Nadfiolet Ewa Schilling 6,8
Dość tendencyjna książka, co patrząc na środowisko, w jakim obraca się autorka, wcale nie dziwi, gdyż być może w taki spolaryzowany sposób widzi polskie podwórko, lecz nie traktuję tego jako jakiś twardy zarzut, tylko pewną zaletę. Czasami by dany temat wybrzmiał odpowiednio, potrzebne jest takie czarno-białe tło. W ramach książki spisuje się ono bardzo dobrze, pozwalając nakreślić rodzący się protest w kobietach, zapominających o swoich potrzebach i problemach na rzecz dzieci, męża, tudzież państwa czy religii, licznych składowych wysysających z nich bezzwrotnie życie. A niestety żeby sprzeciw zaistniał, potrzebna jest świadomość prawd, które wszyscy próbują odciągnąć, jak najdalej z pola widzenia kobiet, od których wymagane jest przede wszystkim poświecenie, niewinność i przepraszanie wręcz za swoj byt, jakby to one były wszystkiemu z góry winne. Tak się złożyło w tej kulturze, że za katolicką świętość – cud życia – do którego zdolne są wyłącznie kobiety, zostaje wymierzona im kara o wadze najcięższych z grzechów. Z tym że pokuta ma się odbyć tutaj, na Ziemi.
W tym właśnie błędnym kole znalazła się Hanna – pielęgniarka w średnim wieku – która jest swoistym symbolem oddania się kobiety społeczeństwu. Będąc świadoma, że służba ludziom jest według niego największą ozdobą kobiety, zapomniała już dawno o swoich potrzebach. Jest na tym świecie głównie dla swojej córki i pacjentów, dopuszczając trwanie w dalszym ciągu tego bezdusznego systemu. Za swoje oddanie nie otrzymuje choćby słów uznania, jest to bowiem jej święty obowiązek, za którego niewypełnienie spotka się już nie tylko z okazywanym już chyba zwyczajowo brakiem szacunku, ile pogardą, od tych którym była tak wierna, stojąc w pierwszej linii na straży systemu. Świetnie widać to zresztą we wszelakich mediach, gdzie protestującycych, nie, jakichkolwiek ludzi pragnących zmiany na lepsze, miesza się z błotem. Kolejne zastępy gawiedzi dołączają do tego procederu z uśmiechem na ustach.
Hannę żyć na nowo uczy dopiero poznana zupełnym przypadkiem czarnoskóra Polka, Drozd Zielona Różdżka, feministyczna aktywistka, której postanawia wynająć pokój w swoim domu. Zamęt – kobiecą moc – jaką ta wprowadzi do otaczającej ją społeczności kobiet, wywróci egzystencję niejednej z nich do góry nogami, nawet tych, dla których była 'czarnuchem' i 'niekatolikiem' – odszczepieńcem, wrogiem odpowiedzialnym za całe zło tego świata – żydowskie i arabskie prowokacje wokół Polski, oblężonej twierdzy, ostatniego bastionu katolickiej normalności. Drozd – 'ta, która woli śmierć od sposobu, w jaki zmuszona była żyć', we wszystkich z nich rozpali stopniowo ogień, świadomość, którą te potrzebowały do wzniecenia nareszcie buntu przeciwko prawdziwemu wrogowi – patriarchatowi – ogółowi mężczyzn, któremu odpowiadają kobiety bojące się ich i dające wydeptywać swoje ambicje w ziemię. Tym sposobem pożar, jakiego nie chce widzieć Polska w zrewitalizowanych za pieniądze z Unii miast, dotarł do Olsztyna.
Ps. Pomijając pewne uproszenia, Ewa Schilling trochę na siłę próbuje przypodobać się swojemu liberalnemu targetowi, wcielając w powieść lubiane przez niego klisze na temat mężczyzn, kościoła, itd., dlatego trzeba podejść do sporej jej części z dystansem. Osobiście potraktowałem je jako element komediowy.