Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Nie mam żadnej wątpliwości, że miałam do czynienia z literaturą prawdziwie piękną. Bo też to, co Katarzyna Zyskowska zrobiła z moimi emocjami, to jak wciągnęła mnie w duszną, klimatyczną atmosferę Gór Sowich i tajemnic ukrytych w starych poniemieckich domach i to, jakie wrażenie zrobiła na końcu i z czym zostawiła mnie po odłożeniu książki to po prostu mistrzostwo!
Długo odkładałam lekturę tej powieści, mimo że twórczość tej autorki bardzo cenię i uważam za wyjątkowy fenomen wśród literatury obyczajowej na polskim rynku wydawniczym. Kiedyś obezwładniła mnie „Kroniką złych uczynków”, później zachwyciła „Szklanymi ptakami”, a jeszcze po drodze przeczytałam całkiem przyjemną „Ucieczkę znad rozlewiska”. Tym, co mnie powstrzymywało przed sięgnięciem po „Nocami krzyczą sarny” była informacja, że jest to powieść z motywem II wojny światowej, który to motyw stał się tak wyświechtany w literaturze ostatnich lat, że aż nużący. W końcu jednak, szukając czegoś do majowego wyzwania, postanowiłam się przełamać i... na początek zostałam znokautowana pierwszą sceną, a ciąg dalszy tej opowieści pogłębił tylko efekt. Całość napisana jest pięknym plastycznym językiem, a czułość, z jaką autorka pochyla się nad swoimi bohaterkami chwyta za serce.
Trzy kobiety i trzy traumy. Jedna wynika z drugiej. Są to traumy tak wielkie, że nie da się o nich mówić i trzeba milczeć całymi latami. W dodatku okazuje się, że możliwe jest dziedziczenie tragicznych doświadczeń przodków ( a właściwie przodkiń) i ponoszenie konsekwencji grzechów popełnionych kiedyś przez matkę, czy babkę. A odkrywanie tajemnic prowadzi do konieczności skonfrontowania się z prawdą, która niekoniecznie jest łatwa do przyjęcia.
Najbardziej poruszyła mnie historia młodej Niemki, Mereike ofiary powojennych deportacji ludności niemieckiej z Dolnego Śląska i wysiedlania tych ludzi z ich gospodarstw, zajmowanych prawie natychmiast przez Polaków wysiedlanych z kolei z terenów na wschodzie. Nie umiem sobie wyobrazić, co musi czuć człowiek, który w jednej chwili musi opuścić rodzinny dom, bo nagle okazuje się, że zawirowania historii zmieniły granice i jest się przedstawicielem znienawidzonego narodu. Los Mereike jest typowy dla kobiet, którym przyszło się zmierzyć z konsekwencjami przegranej wojny i wkroczeniem na tereny zasiedlone od wieków przez Niemcy wyzwolicieli w postaci Armii Czerwonej. Ta kobieta przeżyła koszmar, jaki był udziałem wielu kobiet. W dodatku, jak sama mówi, została oszukana przez państwo, które zmanipulowało całe pokolenie młodych ludzi, wmawiając im, że należą do dumnego narodu panów, a wojna jest konieczna, by wprowadzić ład w świecie. Życie pokazało Mereike, że wojna i umieranie w imię idei nie mają nic wspólnego z pięknem i honorem.
Historia Mereike ściśle łączy się z losami Marianny. Ona z kolei, jak wielu innych, przybywa do wioski w Górach Sowich, by osiedlić się w domu należącym jeszcze niedawno do Niemców. Na stołach stoją jeszcze talerze z niedojedzoną owsianką, w pokojach stoją niepościelone łóżka, a w ogrodach zalegają niezebrane warzywa i owoce. Ci ludzie po wielotygodniowej podróży bydlęcymi wagonami trafiają w obce sobie regiony i muszą zaczynać życie od nowa, bo ktoś wypędził ich z rodzinnych domów. Historia tych dwóch kobiet jest więc analogiczna. Obie są wysiedlone i obie czują się obco.
Jest jeszcze Maria, pisarka, wnuczka Marianny. I na niej ciąży balast wydarzeń sprzed 60 lat, chociaż bohaterka musi to odkryć i wyjaśnić tajemnicę z czasów swojej młodości, kiedy zniknęła na trzy dni, ale nic z tego nie pamięta. Dlaczego jej umysł odmawia posłuszeństwa i wyrzucił to przeżycie z pamięci?
Mimo pozornie zawikłanej fabuły Katarzynie Zyskowskiej udało się tak powiązać ze sobą wydarzenia, że ma się wrażenie wypływania jednego z drugiego. Kolejno przeplatają się ze sobą 3 plany czasowe i trzy opowieści, ale powoli dopełniają się, stając się w rezultacie jedną historią. Autorka uniknęła też schematycznego przedstawiania postaci, czy częstych w tego rodzaju powieściach uproszczeń. Nie ma tu łatwych ocen, nie ma dobrych Polaków i złych Niemców. Są po prostu ludzie, którymi okrutnie zabawiła się Wielka Historia. Trudno nie zgodzić się z autorką, że wojna nigdy nie jest wygrana. Bo nieważne jaki jest jej rezultat, płacą za nią zwykli ludzie i to po obu stronach barykady.

Nie mam żadnej wątpliwości, że miałam do czynienia z literaturą prawdziwie piękną. Bo też to, co Katarzyna Zyskowska zrobiła z moimi emocjami, to jak wciągnęła mnie w duszną, klimatyczną atmosferę Gór Sowich i tajemnic ukrytych w starych poniemieckich domach i to, jakie wrażenie zrobiła na końcu i z czym zostawiła mnie po odłożeniu książki to po prostu mistrzostwo!
Długo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

O roli przypadku w naszym życiu napisano setki, a raczej tysiące, książek. O tym, że każde wydarzenie, spotkana osoba, czy podjęta decyzja wpływa na dalsze losy człowieka; że nic nie pozostaje obojętne dla ciągu naszej egzystencji. I ten właśnie temat podejmuje Judith Taschler w swojej trzeciej powieści pt. „Zostać”, a robi to pięknie i oryginalnie.
Cztery historie. Czworo bohaterów. Spotkali się zupełnie przypadkowo w pociągu jadącym do Rzymu 20 lat wcześniej. Byli bardzo młodzi, a ich historie miały się dopiero zacząć. I właśnie to spotkanie odbije się na ich losach bardzo wyraźnie. Zawiążą się przyjaźnie, miłości, fascynacje, a pozornie błahy gest wynikający z chęci pomocy na starcie młodemu człowiekowi będzie miał swoje konsekwencje w czasie, gdy staną się dorosłymi ludźmi.
Najoryginalniejszą stroną tej powieści jest jej narracja rozpisana na cztery głosy. Każdy z bohaterów opowiada swoją wersję tej historii i każdy robi to w pierwszej osobie, zwracając się bezpośrednio do słuchacza/ słuchaczki. Dzięki temu o wydarzeniach dowiadujemy się od wewnątrz, a każda relacja opatrzona jest komentarzami i refleksjami osoby opowiadającej. Bohaterowie kluczą, snują dygresje, powracają do wcześniej przywołanych wydarzeń, tłumaczą motywacje swoich decyzji i są w tym bardzo szczerzy. Język ich narracji jest za każdym razem inny. Paul, jak przystało na prawnika, wnikliwie i szczegółowo przedstawia przebieg swojej relacji z Juliane oraz drogę, jaką przebył, by zostać adwokatem; Juliane, wiolonczelistka, skupia się na emocjach związanych z uczuciami do dwóch mężczyzn; Max, kucharz i malarz, opowiada o dorastaniu w domu dziecka i swojej drodze do zostania artystą, a Felix, lekko traktujący życie tak samo lekko przedstawia swój wewnętrzny konflikt między obowiązkiem wobec rodziny a swoimi marzeniami. Cała czwórka zostaje uwikłana w coś w rodzaju pajęczej sieci i mimo że wcale się ze sobą nie kontaktują, to ta pierwsza przypadkowa podróż zdeterminuje ich życie.
Judith Taschler zachwyciła mnie sposobem, w jaki przedstawiła tu bardzo trudne tematy. Zdrada staje się w jej ujęciu czynem niemoralnym, ale jednocześnie wzruszającym, wynikającym z poczucia samotności. A człowiek zdradzony zdobywa się na czyn heroiczny i pozwala drugiej osobie na pożegnanie się, a nawet ją w tym wspiera. Nie wiem, czy możliwa jest aż taka miłość, która wybacza nielojalność, a nawet stara się ją zrozumieć i przetrzymać. W Pierwszym Liście do Koryntian napisano, że: „miłość cierpliwa jest(...), nie zazdrości(...), nie unosi się gniewem(...), ale nigdy nie słyszałam, żeby ktoś zdobył się na taką postawę i spokojnie przeczekał zdradę, uznając ją za czyn, który należy zrozumieć i wybaczyć.
Drugim tematem pięknie przez autorkę zaprezentowanym jest umieranie. Bohater dowiaduje się, że zostało mu kilka miesięcy życia i umiera na oczach przyjaciół. Nie są to sceny łzawe, ani patetyczne. Raczej spokojne, rzeczowe, a przez to chwytające za serce. Co można zrobić, mając świadomość kończącego się życia? Odwiedzić dawną ukochaną, załatwić sprawy formalne, zawalczyć o sprawiedliwość.
To była dobra powieść, ale wymagała ode mnie cierpliwości na początku, zaangażowania w środku i poukładania wielu elementów na końcu. Kiedy ostatni klocek wskoczył na swoje miejsce poczułam ulgę, bo to, co w pierwszych rozdziałach było mętne i wydawało się chaotyczne, w rezultacie okazało się bardzo logiczne.
Jeśli więc lubicie literackie łamigłówki oraz chcecie zanurzyć się w skomplikowanych uczuciach to polecam „Zostać” J. Taschler.

