Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Rozpocznę od tego, że ta książka była mi po prostu potrzebna. Nawet nie chodziło o to, że mam w swoim domu bałagan, tylko bardziej o moje podejście do ludzi, przedmiotów, jak i samego czasu, które było już po prostu niezdrowe i w pewnym momencie przytłoczyło mnie do tego stopnia, że ten coraz większy trud utrzymania na sobie tego całego rygoru, jaki sam na siebie nałożyłem, przerodził się w nagły upadek. Plan dołożenia sobie po Nowym Roku kolejnych obowiązków skończył się fiaskiem, zanim w ogóle zacząłem. Z dnia na dzień przestałem się starać. Poddałem się dosłownie na każdym możliwym polu. Przez kilka pierwszych miesięcy tego roku byłem w faktycznym dołku i doświadczyłem regresu, jakiego do tej pory nie przeżyłem. Nie miałem ochoty się uczyć, spotykać ze znajomymi, uprawiać sportu czy przywiązywać większej wagi do swojego ogólnego wizerunku. Myślałem, że to tylko tak przez chwilę i męczyły mnie w związku z tym ogromne wyrzuty sumienia. Dzień w dzień, każda godzina mogła znienacka przerodzić się w atak paniki. W końcu się obijałem, nie robiłem nic produktywnego w świecie, gdzie każdy daje teraz z siebie 100%; stara się być najlepszą wersją siebie. Czułem, że nie tylko stanąłem w miejscu, ile zacząłem się cofać. Obawa przed tym budziła ten paraliżujący wręcz strach. Aż tu nagle pojawiła się Magia Sprzątania... Coś, co pozwoliło mi się nieoczekiwanie zdiagnozować. Zrozumieć, że ten kryzys to odpoczynek, chwila oddechu po toczącej mój umysł chorobie, jaką jest gromadzenie w swoim życiu rzeczy, które nic a nic nie sprawiają, że jesteśmy szczęśliwi.

Z pomocą 'filozofii' stworzonej przez Marie Kondo udało mi się dokonać resetu, odsiać ziarno od plew — wszystkiego, czego w życiu nie potrzebowałem od tych naprawdę wartościowych rzeczy, które pchają mnie naprzód. Skończyłem wmawiać sobie, że będę mniej wartościowy a przez to mniej szczęśliwy, jeśli tylko zacznę odejmować sobie coś ze swojego życia, wliczając w to nie tylko przedmioty, ale też ludzi i obowiązki: wszystko to, co teoretycznie po dodaniu do mojego życia miało je wzbogacić. Z momentem, gdy spytałem nareszcie sam siebie czy to, co robię, sprawia, że jestem szczęśliwy, zrozumiałem, czym jest życiowa równowaga. Wcześniej uważałem życie za trening, że z każdym rokiem będę mógł nieustannie brać na swoje barki więcej i więcej. Tak więc dobrze mieć to za sobą — ten cały niepotrzebny stres, w jakim nieświadome żyłem. Do pewnego stopnia nauka o sprzątaniu nauczyła mnie, jak sprzątać swoje życie, a nie tylko sypialnię, łazienkę czy kuchnię. Jestem za to ogromnie wdzięczny. Skłoniła mnie, jak chyba nic przedtem do refleksji nad moimi wartościami, celami i priorytetami, a następnie do podejmowania działań, które odzwierciedlają te wartości i cele.

Rozpocznę od tego, że ta książka była mi po prostu potrzebna. Nawet nie chodziło o to, że mam w swoim domu bałagan, tylko bardziej o moje podejście do ludzi, przedmiotów, jak i samego czasu, które było już po prostu niezdrowe i w pewnym momencie przytłoczyło mnie do tego stopnia, że ten coraz większy trud utrzymania na sobie tego całego rygoru, jaki sam na siebie nałożyłem,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Życie z umysłem przyćmionym poczuciem głodu i dumy, będącej szklanym sufitem dla ego swego posiadacza – oto, z czym mierzy się główny bohater, wałęsając się po ulicach swojego miasta, natykając się na przeróżne osobistości i licząc na cudownych łut szczęścia, który zmaterializuje się w pisanych przez niego tekstach, dając nie tyle pieniądze, ile kolejny syty okres, czas, w jakim jego myśli nie będą nawiedzały pragnienia płynące raz po raz z żołądka, niczym ciężka, nawracająca choroba, zbierająca po sobie straszne żniwo – kalkę człowieczeństwa. Idącą za tym irracjonalna niechęć do okazania chwili słabości, czyli reasumując umiejętności wyznania własnego położenia i poproszenia o pomoc, będzie nieraz ważyła na życiu. Co dziwi, to ta wciąż jarząca się w bohaterze nadzieja. Choćby i był nad przepaścią, to głęboko wierzy, że jego teksty zdołają zaspokoić jego głód i zapewnić mu godność, jakiej tak desperacko potrzebuje. Czuje, że jego słowa są jego jedynym skarbem i wyrazem jego duszy – tym, co w nim najcenniejsze. W dzień i w nocy chodzi po ulicach tego przeklętego miasta, szukając inspiracji, która będzie kartą zwrotną w jego życiu.

'Głód' odpowiada na pytania o granicach wytrzymałości każdego człowieka – istot, które pragną zachować swój indywidualistyczny, niezłomny duch, jaki ludzie dopiero co starają się okiełznać wraz za postępującymi coraz szybciej przemianami i przetasowaniami, ogarniającymi całe XIX wieczne społeczeństwo – w tym konkretnym przypadku akurat norweskie, jedno z tych, które jako pierwsze doświadcza efektów kapitalizmu – rozpadu więzów społecznych, pewnego kalectwa, będącego jednakże ceną za rozwój. Bohater niejednokrotnie stając przed trudnymi wyborami i decyzjami, które determinują jego pełne niepewności życie, musi zmierzyć się z własnymi słabościami i niepokojami, aby móc dalej iść naprzód i trwać w dalszym ciągu. Autor z niezwykłą uwagą i wrażliwością opisuje losy swojego bohatera i ukazuje, jak jego walka z głodem i dumą stanowi metaforyczne odzwierciedlenie zmagań ludzi z nowoczesnym światem.

Głównej ofiary tego stanu rzeczy można dopatrzyć się oczywiście w protagoniście, jednym z wielu, którzy wkraczając w dorosłość, próbują udźwignąć na swoich barkach nowe wyzwania, jakie przed nimi stają na nowych, nieznanych wodach, przepłacając to jednak jeszcze większym zdystansowaniem się od społeczeństwa oraz przemianą w ruinę tego, co dawniej było nazwane człowiekiem. Autor stara się poddać jak najdogłębniejszej analizie właśnie taki przypadek. W ten sposób nasz główny bohater staje się symbolem pokolenia, które zmaga się z trudami życia w społeczeństwie, które nieustannie się zmienia. To historia o nieustannej walce o godność, o naszą ludzką naturę i o nasze marzenia. To opowieść o człowieku, który nie traci nadziei, nawet w najciemniejszych chwilach swojego życia z nadzieją, że gdzieś tam czeka na niego statek, wraz z którym odpłynie od wszystkich swoich problemów.

Życie z umysłem przyćmionym poczuciem głodu i dumy, będącej szklanym sufitem dla ego swego posiadacza – oto, z czym mierzy się główny bohater, wałęsając się po ulicach swojego miasta, natykając się na przeróżne osobistości i licząc na cudownych łut szczęścia, który zmaterializuje się w pisanych przez niego tekstach, dając nie tyle pieniądze, ile kolejny syty okres, czas, w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ta książka wykroczyła daleko poza moje najśmieszniejsze oczekiwania. Do tego stopnia, że nie wiem, czy to nie tak właśnie wygląda idealna powieść. Dosłownie wszystko mi w niej gra, jak należy. Mam takie wrażenie, że ziarno zła, jakie zakiełkowało w oddalonym od świata Goraju, wraz z wieścią o nadejściu długo wyczekiwanego przez Żydów Mesjasza – Sabataja Cwi – rozwija się wyraźnie ze stylem autora. Im dalej w las, tym styl pisarza przesiąka nastrojem, jaki panuje w tej małej wiosce coraz to bardziej odurzonej wizją nadejścia ziemskiego końca. Towarzyszące temu uczucie rozwidlania się świata przedstawionego na realny i fikcyjny jest czymś, co nieustannie śledzimy, aż w finalnie dotrzemy do punktu, gdzie będą się już nie tyle przenikać, ile fikcja stanie się nową rzeczywistością, w której nuty umiejętnie zacznie uderzać autor. Nie rozstanie się jednak przy tym ze swoją główną cechą – tą przedziwną podniosłością, jaka towarzyszy całemu tekstowi już od pierwszych zdań, przenosząc przynajmniej mniej momentami do pustego kościoła, sam na sam z księdzem wygłaszającym kazanie i organistą dogrywającym mu z empory.

