-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać245
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
Jak powinniśmy opowiadać historie? Obrazowo.
Na tym mogłabym skończyć, podając jedynie tytuł książki, do której idealnie się ono odnosi. Tym, którym to wystarczy proponuję od razu rozpocząć lekturę „Tunelu 29” Heleny Mariman.
Pozostałych biorę pod swoje skrzydła, i lecimy!
O Murze Berlińskim napisano już wiele. Fakty, szczegóły i wydarzenia przekazywane w beznamiętny, suchy, pozbawiony emocji sposób przewijają się przez nasze życie od najmłodszych lat. Teoretycznie tak to powinno wyglądać, by każdy z nas mógł samodzielnie historię odczytać i zinterpretować, by fakty nie pozostawiały pola do nadmiernej interpretacji. Można się z tym zgadzać lub nie. Można też pokusić się o przeżycie tego niemal „od środka” i dać się zabrać w emocjonującą podróż po Berlinie nienaturalnie rozdartym przez politykę. Można podać dłoń Helenie Mariman, a on już będzie wiedziała, co z nami zrobić - zafunduje pełen napięcia, dramatycznych zwrotów akcji, emocjonalny rollercoaster, gdzie Ci, którzy nie zapną pasów na czas, wylecą z obiegu jak kamień z procy.
„Tunel 29” to historia prawdziwa – czytaj: taka, która wydarzyła się naprawdę. Jej współautorem jest strach. To on determinował zachowania, działania i postawy. Niektórzy twierdzą, że maczała w tym palce również miłość. Były momenty, że w to wątpiłam, szczególnie wtedy, gdy człowiek zagłębiał się w akta Stasi. Brat „sprzedawał” siostrę, mąż żonę, przyjaciel przyjaciela. I kiedy myślisz, że świat jest zepsuty do szpiku kości, pojawiają się ONI i kopią. Dzień i noc, z pęcherzami na dłoniach i ranami na całym ciele. Kopią tunel ewakuacyjny. Niby jeden z wielu, acz jednak niezwykły, bo taki, o którym usłyszał cały świat. Dostrzeżone przez nich światło w tunelu otworzyło więcej przysłowiowych drzwi, niż śmieli przypuszczać.
Kim byli i kim niektórzy jeszcze są? Co czuli? A przede wszystkim, dlaczego i jak to zrobili? Poszukajcie odpowiedzi na te pytania w książce, która jako jedna z niewielu, doprowadziła mnie niemal do palpitacji serca. Piekielnie się bałam i nadal boję… że to się może powtórzyć…
Jak powinniśmy opowiadać historie? Obrazowo.
Na tym mogłabym skończyć, podając jedynie tytuł książki, do której idealnie się ono odnosi. Tym, którym to wystarczy proponuję od razu rozpocząć lekturę „Tunelu 29” Heleny Mariman.
Pozostałych biorę pod swoje skrzydła, i lecimy!
O Murze Berlińskim napisano już wiele. Fakty, szczegóły i wydarzenia przekazywane w beznamiętny,...
Bardzo dobre uzupełnienie sylabusa.
Odbiór utrudniają słabej jakości elementy graficzne, co w przypadku analizy diagramów jest dużym minusem.
Zauważyłam również błędnie opisany wykres oraz nieprawidłowości pomiędzy przykładowymi pytaniami egzaminacyjnymi a odpowiedziami wskazanymi przez autorkę książki.
Bardzo dobre uzupełnienie sylabusa.
Odbiór utrudniają słabej jakości elementy graficzne, co w przypadku analizy diagramów jest dużym minusem.
Zauważyłam również błędnie opisany wykres oraz nieprawidłowości pomiędzy przykładowymi pytaniami egzaminacyjnymi a odpowiedziami wskazanymi przez autorkę książki.
Gorzko, gorzko… oj goryczy z pewnością doświadczamy więcej, albo to ona mocniej w nasze zmysły się wżera. A może po prostu wolimy ten cierpki posmak w ustach niż lepką nutę słodyczy. Kręci nas współcierpienie, intensywne odczuwanie, litość, ból. Śmiem twierdzić, że słabo wychodzi nam ćwierkanie z ptaszkami i hasanie na łące. Lubimy prozę życia. Tak samo jak w większości lubimy również prozę Joanny Bator.
Ostatnie kilka tygodni spędziłam w towarzystwie jednej z jej powieści - „Gorzko, gorzko”. Zapewne zastanawiacie się, dlaczego tak długo. Czy było aż tak źle, że nie mogłam jej dokończyć? Nic bardziej mylnego. To jeden z tych przypadków, kiedy przez kilkanaście pierwszych stron próbujesz się do tego przekonać, potem kilkaset czytasz z wypiekami po nocach, by na koniec wydłużać czas do niechcianego, acz niechybnie zbliżającego się końca.
Zżyłam się. Zżyłam się z bohaterkami, ich historiami i uczuciami. Zżyłam się z konwencją, w jakiej ta powieść jest utrzymana, z jej formą i stylem. Zżyłam się tak, że o jakiejkolwiek namiastce obiektywizmu z mojej strony mowy być nie może.