O roli przypadku w naszym życiu napisano setki, a raczej tysiące, książek. O tym, że każde wydarzenie, spotkana osoba, czy podjęta decyzja wpływa na dalsze losy człowieka; że nic nie pozostaje obojętne dla ciągu naszej egzystencji. I ten właśnie temat podejmuje Judith Taschler w swojej trzeciej powieści pt. „Zostać”, a robi to pięknie i oryginalnie.
Cztery historie. Czworo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Anna Fryczkowska kontynuuje historię swojej rodziny, dając jej piękną oprawę i wzbogacając o elementy fantastyczne. Nie czyni to z tej powieści jakiejś wydumanej historyjki, ale naprawdę ciekawy portret polskiego chłopstwa z drugiej połowy XIX wieku, które jedną nogą tkwi jeszcze w czasach pogańskich wierzeń, a drugą twardo trzyma w katolickim kościele. Autorka nie tworzy tu sielankowego landszaftu rodem z Cepelii, ani łzawej opowieści o niedoli wieśniaków, ale żywy i prawdziwy obraz ludzi dumnych ze swojego pochodzenia i mimo braku wiedzy i wykształcenia pełnych godności i szlachetności.
Znana już z „Wpatrzonych w niebo” rodzina Józwiaków ciągle mieszka w zamożnej czynszowej wsi na Kujawach. W życie wchodzi nowe pokolenie i to właśnie na nim skupia się uwaga autorki. Osią całej historii są dwaj synowie Zośki i Szczepana, różni jak ogień i woda. Janek to wiejski uwodziciel, chłopak rozmowny, świadomy swojej urody i powodzenia u dziewuch. Rozkochuje w sobie kolejne panny, ani myśląc o żeniaczce. Michała nikt nie zauważa i nie traktuje poważnie. Milczący, nieśmiały, ale bardzo pracowity i poważny. Obaj są w wieku odpowiednim do założenia rodziny, obaj mają też zupełnie inne oczekiwania wobec świata. Janek chce od życia bardzo wiele, Michał ma skromne marzenia. Jak to bywa w tego typu historiach braterskich ich losy potoczą się tak, jak nikt by się nie spodziewał.
Anna Fryczkowska nadała swojej powieści delikatny rys fantastyczny wikłając swoich bohaterów w wielki dramat miłosny, skutkiem czego nad rodziną Józwiaków zaciąży klątwa. Kto i jak ją sprowadził? Jak rzutuje na losy bohaterów? I czy uda się ją poskromić? O tym trzeba przeczytać.
„Saga o ludziach ziemi” nie jest jednak tylko sagą rodzinną. To wielowymiarowy obraz polskiej wsi na tle przemian zachodzących na ziemiach polskich w XIX wieku. Echa tych zmian docierają też na Kujawy, a ich efekt widać w zmieniającym się poziomie życia mieszkańców. Zaczynają oni używać do pracy w gospodarstwie nowe maszyny rolnicze, przekonują się do żęcia zboża kosą, budują studnię, a później kołowrót do wyciągania wody, uczą się czytać. Dziedziczka chlubi się przed znajomymi, że w jej wiosce funkcjonuje szkółka dla chłopskich dzieci, a jej mieszkańcy nie odrabiają pańszczyzny tylko płacą czynsz dzierżawny. No właśnie- pańszczyzna staje się w tej części punktem zwrotnym w chłopskim sposobie myślenia. Co prawda sokołowianie nie są chłopami pańszczyźnianymi, ale wiadomość o tym, że car wydał dekret uwłaszczający wszystkich chłopów w Królestwie Polskim powoduje, że budzi się w nich poczucie dumy i zaczynają wysoko nosić głowę i patrzeć panom prosto w oczy. A na świat przychodzi pierwsze pokolenie, które wzrośnie już bez poddaństwa i które będzie mogło same o sobie decydować.
Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy tej jakże pięknie napisanej sagi. Myślę, że W.S. Reymont uznałby Annę Fryczkowską za swoją godną kontynuatorkę.

Anna Fryczkowska kontynuuje historię swojej rodziny, dając jej piękną oprawę i wzbogacając o elementy fantastyczne. Nie czyni to z tej powieści jakiejś wydumanej historyjki, ale naprawdę ciekawy portret polskiego chłopstwa z drugiej połowy XIX wieku, które jedną nogą tkwi jeszcze w czasach pogańskich wierzeń, a drugą twardo trzyma w katolickim kościele. Autorka nie tworzy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pod cukierkową okładką kryje się mądra i poruszająca opowieść o rozpadzie rodziny i o rolach narzucanych przez społeczeństwo, które nie pozwalają prawdziwie odetchnąć i żyć w zgodzie ze sobą. To książka, którą odebrałam bardzo osobiście, a sposób myślenia głównej bohaterki przypomniał mi emocje przeżywane wiele lat temu w związku z pewnym rozwodem.
Moa Hergren analizuje proces rozkładu małżeństwa Bei i Niklasa, pary uważanej przez wszystkich za idealną. Z pozoru niczego im nie brakuje: mają dwie udane córki bliźniaczki, piękne mieszkanie w dobrej dzielnicy Sztokholmu, wakacje spędzają w wiejskim domu rodziców Niklasa, a w najbliższych planach gruntowny remont kuchni, o którym marzy Bea. Jednak kłótnia o nieistotną rzecz staje się początkiem końca. Niklas wychodzi bowiem z domu, by odreagować i nigdy już do niego nie wraca. Nie dlatego, że wydarzyło się jakieś nieszczęście, ale z powodu uświadomienia sobie, że nie chce dłużej tak żyć.
W tym momencie akcji włączył się mój kobiecy instynkt solidarności z porzucanymi żonami. Pomyślałam: ty draniu, znudziło się rodzinne szczęście!? Teraz będziesz sobie fruwał jak wolny motylek, a ona niech się martwi o dzieci, o rachunki, o wszystko! Zagotowałam się, ale tylko na jakąś godzinę. Pierwsza część tej powieści rzeczywiście przedstawia problemy małżeńskie z punktu widzenia Bei i wydaje się, że jest ona ofiarą wyśmiewanego kryzysu wieku średniego u jej męża. Żal patrzeć, jak się miota, próbując zrozumieć postępowanie Niklasa, usprawiedliwiając go i wierząc, że to chwilowe zaćmienie umysłu. Szuka wsparcia u teściów i szwagrów oraz u znajomych, którzy podobnie jak ona, składają wszystko na kryzys emocjonalny mężczyzny po pięćdziesiątce. Bo dlaczego ktoś przy zdrowych zmysłach miałby dobrowolnie porzucać wygodnie życie u boku kochającej żony i mieszkać kątem u znajomych?
Lektura drugiej części zachwiała jednak moim przekonaniem, że wiem, kto jest winny. Czytając o emocjach Niklasa nagle zaczęłam widzieć ten związek z zupełnie innej strony i rozumieć, co nim kierowało. Zrobiło mi się go równie żal jak jego żony. Bo i dla niego nie była to łatwa decyzja, a jej podjęcie wymagało nie lada odwagi.
Bardzo podobało mi się to, w jaki sposób Moa Hergren przedstawia etapy przechodzenia przez proces rozstania, a przede wszystkim to, że nie robi tego jednostronnie. Nie feruje wyroków, nikogo nie obwinia, ale zmusza do przemyśleń. Mnie na przykład zaczęła nurtować myśl o tym, do jakiego stopnia każdy z nas przystosowuje się do oczekiwań narzucanych nam przez rodzinę, społeczeństwo, a nawet samych siebie. Dlaczego rezygnujemy z młodzieńczych marzeń i decydujemy się na tak zwane praktyczne rozwiązania? Wykonujemy nie ten zawód, o którym marzyliśmy, ale ten, który daje wymierne profity; jeździmy na wakacje nie tam, gdzie chcemy, ale tam, gdzie będzie wygodnie naszym dzieciom; wikłamy się w mordercze kredyty, bo wydaje nam się, że zakup lepszego samochodu jest nam niezbędny. I w końcu żyjemy życiem nie swoim, ale zaprojektowanym przez innych. Dlatego decyzja bohaterów powieści o rozstaniu i to, że dali sobie szansę na nowy start zaimponowała mi.
Poruszył mnie także problem reakcji otoczenia Bei i Niklasa na ich sytuację, bo to problem dobrze mi znany. Kiedy małżeństwo się rozstaje to w rozwodzie uczestniczą też ich bliscy. Znajomi muszą, chcąc nie chcąc opowiedzieć się po jednej ze stron, teściowie muszą wybierać pomiędzy wsparciem syna a synową, z którą przez 30 lat nawiązali głębokie więzi, a dzieci- te mają najgorzej. Z jednej strony czują się w obowiązku wspierać porzuconą matkę, ale kochają przecież i ojca, ale utrzymywanie z nim bliskich kontaktów może być przez matkę odczytane jako akt nielojalności. Straszne to i bardzo obciążające.
Szkoda, że ta powieść wyszła dopiero teraz. Przydałaby mi się wiele lat temu, żeby lepiej zrozumieć, co dzieje się między dwojgiem rozwodzących się ludzi. Jednak i dziś uważam tę lekturę za bardzo pouczającą, a przy okazji przyjemny sposób spędzenia niedzieli. Autorka pisze bowiem z wielką swobodą, świetnie radzi sobie z dialogami i jest wnikliwą obserwatorką ludzkich zachowań. To dobra powieść psychologiczna i szczerze ją polecam miłośnikom tego gatunku.