Nie da się ukryć, że mieszkańcy Goraju przywołują na myśl dość smutny obraz ludzi naznaczonych wieloma słabościami, a więc podatnych na manipulacje – zasianie konkretnych ideologii na podatnym ku temu gruncie. Nabiegające zewsząd informacje o rzekomym pojawieniu się Mesjasza okazują się doskonałym filtrem na ciężką i bolesną prawdę, z jaką przychodzi im się mierzyć – prześladowaniami, mordami i nieustannym życiem w strachu, czyli czymś, z czym Żydzi musieli radzić sobie de facto od stuleci. Rzekome przybycie kogoś takiego, jak Syn Boży okazało się prawdziwym lekiem na duszę dla osób, których rodziny jeszcze nie tak dawno zginęły w trwających rzeziach. Z tej perspektywy nie dziwi taka ilość fałszywych mesjaszy w historii – najzwyczajniej był na nich popyt. W końcu nic tak nie przywróci wewnętrznego spokoju, jak przeświadczenie, że lada moment wszelkie cierpienie się skończy.

Niestety brakuje mi więcej słów by opisać to, co przeczytałem. W pewnym momencie po prostu przerosła mnie ta historia. Tak jak mieszkańcy Goraju szukają ukojenia w wizji przyjścia Mesjasza, tak i ja, czytelnik, znalazłem pocieszenie w tej książce. Wciągnęła mnie ona tak mocno, że poczułem się jakbym sam był jednym z mieszkańców tej wioski, którzy wpatrywali się w niebo w poszukiwaniu znaku jego przyjścia. Ta książka ujmuje swoim podejściem do poważnych i trudnych tematów, takich jak prześladowania i nieustanne życie w strachu, ale jednocześnie jest pełna nadziei i światełka w tunelu, które dodają otuchy. Z całą pewnością będę polecać ją moim znajomym i z pewnością do niej wrócę. Ta książka to prawdziwe arcydzieło i jedno z najpiękniejszych dzieł literackich, jakie kiedykolwiek przeczytałem.

Ta książka wykroczyła daleko poza moje najśmieszniejsze oczekiwania. Do tego stopnia, że nie wiem, czy to nie tak właśnie wygląda idealna powieść. Dosłownie wszystko mi w niej gra, jak należy. Mam takie wrażenie, że ziarno zła, jakie zakiełkowało w oddalonym od świata Goraju, wraz z wieścią o nadejściu długo wyczekiwanego przez Żydów Mesjasza – Sabataja Cwi – rozwija się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Temat niesłyszących był mi jak dotąd obcy i nie czułem też znaczącej potrzeby, by się z nim zapoznać. Nie wiem nawet w zasadzie czemu, być może myślałem, że nie ma w nim nic do poznania, wydawał się z gruntu rzeczy oczywisty – tak jak woda jest mokra, tak osoba głucha jest po prostu głucha, cóż tutaj więcej dodawać? Może mają jakieś swoje problemy, ale przecież mamy XXI wiek więc muszą istnieć sposoby, żeby im zaradzić? Tak, owszem, ale nie wszystkim i nie zawsze z powodzeniem, i to pomimo najszczerszych chęci, technologii, pomocy przeróżnych specjalistów, poświęcenia i wkładanego dzień w dzień wysiłku. Zatem, co wtedy? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Zdałem sobie sprawę, że pewne sprawy wciąż wołają o zmianę, nie wyłącznie jednak po stronie najbardziej zainteresowanych, tych, których dotyczą one w pierwszej linii. Biorąc pod uwagę skalę, jaką musiałyby przybrać, wydają się, mówiąc wprost czymś iście nierealnym. Zwłaszcza że wymagają wkładu tych, po których leży decyzyjność, czyli większości.


Nawet zdając sobie myśl, że w tym nieidealnym świecie prawdopodobnie nigdy nie nadejdzie dzień, w którym niemal każdy głuchy i słyszący będą do siebie swobodnie migać, to czymś niepojętym jest jednoczesna bezczynność władz. Ten brak motywacji do podjęcia choćby małych kroczków, mimo nieustannego nawoływania ze środowiska głuchych jest dla mnie przejawem zwyczajowo okazywanej już chyba wszystkim arogancji – nauczycielkom, pielęgniarkom, rolnikom... Niemniej ci nieraz byli na językach całego narodu, głusi tymczasem zostali ze swoimi problemami sami; w mediach praktycznie nikt nie pisze o ich protestach, w internecie zaś ani razu nie dostąpili zaszczytu, jakim jest szeroka publiczna debata. Istna głusza.

Łączy się tym poniekąd kwestia nr 2, mianowicie odległość, w końcu ilu głuchych można poznać w trakcie edukacji czy później na drodze zawodowej? Niechby to była co najmniej jedna... Z ciekawości aż zapytałem paru znajomych, też zero. Przypominam sobie jedynie, że uczyłem się w podstawówce migać swoje imię i kilku prostych zwrotów z wychowawcą, była to wszakże tylko jednorazowa zabawa, z której nic a nic później nie wniknęło. W swoim dalszym życiu nie miałem już w ogóle okazji, aby przeniknąć, chociaż na chwilę do świata głuchych. Ta książka uświadamia, co tworzy ten dystans między słyszącymi a niesłyszącymi, takimi samymi ludźmi, lecz z dala od siebie, w swoich komunikacyjnych bańkach, wykluczających natomiast z racji swojej odmiennej skali przede wszystkim tych drugich. A gdyby nie ktoś głuchy, jedna z uczestniczek znanego chyba wszystkim reality show, Top Model, 'Głusza' przeszłaby obok mnie bez echa, pozostawiając w głębokiej nieświadomości. Dlatego cieszę się, że są takie osoby, jak Weronika Pawelec, które nie boją się poruszać bliskich sobie spraw, pokazując swoją drogą, że potrafią się odnaleźć i radzić dobrze tam, gdzie do tej pory nie miały własnej reprezentacji. Są tymi, w których widzę kogoś, dzięki komu doczekamy się przeprowadzenia licznych i koniecznych reform.

Jeśli chcesz się dowiedzieć, jak żyją głusi w Polsce, to szczerze polecam. Ilość barier, na jakie wpadają ci ludzie, jest niewyobrażalna i po prostu wywołuje szok, ile nieodwracalnych krzywd w tym kraju potrafi się wyrządzić drugiemu człowiekowi z urągającym wręcz człowieczeństwu zacietrzewieniem. Niezwykle przygnębiający reportaż ukazujący nieprzystosowanie całej aparatury państwa do kolejnej na liście grupy osób nienormatywnych.

Temat niesłyszących był mi jak dotąd obcy i nie czułem też znaczącej potrzeby, by się z nim zapoznać. Nie wiem nawet w zasadzie czemu, być może myślałem, że nie ma w nim nic do poznania, wydawał się z gruntu rzeczy oczywisty – tak jak woda jest mokra, tak osoba głucha jest po prostu głucha, cóż tutaj więcej dodawać? Może mają jakieś swoje problemy, ale przecież mamy XXI...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie kojarzę, żebym czytał gorzej zrealizowaną książkę w tym roku. Stanowi ona po prostu jeden wielki miszmasz. Nie ma zachowanej ani chronologii, ani też rozdziały nie przechodzą tematycznie płynnie przez siebie. Wrażenie chaosu pogłębia na dodatek urywanie rozdziałów w momencie, gdy można by je ciekawie rozwinąć. Zamiast tego zostajemy z jakimiś myślami sami, miast podążać za przewodnikiem, za jakiego możemy uważać autorkę, będącą przecież po latach studiów sinologistycznych w samych Chinach. Ten jakże ogromny atut połączony z bytowaniem w samym centrum badanej żywej tkanki społecznej mówił mi z początku o dużym potencjale, lecz został niestety bezpowrotnie zmarnowany. Nie została wzbudzona we mnie ani większa ciekawość Chin, ani też nie dowiedziałem się niczego więcej niż na prowadzonym przez nią podcaście czy prywatnym kanale na YouTube, toć książka jest idealnym formatem, żeby przemycić coś więcej niżeli proste ogólniki. Zegarek nie popędza. Jest po prostu na to miejsce, to w końcu nie TikTok czy YouTube, które premiują krótkie formy przekazu. 'To już było' – taka myśl nieustannie za mną podążała. Ktoś, kto śledzi na bieżąco poczynania Weroniki w Chinach, nie dozna nagle zaskoczenia; jakiegoś powiewu świeżości. Może gdybym jej wcześniej nie znał, to miałbym zupełnie inne obserwacje, wszak Chiny na dobrą sprawę nie są w żadnym stopniu jednoznacznie i oczywiste. Ogólnie mam przeświadczenie, że zabrakło w tym wszystkim ręki dobrego redaktora, który wspomógłby niedoświadczoną, wciąż młodą pisarkę w całości procesu twórczego. Pozostaje liczyć, że czegoś się nauczyła i w przyszłości pokaże (jeśli ma oczywiście ochotę), na co ją tak naprawdę stać. Życzę w każdym razie Weronice rozwoju na tym polu, bym mógł kiedyś z taką samą ciekawością czytać jej książki, jak oglądać vlogi oraz słuchać podcastu, gdzie tworzony jest o wiele pełniejszy i jakby wierniejszy obraz Chin. Niemniej polecam dla każdego, kto nie wie za dużo o Chinach lub nie dowierza do końca w kreowany ustami Zachodnich mass mediów wizerunek ChRL. Można się zaskoczyć, bo po prawdzie niewiele wiemy, co Weronika udowadnia na każdym kroku.

Po kupieniu e-booka trochę żałuję, że nie wybrałem jednak wersji papierowej. Okładka, jak i ilustracje zawarte w książce to małe dzieła sztuki. Wielka szkoda, że zwarte w niej słowa z nimi nie harmonizują.