Powinnam Wam teraz pięknie opisać fabułę, zachęcić do lektury i oceny. Ale tak naprawdę nie wiem, czy chcę się dzielić tym dobrem 😉
Czy z przekory przeczytacie historię czterech pokoleń kobiet, które tak piekielnie mocno pragną miłości, ale nie potrafią kochać się wzajemnie?
Gorzko, gorzko… oj goryczy z pewnością doświadczamy więcej, albo to ona mocniej w nasze zmysły się wżera. A może po prostu wolimy ten cierpki posmak w ustach niż lepką nutę słodyczy. Kręci nas współcierpienie, intensywne odczuwanie, litość, ból. Śmiem twierdzić, że słabo wychodzi nam ćwierkanie z ptaszkami i hasanie na łące. Lubimy prozę życia. Tak samo jak w większości...
więcej mniej Pokaż mimo to
Są książki, które zostają w nas na długo, czasem na zawsze. Są spotkania, które zmieniają naszą perspektywę, zaczynamy obierać świat inaczej, dogłębniej.
Co może się stać, gdy połączymy jedno z drugim?
Mogą na przykład popłynąć łzy. Niepohamowane krople spływające po policzkach uzewnętrzniające gardłowy ucisk wzruszenia. Może człowieka dopaść poczucie straconej szansy, że nie wykorzystał życia na tyle, by dowiedzieć się o swych korzeniach czegoś więcej. Bywa też, że oczy otwierają się na czas i można jeszcze docenić to, co codzienne, proste, z pozoru niewymagające opowiedzenia.
Tak inspirująco było na wczorajszym spotkaniu z Joanną Kuciel-Frydryszak – autorką „Chłopek” i Olgą Gitkiewicz – współautorką „Ludowej historii kobiet”, poprowadzonym przez Przemysława Wielgosza. Mogłabym się rozpływać nad wartością tego wieczoru, słów jakie padły ze strony pisarek, książkowych wątków jakie się w dyskusji pojawiły, jednak mam nieodparte wrażenie, że nie te aspekty były prawdziwymi iskrami tego wieczoru. Byli nimi sami czytelnicy. Ci, którzy zdecydowali się opowiedzieć swoje historie – czasem piękne w swoje prostocie, a nierzadko naznaczone pewną tęsknotą za przeszłością, która z perspektywy czasu przeradza się wręcz w gloryfikację dawno minionego dzieciństwa.
Wzruszyłam się. Popłakałam. Było inspirująco.
Czytajmy, spotykamy się, rozmawiajmy!
Są książki, które zostają w nas na długo, czasem na zawsze. Są spotkania, które zmieniają naszą perspektywę, zaczynamy obierać świat inaczej, dogłębniej.
Co może się stać, gdy połączymy jedno z drugim?
Mogą na przykład popłynąć łzy. Niepohamowane krople spływające po policzkach uzewnętrzniające gardłowy ucisk wzruszenia. Może człowieka dopaść poczucie straconej szansy, że...
Mam alergię na poradniki i na wszelkie publikacje, które trącą tanim coachingiem. Edit. Nie tylko tym tanim 😉 Cóż zatem mogło się stać, że w moim koszyku wylądowała książka o jakże „odstraszającym” tytule – „Siła nawyku. Dlaczego robimy to, co robimy i jak można to zmienić w życiu i biznesie”?! Chwilowe zamroczenie, utrata zmysłów, a może przegrany zakład? Nic z tych rzeczy. Siedzicie? To był całkiem świadomy wybór. Zwyciężył fakt, że jest to publikacja popularnonaukowa wydana przez PWN, a do tego blurb zgrabnie mnie przyciągnął opinią, iż to „pierwszorzędna książka – oparta na dogłębnej analizie, napisana w zabawny sposób i zachowująca właściwe proporcie między intelektualną powagą i praktycznymi radami, jak zmienić złe nawyki”. Uległam!
Charles Duhigg dosyć szybko wciągnął mnie w swoje naukowe rozważania, czyniąc ze mnie dosyć zaangażowaną czytelniczkę. Nie będę jednak ukrywać, że nie wszystkie obserwacje autora były dla mnie jakimś zaskoczeniem, czy czymś nowym - albo jestem już bardzo stara, albo na tyle doświadczona, że już co nieco w tym temacie udało się wcześniej dowiedzieć. Jakkolwiek by tego nie interpretować, to warto przypomnieć sobie, że większość czynności jakie w swoim życiu wykonujemy, jest klasyfikowana jako czynności nawykowe. Takie, które robimy automatycznie. Nie zastanawiamy się nad nimi, nie analizujemy, nie mamy nawet świadomości, że są naszym nawykiem. Duhigg sporo miejsca poświecił na analizę naszych nawyków – skąd się biorą, jak są budowane i dlaczego, jak na nas wpływają oraz czym skutkują. Dosyć skrupulatnie, ale jednocześnie bez naukowego zadęcia, wprowadza nas w fascynujący świat ludzkich nawyków. Pokazuje mechanizmy, jakim się codziennie podajemy. A czyni to w o tyle ciekawy sposób, że na tzw. żywych przykładach. Odpowiada na pytania: Co sprawia, że Starbucks odnosi światowy sukces? Dlaczego Michael Phelps, wygrał wyścig płynąc na oślep? Jak pewna kobieta, kiedyś uzależniona od papierosów i alkoholu, otyła, zadłużona i niezdolna do utrzymania stałej pracy, zmieniła się w wolną od nałogów, zgrabną kobietę sukcesu?