Pod cukierkową okładką kryje się mądra i poruszająca opowieść o rozpadzie rodziny i o rolach narzucanych przez społeczeństwo, które nie pozwalają prawdziwie odetchnąć i żyć w zgodzie ze sobą. To książka, którą odebrałam bardzo osobiście, a sposób myślenia głównej bohaterki przypomniał mi emocje przeżywane wiele lat temu w związku z pewnym rozwodem.
Moa Hergren analizuje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Prawie dwa lata temu uformowała się na LC grupa uprawiająca czytanie synchroniczne. Ktoś proponował lekturę i wspólnie czytaliśmy tę książkę, dzieląc się na forum wrażeniami z lektury. Jedną z czytanych wtedy pozycji były „Grona gniewu”. Wtedy odkryłam Steinbecka. Owszem, czytałam go na studiach, ale jakoś bez entuzjazmu. Tymczasem podczas wspólnego czytania zauważyłam, że obcuję z twórcą i dziełem wielkiego formatu. Dużo by mówić o wrażeniach, jakie wywołała we mnie opowieść o wędrówce w poszukiwaniu lepszego życia rodziny Joadów, ale było to przeżycie bardzo ożywcze, mocne i nie do zapomnienia. Dlatego ostatnio zapragnęłam powrócić do twórczości amerykańskiego noblisty i wybór padł na „Zagubiony autobus”, powieść znacznie skromniejszą gabarytowo oraz nie tak rozbudowaną fabularnie, ale równie doskonałą.
Pierwsze moje spostrzeżenie było takie, że Steinbeck ma upodobanie do powieści drogi. I tym razem portretuje ludzi podróżujących po bezdrożach Stanów Zjednoczonych, co daje mu okazję do zaprezentowania rozmaitych typów ludzkich. A robi to z ogromnym znawstwem ludzkiej psychiki i wielką spostrzegawczością. Przygląda się swoim bohaterom okiem wytrawnego charakterologa i wydobywa z nich to wszystko, co bohaterowie pieczołowicie próbują ukryć. I o tym właśnie jest ta książka- o skrupulatnie ukrywanych prawdach o nas samych, o wizerunkach, jakie tworzymy dla świata, aby wydać się ciekawszymi, mądrzejszymi, albo aby nam się wygodniej żyło.
Jazda zdezelowanym autobusem ze stacji Rebel Corners do San Juan, które stanowi punkt przesiadkowy w drodze do Kalifornii jest okazją do przyjrzenia się pasażerom i kierowcy oraz wysnucia wielu refleksji na temat relacji międzyludzkich. A ja też, tak jak Steinbeck, uwielbiam przyglądać się obcym ludziom w tramwaju, autobusie, czy w sklepach. Można wtedy poczynić ciekawe obserwacje na temat związków (ach te małżeństwa robiące wspólne zakupy i kłócące się o rodzaj sera, czy kolor kanapy!), wychowania dzieci (któż nie był świadkiem scen wymuszania przez wierzgające dziecko zakupu czegoś na umęczonym rodzicu?) czy poglądów na życie bardzo młodych ludzi (nastolatki udzielające sobie rad w sprawie radzenia sobie z rodzicami- bezcenna lekcja!). Czytając o bohaterach autobusu prowadzonego przez Juana też można się wiele o świecie dowiedzieć. A bohaterowie to różni, wzbudzający nie zawsze pozytywne emocje, czasem zabawni, czasem irytujący, czasem rozczulający. Każdy jest na swój sposób interesujący, ale kilku z nich szczególnie mnie zaciekawiło.
Bardzo ciepłe uczucia wyzwoliła we mnie Norma, zakompleksiona młoda dziewczyna, żyjąca marzeniem o poznaniu swojego bożyszcza, czyli hollywoodzkiego gwiazdora Clarka Gable'a. Jest jak wiele współczesnych nastolatek- marzy o wyrwaniu się do lepszego według niej świata, nie wierzy w siebie, ale z zachłannością dziecka uczy się nowych przydatnych w życiu umiejętności- makijażu, postępowania z mężczyznami, odmawiania. Rozczulająca jest jej nieporadność i wylewająca się z niej tęsknota za bliskością z drugim człowiekiem. Pierwsza miła uwaga rzucona w jej stronę powoduje, że obdarza tę osobę natychmiastową sympatią i lgnie do niej.
Równie rozczulający wydał mi się Kit, zwany z powodu swojego wyglądu Pryszczem. Tak jak Norma ma kompleksy i chciałby być kimś innym. Oboje oni znajdują sobie kogoś, kto staje się autorytetem dla każdego z nich. Dla Kita będzie to Juan. Każda życzliwa uwaga rzucona ze strony tego silnego meksykanina w kierunku Kita uszczęśliwia go bezgranicznie. Bo Kit marzy o tym, by być jak jego mistrz- męski, silny i mieć powodzenie u kobiet.
Intrygowała mnie postać Camille, pięknej młodej kobiety, skupiającej na sobie uwagę mężczyzn i wyzwalającej zazdrość w kobietach. Świadomość wrażenia jakie robi na mężczyznach powoduje, że Camille nie znajduje oparcia w kobietach. Jest samotna, ale znając swoją moc, wie, jak z niej korzystać. Nigdy nie musi płacić za siebie, nosić ciężkich walizek, czy walczyć o miejsce w autobusie. Ona też marzy o prawdziwej bliskości z drugim człowiekiem, a żeby go doświadczyć nie może zdradzić prawdy o sobie.
Są jednak w „Zagubionym autobusie” bohaterowie irytujący, których nie potrafiłam polubić. Jednym z nich jest nadęty snob pan Pritchard, mieniący się wielkim biznesmenem i jadący na pierwsze od wielu lat wakacje do Meksyku. Jego wciąż manifestowana wyższość, protekcjonalność wobec innych, a przede wszystkim traktowanie żony jak skończonej idiotki denerwowało mnie straszliwie. Z kolei jego żona to typowa przedstawicielka kobiet z klasy średniej z lat 50. XX wieku. Żyje spotkaniami z przyjaciółkami, manipuluje mężem i jest rozkapryszona jak mała dziewczynka.
Są w tej powieści jeszcze inni bohaterowie, równie ciekawi, ale ich analizowanie zajęłoby zbyt wiele miejsca. Tym, co ich wszystkich łączy jest udawanie kogoś innego niż są i ukrywanie prawdy o sobie. Kim naprawdę jest piękna Camille i skąd u pana Pritcharda poczucie, że ją zna? O czym marzy córka Pritchardów Mildred i co myśli o swoich rodzicach? Czy Juan zrealizuje swoje marzenie i pojedzie w świat? I jak zachowają się pasażerowie w chwili próby? Czy dojadą do stacji docelowej tacy sami, jak wyjechali?
O tym, że obcowałam z prawdziwą literaturą piękną przekonuje mnie również mistrzostwo Steinbecka w opisywaniu świata i ludzi. Nie umyka mu żadem detal, a z opisywania latającej muchy potrafił stworzyć pełne studium charakteru jednej z bohaterek. Ma się wrażenie, że jedzie się trzeszczącym Sweethartem wraz z pasażerami, czuje się rozpalone powietrze, słyszy chrzęst żwiru pod kołami i uczestniczy w akcji wyciągania autobusu z błota. Wspaniały dar opisywania!
Myślę, że Steinbecka polecać nie trzeba, ale jeśli ktoś nie zna tego pisarza, to ta powieść będzie dobra na początek.

Prawie dwa lata temu uformowała się na LC grupa uprawiająca czytanie synchroniczne. Ktoś proponował lekturę i wspólnie czytaliśmy tę książkę, dzieląc się na forum wrażeniami z lektury. Jedną z czytanych wtedy pozycji były „Grona gniewu”. Wtedy odkryłam Steinbecka. Owszem, czytałam go na studiach, ale jakoś bez entuzjazmu. Tymczasem podczas wspólnego czytania zauważyłam, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Celeste Ng, amerykańska pisarka chińskiego pochodzenia, zachwyciła mnie kiedyś „Małymi ogniskami”, dlatego bez wahania wzięłam z bibliotecznej półki jej kolejną książkę. Intrygował opis na okładce, ale takiego ładunku emocji nie przewidziałam.
Autorka zaczyna z wysokiego C- na samym początku dowiadujemy się, że córka państwa Lee, Lydia, zniknęła w nocy z rodzinnego domu, a niedługo później została znaleziona martwa nad pobliskim jeziorem. Początek sugerowałby więc, że będzie to powieść skupiona na rozwiązywaniu zagadki śmierci nastolatki i w zasadzie tak jest, ale nie to stanowi oś fabularną tej historii. Tragedia dotykająca tę rodzinę stanowi dla Ng podłoże do wnikliwej wiwisekcji rodziny tego, jak przeżywana strata przyczynia się do jej rozpadu i uświadamia wszystkim jej członkom, jak niewiele o sobie wiedzą i jak wiele w ich domu było udawania spowodowanego chęcią zaspokojenia oczekiwań innych.
Akcja toczy się niejako dwutorowo- jeden tor to przeżywanie przez Lee żałoby i godzenie się ze stratą dziecka ( teraz), a drugi to odtwarzanie przeszłości, w której kryją się podwaliny tej tragedii. Autorka uświadomiła mi, że każda decyzja podjęta przez nas w życiu ma wpływ na to, co wydarza się nawet wiele lat później. Bohaterowie, jak każdy człowiek, zadają sobie pytania: czy gdybym kiedyś coś zrobił, lub nie zrobił, to Lydia by żyła? Dramat rodziców jest tak wielki, że zaczynają nawet winić samych siebie za to, że kilkanaście lat wcześniej, wbrew opinii społecznej zdecydowali się na tzw. mieszane małżeństwo, które w USA w latach 50. w niektórych stanach były zakazane. Tymczasem Marylin zdobywa się na odwagę i niwecząc nadzieje matki na to, że wróci ze studiów z odpowiednim mężczyzną, wychodzi za mąż za pochodzącego z Chin Jamesa Lee.
No właśnie, najbardziej poruszyło mnie ukazanie problemu przerzucania na dzieci własnego kompleksu wynikającego z niewykorzystanych szans. Zarówno Marylin, jak i jej córka są ofiarami swoich matek. Co ciekawe, nawet świadomość tego, że rodzic pokłada w tobie nadzieje na zrealizowanie swojego modelu życia nie pozwala bohaterce wyrwać się z tego toksycznego układu i zbuntować przeciw niemu. Musi ona ciągle udowadniać matce, ale i sobie, że jej małżeństwo nie jest pomyłką, że przewidywania o tym, że kiedyś pożałuje swojej decyzji były błędne. A frustracja spowodowana niemożnością zrealizowania swojego marzenia zostaje wyładowana na córce, której wmawia, że to jej marzenie, że taki model życia ją uszczęśliwi. Najstraszniejsze jest jednak to, że bohaterka uświadamia sobie swój błąd dopiero po śmierci dziecka, wtedy, gdy nie ma już szansy na naprawienie błędu. Można co najwyżej pozwolić innym dzieciom żyć po swojemu.
Bardzo podobało mi się w tej książce budowanie napięcia- powolne, misterne, krok po kroku. Każdy detal okazuje się ważny, każde wydarzenie z przeszłości rzuca długi cień na teraźniejszość. To pozwala zbliżyć się do zagadki śmierci Lydii i zrozumieć jej przyczyny. Ta opowieść jest wręcz duszna od znaczeń, emocji, ale i niedopowiedzeń, tajemnic, a przede wszystkim udawania. Odkrycie prawdy o śmierci córki państwa Lee pozwala odetchnąć pełną piersią- nie tylko jej rodzicom, ale i czytelnikowi. To swoiste katharsis, oczyszczające rozwiązanie i szansa na nowy początek, którą można wykorzystać, albo nie.
Powieść Celeste Ng pozostawiła mnie z uczuciem smutku, ale i współczucia dla bohaterów, którzy nie tylko musieli uporać się z żałobą, ale po raz pierwszy zedrzeć z siebie maski i ciągle noszone kostiumy i nareszcie szczerze przyjrzeć się relacjom w rodzinie i samym sobie. Byłam bardzo ciekawa, czy przekonanie, jakoby prawda nas wyzwalała, znajdzie swoje uzasadnienie i w tej historii. Wyszłam z tego doświadczenia w pełni usatysfakcjonowana.