Nie kojarzę, żebym czytał gorzej zrealizowaną książkę w tym roku. Stanowi ona po prostu jeden wielki miszmasz. Nie ma zachowanej ani chronologii, ani też rozdziały nie przechodzą tematycznie płynnie przez siebie. Wrażenie chaosu pogłębia na dodatek urywanie rozdziałów w momencie, gdy można by je ciekawie rozwinąć. Zamiast tego zostajemy z jakimiś myślami sami, miast podążać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dość tendencyjna książka, co patrząc na środowisko, w jakim obraca się autorka, wcale nie dziwi, gdyż być może w taki spolaryzowany sposób widzi polskie podwórko, lecz nie traktuję tego jako jakiś twardy zarzut, tylko pewną zaletę. Czasami by dany temat wybrzmiał odpowiednio, potrzebne jest takie czarno-białe tło. W ramach książki spisuje się ono bardzo dobrze, pozwalając nakreślić rodzący się protest w kobietach, zapominających o swoich potrzebach i problemach na rzecz dzieci, męża, tudzież państwa czy religii, licznych składowych wysysających z nich bezzwrotnie życie. A niestety żeby sprzeciw zaistniał, potrzebna jest świadomość prawd, które wszyscy próbują odciągnąć, jak najdalej z pola widzenia kobiet, od których wymagane jest przede wszystkim poświecenie, niewinność i przepraszanie wręcz za swoj byt, jakby to one były wszystkiemu z góry winne. Tak się złożyło w tej kulturze, że za katolicką świętość – cud życia – do którego zdolne są wyłącznie kobiety, zostaje wymierzona im kara o wadze najcięższych z grzechów. Z tym że pokuta ma się odbyć tutaj, na Ziemi.

W tym właśnie błędnym kole znalazła się Hanna – pielęgniarka w średnim wieku – która jest swoistym symbolem oddania się kobiety społeczeństwu. Będąc świadoma, że służba ludziom jest według niego największą ozdobą kobiety, zapomniała już dawno o swoich potrzebach. Jest na tym świecie głównie dla swojej córki i pacjentów, dopuszczając trwanie w dalszym ciągu tego bezdusznego systemu. Za swoje oddanie nie otrzymuje choćby słów uznania, jest to bowiem jej święty obowiązek, za którego niewypełnienie spotka się już nie tylko z okazywanym już chyba zwyczajowo brakiem szacunku, ile pogardą, od tych którym była tak wierna, stojąc w pierwszej linii na straży systemu. Świetnie widać to zresztą we wszelakich mediach, gdzie protestującycych, nie, jakichkolwiek ludzi pragnących zmiany na lepsze, miesza się z błotem. Kolejne zastępy gawiedzi dołączają do tego procederu z uśmiechem na ustach.

Hannę żyć na nowo uczy dopiero poznana zupełnym przypadkiem czarnoskóra Polka, Drozd Zielona Różdżka, feministyczna aktywistka, której postanawia wynająć pokój w swoim domu. Zamęt – kobiecą moc – jaką ta wprowadzi do otaczającej ją społeczności kobiet, wywróci egzystencję niejednej z nich do góry nogami, nawet tych, dla których była 'czarnuchem' i 'niekatolikiem' – odszczepieńcem, wrogiem odpowiedzialnym za całe zło tego świata – żydowskie i arabskie prowokacje wokół Polski, oblężonej twierdzy, ostatniego bastionu katolickiej normalności. Drozd – 'ta, która woli śmierć od sposobu, w jaki zmuszona była żyć', we wszystkich z nich rozpali stopniowo ogień, świadomość, którą te potrzebowały do wzniecenia nareszcie buntu przeciwko prawdziwemu wrogowi – patriarchatowi – ogółowi mężczyzn, któremu odpowiadają kobiety bojące się ich i dające wydeptywać swoje ambicje w ziemię. Tym sposobem pożar, jakiego nie chce widzieć Polska w zrewitalizowanych za pieniądze z Unii miast, dotarł do Olsztyna.

Ps. Pomijając pewne uproszenia, Ewa Schilling trochę na siłę próbuje przypodobać się swojemu liberalnemu targetowi, wcielając w powieść lubiane przez niego klisze na temat mężczyzn, kościoła, itd., dlatego trzeba podejść do sporej jej części z dystansem. Osobiście potraktowałem je jako element komediowy.

Dość tendencyjna książka, co patrząc na środowisko, w jakim obraca się autorka, wcale nie dziwi, gdyż być może w taki spolaryzowany sposób widzi polskie podwórko, lecz nie traktuję tego jako jakiś twardy zarzut, tylko pewną zaletę. Czasami by dany temat wybrzmiał odpowiednio, potrzebne jest takie czarno-białe tło. W ramach książki spisuje się ono bardzo dobrze, pozwalając...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Austria tuż po wojnie, lata 50, to coś zupełnie innego niż obecnie, co do tego nie można mieć wątpliwości, lecz stanowi jednocześnie białą plamę – najzwyczajniej nie ma zagospodarowanej w umysłach ludzi formy na żadnym polu, a jeśli już to skrajnie przerysowaną łatkę państwa-oprawcy w cieniu naszego sąsiada, Niemiec. A tymczasem to naprawdę niewielki wycinek, przeszłość, którą jednakże odczuwały następne pokolenia Austriaków, tworząc nowoczesne, tolerancyjne państwo znane nam już dzisiaj. Można się oczywiście domyślać piętna, jakie II WŚ przyniosła w wymiarze gospodarczym, wszak w całej Europie nie było wtedy najlepiej i gospodarki dopiero co stopniowo się odbudowywały czy społecznym, ponieważ musiało dojść do jakiegoś rozliczenia z przeszłością, ale są to ledwie szczątki, poszlaki, niemówiące żadnej prawdy o tym kraju z tego okresu. Autorka, Elfriede Jelinek, pokazuje nam znamię, z jakim musieli żyć ci ludzie, w szczególności młodzi, żyjąc w czasach ogromnych i przede wszystkim niełatwych przemian społecznych przeprowadzanych przez ich rodziców – tych którzy swoje dziedzictwo, piętrzące się wojenne i powojenne traumy oraz tym samym ducha przekazali swoim dzieciom. Te, nawet jeśli nie chcą tego dojrzeć, pragnąc stać się kimś innym – w ich mniemaniu być może lepszym – bez tych ciążących skaz w sercach, których w nich nienawidzą. Pragnąc pójść własną drogą, zamykają jednak problem w różnym opakowaniu. To właśnie ta perspektywa jest tutaj kluczowa.

Chociaż mamy rozrysowane w powieści portrety trzech rodzin, to z największym rozmachem wykonany został ten rodziny Witkowskich, wyróżniającej się spośród reszty wyjątkowym zanikiem funkcji wychowawczych. Tafniejszego określenia niż patologia po prostu nie znajdę, gdyż są jej kwintesencją. Pozostałe dwie są dla mnie po prostu potrzebne, żeby nakreślić rodzaj relacji, jakie tworzą Rainer i Anna, bliźniacze rodzeństwo. Nie jest w każdym razie przypadkiem, że przypominają one związek ich rodziców: despotycznego ojca, byłego nazisty, który po utarcie nogi i pozycji społecznej popada w kryzys męskości, prowadzący go do zaprowadzenia terroru tam, gdzie o to najłatwiej, czyli własnej rodzinie oraz matki z syndromem sztokholmskim, znoszącej bicie, groźby i gwałt na swojej intymności dla dobra dzieci. Niczym dziwnym nie jest, że te próbując uciec od tej okrutnej rzeczywistości, potrzebują znaleźć jakieś bezpiecznie przystanie. Dla Rainera jest nią czytanie, dla Anne zaś gra na pianinie. Środkiem wyrazu w niej z kolei kolejno mitomania i milczenie. Są one echem podświadomości, z którą zwykły, młodzieńczy bunt, mimo najszczerszych chęci, nie wygra. Czai się w nim bowiem swoista pułapka o jednym zakończeniu, jakim jest odbicie rodziców w nich samych – ojca w synu, z taką samą manią władzy i matki w córce, dającej ciche przyzwolenie na wykorzystywanie przez mężczyznę. Ot transgeniczna natura nawarstwiających rodzinnych traum, które musi przerwać w końcu jakieś nieszczęście. 'Wykluczeni' to typowy scenariusz tego zjawiska.

Trochę żałuję, że tak późno trafiłem na tę autorkę.

Austria tuż po wojnie, lata 50, to coś zupełnie innego niż obecnie, co do tego nie można mieć wątpliwości, lecz stanowi jednocześnie białą plamę – najzwyczajniej nie ma zagospodarowanej w umysłach ludzi formy na żadnym polu, a jeśli już to skrajnie przerysowaną łatkę państwa-oprawcy w cieniu naszego sąsiada, Niemiec. A tymczasem to naprawdę niewielki wycinek, przeszłość,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przy każdym z opowiadań byłem kompletnie gdzieś indziej duchem. Nawet jeśli ich tematem była śmierć, to przeszedłem obok niego z całkowitą obojętnością, tak jakby nie była w mojej naturze – byłem ponad nią. Jakoś nie wywarły na mnie wrażenie te wszystkie naturalistyczne opisy odsłaniające przed nami wszelkie tajemnice; ominęła mnie idąca za nimi wszystkimi czająca się w jakimś krzaku obawa o moje ciało, które hipotecznie również ulegnie kiedyś rozkładowi, użyźniając tym samym glebę i dając nowe życie w tym niekończącym, zdaje się cyklu, jaki stworzyła matka natura. Może to dlatego, że umiejętność przemijania jest w zaniku, wszak wydaje nam się, jakoby mieliśmy trwać wiecznie tuż przy całej reszcie tego 'stałego' świata – mórz, gór i lasów. Źródła niepokoju więc gaśnie. A przynajmniej na obecny moment, gdy z racji wieku nie trzeba obawiać się o własny byt wobec tej straszliwej tortury dla ludzkiego ego.