Pamiętajcie, że nawyki mają potężną moc. Większą niż sok z gumijagód, bo nie przestają działać po chwili. „Nawykujcie” się więc z głową, a najlepiej uprzednio z wiedzą z książki „Siła nawyku”.
Mam alergię na poradniki i na wszelkie publikacje, które trącą tanim coachingiem. Edit. Nie tylko tym tanim 😉 Cóż zatem mogło się stać, że w moim koszyku wylądowała książka o jakże „odstraszającym” tytule – „Siła nawyku. Dlaczego robimy to, co robimy i jak można to zmienić w życiu i biznesie”?! Chwilowe zamroczenie, utrata zmysłów, a może przegrany zakład? Nic z tych...
więcej mniej Pokaż mimo to
XXI wiek. Do gry weszła sztuczna inteligencja, telefon to mały komputer, a przesyłki dostarczane przez Pocztę Polską nadal nie zawsze dochodzą. Komunikacja międzyludzka zmieniła się diametralnie. Nie czekamy na listy, nie piszemy ich i nie wysyłamy. Nie doświadczamy tego nieznośnego oczekiwania, nie wypatrujemy listonosza i nie przyspiesza nam serce przy rozdzieraniu koperty (pomijam korespondencję z US 😉). Nie mamy czego przechowywać na strychu w pudełku przewiązanym czerwoną wstążką. Ale mamy telefony. Możemy zadzwonić i napisać do znajomych w każdej chwili. Szybkość i łatwość powinna sprzyjać komunikacji. Często tak nie jest, jednak to temat na inną dyskusję, bo dzisiaj chciałabym Wam zaproponować powrót do przeszłości, czyli książkę „Nikt nie odpisuje” Jang Eun-jin.
Opowieść o mężczyźnie podróżującym po Korei Południowej w towarzystwie swojego psa nie wydaje się niczym nadzwyczajnym. Dramatycznych zwrotów akcji, jak i samej wartkiej akcji też w powieści nie uświadczymy. Fabułę mogłabym porównać do obserwowania spadającego liścia przy asyście delikatnego wiatru. Nic specjalnego, a potrafi zahipnotyzować.
Hipnotyzuje czworonożny przyjaciel Chociek, który chwyta za serce swoim oddaniem. Dorównuje mu Jihun konsekwentnie realizujący plan swojej podróży, której celem nie jest dotarcie do określonego miejsca, a coś zgoła innego. Ten młody człowiek codziennie przed zaśnięciem wyciąga z plecaka przybory do pisania i pisze list do osoby, którą poznał w trakcie swojej podróży. Nie zna swoich adresatów z imienia, a każdemu z nich przydziela identyfikujący go numer (poza 56, bo to jedyny napotkany człowiek, któremu nadał numer, mimo, że ten nie podał mu swojego adresu) – 32, 239, 751... Jest wśród nich sprzedawca słodyczy w pociągu, nastolatka z traumą po przyłapaniu rodziców na zdradzie, czy chociażby pisarka usilnie próbująca sprzedać swoje książki. Pakiet rozległy i różnorodny. Wszystkich łączy jedno, są dla Jihuna nadzieją na osiągniecie celu. Jakiego? Tego musicie dowiedzieć się sami. Ja Wam tylko dopowiem, że to książka, która przytula, pociesza, otula ciepłem. Wzrusza i porusza jak najlepszy przyjaciel.
XXI wiek. Do gry weszła sztuczna inteligencja, telefon to mały komputer, a przesyłki dostarczane przez Pocztę Polską nadal nie zawsze dochodzą. Komunikacja międzyludzka zmieniła się diametralnie. Nie czekamy na listy, nie piszemy ich i nie wysyłamy. Nie doświadczamy tego nieznośnego oczekiwania, nie wypatrujemy listonosza i nie przyspiesza nam serce przy rozdzieraniu...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-02-26
Skoro w ramach akcji „otwarty umysł” postanowiłam częściej sięgać po książki, które nie są: reportażami, biografiami, pozycjami popularnonaukowymi czy też klasykami literatury, czyli po wszystkie te, o które najbliżsi mogliby mnie najmniej podejrzewać, to idąc tym tropem uznałam, że wybiorę książkę, która nie zalicza się do wyżej wymienionych gatunków, odniosła sukces czytelniczy i sprzedażowy w minionym roku, a przy tym nie zhańbiła się namiastką tzw. oczywistej oczywistości.