Celeste Ng, amerykańska pisarka chińskiego pochodzenia, zachwyciła mnie kiedyś „Małymi ogniskami”, dlatego bez wahania wzięłam z bibliotecznej półki jej kolejną książkę. Intrygował opis na okładce, ale takiego ładunku emocji nie przewidziałam.
Autorka zaczyna z wysokiego C- na samym początku dowiadujemy się, że córka państwa Lee, Lydia, zniknęła w nocy z rodzinnego domu, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przemknęłam przez „Róże” jak burza, bo nie byłam w stanie odłożyć tej ponad 600 stronicowej książki, w której autorka nawiązała do klasyki powieści i do motywów sprawdzających się zawsze. Decyzję o lekturze podjęłam dzięki informacji na okładce, że pobrzmiewa w niej echo „Przeminęło z wiatrem”, które kiedyś bardzo lubiłam i uważam za wzór powieści w dobrym klasycznym stylu. I rzeczywiście, zapowiadane echa są bardzo wyraźne, poczynając od schematu fabularnego, a kończąc na kreacji pary głównych bohaterów.
Scarlett O'Hara to literacki przykład kobiety niepokornej, mającej odwagę żyć po swojemu, ale też upartej i dumnej do tego stopnia, że gotowa była zrezygnować z miłości dla udowodnienia swoich racji. Podobnie jest z główną bohaterką powieści Leili Meacham Mary Toliver. Jej Tara nazywa się Somerset i dla utrzymania tej plantacji gotowa jest na ogromne wyrzeczenia. To kobieta, którą poznajemy jako nieopierzoną nastolatkę i towarzyszymy jej do końca życia. Śledzimy więc przeistaczanie się dziewczyny w dojrzałą kobietę. Jest też odpowiednik Retha Butlera, czyli Percy Warwick, syn rodziny zaprzyjaźnionej z Toliverami. Tych dwoje połączy oczywiście ogniste uczucie, ale oni sami będą dla siebie jak żuraw i czapla z dziecięcego wierszyka. Ich pociągi wciąż będą się mijały, w rezultacie czego każde z nich wyląduje w zupełnie innym miejscu niż powinno.
Leila Meacham stworzyła klasyczną sagę rodzinną wyrastającą z najlepszych wzorców. Jest tu wszystko, czego wielbiciele tego rodzaju powieści, w tym ja, oczekują: wielka miłość, konflikty rodzinne, nieporozumienia prowadzące do nieodwracalnych skutków, dramaty i sukcesy, a nawet klątwa ciążąca na rodzie Toliverów, która stanie się przyczyną ostatniej decyzji Mary, a od niej właśnie wszystko się zaczyna i kończy.
Autorka zbudowała „Róże” z czterech części, w których poznajemy losy Toliverów i Warwicków z perspektywy samej Mary, Percy'ego oraz bratanicy Mary Rachel. Ostatnia część to historia zamieszania wywołanego zapisem testamentowym głównej bohaterki i powoli odkrywanych rodzinnych tajemnic. Ważną rolę odgrywają w niej tytułowe róże, nawiązujące swoją symboliką do angielskiej wojny dwóch róż i będące sposobem na wyrażanie uczuć przez bohaterów- prośby o wybaczenie i samego przebaczenia. Przy okazji tej soczystej opowieści autorka przedstawia też kawałek historii Stanów Zjednoczonych XX wieku i przemian obyczajowych zachodzących w tamtejszym społeczeństwie. To że Mary żyjąca na początku XX wieku musi podejmować dramatyczną decyzję życiową, aby uchronić siebie i rodzinę przed skandalem w dzisiejszych czasach nie miałoby miejsca. Podobnie jak sytuacja, w jakiej znalazła się jej matka po zapisie w testamencie na korzyść córki- współczesna kobieta po prostu poradziłaby sobie w życiu.
Czytając „Róże” trudno było mi zrozumieć przywiązanie, jakim Mary, a później Rachel czuły do plantacji Somerset. Po dłuższym namyśle doszłam jednak do wniosku, że w Polsce za sprawą tragicznej historii nikt nie jest przywiązany do konkretnego miejsca od kilku pokoleń. Wojna, a później czasy komunizmu spowodowały, że znikła polska klasa ziemiańska, a rodziny będące właścicielami majątków ziemskich zostały w nich wywłaszczone i pozostała im co najwyżej nostalgia za tym, co mogłoby być, gdyby nie bieg historii. Tymczasem bohaterki powieści Leili Meacham czują do swojego kawałka świata coś takiego, co każe im bez wahania rezygnować z własnego szczęścia w imię zachowania rodzinnego majątku.
Jeśli więc ktoś lubi wielkie sagi rodzinne to polecam „Róże”. Autorka napisała też prequel do tej powieści pt. „Plantacja Somerset”, ale jej nie czytałam. Wydaje mi się, że skoro jest prequelem to spokojnie można zacząć od wcześniej napisanych „Róż”, co serdecznie polecam.

Przemknęłam przez „Róże” jak burza, bo nie byłam w stanie odłożyć tej ponad 600 stronicowej książki, w której autorka nawiązała do klasyki powieści i do motywów sprawdzających się zawsze. Decyzję o lekturze podjęłam dzięki informacji na okładce, że pobrzmiewa w niej echo „Przeminęło z wiatrem”, które kiedyś bardzo lubiłam i uważam za wzór powieści w dobrym klasycznym stylu....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Miałam pewne obawy, sięgając po „Tancereczkę” Joanny Parasiewicz, bo na okładce przeczytałam hasło „O miłości w czasach piekła...” i zobaczyłam baletnicę, obok której leży czapka oficera SS. Pomyślałam więc: oho, kolejny romans z holocaustem w tle. Na szczęście tak nie było. Może dlatego, że autorka to pasjonatka historii i kultury żydowskiej, więc stworzenie naiwnej opowiastki romantyzującej czasy III Rzeszy kłóciłoby się z jej wiedzą.
Najprościej mówiąc jest to powieść o trójkącie uczuciowym, którego ramiona wyznaczają Frank Rauber- syn niemieckiego generała i oficer SS, Ingrid Stern- zdeklarowana nazistka i działaczka na rzecz czystości rasowej oraz Malka Freiman- żydowska dziewczyna i utalentowana baletnica, ukrywająca się po nocy kryształowej w berlińskim kabarecie jako Lulu. Akcja dzieje się w przededniu II wojny światowej w Berlinie.
No właśnie- Berlin. Joanna Parasiewicz doskonale odmalowała realia życia w tym mieście wraz z dojściem nazistów do władzy i chwilę przed. Ponieważ każde z bohaterów pochodzi z innego środowiska, więc mamy okazję poznać problemy i warunki życia zarówno ubogiej klasy mieszczańskiej, jak i zamożnych żydowskich rzemieślników i niemieckiej arystokracji. Beznadzieja i brak perspektyw po I wojnie światowej i ogromny kryzys, będący wynikiem drastycznych reparacji wojennych nałożonych na Niemcy stworzyły podatny grunt dla rodzącego się nazizmu i antysemityzmu. Upokorzeni Niemcy z nadzieją oddali władzę w ręce Hitlera, który obiecał im przywrócenie godności i zaraz po objęciu urzędu zaczął wcielać swoje obietnice w życie. Nie dziwi więc fakt, że matka Ingrid jest wdzięczna państwu za to, że nareszcie może żyć bez obawy, że jej córka będzie głodna, a sama Ingrid dostaje od państwa szansę na sukces- dlatego kocha Wielką Rzeszę z wzajemnością. Z kolei Malka na własnej skórze odczuwa, że jest gorszym gatunkiem człowieka, musi się ukrywać, liczyć na innych, a jej wielki talent poniekąd marnuje się w prymitywnym przedstawieniu, oglądanym przez żołnierzy i ich kochanki. Malka nie ma jednak wyjścia- jeśli chce przeżyć to musi zawiesić baletki na kołku. Frank Rauber też jest ofiarą ideologii. To dobry i wrażliwy chłopak, utalentowany student Akademii Wojskowej, który jest dumą ojca. Zostaje zmuszony do założenia munduru i przyjęcia posady mechanika samochodów samego führera. Nie jest jednak zdeklarowanym nazistą, co zresztą konfliktuje go z ojcem. W domu Rauberów są jeszcze inni, którym polityka złamała życie- niepełnosprawny brat Franka, jego matka i wychowanka Annika. Dużo tu smutnych historii.
Trochę byłam zaskoczona epilogiem i pomysłem na rozwiązanie tej historii, ale właściwie to podobała mi się scena finałowa. Pozostawia sporo do domysłu, nie jest oczywista, co daje pole dla wyobraźni.
Na tle mnożących się ostatnio powieści z II wojną w tle ta wypada całkiem dobrze. Dobrze odtworzone realia społeczno- obyczajowe, ciekawa i nienaiwna fabuła i uniknięcie schematyzmu w kreowaniu postaci są niewątpliwym walorem „Tancereczki”. Dlatego chętnie sięgnę też po inną powieść tej autorki- kusi mnie „Mistyfikator”. Polecam.

Miałam pewne obawy, sięgając po „Tancereczkę” Joanny Parasiewicz, bo na okładce przeczytałam hasło „O miłości w czasach piekła...” i zobaczyłam baletnicę, obok której leży czapka oficera SS. Pomyślałam więc: oho, kolejny romans z holocaustem w tle. Na szczęście tak nie było. Może dlatego, że autorka to pasjonatka historii i kultury żydowskiej, więc stworzenie naiwnej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Robert Harris dał mi możliwość zajrzenia do świata, do którego zwykły śmiertelnik nie ma szans się dostać. Nawet sam autor potrzebował specjalnych zezwoleń, żeby choćby wejść do miejsc, gdzie odbywa się tajny proces wybierania każdego nowego papieża. Wiele miejsc w Watykanie dostępnych jest dla publiczności, ale nie to. Również sama procedura głosowania i organizacja konklawe są obwarowane klauzulą tajności, a wierni mogą co najwyżej czekać na Placu Świętego Piotra, wpatrując się w dym unoszący się z komina.
Miałam wątpliwość, czy powieść o konklawe będzie interesująca dla mnie, czyli osoby, która sprawami Kościoła nie interesuje się prawie wcale. Wydawało mi się, że niemożliwym jest napisanie thrillera z akcją osadzoną wyłącznie za murami Kaplicy Sykstyńskiej i Domu Świętej Marty, bo cóż ciekawego może dziać się wśród zanurzonych w modlitwie duchownych, którzy przez kilka dni nie robią nić innego, jak tylko głosują. Robert Harris udowodnił mi, że może się dziać bardzo wiele i że dobry thriller to nie tylko ten, w którym wydarzenia lawinowo następują po sobie, ale też taki, w którym napięcie budowane jest powoli i wynika raczej z ujawnianych kolejno informacji.
Przez zawiły proces wyboru nowego Biskupa Rzymu prowadzi nas jeden z kardynałów uczestniczących w konklawe, Jacopo Lomeli. To on po nagłej śmierci papieża musi czuwać nad przebiegiem konklawe, w którym uczestniczy 118 kardynałów. Od samego początku nad tym wydarzeniem ciąży jakaś tajemnica, poczynając od okoliczności śmierci głowy Kościoła, poprzez niespodziewane pojawienie się kardynała, o istnieniu którego nikt nie słyszał, na niepokojących plotkach o kolejnych kandydatach kończąc. I mimo że jest to thriller to nie ma w nim morderstw, psychopatów, czy innych aktów przemocy. Jednak napięcie wzrasta wraz z kolejnymi turami głosowania. I nie chodzi tylko o to, na kogo pada odpowiednia ilość głosów, ale o to, kto na tę zaszczytną i odpowiedzialną funkcję zasługuje. Lomeli kilkakrotnie staje przed dylematem: czy ujawnić prawdę o życiu tego czy innego kardynała; czy zdemaskować nieprawidłowości w pełnieniu posługi duszpasterskiej?
Najciekawsze w „Konklawe” było dla mnie zaglądanie w zakamarki budowli watykańskich i możliwość śledzenia całego procesu wyboru papieża, który jak się okazuje, nie jest wcale taki prosty. Autor na końcu powieści składa podziękowania osobom, które umożliwiły mu zapoznanie się z zasadami konklawe, ale zaznacza, że nie wszystkich może wymienić z nazwiska, bo konsultacje odbyły się nieformalnie. I właśnie dzięki temu taki laik jak ja ma okazję, by zapoznać się z ceremoniałem żegnania zmarłego papieża, zasadami obowiązującymi elektorów biorących udział w konklawe, samą procedurą kolejnych głosowań i w końcu ogłoszenia nowego Biskupa Rzymu.
Harris nie poprzestał w swojej powieści jedynie na relacjonowaniu wydarzeń. Dużo miejsca poświęcił dylematom i rozważaniom moralnym na temat odpowiedzialności Głowy Kościoła, kryzysu tej instytucji we współczesnym świecie i roli papieża w przezwyciężeniu trudności. Ciekawie przedstawia również poszczególnych kandydatów. Okazuje się, że konklawe to nic innego jak kampania wyborcza, tyle że pod wezwaniem Ducha Świętego. Widzimy kardynałów, którymi targają niezdrowe ambicje, zawiść, którzy różnymi metodami próbują zdyskredytować rywali, którzy manipulują opinią innych. Są też tacy, którzy modlą się o to, żeby nie zostać wybranymi, bo ciężar odpowiedzialności jest dla nic nie do udźwignięcia. Kto zostanie wybrany i zostanie przywódcą duchowym wszystkich chrześcijan? To jest dopiero zaskoczenie!
Pierwsze spotkanie z Robertem Harrisem uznaję za udane, a jego powieść polecam wielbicielom dobrych thrillerów.

