło historyczne – opisane są dokładnie wszystkie zmiany w dostępie do żywności, jej ceny, rodzaje wykonywanej pracy, kolejne wywózki, choroby i nieliczne wieści z frontu. To sprawia, że charakter tekstu jest inny. Nie są to informacje widowiskowe, bardzo emocjonalne (choć ten wątek jeszcze rozwinę), ale dokładna relacja z łódzkiego getta. Podczas czytania czułam momentami znużenie, ponieważ co drugi wpis dotyczył zmian ceny chleba, zup i warzyw. Wtedy jednak dochodziłam do wniosku, że nie mam prawa tak czuć. Mając dostęp do tak osobistej i dokładnej kroniki wypadków, można choć spróbować wyobrazić sobie, co czuli Żydzi zamknięci w Łodzi. Katharsis i poczucie bycia człowiekiem.
Chciałabym poruszyć jeszcze wątek emocjonalności tego tekstu. Dawid notuje niczym kronikarz i czasami trudno jest wychwycić w „Dzienniku” jego samego. Fascynujące jest w tym kontekście śledzenie jego reakcji na śmierć różnych osób, zwłaszcza najbliższych, kiedy można zobaczyć jego skrywane uczucia. Tak samo ciekawe są momenty, gdy krytykuje klasy społeczne w getcie i wyraża nadzieje związane z komunizmem. Gdyby jednak dożył wywózkę do obozu po likwidacji getta, a potem przyszło mu żyć w Polsce Ludowej, spotkałby się z państwem, które w dalszym ciągu nie jest w stanie zaakceptować jego narodowości. I to jest tym bardziej tragiczne.
Ocena wystawiona tylko dlatego, że uważam „Dziennik” za jedną z najważniejszych pozycji przeczytanych przeze mnie w tym roku.

Podczas wizyty na cmentarzu żydowskim w Łodzi zauważyłam grób Dawida, a na nim dopisek, że jest autorem „Dziennika”. W przeciwnym razie pewnie nigdy nie dowiedziałabym się o tych zapiskach.
Nie jest to po prostu literatura – nie ma wybitnej wartości artystycznej, ale potrafi wpłynąć na człowieka. Nie uniknie się porównania do „Zdążyć przed Panem Bogiem” czy „I była miłość w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po rozpoczęciu byłam w szoku, jak bardzo „Jezioro Cieni” czyta się lepiej od „Wyspy Mgieł”. Ogromny krok naprzód. Zdecydowanie było lepiej.
Bardzo, bardzo, bardzo cieszę się, że tym razem dostałam więcej świata: więcej magii, więcej backstory Kręgu (i jego samego w sobie), trochę eksplorowania potencjału uniwersum. To na pewno na plus.
Równocześnie pojawiają się gorsze fragmenty. Lirr przeżywa śmierć osoby, o której nie możemy powiedzieć, że była dla niej tak bliska, jak próbuje nam udowodnić. Zresztą i tak po jakimś czasie o tym wydarzeniu zapomina. Podobnie rzecz ma się z Milvą, nazywaną uparcie „przyjaciółką”, choć spędziły ze sobą nie za wiele czasu.
Cieszy fakt, że bohaterowie nie układają już ust w dzióbek i nie aż tak często podkreślają swoje kształty. Choć rekomenduje to Mikko, zachwycający się wyglądem maga.
Jeszcze jedna pozytywna rzecz – więcej historii Raidena. Na szczęście. To postać, którą można eksplorować najbardziej, dlatego dobrze, że wiemy o nim coraz więcej.
Ten tom mogłabym polecać zdecydowanie chętniej, niż poprzedni. Mam nadzieję, że trzeci mnie nie zawiedzie i zakończenie usatysfakcjonowanuje. Bo co tam się porobiło na koniec, to ja nie wiem.

Po rozpoczęciu byłam w szoku, jak bardzo „Jezioro Cieni” czyta się lepiej od „Wyspy Mgieł”. Ogromny krok naprzód. Zdecydowanie było lepiej.
Bardzo, bardzo, bardzo cieszę się, że tym razem dostałam więcej świata: więcej magii, więcej backstory Kręgu (i jego samego w sobie), trochę eksplorowania potencjału uniwersum. To na pewno na plus.
Równocześnie pojawiają się gorsze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Tym razem nie miałam już reakcji „wow”, ponieważ wiedziałam, czego się spodziewać. Mimo wszystko się nie zawiodłam.
Uważam, że to gratka dla każdego fana humoru Barejowskiego. Absurdy komunizmu i odniesienia do kultury tamtego czasu stanowią uniwersalny środek rozweselający.
Kolejnym plusem są ciekawostki historyczne w wątku hrabiego. Widać, że Pilipiuk ma za sobą studia związane z tą dziedziną (choć mam świadomość, że archeologia to jednak odrębna nauka). Z tego powodu w jednym z opowiadań fascynujące jest śledzenie dyskusji na temat postrzegania wydarzeń z okresu końca Rzeczypospolitej. Dla mnie, jako historyka, naprawdę fascynujące, choć to wszystko wiem. Przypomina to czytanie stronniczego źródła.
Dodatkiem tego tomu jest zawarcie w nim okresu przemian końca lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych. Partyjniacy stający się burżuazyjnymi kapitalistami, wracający po swoją własność byli właściciele kamienic, dopłacanie za cierpienie z czasu realnego socjalizmu – choć wszystko potraktowane jest z ogromnym humorem, Pilipiukowi udało się oddać klimat budzącego się rynku i nowej sytuacji politycznej.
By dobrze bawić się na tym zbiorze, trzeba jednak podejść do wszystkiego z dystansem, a najlepiej być fanem komedii z okresu komunizmu i w pewien sposób fascynować się kulturą Polski Ludowej. Wtedy jest to idealny przerywnik od trudniejszej literatury, a dostrzeganie kolejnych nawiązań (pop)kulturowych sprawia ogromną satysfakcję.

Tym razem nie miałam już reakcji „wow”, ponieważ wiedziałam, czego się spodziewać. Mimo wszystko się nie zawiodłam.
Uważam, że to gratka dla każdego fana humoru Barejowskiego. Absurdy komunizmu i odniesienia do kultury tamtego czasu stanowią uniwersalny środek rozweselający.
Kolejnym plusem są ciekawostki historyczne w wątku hrabiego. Widać, że Pilipiuk ma za sobą studia...

więcej Pokaż mimo to