Szanowni Państwo, przed Wami „Ten się śmieje, kto ma zęby” autorstwa Zyty Rudzkiej. A skoro już p. Rudzka została wywołana do tablicy, to oddajmy jej głos – „Moja bohaterka straciła miłość, męża, pracę. Niewielki dorobek wyprzedała na bazarze. Ale Wera jest nie do zdarcia. Nie celebruje utraty. Nie chce być wdową ani ofiarą. Kocha, kogo chce, i żyje, jak chce, stąd jej siła. Spotykam ciągle takie kobiety – chciałam oddać im głos”.
Ja również nieustannie spotykam kobiety nie do zdarcia. Takie, które nie celebrują strat w swoim życiu bo nie czują takiej potrzeby, i takie, które nie czynią tego, bo zwyczajnie są przez nie tak przygniecione, że ostatecznie wyboru nie mają. Wera zdaje się jednak wymykać obu przypadkom, i podobnie jak konwencja książki, przechyla się w lewo, gdy świat krzyczy, że idzie w prawo. To prosta, do bólu szczera, momentami bezczelna kobieta, której nie można odmówić odwagi bycia sobą. Nie zawsze jej wulgarny i rubaszny sposób przekazywania swoich mądrości życiowych może się podobać (i wielu czytelnikom się nie podoba), jednak nie wyobrażam sobie, żeby prosta fryzjerka, co salonowego życia nie zaznała, miała nagle Wersalem językowym świergolić. Nie! Po stokroć nie! Nie zaufałabym takiej postaci! Błogosławieni Ci, którzy i prostych, i skomplikowanych raczą ze zrozumieniem wysłuchać 😉
Jeśli zatem chcecie wybrać się w niekonwencjonalną podróż w poszukiwaniu obuwia dla umarlaka, która z każdym kolejnym rozdziałem dostarcza nowych, czasami zaskakujących, zabawnych, a nierzadko pouczających historii, to zapraszam do lektury „Ten się śmieje, kto ma zęby”. Jeśli jednak razi Was to, co wymyka się schematom, rzuca gównem i pozwala na totalną swobodę, to zapraszam do lektury wszystkiego innego, byle nie tego 😉
Ja się wieczorami całkiem fajnie z Werą B bawiłam, nawet jeśli ogłuszających fajerwerków nie było.
Skoro w ramach akcji „otwarty umysł” postanowiłam częściej sięgać po książki, które nie są: reportażami, biografiami, pozycjami popularnonaukowymi czy też klasykami literatury, czyli po wszystkie te, o które najbliżsi mogliby mnie najmniej podejrzewać, to idąc tym tropem uznałam, że wybiorę książkę, która nie zalicza się do wyżej wymienionych gatunków, odniosła sukces...
więcej mniej Pokaż mimo to
16 listopada 2022 roku - z Centrum Kennedy’ego na Florydzie startuje rakieta SLS, bezzałogowa misja kosmiczna Artemis 1 nabiera rozpędu, miliony ludzi obserwuje start drugiego lotu Oriona, w tym ja. Przyznam, że było to dosyć przyjemne uczucie i niewymowna ulga z serii „w końcu”. Wtedy też przypomniałam sobie, że na mojej „kupce wstydu” leży reportaż z Czarnego „Księżycowy pył”. Pomyślałam, że lepszego momentu nie będzie, a i przyjemnie by było zgrać finał lektury z lądowaniem zaplanowanym na 11 grudnia. 25 dni… powinnam zdążyć.
Cóż, nie zdążyłam. Wystartowałam jak Space Launch System, a skończyłam jak totalnie wypompowany kulturysta. Zanim napiszę, co nie zagrało, opowiem Wam słów kilka o tym, co potencjalnie miało mi sprawić ogromną frajdę.
Pomysł Andrew Smitha na książkę był po prostu doskonały. „Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię” miał być reportażem z tzw. pazurem, bo jak inaczej nazwać postanowienie autora, by spotkać się z wszystkimi żyjącymi astronautami, którym dane było zostawić swój ślad na Księżycu (takowych było dwunastu) w ramach amerykańskiego programu lotów kosmicznych Apollo. Kiedy zabrał się za zbieranie materiału, z parszywej dwunastki 😉, pozostało już tylko dziewięcioro śmiałków, a wśród nich ten pierwszy na świecie - Neil Armstrong i, będący dosłownie o krok za nim, Buzz Aldrin. Smith postanowił sprawdzić nie tylko to, jak potoczyły się losy zdobywców Księżyca, ale przede wszystkich chciał z każdego wyciągnąć odpowiedź na niebywale istotne pytanie: „Dokąd iść, kiedy było się już na Księżycu”?
Czy to mu się udało? Według mnie niestety nie w takim stopniu i formie, jakiej bym sobie życzyła. Wiem, że „najpotężniejszą bronią masowej zagłady są niespełnione oczekiwania”, więc nie powinnam z niczym wygórowanym do lektury zasiadać, jednak mimowolnie z każdą kolejną stroną mój entuzjazm malał, zapęd czytelniczy sięgał bruku, podobnie jak chęć wygrzebywania z tego chaosu słów, informacji ciekawych, ważnych i poszerzających horyzont. A takowe w „Księżycowym pyle” są, lecz unoszą się bez składu i ładu na ponad 400. stronach. To jednak nie jest mój największy zarzut wobec tej książki. Bardziej boli mnie to, że im dalej w kosmos, tym więcej rozbudowanych, niczym opisy w „Nad Niemnem”, pojawia się wstawek dotyczących samego autora, któremu wydawca niestety nie przypomniał, że to książka nie o nim.