Ps. Nie polecam, jeśli szukaliście tak jak ja czegoś lekkiego i krótkiego. Książka mimo niewielu stron dłuży się niczym opasła saga.

Przy każdym z opowiadań byłem kompletnie gdzieś indziej duchem. Nawet jeśli ich tematem była śmierć, to przeszedłem obok niego z całkowitą obojętnością, tak jakby nie była w mojej naturze – byłem ponad nią. Jakoś nie wywarły na mnie wrażenie te wszystkie naturalistyczne opisy odsłaniające przed nami wszelkie tajemnice; ominęła mnie idąca za nimi wszystkimi czająca się w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Myśląc, że świat zalewa fala powtarzalności, nie chcę wyrazić dezaprobaty wobec nikogo ani niczego, ale po prostu stwierdzić, że jeśli już coś kiedyś zobaczyliśmy, to widzimy tego któryś z wielu tożsamych wariantów. Z książkami Mishimy miałem zresztą podobnie. Lubiłem nawet szukać jakichś podobieństw, odbicia treści w sobie, tudzież innych znanych mi ludziach. W którymś momencie mogłem nawet uznać, że w pełni utożsamiam się z tym, co niosą jego utwory, lecz w tym eseju wkroczyłem na zupełnie niezbadane mi wcześniej wody. Yukio Mishima jest w nim Yukio Mishimą, tym co go stworzyło, niczym ani nikim więcej. A to się raczej nie zdarza. Po prostu nie potrafię przenieść go na nic innego niż właśnie na niego. Przyznam tutaj, że pierwszy raz jest dla mnie kompletnie niezrozumiały, tak jakby te wcześniejsze podobieństwa jakieś tsunami wciągnęło w głębiny bezkresnego oceanu, pozostawiając ledwie szczątki dobrze znanego nam krajobrazu, stworzonego na wydawałoby się solidnych fundamentach. Pozostaje jedynie docenić, bo nawet gdy mówi się, że każdy jest jedyny i niepowtarzalny, co oczywiście jest do pewnego stopnia prawdą, tak zawsze każde to wyjątkowe 'ja' orbituje wokół przetartych szlaków. Tutaj mamy szlak, którym przeszła jedna osoba i tak już chyba pozostanie. Aż nieprawdopodobnym jest dla mnie przez to nawiązanie do tak uniwersalnego przecież Mitu o Dedalu i Ikarze w kończącym esej poemacie. Mam wrażenie, że zamknął on w nim pomimo tej całej wcześniejszej awangardowości z niezwykłą zręcznością całą swoją osobę, nie tylko jako pisarz, ale przede wszystkim człowiek, jakich miliardy stąpa po świecie, zlewając się z nimi w bezkształtną, nijaką masę. Taki ciekawy, dualistyczny smaczek wobec całej reszty.

Myśląc, że świat zalewa fala powtarzalności, nie chcę wyrazić dezaprobaty wobec nikogo ani niczego, ale po prostu stwierdzić, że jeśli już coś kiedyś zobaczyliśmy, to widzimy tego któryś z wielu tożsamych wariantów. Z książkami Mishimy miałem zresztą podobnie. Lubiłem nawet szukać jakichś podobieństw, odbicia treści w sobie, tudzież innych znanych mi ludziach. W którymś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czyto hipotetyczne pytanie.
Wygodny duży dom w górach, świeże powietrze, wierny pies-towarzysz i możność oddania się obcowaniu z naturą z dala od miejskiego zgiełku – czy to nie brzmi niczym jakaś utopia? Zdaje się, że to marzenie niejednej osoby, mającej je na horyzoncie dopiero po wielu latach ciężkiej pracy, długich dojazdów, stania w korkach, wymuszonych kontaktach międzyludzkich i odchowaniu dzieci. Zbiega się ono nad wyraz często z nadejściem wymarzonej emerytury; tego przełomowego momentu w życiu zwiastującego upragniony spokój, a więc idącą za tym stabilność zarówno na płaszczyźnie finansowej, jak i emocjonalnej. Po prostu koniec walki o coś, co nie jest większości z nas dane przez świat lekką ręką.

Nie potrafimy sobie nawet wyobrazić, że ten dalekosiężny cel może być tylko przedłużaniem tej batalii, a nawet jeśli, to taki bieg rzeczy uznajemy za swoistą porażkę, efekt lenistwa, który próbujemy wszystkimi siłami od siebie oddalić. Książka pokazuje na tę kwestię dość odmienną perspektywę — tytułową ścianę, pojawiającą się samoistnie w pewien typowy weekend z życia bezimiennej czterdziestokilkuletniej kobiety, sprawiając, że na nowo musi sprostać trudom otaczającej rzeczywistości, które powinna mieć w teorii już dawno za sobą. Dlatego też ważne jest, żeby zrozumieć, że nie znamy ani dnia, ani godziny, a w podobnej sytuacji możemy znaleźć się zarówno my, nasza matka, ojciec, brat, sąsiad, absolutnie wszyscy, niezależnie jak 'dobrze' tudzież 'źle' radzą sobie w życiu. Sam tworząc obraz tej kobiety w głowie, widziałem swoją matkę, która pomimo pewnych trudności i pozornego braku ku temu zdolności życiowych potrafiła wziąć sprawy w swojej ręce: dać sobie ze wszystkimi radę, biorąc na siebie nie tylko trud przetrwania jako jednostka, lecz pewny kolektyw, który pragnęła utrzymać jak najdłużej przy życiu, pokazując tym samym, jaka moc może drzemać w człowieku.

Przeczytałem tę książkę już jakiś czas temu i nie mam niestety spisanych żadnych luźnych notatek na jej temat, także choćbym chciał, nie przypomnę jej sobie teraz ze szczegółami. Nie zmienia to jednak faktu, że jak bardzo by się nie zatarła w mojej pamięci, to właśnie ten dość ubogi zbiór spostrzeżeń wryły mi się wyraźnie w pamięć. Może nie potrafiłem się w pełni utożsamić z bohaterką (pewnie z racji wieku), lecz w pewnym sensie czułem się jakbym to ja, był częścią tej nietypowej rodziny, jaką stworzyła w austriackich Alpach odcięta od świata – kotami, psem, bykiem i krową. Wynika to z tego, że sam miałem w sobie jakąś ich cząstkę, będąc pod miłosnymi oddaniem takiej właśnie człowieka, która miast się nad sobą użalać zdołał przyjąć rzeczywistość taką, jaka jest, pokonując po drodze wiele barier emocjonalnych w sercu, m.in. samotności.

W powieści zabrakło mi w zasadzie jeszcze bardziej naturalistycznego spojrzenia na otaczającą ją przyrodę. W mojej opinii została poddana pewnej dozie zbędnej romantyzacji. Nie mniej jest to nadal niezwykle udanie zrealizowana dystopia.

Czyto hipotetyczne pytanie.
Wygodny duży dom w górach, świeże powietrze, wierny pies-towarzysz i możność oddania się obcowaniu z naturą z dala od miejskiego zgiełku – czy to nie brzmi niczym jakaś utopia? Zdaje się, że to marzenie niejednej osoby, mającej je na horyzoncie dopiero po wielu latach ciężkiej pracy, długich dojazdów, stania w korkach, wymuszonych kontaktach...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To jest to – kubeł zimnej wody. Ludzie mogą go nie chcieć, a nawet bać, nie zdziwię się więc nawet jeśli wywoła silny szok, ale jest on czasem najzwyczajniej potrzebny. Wreszcie na rynku wydawniczym ukazała się książka, która może posłużyć Polakom za wytrych, prawdziwy kamień milowy do zrozumienia kształtującej się obecnie kobiecej świadomości odnośnie do ich własnych potrzeb w kontekście relacji damsko-męskich. Czekałem długo na coś takiego, bo obecne społeczeństwo pochopnie ocenia wyzwolone kobiety wcielające się w dotychczas 'męskie' rolę, jako dzi*ki, gdy w rzeczywistości po prostu porzucają standardowy, monogamiczny model, przynoszący coraz rzadziej to, czego ludzie poszukują w życiu – szczęścia.

Autorce należą się brawa za taką odwagę. Każdy ma swoją drogę, a ona pokazuje nam swoją na małej Indonezyjskiej wyspie – Bali – gdzie znalazła swoje miejsce na Ziemi, jako jedna z wielu wolnych i niezależnych singielek z całego świata. Nie zachęca przy tym jakoś specjalnie do swojego stylu życia, wszak nie każdemu musi on odpowiadać, o czym zresztą dobrze zdaje sobie sprawę, nie kryjąc tego przed nami. Jawi się on nie tyle jako lekarstwo na ból egzystencjalny a alternatywa mogąca pomóc nam go przezwyciężyć, tak jak to miało miejsce właśnie w jej przypadku po latach zmarnowanych w monogamicznych związkach z Polakami, skutkujących prawdziwie bolesnymi konsekwencjami.