Robert Harris dał mi możliwość zajrzenia do świata, do którego zwykły śmiertelnik nie ma szans się dostać. Nawet sam autor potrzebował specjalnych zezwoleń, żeby choćby wejść do miejsc, gdzie odbywa się tajny proces wybierania każdego nowego papieża. Wiele miejsc w Watykanie dostępnych jest dla publiczności, ale nie to. Również sama procedura głosowania i organizacja...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Chciałam sprawdzić o co tyle szumu. W końcu powieść japońskiego pisarza i reżysera odniosła ogromny sukces na całym świecie, a w serwisie LC została uznana książką roku 2022. Dlatego, odczekawszy swoje w bibliotece, dostałam niewielkiej objętości egzemplarz i po 2 dniach było po lekturze.
Rzecz jest z gatunku tych książek, które wprowadzają w błogi nastrój, wzruszają i relaksują. Nie ma w niej wartkiej akcji, wielkich namiętności, czy bohaterów przeżywających spektakularne przygody, a jest leniwie opowiadana historia, skromne środki wyrazu i postaci traktowane z czułością i delikatnością. To proza inna od europejskiej, bardzo oszczędna, wręcz ascetyczna w formie, a jednocześnie podejmująca tematy ważne i uniwersalne.
Po wizycie w Nowej Kaledonii, czy Izraelu tym razem trafiłam do Tokio, gdzie w małej uliczce mieści się kawiarnia, o której krąży miejska legenda, że jest tam jeden stolik, który umożliwia podróże w czasie. Każdy kto zajmie to miejsce może przenieść się wstecz lub w przyszłość, ale pod warunkiem, że wróci zanim wystygnie kawa. Ile czasu stygnie kawa? 10 minut? W dodatku nie można się ruszyć z krzesła. Trzeba mieć też świadomość, że ta podróż niczego nie zmieni w teraźniejszości. Pomyślałam więc: po co przenosić się w czasie, skoro niczego nie da się zmienić? I ile da się zrobić w tak krótkim czasie?
Autor pozwala doświadczyć tej fantastycznej przygody czterem osobom. Każda z nich ma swoje sprawy do załatwienia: Fumiko chce jeszcze raz odbyć rozmowę z ukochanym i powiedzieć mu coś, czego nie zrobiła wcześniej; Kohtake chce odbyć spotkanie z mężem i przeczytać list, którego kiedyś jej nie dał; Hirai chce zobaczyć po raz ostatni siostrę, a Kei marzy, aby poznać swoją córkę. Żadne z tych spotkań nie zmieni niczego w świecie, nikt nie zostanie ocalony przed śmiercią, czy przed chorobą, ale jednak każde z nich zmusi bohaterów do gruntownych przemyśleń, pomoże uporać się ze stratą, rozczarowaniem, da drugą szansę, którą bohaterowie wykorzystują.
Można się przyczepić do autora, że wykorzystuje oklepany motyw i oferuje nieco naiwną wizję świata. Jednak książka ta ma inny cel i nie rości sobie pretensji do bycia wybitną literaturą. Optymizm i otucha wlewająca się w serce czytelnika są mocą tej powieści. Człowiek przeczyta i jest mu po prostu lepiej.
Kto więc potrzebuje takiego otulenia, albo chwili wyciszenia to trafił w sedno. Niech robi kawę i czyta. Poprawa nastroju gwarantowana.

Chciałam sprawdzić o co tyle szumu. W końcu powieść japońskiego pisarza i reżysera odniosła ogromny sukces na całym świecie, a w serwisie LC została uznana książką roku 2022. Dlatego, odczekawszy swoje w bibliotece, dostałam niewielkiej objętości egzemplarz i po 2 dniach było po lekturze.
Rzecz jest z gatunku tych książek, które wprowadzają w błogi nastrój, wzruszają i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przeczytawszy „Zamach” Yasmina Khadra, poczułam, że autor przeniósł mnie do świata tak innego od mojego, że bardziej się nie da. I nie chodzi tylko o to, że akcja rozgrywa się na Bliskim Wschodzie, czyli w Izraelu, gdzie toczy się konflikt izraelsko – arabski, co oznacza, że człowiek nie może być pewnym, czy w miejscu, gdzie akurat się znajdzie nie dojdzie do zamachu terrorystycznego. Inność tego świata i trudność jego zrozumienia wynika z odmiennego od europejskiego sposobu myślenia oraz systemu wartości tamtejszych ludzi. Problem, przed którym staje bohater na pewno nie dotyczy żadnego z moich znajomych, a to sprawiło, że tym chętniej zagłębiłam się w fabułę tej powieści. Moja ciekawość wzrosła, gdy dowiedziałam się, że na jej podstawie powstał film, który zdobył kilka prestiżowych nagród, a w krajach arabskich został zakazany.
Jest to poruszająca historia Amina Dżaafariego, chirurga ze szpitala w Tel Awiwie, który mimo arabskiego pochodzenia wypracował sobie prestiż i szacunek kolegów po fachu. Podczas kolejnego zamachu terrorystycznego z poświęceniem ratuje ofiary. Przeżywa jednak wstrząs, kiedy musi zidentyfikować zwłoki swojej żony, która zginęła w tym zamachu, ale nie jako przypadkowa uczestniczka, tylko zamachowczyni. To ona weszła do pełnej ludzi restauracji i odpaliła ładunki wybuchowe, którymi była opasana. Amin postanawia dowiedzieć się, kim naprawdę była jego ukochana żona i co popchnęło ją do zostania terrorystką. W tym celu jedzie w swoje rodzinne strony, z którymi stracił kontakt wiele lat wcześniej i odkrywa szokującą prawdę.
Podróż Amina jest dla autora okazją do oddania głosu różnym ludziom i przedstawienia ich racji. Bohater, który odciął się od tradycji i religii przodków i chciał żyć obok konfliktów targających Izraelem powoli poznaje racje ludzi myślących inaczej. Zadaje sobie pytanie, czy jego żona, którą widział jako nowoczesną i wyemancypowaną kobietę daleką od fanatyzmu religijnego, naprawdę taka była. I czy była szczęśliwa, czy tylko on chciał tak myśleć, bo było mu z tym wygodnie? Oczywiście czynu Sihan nie da się niczym usprawiedliwić, ale już jej pobudki przestają być takie jednoznaczne. Bo czy można odizolować się od tragedii dziejącej się tuż obok i zamknąć w złotej klatce, wiodąc wygodne życie, jeśli nasi rodacy są codziennie mordowani? Czy moralne jest mieszkanie w luksusowym apartamencie, korzystanie z pełnego konta, coroczne wakacje w pięknych miejscach, jeśli tuż obok ludzie żyją na granicy nędzy i w poczuciu stałego zagrożenia? Te pytania stawia sobie bohater, ale dla mnie są to problemy z innego świata. Na szczęście nigdy nie musiałam sobie na nie odpowiadać i niech tak zostanie. Nie potrafię zrozumieć człowieka, który zakłada na siebie ładunki wybuchowe i popełnia samobójstwo w imię idei. Ale dzięki tej powieści mogłam poznać motywacje takich osób.
„Zamach” to powieść trzymająca w napięciu. Wędrówka Amina jest bowiem próbą zejścia do samego jądra ciemności. Bohater wchodzi coraz głębiej w kręgi osób zaangażowanych w działalność terrorystyczną i ryzykując życiem szuka, drąży, analizuje. Jego determinacja, by zrozumieć jest naprawdę imponująca. I kiedy już wydaje się, że zrozumiał, autor funduje nam takie zakończenie...
Szczerze polecam jako sposób na dowiedzenie się tego, jak rodzi się przemoc i co ludzi do niej popycha.

Przeczytawszy „Zamach” Yasmina Khadra, poczułam, że autor przeniósł mnie do świata tak innego od mojego, że bardziej się nie da. I nie chodzi tylko o to, że akcja rozgrywa się na Bliskim Wschodzie, czyli w Izraelu, gdzie toczy się konflikt izraelsko – arabski, co oznacza, że człowiek nie może być pewnym, czy w miejscu, gdzie akurat się znajdzie nie dojdzie do zamachu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Anna Fryczkowska pierwszą częścią „Sagi o ludziach ziemi” przeniosła mnie na polską wieś pańszczyźnianą pierwszej połowy XIX wieku. Przedstawiając dzieje rodziny Józwiaków oraz ich sąsiadów stworzyła barwny obraz życia chłopa w czasach, kiedy w świecie słychać już echa zmian, a na Kujawach życie toczy się po staremu. Ludzie rodzą się, żenią, ciężko pracują na polu dziedzica i swoim, przeżywają swoje radości i dramaty, wreszcie na starość idą na wycug do dzieci, by zakończyć życie w chłopskiej chałupie, tam gdzie się ono zaczęło.
Można by rzec, że autorka stworzyła powieść, która w polskiej literaturze już jest. „Chłopi” W.S. Reymonta to przecież arcydzieło, którego temat wydaje się bardzo podobny do treści sagi Anny Fryczkowskiej. Jednak pomysł autorki był trochę inny. Owszem, podobnie jak polski Noblista pokazuje ona życie chłopa wpisane w rytm przyrody i kalendarza liturgicznego, ale w przeciwieństwie do Reymonta, którego Lipce były miejscem odległym od świata zewnętrznego, Naczachowo, a później Sokołów to wsie, do których echa wydarzeń dziejących się w na terenach ówczesnej Polski docierają, a nawet mają na nie duży wpływ. Każdy rozdział rozpoczyna się nawet krótką notką o tym, co w danym roku wydarzyło się w świecie. Na życie bohaterów wpływają powstania, bunt chłopów w Galicji, wynalazki, nowe podejście do gospodarki. Fryczkowska pokazuje chłopów w momencie ogromnych przemian, na które jedni są gotowi i chętni, a inni się przed nimi bronią i uparcie trzymają się starego. Dlatego mieszkańcy Naczachowa ciągle oddają cześć boginkom i drzewom, ale też chętnie uczą się nowinek rolniczych, uważają pańszczyznę za oczywisty element chłopskiej doli, ale powoli zaczynają się przeciw niej buntować, uważają, że powinnością kobiety jest bezwzględne posłuszeństwo mężczyźnie, ale coraz więcej żon ma decydujący wpływ na sprawy gospodarskie. To świat, który zmienia się na naszych oczach i zapewne zmieni się jeszcze bardziej, gdy przeczytam kolejny tom.
Wspaniały i godny podziwu jest zamysł autorki, by inspirację do napisania tej książki zaczerpnąć z rodzinnych dokumentów, opowieści i legend zasłyszanych od dziadka i ojca, którzy mieszkali w wymienionych w powieści wsiach. Nie jest to więc do końca fikcja literacka, ale raczej literackie odbicie prawdziwej historii rodzinnej. Sama autorka w posłowiu informuje, że wspomniane przez nią miejscowości i miejsca nadal istnieją, a jej rodzina była z nimi związana. Rzeczywiście warto było upamiętnić tych, którzy nie bali się zawalczyć o odmianę trudnego chłopskiego losu i odważyć się przenieść na nowo zasiedlane tereny i uczyć się innego sposobu gospodarowania od cudzoziemców.
„Saga o ludziach ziemi” jest pięknie napisaną opowieścią o ludziach, którzy właśnie ziemi oddali swoje życie. To ludzie prości, ale i niezwykli. Przeżywają namiętności, dramaty, kochają i nienawidzą, jak wszyscy, ale jest w nich jakaś szlachetność płynąca z szacunku do pracy i rodziny, z jasnego systemu wartości, z uczciwości i szczerej wiary. O takich ludziach zawsze dobrze się czyta.
Polecam powieść Anny Fryczkowskiej tym, którzy kiedyś zachwycili się dziełem Reymonta, albo tym, którzy lubią czytać sagi rodzinne. Lektura sprawiła mi prawdziwą przyjemność.