To jest ten moment, kiedy mam dylemat do jakiego wora wrzucić ten reportaż – polecam czy nie. Myślę i myślę, i nadal nie wiem. Gdybym jednak pominęła to, co mnie w tyłek uwiera, znalazłam w tym reportażu kilka naprawdę fajnych ciekawostek. Mniej więcej wiem, jak się zmieniła psychika astronautów, jaki mieli wpływ na powodzenie misji, jak wpłynęło to na ich rodziny, co czuli, co jedli, jak załatwiali potrzeby fizjologiczne i jak to się wszystko miało do polityki, a przede wszystkim do kwestii bezpieczeństwa. Problem jest właśnie to „mniej”, bo na „więcej” nie mam już co liczyć…
16 listopada 2022 roku - z Centrum Kennedy’ego na Florydzie startuje rakieta SLS, bezzałogowa misja kosmiczna Artemis 1 nabiera rozpędu, miliony ludzi obserwuje start drugiego lotu Oriona, w tym ja. Przyznam, że było to dosyć przyjemne uczucie i niewymowna ulga z serii „w końcu”. Wtedy też przypomniałam sobie, że na mojej „kupce wstydu” leży reportaż z Czarnego „Księżycowy...
więcej mniej Pokaż mimo to
Grudniowe wieczory rządzą się u mnie odrębnymi prawami, niż wszystkie inne w ciągu roku. Pozwalam sobie na nieco mniejszą aktywność życiową i więcej czasu poświęcam na czytanie. Książka, herbata, koc i kanapa to ulubiony zestaw. Wiem, nie tylko mój 😉 To również okres, kiedy literaturę non-fiction odkładam na bok i wybieram to, co ma więcej wspólnego z jej piękną odmianą. Idealnie, jak jedno z drugim zgrabnie się łączy i dostaję „Lunię i Modiglianiego” w swoje ręce.
Sylwia Zientek już kiedyś urzekła mnie swoim stylem, m.in. za sprawą „Polek na Montparnassie”, których recenzję zamieściłam rok temu na BbA. Nie trudno zatem domyślić się, że na podobne wrażenia liczyłam w przypadku nowej powieści, która notabene została oparta na faktach. Zbeletryzowane fakty? Dla mnie idealnie!
„Lunia i Modigliani” to pełen pasji obraz wojennego Paryża stającego naprzeciw malarskim podrygom, delikatności poskramiającej szorstką męskość i miłości, której nie można wpisać w żaden schemat. Nie myślcie sobie, że to telenowela pełna tandetnych wyznań, czy też harlequin z kanonem swoich prostackich dialogów. To opowieść o emocjonalnym związku ubogiej i nieśmiałej emigrantki z Krakowa z Amedeo Modiglianim, ekscentrycznym, rokującym malarzem, o szaleńczym zaangażowaniu kobiety w pokazanie światu geniuszu artysty, niejednokrotnie oscylującym na granicy zdrowego rozsądku. Zresztą nie tylko ona rozmija się z trzeźwym myśleniem w wyścigu, gdzie meta z każdym krokiem przesuwa się dalej. Luni, Amadeo i Leopoldowi, który jako pierwszy uwierzył we włoskiego malarza, nie sprzyja niemal nic – ani sytuacja społeczna i polityczna, ani miłośnicy sztuki. Do czasu, bo jak to w świecie bohemy artystycznej bywa, nic nie wzbudza zainteresowania dziełami sztuki bardziej, niż prawdziwa tragedia w tle. A czym owe dzieła są? – niepowtarzalnymi i jedynymi w swoim rodzaju talizmanami zaklinającymi życie człowieka w wieczność. Zdradzę Wam zatem, dlaczego na obrazach Modiglianiego królują ludzie o pustych oczach – nawet nie ja, a sam malarz… „Namaluję twoje oczy, kiedy poznam twoją duszę”. Po resztę musicie sięgnąć sami, a bogactwa można czerpać z tej książki garściami. To się po prosty dobrze czyta.
Zapraszam na jedyny w swoim rodzaju spacer po Paryżu. Taki, który zapadnie w pamięć, a nie zrazi współczesnym francuskim stylem bycia 😉
Grudniowe wieczory rządzą się u mnie odrębnymi prawami, niż wszystkie inne w ciągu roku. Pozwalam sobie na nieco mniejszą aktywność życiową i więcej czasu poświęcam na czytanie. Książka, herbata, koc i kanapa to ulubiony zestaw. Wiem, nie tylko mój 😉 To również okres, kiedy literaturę non-fiction odkładam na bok i wybieram to, co ma więcej wspólnego z jej piękną odmianą....
więcej mniej Pokaż mimo to
Jednym z moich życiowych osiągnieć jest zaszczepienie w mojej córce miłości do czytania. Istnieją u niej oczywiście odstępstwa od tego uczucia, jak chociażby nasza umowa dotycząca lektur szkolnych – nie ma przymusu ich czytania i jeśli uważa, że czas na „W pustyni i w puszczy” woli przeznaczyć na „Szklany klosz” lub jakąkolwiek inna książkę, ma moje pełne wsparcie. Później wpada trója ze sprawdzianu z lektury, ale kto by się tym przejmował 😉 Na pewno nie my!