Myślę, że to ważne, żeby zrozumieć przy okazji, że Bali nie jest senną wyspą, gdzie wszystkie nasze problemy magicznie znikną, usypując miejsca bezgranicznemu szczęściu pośród gorących surferów z Australii na szalonych imprezach techno. Trzeba po prostu nieustannie poszukiwać w tym wszystkim siebie, wsłuchać w swoje serce, do czego czułem się zresztą bez przerwy zachęcany, śledząc losy Kasi na kolejnych randkach, jakie zechciała nam przedstawić, poszerzając moją perspektywę na kobiecą energię. Nie jest też tak, że musimy znaleźć odpowiedź od razu. Traktowałbym to bardziej w kategorii wieloetapowego procesu, na którego drodze powoli uświadamiamy sobie pewne sprawy.

Kończąc, uważam 'Bali Tinder. Wolność i Relacje' za niekwestionowany łamacz stereotypów o kobiecości, jako czymś jedynym i słusznym. Tyczy się to zresztą również męskości. Prawda ma wiele twarzy, niekoniecznie tej usilnie wbijanej nam przez społeczeństwo do głowy bajki. Pora, żeby Polska się przebudziła ze swojej 'normalności' i to zrozumiała.

To jest to – kubeł zimnej wody. Ludzie mogą go nie chcieć, a nawet bać, nie zdziwię się więc nawet jeśli wywoła silny szok, ale jest on czasem najzwyczajniej potrzebny. Wreszcie na rynku wydawniczym ukazała się książka, która może posłużyć Polakom za wytrych, prawdziwy kamień milowy do zrozumienia kształtującej się obecnie kobiecej świadomości odnośnie do ich własnych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka z niesamowitym, niepowtarzalnym wręcz klimatem. Chciałoby się go porównać do powieści gotyckich, gdzie jeden subtelny, czysty charakter, wpada coraz to bardziej w sidła antagonisty, z których uwolnić może go jedynie cudowny łut szczęścia, jeśli nie jakaś wyższa, nadprzyrodzona siła, czuwająca nad jego pełnym czczej sprawiedliwości światem. Już samo umiejscowienie akcji – przez krótką chwilę widziadło niby starego, średniowiecznego zamczyska – a w swej prostej istocie jedynie instytut dla chłopców z elitarnych rodzin o koneksjach wykręcających wysoce poza przeciętne było genialnym ku temu płótnem. To, z jakiej perspektywy autor zechciał nam go przybliżyć – oddalonego od świata i okrytego zasłoną nocy, jako miejsce dyskretnych schadzek uczniów oraz tajemnych komnat, gdzie może zostać schwytanym, ale i odnaleźć schronienie – tylko potęguje to wrażenie. Pod tymi względami podobieństwo bije wręcz po oczach do rzecznego gatunku. Dla zachowania idealnej geometrii w kompozycji tego świata zabrakło w zasadzie jedynie budzących grozę lochów, tudzież katakumb. Są to jednak, nie ukrywając ledwie zabiegi czysto kosmetyczne, gdyż pierwsza powieść Roberta Musila nie ma w rzeczywistości nic wspólnego z przywołanym gatunkiem, jako że wykracza nader poza jego ograniczone, ścisłe ramy. Nie ma tutaj miejsca, na wynikający z niego nierealny kontrast czerni i bieli – silne oddzielenie dobra od zła. Miast tego stara się ścierać ze sobą te siły, mieszając je i dając ze sobą czasem mniej lub bardziej spokojnie koegzystować, by w tym niecierpliwym wyczekiwaniu zobaczyć efekt; jak w tej mieszance rozwinie się tytułowy wychowanek – Torless – z dala od wolnomyślicielskiego, typowego dla burżuazji ducha ichniejszej epoki, jakim jego rodzina starała się go starannie otoczyć, nim wpadnie w 'zamieszanie' – okres dorastania – gdzie młodzi ludzie mierzą się nie tyle z trudami odkrywania samych siebie, ile czynieniem tego w przepełnionym bezsensowną przemocą światem. Najbardziej pasuje tutaj chyba jednak zgrabny i jakże dosadny opis, trafiający w samo sedno rzeczy, samego autora losów Torolessa: 'awanturniczym, pełnym mroków, tajemnic, krwi i nieprzeczuwalnych niespodzianek'. Nie rozwiodą go z nami i te najtrafniejsze, pełne szczerych chęci, lecz ogólne rady dorosłych zawarte w ich najpiękniejszych listach. Każdy z osobna na tym szczególnym etapie życia jest w nim zdany na siebie.

Nie określiłbym przy tym tej książki jako stricte o dojrzewaniu. Jej interpretacja może swobodnie zatoczyć dużo szersze kręgi. A oto jeden z nich. Patrząc obiektywnie na historię, ludzie od wieków znajdowali się między młotem a kowadłem – pewnymi elementami układanki, które na dodatek lubiły chodzić ze sobą w parze. O co może się tutaj rozchodzić? Myślę, że o nic innego niż zdeprawowaną władzę świecką oraz sakralną, sprawującymi wspólnie iście autorytarne pandemonium. Z tego punktu widzenia historia o grupie chłopaków, która postanowiła wymierzyć samosąd na drobnym złodziejaszku, nabiera zupełnie innego kształtu. Poszczególni uczniowie, bez zgłębiania się w ich historię, stają się niczym więcej jak reprezentantami tego systemu: Beineberg władzy kościelnej, Reiting świeckiej, Bassini ofiary-jednostki, na której władza dokonuje gwałtu oraz wreszcie Torless, bohatera zbiorowego – społeczeństwa. Tak długo, jak ogół patrzył na ów gwałt niczym bierny obserwator, tak dalece zachodziła deprawacja władzą tych, w których rękach ona akurat spoczywa. Rozwój Torless jest tutaj kluczowy, by zrozumieć, że ten ciąg przyczynowo-skutkowy można przerwać jedynie wówczas, gdy my, szara masa otworzymy nareszcie oczy i zareagujemy na rzeczywistość bez nadawania jej drugiego oblicza – czyli zwykłego usprawiedliwienia. Za złem czai się bowiem wyłącznie obrzydliwa brutalność nadana ludzką wolą. Nie ma w niej żadnej głębszej zagadki, bez znaczenia, jak mozolnie byśmy się w nią wpatrywali i probowali rozgryźć. Ot mądrość, której nie trzeba wcale daleko szukać. Wielka szkoda, że ówczesne społeczeństwa z przełomu XIX/XX wieku nie potrafiły zawczasu dojść do jej poznania, by ugruntować konieczny sprzeciw przed antyracjonalnymi pseudofilozofiami. Oszczędziłoby to z całą pewnością wiele ludzkich żyć. Pytanie, czy teraz są? Cóż, trudno powiedzieć. Wydaje się, że żyjemy w erze racjonalności. Choć nie bawimy się w końcu ku uciesze tłumu w publiczne egzekucje, a tłum zaś nie robi pochodów z pochodniami, to
trudno jednak finalnie zaopiniować czy zdołaliśmy się zdystansować emocjonalnie na tyle, żeby nie podejmować w dalszym ciągu pochopnych, zgubnych w skutkach decyzji, mogących dawać ulotne wyładowanie – coś w rodzaju satysfakcji. Predyspozycja do czerpania jej z tego rodzaju atrakcji zdaje się tą gorszą częścią natury ludzkiej, co zostało zresztą idealnie zobrazowane w książce. Z biegiem lat zmianie uległy bodajże nie więcej niż ich formy.

Ostatecznie chyba nie znalazłem klucza do duszy człowieka. Nie wiem również, czy Torlessowi poszło dużo lepiej w tej materii. Może coś przegapiłem.

Książka z niesamowitym, niepowtarzalnym wręcz klimatem. Chciałoby się go porównać do powieści gotyckich, gdzie jeden subtelny, czysty charakter, wpada coraz to bardziej w sidła antagonisty, z których uwolnić może go jedynie cudowny łut szczęścia, jeśli nie jakaś wyższa, nadprzyrodzona siła, czuwająca nad jego pełnym czczej sprawiedliwości światem. Już samo umiejscowienie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie powiem, dość specyficzna powieść, chociaż jestem do końca przekonany, czy jej temat – wejście w dorosłość – jest jakoś specjalnie frapujący. Ot marynarz, który nie do końca wie, co począć w życiu, otrzymuje propozycję, o jakiej nawet nie śmiał śnić. Kariera, pieniądze i pozycja, jednym słowem wszystko do czego, poniektórzy dążą nawet przez całe swoje życie, staje przed nim otworem, dostaje bowiem możliwość zostania kapitanem statku. Pytanie tylko, czy podoła.

Żeby nie było zbyt gładko smuga cienia, niewidzialna granica między niezdecydowaniem i hulaszczym trybem przemijania – typową skazą wieku młodzieńczego – a jednoznacznością, z jakiej naturalnie wynika odpowiedzialność za siebie i innych rozpościera się niczym burza na horyzoncie. My zaś z kolei wysoko ponad tym, na bocianim gnieździe i nieodłącznie z lornetką w dłoniach, przyglądamy się całej załodze i oceniamy, jak ma się sytuacja – czy biedni zdołają uskoczyć niebezpieczeństwu, czy też może rozbiją się o skały niekompetencji i dumy swojego kapitana, jeśli takie w ogóle wezmą górę przy zbliżającej się nieuchronnie próbie jego charakteru. Przyjęło się mówić 'Lekko przyszło, lekko poszło' – przekonamy się, czy mamy do czynienia z właśnie tym małoosobliwym przypadkiem choroby duszy.