Anna Fryczkowska pierwszą częścią „Sagi o ludziach ziemi” przeniosła mnie na polską wieś pańszczyźnianą pierwszej połowy XIX wieku. Przedstawiając dzieje rodziny Józwiaków oraz ich sąsiadów stworzyła barwny obraz życia chłopa w czasach, kiedy w świecie słychać już echa zmian, a na Kujawach życie toczy się po staremu. Ludzie rodzą się, żenią, ciężko pracują na polu dziedzica...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Za sprawą kwietniowego wyzwania znalazłam się tak daleko od mojego miejsca zamieszkania jak tylko się da. Na drugim końcu świata, na wyspie wyglądającej jak wałek do ciasta, w pobliżu góry o kształcie trzonowego zęba, w tropikalnej dżungli. Bohaterki powieści Rachel Joyce udają się bowiem z Anglii do Nowej Kaledonii. Ta nazwa tak niewiele mi mówiła, że musiałam sprawdzić, gdzie to jest. Włączyłam mapę i zobaczyłam niebieską płaszczyznę morza, na której przy bliższym przyjrzeniu się zamajaczyła mi niewielka wyspa, a bliższe analizy wykazały, że znajduje się ona niedaleko wybrzeży Australii.
Margery i Enid udały się tam na wyprawę badawczą, aby spełnić marzenie tej pierwszej i znaleźć okaz złotego chrząszcza. Bohaterka widziała go, będąc 10-letnią dziewczynką w książce pokazanej jej przez ukochanego ojca, który niedługo potem zmarł. To stworzenie na poły legendarne, bo nikt do tej pory go nie zbadał, a jego istnienie nie zostało niczym potwierdzone. Dlatego Margery, przeżywszy chwilę upokorzenia w nielubianej pracy w szkole, rzuca ją i postanawia znaleźć asystentkę i pojechać do Nowej Kaledonii. Na jej ogłoszenie odpowiada najmniej nadająca się do roli towarzyszki podróży młoda i niefrasobliwa Enid, a okoliczności sprawiają, że to właśnie ona wyrusza w podróż z początkującą entomolożką.
Autorka pokazuje powoli rodzącą się przyjaźń między kobietami, które są jak ogień i woda. Poważna, stateczna, skrupulatna i zawsze zgodna z przepisami 47-letnia Murgery i z początku okropnie ją irytująca, z pozoru głupiutka, ale o szczerym sercu i zadziwiającej zaradności życiowej Enid. Wydaje się, że przyjaźń między tak różnymi osobami jest niemożliwa, a jednak... Sposób, w jaki Rachel Joyce opisuje relacje między bohaterkami naprawdę chwyta za serce. Początki tej znajomości wywoływały we mnie uśmieszek. Wyobraziłam sobie tęgą, ponurą, ubraną w grube wełny i toporne buciory pannę Benson obok której kręci się, gadając bez przerwy, drobna postać w różowym kapeluszu i bucikach na obcasach. Jak poradzą sobie w trudnych warunkach tropikalnego lasu, same, w świecie, w którym podróżująca samotnie kobieta wzbudza ciągle niechęć i jest protekcjonalnie traktowana? Czy znajdą złotego chrząszcza? I czy będą chciały wracać do deszczowej i zimnej Anglii?
Oprócz ciepłej historii o rodzącej się przyjaźni autorka zainteresowała mnie opowieścią o determinacji w realizowaniu własnych pasji. Zadałam sobie nawet pytanie: czy byłabym zdolna do takiej odwagi, by porzucić całkowicie dotychczasowe życie i wyjechać na drugi koniec świata, żeby zrealizować swoje marzenie? Mam wątpliwości. Ale fajnie było przeczytać o kimś, kto miał w sobie taką odwagę.
Żeby napisać „Marzenie panny Benson” autorka musiała przeprowadzić solidny research, o czym zresztą pisze w podziękowaniach. Opisy kaledońskiej przyrody zauroczyły mnie do tego stopnia, że miałam wrażenie, jakbym sama się tam znalazła. Poczułam zapach mangowców, smak zielonych bananów i słodkich ziemniaków, zagrożenie płynące z wędrówek po gęstym buszu, gdzie liany mają grubość ramienia, a liście wielkość kołdry. Opis tego, co dzieje się w lesie podczas tornada przerażał, a niewygody, które musiały znosić bohaterki wywoływały współczucie. Poczułam, że znalazłam się naprawdę w innym świecie.
Książka Rachel Joyce to dobry kawałek literatury kobiecej: mądrej, nieprzesłodzonej, dowcipnej, wzruszającej, a przede wszystkim pokazującej wielką siłę tkwiącą w kobietach. A takie powieści ja bardzo lubię. Polecam.

Za sprawą kwietniowego wyzwania znalazłam się tak daleko od mojego miejsca zamieszkania jak tylko się da. Na drugim końcu świata, na wyspie wyglądającej jak wałek do ciasta, w pobliżu góry o kształcie trzonowego zęba, w tropikalnej dżungli. Bohaterki powieści Rachel Joyce udają się bowiem z Anglii do Nowej Kaledonii. Ta nazwa tak niewiele mi mówiła, że musiałam sprawdzić,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ovego nie da się nie polubić. Mimo że straszny z niego zrzęda, mimo że jego zafiksowanie na punkcie przepisów jest nieznośne, mimo że toczy boje z sąsiadami o błahostki, no i przede wszystkim- mimo że nie lubi kotów. Ten ostatni grzech mało komu jestem w stanie wybaczyć, a bohaterowi powieści Backmana wybaczam. Szczególnie, że okazuje się, że brak sympatii do tych zwierząt nie jest jednak prawdziwy. Ove to człowiek, którego życie nie oszczędzało. Szedł jednak przez nie, pokonując kolejne kłody rzucane mu pod nogi, nie analizując zbytnio swojej egzystencji i godząc się z losem. Do czasu...
Fredrik Backman postawił przede mną swojego bohatera w bardzo trudnym dla niego momencie. Powieść ta bowiem zaczyna się właściwie od przygotowań do śmierci. Scena, w której Ove skrupulatnie przygotowuje się do odebrania sobie życia jest smutna i komiczna zarazem. Jak cała ta powieść. Czytając o pozornie beznadziejnym życiu samotnego 58-latka na zmianę chichotałam i próbowałam uporać się z wielką gulą w gardle. Wystarczy przeczytać o kupowaniu przez Ovego iPada w sklepie komputerowym, albo o jego potyczkach z blond flądrą i jej mopem z oczami. To sceny bardzo dowcipne, ale nasze rozbawienie zaraz cichnie, bo autor przeplata je obrazkami chwytającymi za serce. Mnie poruszyły szczególnie opisy z przeszłości bohatera: jego relacje z ojcem, walka z urzędami o dom rodzinny, czy historia jego małżeństwa z Sonją. Okazuje się, że ten zgorzkniały na pozór mężczyzna kryje w sobie ogromne pokłady miłości, życzliwości i życiowej mądrości wyrastającej nie tyle z wiedzy, ile z klarownego systemu moralnego. Ove imponuje swoją determinacją w walce o żonę i przyjaciela, broni słabszych i zadziwiając nawet samego siebie potrafi się przywiązywać do ludzi i być wspaniałym dziadkiem dla obcych dzieci.
„Mężczyznę imieniem Ove” lekarze powinni zapisywać na receptę wszystkim malkontentom i narzekaczom oraz tym, którzy stracili radość życia. Ta książka jest jak najlepszy antydepresant. Nie tylko za sprawą doświadczeń bohatera, ale także sposobu, w jaki jest napisana. Lekkość pióra Backmana, prostota opowieści i brak egzaltacji i przesadnej czułostkowości czyni z tej książki rzecz niezwykłą. To pochwała zwyczajnego życia pełna wiary w człowieka i proste wartości, które nie dezaktualizują się mimo zmian zachodzących w świecie. To hymn na cześć życia, który wybrzmiewa jeszcze mocniej w zetknięciu ze śmiercią ( a jest jej tu trochę). Cudowna książka! Kto jeszcze nie czytał to biegiem do bibliotek i księgarni- każdemu Ove się przyda.

Ovego nie da się nie polubić. Mimo że straszny z niego zrzęda, mimo że jego zafiksowanie na punkcie przepisów jest nieznośne, mimo że toczy boje z sąsiadami o błahostki, no i przede wszystkim- mimo że nie lubi kotów. Ten ostatni grzech mało komu jestem w stanie wybaczyć, a bohaterowi powieści Backmana wybaczam. Szczególnie, że okazuje się, że brak sympatii do tych zwierząt...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie wiem, jak to jest wychowywać się w tak ogromnej rodzinie jak rodzina Toimich, więc lektura „Testamentu” szwedzkiej pisarki Niny Wähä była dla mnie jak przeniesienie się do świata zupełnie mi nieznanego. W dodatku akcja toczy się w wiosce na pograniczu szwedzko- fińskim, blisko granicy z Rosją, co jeszcze bardziej spotęgowało efekt przebywania w obcym świecie. Była to jednak podróż fascynująca i choć po lekturze czułam się sponiewierana emocjonalnie, to nie mam wątpliwości, że obcowałam ze znakomitą literaturą.
Nina Wähä stworzyła piękną i straszną historię rodzinną rozpisaną na dwanaścioro żyjących dzieci Siri i Penttiego. Surowe warunki życia w fińskiej wiosce u boku okrutnego i zimnego ojca oraz biernej i bezradnej matki spowodowały, że część rodzeństwa wyjechała, by układać sobie życie daleko od domu, ale są też tacy, którzy zostali. Zjeżdżają się z okazji Bożego Narodzenia i wtedy odżywają zadawnione krzywdy, konflikty i traumy. Czy uda się coś ocalić?
Autorka przedstawia sytuację w rodzinie przechodząc po kolei do różnych bohaterów, których historię poznajemy. Poruszając się po gęstym od znaczeń tekście powoli odkrywałam dramaty poszczególnych członków tej familii, poczynając od matki i ojca, a kończąc na ich synu, który wypełnia tę mozaikę i daje pełny obraz. To rodzina pokiereszowana najpierw przez wojnę i kilkakrotną konieczność opuszczania rodzinnej ziemi z powodu zmiany granic między Finlandią a ZSRR, później przez biedę i surowy klimat, wreszcie przez śmierć pierwszych dzieci. Ci, którzy przeżyli noszą w sobie piętno dramatu, z którego nie otrząsnął się Pentti, stając się nieczuły, okrutny i złośliwy oraz Siri, pogrążająca się w obojętności wobec męża. Myślę, że to dlatego ich dzieci, zmuszone do wyrywania z życia kolejnych kawałków, największą ulgę czują wtedy, gdy są z daleka od toksycznej atmosfery rodzinnej, a śmierć ojca jest dla nich ulgą.
Oprócz tego, że „Testament” przeniósł mnie do innego świata to również pozwolił doświadczyć bardzo innego od mojego sposobu wyrażania swoich przemyśleń. Nina Wähä opowiada spokojnie, wręcz monotonnie, a jednocześnie jej powieść kipi od emocji. Nie używa wielkich słów, ale dotyka wielkich spraw. I głosi prawdy, o których nieczęsto mówi się głośno. Że w rodzinie nie zawsze jest miłość. Że możliwa jest nienawiść w stosunku do rodzica. Że nie wszystkie winy się przebacza. I że można nienawidzić tak bardzo, że człowiek posuwa się do najokrutniejszych czynów. A tytułowy testament to nie tylko dokument prawny, w którym starzejący się ojciec zapisuje coś swoim dzieciom, ale także świadectwo, które kolejne pokolenia niosą ze sobą i przekazują swoim dzieciom.
Cudowna opowieść, a najciekawsze jest odkrycie, kto jest jej narratorem. Ale żeby to odkryć, trzeba doczytać do końca, do czego namawiam. Ja doczytałam i jestem w pełni usatysfakcjonowana z lektury. Polecam.