Do czego zmierzam? Otóż nadszedł ten czas, kiedy nie tylko ja mogę coś Zuzce polecić, ale również ona mnie. Kiedy więc przeczytała pewną książkę niemal jednym tchem, w trakcie 6-godzinnej podróży pociągiem, nieśmiało przy tym roniąc łzę, zaintrygowała mnie. A jak skończyła, to rzekła „musisz to przeczytać”. Jako że nic nie muszę, ale wszystko mogę – zgodziłam się. Tak oto w jedno popołudnie pochłonęłam „Wrony” Petry Dvorakowej, czeskiej pisarki znanej z bezkompromisowego poruszania istotnych społecznych tematów. Takich, wobec których nie wolno nam przejść obojętnie.
Pozory mylą. Na tym można by zakończyć wiele dyskusji, ale i rozpocząć tę ważną, związaną ze wspomnianą książką. Mamy bowiem do czynienia z klasyczną czteroosobową rodziną – mamą, tatą i dwójką dzieci. Ot, wydaje się, że to zwyczajna rodzina, w której celebruje się sukcesy, wspólnie przeżywa porażki i szanuje siebie wzajemnie. Czasem ktoś się zdenerwuje, pokłóci, zasmuci, a innym uśmiecha i raduje. Nic bardziej mylnego, gdyż pod tym płaszczykiem skrywa się wielki ból, niezrozumienie, poniżanie i krzywda, jakiej doświadcza Basia. Najmłodsza w rodzinie, wkraczająca w okres dojrzewania dziewczynka o ogromnym talencie plastycnym, próbuje żyć w zgodzie z własną naturą. Im bardziej się stara, tym mocniej pozostali członkowie rodziny ciągną ją ku przeciętności i życiowej bierności. Co robią? Do jakich czynów się posuwają? O tym nie sposób w kilku zdaniach opowiedzieć, by nie spłaszczyć tej tak ważnej historii.
Czy to lektura klucz do świata dziecięcych emocji? Tak, bo została opowiedziana z dwóch perspektyw, z czego ta pierwsza, i najważniejsza, związana jest z Basią. Basią, która z wroną siedzącą na gałęziach starego wiązu jest mocno związana. Koniec zaskakuje – ostrzegam i polecam!
Jednym z moich życiowych osiągnieć jest zaszczepienie w mojej córce miłości do czytania. Istnieją u niej oczywiście odstępstwa od tego uczucia, jak chociażby nasza umowa dotycząca lektur szkolnych – nie ma przymusu ich czytania i jeśli uważa, że czas na „W pustyni i w puszczy” woli przeznaczyć na „Szklany klosz” lub jakąkolwiek inna książkę, ma moje pełne wsparcie. Później...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-10-24
Mając naście lat chciałam być bardziej dorosła i samodzielna, niż mój wiek mi na to pozwalał. Zresztą nie tylko ja. Podobnie zachowywała się większość moich koleżanek i kolegów. Poniekąd świat nam w tym sprzyjał, bo na nadopiekuńczość ze strony rodziców nie mieliśmy co liczyć – na szczęście. Byliśmy tym słynnym pokoleniem „z kluczem na szyi”, które dopiero poznawało twór zwany Internetem, łącząc się z nim poprzez modem w niemałych mękach i za miliony monet. Walczyliśmy o każdą minutę „ciekania” ze znajomymi na dworze (czy też polu – jak u niektórych bywało), graliśmy w piłkę na ulicy i walczyliśmy ze sobą o każdy nowy numer „Popcornu”. Co z nas wyrosło? Banda całkiem ogarniętych, samodzielnych i zdecydowanie elastycznych ludzi. Udaje nam się podążać za światem. Nie bez potknięć i porażek, jednak nie można nam odmówić tego, że się bardzo staramy. Może nawet za bardzo, szczególnie teraz, gdy sami jesteśmy rodzicami i nadrabiamy to, co nadrabiania chyba jednak nie wymaga…
Znacie z pewnością takie terminy jak: baby boomer, pokolenie X,Y,Z, milenials. Teraz przyszedł czas na pokolenie iGen, czyli młode osoby ze smartfonem w dłoni. Takie co korzystanie z neta mają we krwi, nie wiedzą czym jest kaseta i w większości są opętane przez FOMO. To z reguły nasze dzieci i wnuki. Dyskusji nie podlega to, że każdy jest inny, jednak zgodzicie się, że jednak każde pokolenie niesie ze sobą (bardziej lub mniej zdefiniowany) zestaw cech. Dosyć zgrabnie pokazała je Jean M. Twenge w książce „iGen” o dosyć precyzyjnym podtytule „Dlaczego dzieciaki dorastające w sieci są mniej zbuntowane, bardziej tolerancyjne, mniej szczęśliwe – i zupełnie nieprzygotowane do dorosłości* (*i co to oznacza dla nas wszystkich)”.