Ujmując to w powyższych słowach, można by uznać, że nawet dobrze to brzmi, ale chciałbym teraz to uciąć. Brakuje mi w tej powieści przede wszystkim jakiejś głębszej przemiany. Mam wrażenie, że bez przerwy widzimy głównego bohatera takim, jakim w gruncie jest już od samego początku swojej drogi. Obojętnie już czy zaistniałby powolna, tudzież gwałtowna ewolucja moralna, mogłaby po prostu być. A dostajemy po prostu monolit nie do ruszenia. Joseph Conrad podał go nam na srebrnej tacy, 'idealnego' w swojej prostocie. Krótko mówiąc, czuję ogromny, palący wręcz zawód. Powieść jest do bólu jednowymiarowa. Nie czuć było nawet marynarskiego klimatu, który by poluzował choć trochę jej sztywny ton. Stała się w związku z tym jednym z tych klasyków, z którymi pomimo najszczerszych chęci, nie zdołałem się jakoś szczególnie polubić. W każdym razie odhaczony. Nie skłamię, stwierdziwszy, że prawdopodobnie następnego dnia o nim zapomnę.

Nie powiem, dość specyficzna powieść, chociaż jestem do końca przekonany, czy jej temat – wejście w dorosłość – jest jakoś specjalnie frapujący. Ot marynarz, który nie do końca wie, co począć w życiu, otrzymuje propozycję, o jakiej nawet nie śmiał śnić. Kariera, pieniądze i pozycja, jednym słowem wszystko do czego, poniektórzy dążą nawet przez całe swoje życie, staje przed...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeden człowiek i jeden poemat – o tym jaki wpływ zdołają wywrzeć na kilku pokoleniach dwóch rodzin. Książka niejako bawi się pamięcią jako czymś niestałym, ulęgającym z biegiem czasu wielu zakłamaniom i półprawdom. Autor, biorąc na tapet Cecila Valence'a, fikcyjnego, młodocianego poetę, który kończy swój żywot podczas I Wojny Światowej, ukazuje nam dość smutną perspektywę na brak jakiejkolwiek sprawczości odnośnie do prawdy o nas samych, pozostawionej po śmierci w rękach wyłącznie stronniczych, interesownych bliskich oraz ludzi żądnych kontrowersji. Podążając za reminiscencją o Cecilu, dostrzegamy, jak diametralnie zmienia się spojrzenie na jego twórczość oraz niego samego, jako zwykłego człowieka, nawet w całkowitym oderwaniu od niej. Zresztą tyczy się to nie tylko jego, czas bowiem w historii Alana Hollinghursta nie pozostawia suchej nitki na niczym, czy to na reputacji zmarłych, czy to choćby dawnej architekturze. Jako społeczeństwo wartościujemy w niej nieustannie na nowo wszystko, co stare. A to, co martwe, ci nieprzystający do nas ludzie i ich artefakty-absurdy, zagospodarowujące ledwie chwilę w historii ludzkości, już nie mają rąk ani nóg, aby się obronić. Ich ustami stają się ci, którzy posiadają o nich zaledwie strzępki informacji i jeśli nie wybiegamy zbyt daleko w przód, blada łuna tej rzeczywistości w głowach dogorywających starców bez żadnych sił ani motywacji.

Nie uważam tej książki za dobrą, ale to, w jakim stopniu została przemyślna i jej ogólny rozmach, budzi ogromne wrażenie. Mam niestety przy tym jednocześnie poczucie, że im dalej w las, tym bardziej traci ona niestety na swoim początkowym blasku. Nie jest to już w pewnym momencie ta 'szalona przygoda, przyprawiająca o zawrót głowy', tylko jej przygnębiający cień, za którym snują się trudne do przełknięcia kłamstwa. Te emocje wywołane w nas w pierwszej części należały tylko i wyłącznie do epoki wiktoriańskiej, a my z kolei budzimy się w czasach, z którymi nie łączą nas już żadne ciepłe wspomnienia. Śmierć Cecila przekreśla stojące obok siebie epoki niczym gruba linia. Tak więc z jednej strony czuć zawód, lecz z drugiej jest on w pełni usprawiedliwiony. Taki jest już charakter tej powieści, chociaż naprawdę niezwykle trudno to zaakceptować, znając całą prawdę o Cecilu. Chciałoby się po prostu stanąć pośrodku tych wszystkich ludzi, których imion już nie pamiętam i wykrzyczeć ją głośno i wyraźnie, tak żeby nikt nie mógł pomyśleć, że mogło być jakkolwiek inaczej.

Jeden człowiek i jeden poemat – o tym jaki wpływ zdołają wywrzeć na kilku pokoleniach dwóch rodzin. Książka niejako bawi się pamięcią jako czymś niestałym, ulęgającym z biegiem czasu wielu zakłamaniom i półprawdom. Autor, biorąc na tapet Cecila Valence'a, fikcyjnego, młodocianego poetę, który kończy swój żywot podczas I Wojny Światowej, ukazuje nam dość smutną perspektywę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dosyć nietypowa książka, od początku dziwnie enigmatyczna, tak jakby wtargała na zupełnie niezbadany grunt, gdzie my zwykli laicy, bez wiedzy o otaczającym nas świecie, latarki czy chociażby ułamanej zapałki musimy dostrzec coś w kawałku nocy i dzikości, jaką sprowadził do swojego domu Mikael – mitycznym Trollu, a konkretniej mówiąc, to w młodym osobniku tego gatunku, będącym niczym biała plama w naszych umysłach. Zamęt, jaki wprowadza, będzie dla nas nie lada wyzwaniem. Żeby za nim nadążyć i nie utkwić już na zawsze gdzieś po drodze w dzikich ostępach Finlandii, będziemy musieli zrozumieć, dlaczego wyzwala w Mikaelu takie, a nie inne emocje; podświadome ludzkie pragnienia skryte za kulturalną maską, która przez setki, jeśli nie tysiące lat skutecznie wrasta w ludzką twarz.

Johanna Sinisalom zanurza nas w głównym ośrodku ludzkiej cywilizacji – mieście – gdzie stopniowo przenika fiński folklor. Nie dba przy tym o jakąś klarowną, sztywną wręcz narrację. Miast tego jest ona wysoce skoczna i pełna różnorakich przekazów kulturalnych. Nie da się tak naprawdę tej mieszanki uporządkować w jeden zwięzły logiczny sposób. Jest niedbale, dziko, jak to w lesie. Odzwierciedla to poniekąd zmiany zachodzące krok po kroku w życiu głównego bohatera, które zresztą, jak każde inne we współczesnym świecie determinuje pewien stopień egocentryzmu, chłodu i wyrachowania. Widzimy to zresztą na jego własnym przykładzie oraz wielu innych, rzuconych jakby specjalnie pod nogi protagonisty postaci mających zatrzymać go w ścisłych ramach tego porządku towarzyszącemu współczesnemu człowiekowi, gdy napotykając Pesika, rzeczonego Trolla, wyślizguje się mu coraz to bardziej. Wszystko to za sprawą obudzenia w sobie za jego sprawą tych najbardziej pierwotnych uczuć, które zaczynają wymazywać w nim kurczowe przywiązanie do miejskich świateł; władzy, jaką sprawują nad człowiekiem. Jest to moim zdaniem książka o tlącym się gdzieś głęboko w każdym z nas pragnieniu nie tyle dzikiej natury, ile człowieka jako jej części. Powieść jest swoistą próbą siły między tym, co człowiek tak usilnie budował, a matka natura w nim zaprogramowała.