Nie wiem, jak to jest wychowywać się w tak ogromnej rodzinie jak rodzina Toimich, więc lektura „Testamentu” szwedzkiej pisarki Niny Wähä była dla mnie jak przeniesienie się do świata zupełnie mi nieznanego. W dodatku akcja toczy się w wiosce na pograniczu szwedzko- fińskim, blisko granicy z Rosją, co jeszcze bardziej spotęgowało efekt przebywania w obcym świecie. Była to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo przyjemnie spędziłam czas w towarzystwie bohaterów powieści Lucindy Riley na upalnym Cyprze. To właśnie tam, wśród winnic i małych greckich miasteczek toczy się akcja „Sekretu Heleny”, a malownicza wyspa odgrywa tu równie ważną rolę co sama fabuła.
Autorka przyzwyczaiła mnie do opowieści rozpiętych co najmniej na kilku dziesięcioleciach, a tu niespodzianka, bo ta historia dotyczy tylko jednego lata, choć wspomnienia bohaterów przenoszą nas dziesięć lat wstecz, by później przedstawić jeszcze to, co wydarzyło się w ciągu kolejnych dziesięciu po zakończeniu wakacji na cypryjskiej wyspie Kathikas. Jednakże konstrukcja głównej bohaterki nie odbiega już od tego, co jest znakiem szczególnym pisarki: to piękna kobieta ukrywająca tajemnicę z przeszłości.
Główna oś fabularna wiąże się z rodziną Heleny, która spędza wakacje 2006 roku w domu zapisanym jej przez ojca chrzestnego na Cyprze. To stara willa o znaczącym imieniu Pandora. I tak jak otwarcie puszki przez mitologiczną bohaterkę spowodowało wypuszczenie na świat szeregu nieszczęść, tak i to lato spowoduje, że wszyscy bohaterowie przeżyją prywatne trzęsienia ziemi. A wszystko za sprawą kłamstw i sekretów ujawnionych zbyt późno, skrywanych przez lata.
Narratorem jest starszy syn Heleny, Alex, który wkracza w wiek dojrzewania, a że jest nieprzeciętnie inteligentnym chłopcem, więc wnikliwie obserwuje zachowania dorosłych. Oczywiście jak każdy nastolatek boleśnie doświadcza także procesu dorastania, przeżywając pierwsze zauroczenie, walcząc z kompleksami i rozpaczliwie próbując dowiedzieć się, kim jest. Alex bowiem nie zna swojego biologicznego ojca i to jest największy sekret Heleny.
Pomysł autorki, by do cypryjskiej willi zaprosić tak wielu różnych ludzi dał możliwość zaprezentowania galerii ciekawych postaci. Każda z nich obdarzona została wyrazistym charakterem, słabościami, czasem irytującymi przywarami. I o ile Helena, jej mąż William, czy dawny przyjaciel Alexis to ludzie praktycznie bez skazy, to pozostali... I jak to często w literaturze bywa właśnie ci niedoskonali są najciekawsi. Nie wiem, jak to o mnie świadczy, ale najbardziej podobali mi się ci bohaterowie, którzy mnie irytowali. Krzykliwa i arogancka Jules, która rozstawia wszystkich po kątach i na nikim i niczym nie zostawia suchej nitki; jej syn Rupes, zadufany w sobie nastolatek, przekonany, że przed nim kariera gwiazdy futbolu; wiecznie szukająca miłosnych wrażeń przyjaciółka Heleny, która wikła się w fatalne związki, a później wypłakuje się na ramieniu przyjaciółki. Bardzo trafnie ocenia ich zachowania 13-letni Alex, który przyglądając się im z boku zauważa, jak nieporadnie niektórzy dorośli radzą sobie z życiem.
Szkoda, że nie mam krewnego, który zrobiłby mi równie miły prezent, jaki Angus zrobił Helenie, bo chętnie przygarnęłabym taki domek na pięknej wyspie w ciepłym klimacie. Mimo że problemy bohaterów były naprawdę poważne, to jednak sceneria, w której musieli je rozwikłać zdecydowanie sprzyjała podejmowaniu ważnych decyzji. Znacznie przyjemniej snuć refleksje o życiu na piaszczystej plaży, czy wśród kwitnących krzewów wisterii niż w deszczowym i zimnym Trójmieście. Tym bardziej cieszę się, że przeczytałam „Sekret Heleny”, bo przez chwilę czułam się jak na egzotycznych wakacjach.

Bardzo przyjemnie spędziłam czas w towarzystwie bohaterów powieści Lucindy Riley na upalnym Cyprze. To właśnie tam, wśród winnic i małych greckich miasteczek toczy się akcja „Sekretu Heleny”, a malownicza wyspa odgrywa tu równie ważną rolę co sama fabuła.
Autorka przyzwyczaiła mnie do opowieści rozpiętych co najmniej na kilku dziesięcioleciach, a tu niespodzianka, bo ta...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dzięki Ryszardowi Ćwirlejowi przeniosłam się do Poznania i okolic sprzed dwóch lat, a dokładniej do bardzo trudnego dla Polaków momentu, gdy do naszego kraju zaczęły napływać rzesze obywateli Ukrainy uciekających przed wojną. Fabuła „Ostatniej drogi” toczy się właśnie na początku wojny i wiąże się z szeroko zakrojoną akcją pomocy uchodźcom wojennym, w której większość Polaków pokazała wielkie serce.
Znana już z poprzednich części policjantka Aneta i jej kolega z pracy Szymon zabierają z granicy polsko- ukraińskiej rodziny z dziećmi i przywożą je do stolicy Wielkopolski. Jedna z kobiet z dwójką dzieci trafia do mieszkania Szymona, ale jej siostra, która miała dojechać za kilka dni znika bez śladu. Jednocześnie przy autostradzie zostaje znalezione ciało innej Ukrainki, a w lesie pod Szamotułami przypadkowy kierowca quada ratuje z opresji pobitą i zgwałconą dziewczynę. Wszystkie te sprawy prowadzą do zorganizowanej grupy handlarzy kobietami, a śledztwo będzie prowadziła oczywiście charakterna Aneta wraz z innymi policjantami z komendy w Poznaniu i Szamotułach.
Ryszard Ćwirlej jak zawsze zafundował mi kawał dobrej rozrywki, a jej motorem są świetnie wykreowani bohaterowie. Na pierwszym planie znajduje się ruda Aneta Nowak, która ciągle szuka miłości, trafiając jak kulą w płot. Inteligentna, sprytna, zadziorna, ale w sprawach męsko- damskich nieco nieporadna. Jej kolega Szymon, słynący do tej pory z mrukowatości, nagle znajduje w sobie pokłady czułości wobec przygarniętej Ukrainki i jej dzieci oraz uprowadzonej siostry. Jest też para młodych policjantów, którzy dopiero zdobywają szlify w zawodzie i idzie im wcale nieźle- Alina i Kruk oraz starzy znajomi: syn nieodżałowanego emerytowanego już Teofila Olkiewicza Przemek oraz Blacha, którego relacja z Anetką nabrała jakichś dziwnych kształtów (przyjaciele? zakochani w sobie?).
„Ostatnią drogę” znakomicie się czyta również z powodu wartkiej fabuły. I choć autor każe swoim bohaterom działać wbrew przepisom, a nawet wbrew zdrowemu rozsądkowi, to właśnie te szaleńcze akcje powodują wyrzut adrenaliny i to, że nie można odłożyć książki przed przeczytaniem ostatniej strony. Ja też siedziałam na dzisiejszym świątecznym obiedzie jak na szpilkach, nie mogąc się doczekać powrotu do rozpoczętej lektury. Odczekawszy przyzwoitą ilość czasu, porzuciłam serniczek i keks, by dowiedzieć się, czy Sonia zostanie uwolniona z rąk oprychów, czy Anetka wreszcie trafiła na właściwego mężczyznę i czy Szymon zdecyduje się gościć u siebie Nadię dłużej niż tylko na czas działań wojennych.
Nie wiem, czy słowo „koniec”na ostatniej stronie oznacza, że pan Ćwirlej roztaje się już z bohaterami tej serii, czy to tylko koniec tego tomu. Gdyby jednak miał to być ten pierwszy wypadek to byłabym niepocieszona. No cóż, czas pokaże.