Zaletą tej publikacji jest to, że autorka naprawdę gruntownie podeszła do tematu charakterystyki młodego pokolenia. Pod rozwagę wzięła niemal wszystkie aspekty i sfery życia przedstawicieli iGen. Zbadała wszystko to, co mogła, i przedstawiła swoje wnioski w konkretnych liczbach. Przyznam, że już dawno nie czytałam tak dogłębnej analizy, z której wypłynęło mnóstwo niebywale ciekawych wniosków dotyczących m.in. życia seksualnego, poglądów politycznych, podejścia do pracy zarobkowej, a przede wszystkim relacji międzyludzkich. Okazuje się na przykład, iż zarówno pokolenie iGen, jak i ich rodzice grają w tej samej drużynie – dojrzewania wolniej, że mamy najszybszy i najpełniejszy dostęp do informacji, a z reguły wykorzystujemy go na oglądanie śmiesznych filmików z kotami, że dzisiaj niemal nikt nikogo nie leje „po szkole w dole”, bo wystarczy fatalny komentarz w sieci i kolejne dziecko trafia na kozetkę u psychologa. A wiecie na co największy nacisk kładą najmłodsi? Otóż na bezpieczeństwo! Nie w głowie im szaleństwa na miarę naszych czasów, bo to bardzo delikatne pokolenie topiące się pod najmniejszym naciskiem. To pokolenie mieszkające pod parasolem. Jest jednak coś, czego możemy im zdecydowanie pozazdrościć. Czego? Tradycyjnie dowiecie się tego, czytając książkę. Ostrzegam tylko przed jednym, mnie akurat lekko drażniącym aspektem, otóż badania dotyczą młodzieży amerykańskiej, a zatem nie wszystko można przenieść na nasz grunt. Lektura ciekawa, otwierająca oczy, utwierdzająca w pewnych przekonaniach, ale i nie do bezkrytycznego przyjęcia.
Odłóżcie telefony , odejdźcie od komputerów i poczytajcie trochę 😉 Najlepszy psychotrop ever!
Mając naście lat chciałam być bardziej dorosła i samodzielna, niż mój wiek mi na to pozwalał. Zresztą nie tylko ja. Podobnie zachowywała się większość moich koleżanek i kolegów. Poniekąd świat nam w tym sprzyjał, bo na nadopiekuńczość ze strony rodziców nie mieliśmy co liczyć – na szczęście. Byliśmy tym słynnym pokoleniem „z kluczem na szyi”, które dopiero poznawało twór...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nigdy nie ukrywałam swoich preferencji. Tym niewtajemniczonym pozwolę sobie w jednym zdaniu je przedstawić – jestem zagorzałą fanką literatury non-fiction. Uwielbiam fakty i niebywale trudno mi się z nimi rozstawać, w szczególności wtedy, gdy coś lub ktoś „zmusza” mnie do porzucenia ich na rzecz literatury ocierającej się o science fiction. Ostatnio tym czymś był komentarz księgarza, że to jednak lekki wstyd nie znać książki uznanej za jedną z najinteligentniejszych współczesnych powieści, nawet jeśli z jej gatunkowością (że tak to nazwę) niekoniecznie mi po drodze. Takim oto sposobem poddałam się zręcznej perswazji sprzedawcy i wyszłam z księgarni z „Anomalią” Herve Le Terriera w torbie.
Tak zaczęła się historia, którą mogłabym od razu skwitować entuzjastycznym, acz lekko niepokornym – Cholera! Ależ to było dobre! Od zawsze byłam przekona, że w swoim życiu natrafiam na świetnych ludzi, a ów księgarz jest tego całkiem zacnym przykładem. Gdyby nie on, nie przeczytałabym książki będącej niebywale ciekawym połączeniem czegoś na kształt thrillera z czymś z półki science fiction. Już w swej kompozycji „Anomalia” potrafi lekko zaskoczyć. W I części ukazane są krótkie historie dziewięciorga bohaterów. Tak różnorodnych, że naprawdę niełatwo znaleźć coś, co może ich łączyć. Sami przyznacie, że to mieszanka całkiem wybuchowa: nigeryjski gej, czarnoskóra prawniczka, córka weterana wojennego, seryjny morderca, wiekowy architekt pałający uczuciem do dużo młodszej kobiety, a nawet pisarz… sam autor tej powieści. Każdy wspomniany bohater, jak i każda z osobna historia, która nagle się urywa w najmniej oczekiwanym momencie wzmaga chrapkę na część II powieści. To w niej dopiero rozsypane wcześniej puzzle zaczynają się powoli układać w niebywale zaskakującą całość. Przyznajcie bowiem, że to jednak gruba anomalia, kiedy ten sam samolot rejsu Paryż-Nowy Jork, ląduje w tym samym miejscu, i z tymi samymi pasażerami dwukrotnie – pierwszy raz w marcu, a drugi w czerwcu. Co to oznacza? Że lada moment każdy z bohaterów spotka się ze swoim sobowtórem, i to w całej tej anomalii będzie najlżejszym punktem programu!!!