Dosyć nietypowa książka, od początku dziwnie enigmatyczna, tak jakby wtargała na zupełnie niezbadany grunt, gdzie my zwykli laicy, bez wiedzy o otaczającym nas świecie, latarki czy chociażby ułamanej zapałki musimy dostrzec coś w kawałku nocy i dzikości, jaką sprowadził do swojego domu Mikael – mitycznym Trollu, a konkretniej mówiąc, to w młodym osobniku tego gatunku,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Myślę, że ta książka może podzielić ludzi odnośnie do stawianych oczekiwań. Osobiście od początku chciałem, żeby na czymś dużo więcej niż ciekawym, dobrze zrealizowanym konceptem. Stąd na jej późniejszych etapach miło się zaskoczyłem, że Bridget Collins nie rozwijała go bardziej, niż to było w rzeczywistości konieczne. I chociaż niektórych może mierzić jego teoretyczne zmarnowanie, to ja wole, gdy jakiś koncept nie jest szczegółowo omawiany, ale po prostu porusza czyimś życiem, rzucając na nie zupełnie inne światło. Nie potrafię żyć bogactwem świata, jakie starają się tworzyć autorzy fantasy: nie wciąga mnie ani jego dzieje, tradycje, mieszkańcy, ani to, co tam się w nim aktualnie toczy. Tak jakoś mnie to nigdy nie ruszało. Wolę, zamiast tego osiąść na poziomie jednostki, skupiając się wyłącznie na poznawaniu właśnie jej: każdej bliskiej jej kwestii. Takim chyba właśnie typem czytelnika jestem. Nie miałem wcale ochoty czytać o nauce oprawiania książek i zarazem ludzkich istnień; zabieraniu określonych wspomnień, częstokroć przykrych, niepozwalających normalnie funkcjonować. Nie było to zwyczajnie coś, do czego serce chciałoby bić. Dopiero wraz z pojawieniem się kolejnych elementów układanki potrafiłem w ogóle coś poczuć do głównego bohatera – Emmetta – chłopaka z darem oprawiania, który nim mógł go w ogóle pojąć, sam stracił swoje cenna wspomnienia. Spalenie jego oprawy było więc takim małym przełomem, przywiewającym w moim kierunku nowe nadzieje. Odzyskawszy je w efekcie powyższego, przestał być ledwie pustą skorupą, w której nie mogłem dojrzeć cienia charakteru. Może to tylko takie moje naiwne życzenie, ale sądzę, że był to celowy zabieg autorki. Umyślnie tak poprowadziła tą postacią, by pokazać, że tym czymś, co nas kształtuje, są właśnie wszelakie reminiscencja nieważne czy złe, czy dobre. Można rzec, że za dobrą historią stoi zawsze dobra historia. A idąc tym tropem, łatwo idzie już wywnioskować, że wszystko wraz z powrotem przeszłości odżyło, zarówno jego osobowość, jak i cel, do którego od tamtego momentu dąży: odzyskaniu mianowicie tego, co ten chory koncept mu odebrał. Wcześniej towarzyszyło mi wyłącznie przekonanie, jakoby nic nie było dla niego ważne; nie miał o co walczyć; żył tym jakie ochłapy rzuci mu los. Trudno było mi to znieść. Bez tego całość byłaby po prostu prostą drogą z praktycznie oczywistą wiadomą na samym końcu, gdy ja staram się szukać czegoś prawdziwie satysfakcjonującego – czegoś, co przyniosła ta powieść w takim, a nie innym wydaniu. Poza tym jest to najzwyczajniej genialnie poprowadzony romans ani nazbyt ckliwy, ani do bólu dramatyczny: wyważony tam, gdzie było to potrzebne w danym miejscu i czasie. Z całą pewnością mogę powiedzieć, że nie żałuję wieczoru, którego zdecydowałem się mu poświęcić.

Myślę, że ta książka może podzielić ludzi odnośnie do stawianych oczekiwań. Osobiście od początku chciałem, żeby na czymś dużo więcej niż ciekawym, dobrze zrealizowanym konceptem. Stąd na jej późniejszych etapach miło się zaskoczyłem, że Bridget Collins nie rozwijała go bardziej, niż to było w rzeczywistości konieczne. I chociaż niektórych może mierzić jego teoretyczne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niestety nadszedł kres tej wspaniałej trylogii. W tym tomie dowiemy się, czy sekret, jaki był wpisany od samego początku w relację głównych bohaterów, coś w niej zmieni, i czy to tak naprawdę on będzie prawdziwym zapalnikiem ku jej rozpadowi, a nie chociażby wiadome, ustalone już intencje, o których powoli autorka dawała nam zapomnieć. Bądź co bądź chciałem z całego serca, żeby to wszystko, co w międzyczasie między nimi zaistniało było jednak silniejsze, niż przeszłość; czające się w niej animozje i kłamstwa. W każdym razie nim poznamy prawdę, będziemy musieli wytrzymać trasę, która niczym sinusoida będzie naznaczona nagłymi zwycięstwami i porażkami. Jest to coś, do czego powinniśmy teoretycznie być przyzwyczajeni, mając za sobą dwa ostatnie tomy, ale ja sam w dalszym ciągu przeżywałem to dokładnie tak samo: z bijącym sercem i dziesiątkami przerw, mających pomóc mi je (z marnym skutkiem) uspokoić. Chyba po prostu nie jestem wyrobiony do tak emocjonalnej literatury. Tak, były momenty, w których po prostu chciałem się poddać, nie poznawszy nigdy dalszego biegu historii, lecz wiedziałem przecież bardzo dobrze, że Laurent i Damianos mnie nigdy nie zawiodą, choćby mieli przystawiony nuż do gardła. Wiara, jaką w nich bezustannie pokładałem, okazała się zresztą słuszna. Ostatecznie jeszcze zyskali w moich oczach, i to bez znaczenia, w jakim stanie ich relacja by się ostała: razem czy osobno. Zapomniałem już chyba, jak to jest zżyć się w takim stopniu z jakimiś postaciami.

Notabene nie tylko tutaj bohaterowie stoją na rozdrożu. Zyskują armię, pytanie, czy wykorzystają ją do ataku na Akielos, gdzie Regent Vere zaszył się we włościach Kastora, pociągając za sznurki obu królestw, czy też nie chcąc dalej eskalować konfliktu, wejścia na kolejny etap bratobójczej wojny, skłonią się ku z góry ukartowanemu procesowi, na którym rada konsulów zdecyduje o niewinności tudzież winie Laurenta – o tym, czy dopuścił się zdrady stanu. Będzie to ciężka decyzja i wiele nas w niej zaskoczy. Myślę, że była ona przejawem tego, co wyciągnęli z tej całej przygody: tego, kim się dzięki niej stali; jakie emocje w rzeczywistości do siebie żywią. Ich wysokie urodzenie zeszło przy jej podejmowaniu na dalszy plan. Bez tego wydaje mi się, że nie mogliby ujrzeć właściwej przyszłości dla swoich krajów: bez monarchii oraz niewolnictwa. Pokazali, że gdy tylko zasiądą na tronie, biorąc w efekcie odpowiedzialność za swoich poddanych, podołają stojącym
naprzeciw wyzwaniom.

Przyznam, że momentami chciałem, żeby autorka wydała kiedyś alternatywną wersję historii, choćby w formie jednego rozdziału, wiedzioną tymi wszystkimi romantycznymi wizjami Damianosa, gdzie spotka Laurenta na normalnym gruncie, już nie jako jego niewolnik, bez brata zdrajcy i intrygi w sąsiednim królestwie, która wywróciła ich życia do góry nogami. Dosłownie w tych pojedynczych chwilach uniesień, serii pięknych, niemądrych marzeń, oddałbym wszystko, żeby tylko się ziściły, przynosząc tak długo wyczekiwany słodki powiew upragnionego spokoju. W każdym razie, jak bardzo owa wizja nie byłaby pociągająca, tak nie mógłbym z pełnym przekonaniem powiedzieć, że nie cieszę się z przedstawionego nam splotu wydarzeń. Gdyby tak się wszystko nie potoczyło, nie moglibyśmy zobaczyć i przede wszystkim poczuć, że świat, chociaż owszem nie nasz, zmienia się na lepsze. Owo uczucie jest głównym powodem, dlaczego będę wracał niejednokrotnie do tej historii. Teraz gdy poznałem już jej wszystkie kuluary, stanie się to dla mnie dużo łatwiejsze.

Niestety nadszedł kres tej wspaniałej trylogii. W tym tomie dowiemy się, czy sekret, jaki był wpisany od samego początku w relację głównych bohaterów, coś w niej zmieni, i czy to tak naprawdę on będzie prawdziwym zapalnikiem ku jej rozpadowi, a nie chociażby wiadome, ustalone już intencje, o których powoli autorka dawała nam zapomnieć. Bądź co bądź chciałem z całego serca,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Laurent i Damianos nareszcie opuszczają dwór królewski. Wyruszają na granicę, gdzie ten pierwszy musi wypełnić swój obowiązek jako przyszły król Vere. Już sam ten fakt zmienia znacząco nastrój książki. Jest ona od teraz nie tyle zdecydowanie bardziej dynamiczna, ile mam wrażenie, że wówczas zaczęło się robić bardziej poważnie. Pojawiają się pierwsze palące kwestie, które po prostu muszą wziąć na swoje barki; podjąć kluczowe decyzje, od których będzie zależał dalszy los ich ekspedycji. Nie da się ukryć, że zaczęła się w związku z tą podróżą gra o najwyższą stawkę, jaką są losy ich królestw. Intrygi regenta sięgają daleko poza tereny pałacu, czego są dobitnie świadomi.

Drugi tom jest w związku z tym dla mnie takim pierwszym wyjściem bohaterów w wielki świat, podczas którego ich relacja dostaje konieczny ku temu czas, żeby dojrzeć w ich głowach. Idzie tu dostrzec sporą zmianę, nawet nie wiem, czy nie zbyt gwałtowną w porównaniu do pierwszego tomu, gdzie jednak rzucało się w oczy, nieustanne przeciągnie liny. W drodze po kolejne sukcesy batalii, jaką toczą, między bohaterami nawiązuje się w końcu nić porozumienia, narastają te konieczne pokłady wiary, znacznie głębsze niż bym śmiał przypuszczać, że nagromadzą się w nich nawzajem w tak stosunkowo krótkim czasie. Chociaż z drugiej stron poniektórym możemy się to wydawać dość naturalne, skoro przeżywają coś tak osobistego, potęgowanego dodatkowo przez to, że tyczy się ich obu. Mówi się, że nic tak nie łączy, jak wspólne wróg i w tym właśnie przypadku coś w tym jest. Machinacje regenta przestały być ledwie słownymi potyczkami: przechodzą na kolejny etap. Ich rozbicie będzie wymagało od teraz zdecydowanego naporu miecza, o czym zresztą zdążyli się przekonać. Reasumując, w końcu coś ich dostatecznie popchnęło do tego, by zaczęli postrzegać siebie w roli partnerów, choć nie ma co ukrywać, że łącząca ich więź ma w dalszym ciągu z leksza feudalny charakter.