Dzięki Ryszardowi Ćwirlejowi przeniosłam się do Poznania i okolic sprzed dwóch lat, a dokładniej do bardzo trudnego dla Polaków momentu, gdy do naszego kraju zaczęły napływać rzesze obywateli Ukrainy uciekających przed wojną. Fabuła „Ostatniej drogi” toczy się właśnie na początku wojny i wiąże się z szeroko zakrojoną akcją pomocy uchodźcom wojennym, w której większość...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jak opisać tekst genialny? Zrobiono to już setki razy, gdzież więc mnie, zwykłej czytelniczce- śmiertelniczce, brać się za analizowanie czegoś tak doskonałego jak „Sklepy cynamonowe” Brunona Schulza. Poprzestanę więc na zapisaniu własnych przemyśleń, które przypałętały się do mojej głowy po lekturze tego zbioru opowiadań.
Schulz to twórca, którego zrozumienie wymaga odpowiedniego momentu w życiu. Ja sama, będąc nieco egzaltowaną licealistką, snobowałam się na miłośniczkę prozy tego pisarza, ale prawda jest taka, że nie rozumiałam jej ni w ząb. Intuicyjnie czułam, że obcuję z czymś wyjątkowym, ale gdyby mnie wtedy ktoś zapytał, o co w tym chodzi, to miałabym kłopot z odpowiedzią. A potem był IV rok studiów i niezapomniane zajęcia z literatury z profesorem Stefanem Chwinem (tak, tym od „Hanemanna” i „Złotego pelikana”). I nagle proza Schulza nabrała barw, zapachów, zaczęła być dotykalna, zmysłowa, wręcz drażniąca zmysły. I tak już zostało. Do dziś uwielbiam tego pisarza i bardzo mnie smuci, że moi uczniowie nie podzielają mojego zachwytu. Mówią wręcz, że facet musiał coś brać, żeby opisywać takie wizje. Może i brał, ale faktem jest, że to pisarstwo najwyższej próby.
Przez ostatnie dwa dni po raz któryś zanurzyłam się w duszną i tętniącą wrażeniami atmosferę żydowskiego miasteczka na wschodzie II Rzeczpospolitej i weszłam do domu i sklepu kupca bławatnego Jakuba, żeby oczami jego syna zobaczyć życie tej rodziny. Cóż tam się dzieje!
Na pierwszym planie pokazany jest ojciec. Niedostępny, odległy, skupiony na swoich zadaniach, a jednocześnie tak bardzo oderwany od rzeczywistości, że chłopcu wydaje się jakby istotą z innego świata. Mnie jednak szalenie bawią te fragmenty, kiedy Schulz opowiada o relacjach ojca ze służącą Adelą. Od razu widać, że prace Freuda były mu bliskie i dobrze znane. Scena, w której Adela doprowadza ojca do orgazmu (tak, to słowo pada w tekście!) wykonując prace domowe i machając miotełką do kurzu jest wprost bajeczna. Oto ona- zwykła służąca, a jednak Walkiria- jednym ruchem szczotki powoduje, że dojrzały mężczyzna pada przed nią na kolana i zalewa się łzami. A kiedy Adela wysuwa pantofelek spod sukienki! Amok prowadzący ojca do paraliżu zmysłów. Kiedyś oglądałam rysunki Brunona Schulza zamieszczone w „Xiędze bałwochwalczej” i widziałam te sceny, na których maleńcy skarłowaciali panowie wili się u stóp ogromnych i dominujących kobiet i adorowali a to pantofelki, a to stopy w pończochach. Adela to jedna z nich. W przeciwieństwie do ojca- marzyciela jest uosobieniem trzeźwego realizmu. Bezceremonialnie wkracza do ojcowskiego sanktuarium na strychu i kilkoma ruchami szczotki zaprowadza tam porządek, burząc jednocześnie misternie zbudowany świat, w którym to ojciec był panem i Demiurgiem. Cudowna konfrontacja kobiecego pragmatyzmu i męskiego oderwania od rzeczywistości. W ogóle kobiety są u Schulza jak pogańskie boginie. Oprócz Adeli jest jeszcze matka, której serdecznie współczuję, bo musi ona ogarnąć dom, którego głowa zamiast w salonie lub gabinecie siedzi na strychu i bawi się w Noego. Jest też ciotka, żona wuja Karola, która fizycznie się nie pojawia, bo pojechała do wód, ale jej nieobecność powoduje, że świat Karola chwieje się w posadach.
Urzekły mnie też opisy miejsc, które Schulz tworzy za pomocą licznych porównań i zmysłowych epitetów. Rośliny w dzikiej części ogrodu są jak stare czarownice, rozkładające swoje spódnice i zagarniające przestrzeń i światło tak, że dziecko boi się wejść w głąb takiego buszu. Albo ulice miasteczka- istny labirynt, gdzie można zabłądzić i tym sposobem trafić do innego świata, gdzie żyją inni ludzie i panują inne prawa. Nawet szkolna pracownia rysunku nabiera tajemniczego wymiaru. Jest jak mroczna jaskinia, w której przy blasku świec niektórzy tworzą, a inni wylegują się na poduszkach niby starożytni bogowie.
Pewnie wrócę jeszcze kiedyś do Schulzowskiego Drohobycza, żeby sprawdzić, czy znów odkryję coś nowego. Bo na tym polega urok dzieł doskonałych- każde czytanie odkrywa przed nami nowe rzeczy.
Przeczytane w ramach wyzwania czytelniczego MARZEC 2024.

Jak opisać tekst genialny? Zrobiono to już setki razy, gdzież więc mnie, zwykłej czytelniczce- śmiertelniczce, brać się za analizowanie czegoś tak doskonałego jak „Sklepy cynamonowe” Brunona Schulza. Poprzestanę więc na zapisaniu własnych przemyśleń, które przypałętały się do mojej głowy po lekturze tego zbioru opowiadań.
Schulz to twórca, którego zrozumienie wymaga...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powieść Marty Zaborowskiej angażuje i to bardzo. Robi to dzięki świetnie skonstruowanej akcji, która sprawia, że co chwila jesteśmy wyprowadzani na manowce i właściwie do końca nie możemy się domyślić, o co w tej łamigłówce chodzi. Nie dlatego jednak, że każdy wydaje się być niewinny, ale wręcz odwrotnie. Autorka opowiada o swoich bohaterach tak, że poznając ich na początku jednego po drugim mamy wrażenie, że każdy stoi za przestępstwem, którego ofiarą padła Miriam.
Fabuła obraca się wokół śledztwa w sprawie zaginięcia żony zamożnego lekarza, która w rocznicę ślubu zniknęła z domu, mimo że niedługo przedtem rozmawiała przez telefon z mężem wracającym ze szkolenia. Prawdziwy rollercoster zaczyna się jednak sześć miesięcy później, gdy na terenie zamkniętej fabryki zostają znalezione spalone kobiece zwłoki w samochodzie Miriam, a podczas rozpoznania mąż ofiary potwierdza jej tożsamość, w przeciwieństwie do siostry, która twierdzi, że to obca osoba. Zanim zostaną wykonane badania genetyczne poznajemy historie 6 osób, które były związane z Miriam: oprócz męża i siostry jest jeszcze były ukochany Florian, przyjaciel i wspólnik męża Stan, partnerka Floriana Natalia i przyjaciółka zaginionej Gina. Każda z tych osób ma swoje sekrety i każda zna fragment historii Miriam. Z tej układanki my jako czytelnicy musimy złożyć właściwy obrazek i dojść do prawdy.
Marta Zaborowska oddaje głos kolejnym bohaterom, ale robi to tak, że mamy podstawy podejrzewać każdego. W dodatku przeplata je relacjami dwójki policjantów prowadzących śledztwo najpierw dotyczące zaginięcia, a później morderstwa. To niezbyt przyjemny Neuman, stary policyjny wyga, nielubiący ludzi i raczej trudny w obejściu, ale za to słynący z ogromnej skuteczności oraz skośnooka Shi Lu- młoda i dopiero wkraczająca do świata śledczych, ale ciesząca się sympatią i zaufaniem Neumana. Determinacja tych dwojga w rozwiązywaniu zagadki jest imponująca i daje zadziwiające efekty. I tu uwaga do samej autorki: szkoda byłoby nie skorzystać z tego tak udanego duetu i nie umieścić ich w kolejnej części. W końcu potencjał jest- chętnie dowiem się, skończyła się historia Hetmana i co stało się z Miriam i jej przyjacielem.
Małym minusem tej jakże emocjonującej powieści jest nieco przesadzone zakończenie. Pomysł z szalonym przyjacielem (żeby nie spoilerować!), moim zdaniem, był już zanadto odjechany. Ale takie prawo autora, a czytelnik może co najwyżej pokręcić nosem. Jednakże całość bardzo mi się podobała, o czym świadczy fakt, że przeczytałam tę książkę w ciągu 3 dni, mimo nawału innych zajęć. Naprawdę szczerze polecam ją miłośnikom thrillerów psychologicznych, bo do tej odmiany powieści bym ją zakwalifikowała. Emocje murowane.

Bardzo dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca i Marcie Zaborowskiej za egzemplarz z autografem. Lektura sprawiła mi wiele przyjemności.

Powieść Marty Zaborowskiej angażuje i to bardzo. Robi to dzięki świetnie skonstruowanej akcji, która sprawia, że co chwila jesteśmy wyprowadzani na manowce i właściwie do końca nie możemy się domyślić, o co w tej łamigłówce chodzi. Nie dlatego jednak, że każdy wydaje się być niewinny, ale wręcz odwrotnie. Autorka opowiada o swoich bohaterach tak, że poznając ich na początku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wymęczył mnie Dostojewski do tego stopnia, że z ulgą dziś zamknęłam tę niewielką książkę i teraz nie przestaję o niej myśleć. Dochodzę do wniosku, że rosyjski geniusz literatury lepiej jednak sprawdza się w wielkich powieściach pokroju „Zbrodni i kary”, czy „Braci Karamazow”. Czytając „Wiecznego męża” miałam wrażenie, że ograniczenie stron, które autor sobie narzucił tłamsi go i nie pozwala rozwinąć zapewne ciekawych refleksji o naturze człowieka i demonach w nim tkwiących. Fabuła wydała mi się szkicowa, miejscami wręcz chaotyczna.
Tytułowy „wieczny mąż” to określenie na jednego z głównych bohaterów- Pawła Pawłowicza Trusockiego, który po śmierci żony przybywa do Petersburga wraz z córeczką, aby odwiedzić znajomego sprzed lat Wielczaninowa. Sednem ich relacji jest fakt, że 10 lat temu żona Trusockiego miała romans z Wielczaninowem, a jego owocem jest właśnie Liza. Bohaterowie na naszych oczach przeżywają niezrozumiałe dla mnie namiętności: kochają się i nienawidzą, szanują i gardzą sobą.
Trusocki jest jak niedźwiedź grający na harfie, przedstawiony na okładce. Toporny, niepotrafiący się zachować, bez klasy i finezji, a jednocześnie wrażliwy, by nie rzec czułostkowy. Topi swoje frustracje w alkoholu (Boże, ile on pije, praktycznie bez przerwy!) i co chwila wybucha płaczem. Niby opłakuje zmarłą żonę, ale córeczkę podrzuca nieznanym ludziom, a kiedy ta umiera to nie spieszy się z wizytą. Irytujący typ. W dodatku już po 3 miesiącach żałoby zaczyna starać się o rękę 15-latki ( koszmar! ), co biorąc pod uwagę jego wiek ( 60 lat) trąci patologią. Trusocki to mężczyzna, który nie potrafi być nikim innym jak tylko mężem, w dodatku wiecznym. Masochistycznie pcha się w niezdrowe związki, wręcz uprasza się o to, by zostać rogaczem, podnóżkiem u stóp żony, jednym słowem pantoflarzem. Poniewierany, zdradzany prawie na widoku, ośmieszany, żałośnie idzie na pasku kolejnej połowicy.
Równie żałosny jest drugi bohater- Wielczaninow. Cyniczny uwodziciel, skupiony na sobie, drwiący sobie z innych, hipochondryk i fałszywy przyjaciel. Wiemy, że kiedyś darzył żonę Trusockiego głębokim uczuciem, co powoduje, że teraz po latach widmo utraconej kochanki prześladuje go i nie pozwala zaznać spokoju.
Zestawieni na zasadzie kontrastu bohaterowie są jak niebo i ziemia. Mąż i kochanek, pijany i trzeźwy, ponurak i dusza towarzystwa. Zawiązuje się między nimi jakaś dziwna więź. Uciekają przed sobą i wciąż do siebie dążą. Obaj jednakowo nieszczęśliwi, obarczeni poczuciem winy, przerażeni życiem. Jak dla mnie za bardzo skomplikowani, a ich problemy zbyt abstrakcyjne.
No cóż, wolę inne dzieła Dostojewskiego.

Wymęczył mnie Dostojewski do tego stopnia, że z ulgą dziś zamknęłam tę niewielką książkę i teraz nie przestaję o niej myśleć. Dochodzę do wniosku, że rosyjski geniusz literatury lepiej jednak sprawdza się w wielkich powieściach pokroju „Zbrodni i kary”, czy „Braci Karamazow”. Czytając „Wiecznego męża” miałam wrażenie, że ograniczenie stron, które autor sobie narzucił tłamsi...

więcej Pokaż mimo to