W zapowiedzi napisałam Wam, że to powieść dla każdego i absolutnie się z tego nie wycofuję, a wręcz do obu rąk, którymi się pod tym podpisuję, dokładam jeszcze dwie (już całkiem sprawne) nogi. Mniej wymagających uraduje z pewnością wartka i niebanalna akcja. Tych bardziej wytrawny powinien skusić fakt, że w książce aż roi się od nienachalnych aluzji do Netflixowego „Black Mirror”, „Dextera”, do filmów de Palmy, Tarantino, czy też Nolana, a i sporo w niej odniesień do twórczości wielkich literatów – Kafki, Stern’a, Tołstoja (wiem, wiem… jednak wypada o nim wspomnieć), Aragona lub też Pereca. Zachęciłam?
To książka, która przypomina, że nie zawsze możemy być pewni, czy jesteśmy kopią, czy może jednak oryginałem, że najbardziej prywatna rozmowa to ta, która toczy się miedzy Tobą i… Tobą i kwestia sobowtórstwa jest bardziej dyskusyjna niż może się nam wydawać.
Aaaaaa… dodam jeszcze, że znalazłam tam najcudniejszą definicję prozacu, i nie mniej cudowną próbę wytłumaczenia zakresu tworu zwanego religią. Założenie autora, że to ma się czytać, i to czytać jednym tchem uważam za spełnione w 1000000%, tym bardziej, że na końcu dowiedziałam się, że przeczytałam powieść, która dopiero ma zostać napisana…
Nigdy nie ukrywałam swoich preferencji. Tym niewtajemniczonym pozwolę sobie w jednym zdaniu je przedstawić – jestem zagorzałą fanką literatury non-fiction. Uwielbiam fakty i niebywale trudno mi się z nimi rozstawać, w szczególności wtedy, gdy coś lub ktoś „zmusza” mnie do porzucenia ich na rzecz literatury ocierającej się o science fiction. Ostatnio tym czymś był komentarz...
więcej mniej Pokaż mimo to
Leżała, leżała, z półki na mnie zerkała. Przechodziłam obok, niby niewzruszona, a prawda zgoła inna była. Obawiałam się jej. Tak po prostu. Spośród wielu kwestii, jakich na tym świecie zrozumieć nie mogę, największy problem mam z ludźmi, którzy dobra materialne przedkładają nad czyjeś życie. Bywają przy tym bezwzględni, obłudni i pozbawieni jakichkolwiek skrupułów.
Większość z nas, słysząc teraz „Czas krwawego księżyca”, od razu myślami wędruje do głośnej produkcji Martina Scorsese z Leonardo DiCaprio i Robertem DeNiro na czele gwiazdorskiej obsady. Mało kto wie, że kila lat wcześniej ukazała się książka, na podstawie której ów film powstał. Najgorsze jest jednak to, że zarówno fabuła książki, jak i scenariusz nie są dziełem ludzkiej wyobraźni, a wyłącznie obrazem wydarzeń, które miały miejsce w latach 20. XX wieku w Oklahomie. Tak, to wydarzyło się naprawdę.
Dawno temu, w osadzie Gray Horse, w mieście Fairfax oraz w pobliskiej stolicy hrabstwa Osage Pawhuska, rdzenni Amerykanie – członkowie plemienia Osage, padli ofiarą ludzkiej chciwości i pazerności. Bieg tej historii nadało czarne złoto. Bogactwo, które szybko stało się przekleństwem, katalizatorem tajemniczych zaginięć i brutalnych zbrodni. Spokojne życie plemienia stało się pasmem niepokoju oraz cierpienia. Co więcej, nagle zaczęli ginąć również Ci, którzy zaangażowali się w próbę rozwiązania zagadki. A kiedy ofiar było już ponad dwadzieścia, śledztwo przejęła świeżo utworzona jednostka – FBI. Tak oto, słynna amerykańska agencja rządowa, odkryła jedną z najmroczniejszych intryg w historii Stanów Zjednoczonych.
David Grann, autor tego brawurowego reportażu, w intrygujący, przykuwający uwagę sposób, opowiada szokującą historię, odkrywając przed nami nieznane wcześniej szczegóły. Bardzo dobra literatura faktu poleca się do czytania!
Leżała, leżała, z półki na mnie zerkała. Przechodziłam obok, niby niewzruszona, a prawda zgoła inna była. Obawiałam się jej. Tak po prostu. Spośród wielu kwestii, jakich na tym świecie zrozumieć nie mogę, największy problem mam z ludźmi, którzy dobra materialne przedkładają nad czyjeś życie. Bywają przy tym bezwzględni, obłudni i pozbawieni jakichkolwiek skrupułów....
więcej Pokaż mimo to