W poprzedniej opinii wspominałem, że ten tom będzie swoistą próbą lojalności, i tak też było. Nawet sam początek dość istotnie odnosi się do niej, nie mogę więc przemilczeć częściowego zawodu, jaki poczułem, gdy okazało się, że autorka pozwoliła sobie zabawić się z nami w tym aspekcie, nadszarpując drastycznie – a przynajmniej mój – ogląd na wiele postaci. To, że byłem częściowo rozczarowany to chyba mało powiedziane, bo momentami dostawałem białej gorączki. Odtąd, z tym cholernie niefajnym uczuciem goryczy w sercu, przysiągłem sobie, że na moje zaufanie zasługują wyłącznie protagoniści. Ukróciłem w całości romantyzowanie postaw innych postaci i zacząłem patrzeć przede wszystkim na czyny, a nie tylko piękne słowa, którymi jak zdaje sobie teraz sprawę, lubiłem się ciągle zatruwać.

Cieszę się również, że ascetyczne, zimne serce Laurenta zaczyna powoli topnieć, dając nam oraz przede wszystkim Damianosowi stopniowo widok na tę bardziej przyjazną naturę Złotego Księcia. Autorka doskonale wyważa jak do tej pory dynamikę ich ‘związku’, jeżeli można w ogóle użyć w tym momencie tego określenia.

Laurent i Damianos nareszcie opuszczają dwór królewski. Wyruszają na granicę, gdzie ten pierwszy musi wypełnić swój obowiązek jako przyszły król Vere. Już sam ten fakt zmienia znacząco nastrój książki. Jest ona od teraz nie tyle zdecydowanie bardziej dynamiczna, ile mam wrażenie, że wówczas zaczęło się robić bardziej poważnie. Pojawiają się pierwsze palące kwestie, które po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie jestem wielkim fanem fantastyki, stąd początkowo sądziłem, że taka książka nie będzie dla mnie, lecz ku mojemu zdziwieniu było znacznie lepiej, niż przypuszczałbym sądzić. Autorka stworzyła fantasy bez magii, smoków i wróżek – komuś może się to wydawać gołe, bez wyrazu, choć ja szybko przekonałem się, że to właśnie pójście tą drogą jest dla mnie najbardziej przekonujące. Bardziej niż na budowaniu przebarwionego, Tolkienowskiego świata pełnego różnorakich humanoidalnych ras czy mitycznych stworzeń skupiła się na relacjach, jakie w nim panują. To właśnie stawianie ludzi w literaturze na pierwszym miejscu jest czymś, czego ja zawsze poszukuję: zwyczajnie człowiek wzbudza moją ciekawość. Każdy ma jakieś własne przemyślenia i w rezultacie spojrzenie na świat, w wyniku czego trochę inaczej w nim rezonuje. Momenty, w których mogę się one ze sobą skonfrontować, zostały tutaj z całą zagwarantowane i stoją na bardzo wysokim poziomie, wzbudzając w efekcie pełną gamę emocji od radości poprzez smutek aż po strach. Nie przesadzam tutaj, bo naprawdę myślę, że trudno w jakimś stopniu nie przywiązać się do głównych postaci. Nie raz poczułem się, jakbym znalazł się w centrum otaczających ich wydarzeń, przezywając w efekcie je wraz z nimi. Okazji do tego pojawia się całe mnóstwo, wszak nie może być inaczej jeśli patrzymy na królewski dwór pełny mniejszych bądź większych intryg, będących preludium do czającej w cieniu walki o tron.

A skoro już mówimy o konszachtach na dworze królewskim, to nie da się nie wspomnieć o tym, co tak właściwie spotyka protagonistę powieści – prostolinijnego i szczerego Damianosa – który nieoczekiwanie zostaje zdradzony przez własnego brata, Kastora, chcącego siłą zagarnąć koronę Akielos dla siebie. Morduje ich ojca, a samego Damianosa pozbawia całego dotyczasowego życia, sprowadzając do roli niewolnika. Wysyła go mianowicie pod inną tożsamością, jako prezent dyplomatyczny do wrogiego królestwa – Vere – gdzie ma służyć księciu pełnemu chłodnego wyrachowania, Laurentowi, pałającemu nienawiścią do jego ojczyzny i samego Damianosa – zabójcy jego starszego brata. Ich relacja od początku ma mocno burzliwy, częstokroć okrutny i brutalny przebieg, ale z czasem uświadamiają sobie, że są sobie nawzajem potrzebni, mając w głowie ten sam dalekosiężny cel: pokonać swojego wroga i zdobyć władzę. Sam Laurent prędko przekonuje się, że ten pozornie nic nieznaczący niewolnik jest najlepszą kartą, jaką mógł dostać w swoje ręce. Chociaż panuje pomiędzy nimi sporo niedopowiedzeń, gdyż zwyczajnie nic o sobie nie wiedzą, ani sami też niewiele o sobie mówią, to nie da się jednak przy tym ukryć, że się dopełniają, mogąc dzięki temu stanąć twarzą w twarz ze wspólnym wrogiem, który stopniowa ujawnia przed nami swoje oblicze. W następnych tomach czeka nas prawdziwa próba lojalności. Przekonamy się w nich, czy pewne fakty z przeszłości, różnice charakterów oraz inne pochodzenie są w stanie stanąć na drodze ich cichemu sojuszowi.

I co ważniejsze: czy Laurent faktycznie jest zbiorem samych najgorzej kojarzących się cech?

Nie jestem wielkim fanem fantastyki, stąd początkowo sądziłem, że taka książka nie będzie dla mnie, lecz ku mojemu zdziwieniu było znacznie lepiej, niż przypuszczałbym sądzić. Autorka stworzyła fantasy bez magii, smoków i wróżek – komuś może się to wydawać gołe, bez wyrazu, choć ja szybko przekonałem się, że to właśnie pójście tą drogą jest dla mnie najbardziej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jest i Nobokov. Mój pierwszy raz z tym autorem uznaję raczej do udanych, chociaż nie wiem, czy do końca dostałem dokładnie to, na co w głębi duszy liczyłem. Sam temat powieści zaliczyłbym do gatunku tych mniej porywających, chociaż już samo poprowadzenie nim wiele nadrabia. Gdybym szukał wrażeń, to pewnie sięgnąłbym po dużo bardziej znaną Lolitę, ale w niej zaś tkwi wiadomy, odstręczający kwiatek. W każdym razie podobało mi się. Być może to nie moja ostatnie podejście do niej. Czuję, że coś mnie ominęło; czegoś dostatecznie nie zgłębiłem.

Mam wrażenie, że książka posiada wiele warstw humoru na płaszczyźnie relacji, jakie łączą Albinusa z poszczególnymi postaciami, których portrety psychologiczne są z oddaniem rozpisywane na kolejnych kartach historii. Jednych będzie bawić pasożytnicza relacja, jaką zawarł z Margot, innych zaś fałszywa przyjaźń z Rexem, czy pełne naiwności, czcze małżeństwo z Elizabeth. Do mnie osobiście trafił ten najoczywistszy, którego smakujemy nieustannie przez całą książkę. Ten drugi pozostaje dużo bardziej subtelny, i to w jego zawiłą kreację Nobokov musiał wzbić się na wyżyny swojej fantazji. Trzeci z kolei jest przeznaczony dla osób pokroju Margot – osób, których bawi nieustanne badanie i przekraczanie cudzych granic.

Wracając do tematu lektury, jest nim w sumie prozaiczna, ślepa miłość, błędne ulokowanie swoich uczuć mężczyzny ze stabilnym życiem; pieniędzmi, kochającą żoną oraz dzieckiem do odchowania. Niektórych naprawdę może nie dziwić, że mu 'odbiło', będąc w centrum takiego banału i pragnie w związku z tym spróbować zakazanego owocu: młodej, całkiem ładnej dziewczyny. Inną parą kaloszy jest to, na co się przy tym skazał. Ona ma zgoła odmienne plany. Jej ambicją jest zmanipulowanie nim, w celu zagarnięcia dla siebie jego zasobów. Zastawiane na niego sieci, to w zasadzie to nic innego jak klisze, jakich ogrom widzimy, chociażby w filmach czy nawet własnym życiu, patrząc z boku na swoich znajomych i przyjaciół. Niby nic specjalnego – historia znana jak świat – ale wzbogacając ją o kilka dodatkowych ornamentów, może wyjść z tego coś naprawdę ciekawego. I tak też było. Efekt przeszedł oczekiwania. Ostatecznie to w tej klasycznej prostocie odnalazł drogę i jeszcze się przy tym wyróżnił.

Jest i Nobokov. Mój pierwszy raz z tym autorem uznaję raczej do udanych, chociaż nie wiem, czy do końca dostałem dokładnie to, na co w głębi duszy liczyłem. Sam temat powieści zaliczyłbym do gatunku tych mniej porywających, chociaż już samo poprowadzenie nim wiele nadrabia. Gdybym szukał wrażeń, to pewnie sięgnąłbym po dużo bardziej znaną Lolitę, ale w niej zaś tkwi...

więcej Pokaż mimo to