rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

W swej biblioteczce oneironauty kolekcjonuje wszystko co ma związek ze snami. Gdy trafiłem na powyższą pozycję w księgarni naukowej w Krakowie, wiedziałem że muszę ją mieć. Oceniona po okładce I opasłości mogła mi dużo zaoferować. Liczyłem na naprawdę ciekawe konkluzję o snach, ze względu na wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego i autorkę wyszkoloną w psychiatrii. Piszę to z żalem, ale jak się okazuje tytuł nic nie wniósł w materii śnionej. "Drugie życie snów" miało być esejem, syntezą wiedzy, odbiciem od stricte naukowych materiałów. Być może nie do końca znam sens pisania esejów, ale zawsze wydawały mi się strumieniem świadomości przelanej na tekst. W tym przypadku nie ma co czarować, spora część tekstu to przypisy z literatury: Adonis, Schulz, Kafka, Tokarczuk i inni klasyczni autorzy, poruszający się bez problemów w sferze snu, opisujący swe senne przeżycia i doświadczenia są cytowani w publikacji, od czasu do czasu udolnie bądź (wg mnie) nieudolnie tłumaczeni w zakresie psychiatrycznym, ale nie naukowym. Jest dużo powołań do naukowych patronów motywu sennego, czyli Junga i Freuda - dwóch biegunów tła psychiatrycznego Morfeusza i jego świata. Autorka zarzeka się przychylności bardziej Jungowskiej, niemniej w opisach jej snów, oraz dalszych tekstów dostrzegam dużo pierwiastka Freudowskiego. No ale nie na analizie polega ta publikacja. Jak sam podtytuł wskazuje tekst podzielony w spisie treści na trzy części - frazy - czyli krótkie omówienie zjawiska snu i określeń w jego obrębie. Ekfrazy - czyli zwykły dziennik snów autorki, najzwyczajniejsze zapisywanie snów, które Surrealiści nazywali "pismem automatycznym" lecz w przypadku ekfraz pozbawione są głębszej literackości bądź poezji. I w końcu tzw tak dalej... co nie wiem do końca co ma oznaczać, ale w dalszych rozdziałach jak np. Sny w stroju działania mamy krótkie teksty bez tytułów, ale opisujące jakby sny, sny na jawie lub inne fantazje. Niestety zapamiętanie tych tekstów graniczy z cudem, gdyż ciągną się przez około 200 stron i po prostu są. Często szokują, ale trudno do nich wracać pamięcią. Są jakby langsom żeby je przemyśleć. Te teksty już uwydatniają pewien poziom literacki, niemniej wciąż zakańczane są świetnie dobranymi cytatami z literatury. Teksty te są bardzo ciężkie. Z tekstu na tekst czułem grzęźnięcie w jakiejś mrocznej ramce. Ewidentnie teksty te zawarte w rozdziale "Sny w stroju działania" są pożywką dla grozy. Dużo cierpienia, erotyzmu, gwałtu, podłóż seksualnych, młodzieńczego buntu, ciężaru relacji międzyludzkich, nihilizmu, melancholii i mizantropii. W dużej mierze opisują koszmary. Jak lubię takie teksty, tak w pewnym momencie nie mogłem przebrnąć i zatrzymałem się. W połowie rozdziału odstawiłem lekturę, by sobie ją dawkować. Co zatem zyskamy dzięki tej lekturze? Materiał do inspiracji literackich przede wszystkim. Tytuł orzeka jakieś drugie życie snów. W tekście nie odnalazłem wytłumaczenia tego drugiego życia, a to dlatego, że ono jest właśnie w tekście. Drugie życie snów to tekst snu zapisany przez śniącego sen. Polecam też odnośniki do pełnych tekstów z przypisów, gdyż ich oniryczność jest sztuką wznoszącą duszę ponad niewyśnione i jest to ekwiwalent najwartościowszy w tej książce.

W swej biblioteczce oneironauty kolekcjonuje wszystko co ma związek ze snami. Gdy trafiłem na powyższą pozycję w księgarni naukowej w Krakowie, wiedziałem że muszę ją mieć. Oceniona po okładce I opasłości mogła mi dużo zaoferować. Liczyłem na naprawdę ciekawe konkluzję o snach, ze względu na wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego i autorkę wyszkoloną w psychiatrii. Piszę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kolejne zetknięcie z prozą Wojciecha to podróż w przeciekawą wyobraźnię. Zachęcany kilkukrotnie do zaczytania się w pozycję nie wiedziałem czego się spodziewać. Miałem swoje wyobrażenie temat powiastki wzorowane na okładce i pewnym powtarzającym się echem motywem "odludzia". Wojtkowi zaufałem przy "Domu Wszystkich Snów" i miałem z nimi nie zapomniane jazdy. Tym razem się nie rozczarowałem, choć moje wyobrażenia zostały pozytywnie zgładzone. "Nie ma Wędrowca" to krótka nowelka, ale nie tak szybko przyswajana. Przynajmniej nie przeze mnie. Co nie znaczy, że to było źle napisane i musiałem się głowić, co autor miał na myśli... Nie, nic takiego... Gunia ma bardzo zacny warsztat pisarski i styl, który pochłania. Dlatego miałem dysonans w trakcie czytania. Powieść zaczyna się niewinnie, dość obyczajowo, można sobie nawet skojarzyć rozpoczęcie z "Lśnieniem" Stephena Kinga, w którym Jack przychodzi na rozmowę o pracę. Bohater opowiadania pojawia się w pewnym tartaku w sprawie pracy. Podejmuję stanowisko dozorcy. Okazuje się, że miał kilku poprzedników. O poprzednikach się nie rozmawia i tu się pojawia pierwsza tajemnica. Tajemnica nic nie znacząca by się wydawało. Jednak podśmiechujki współpracowników w zapytaniach "ile sobie daje czasu?" robią się zbyt zagadkowe. Przełożony Mirk opowiada naszemu bohaterowi co się stało z Roszczukiem, jego poprzednikiem. Podejrzewamy jednak, że nie mówi całej prawdy. Dochodzenia są coraz głębsze. Pojawiają się historyjki o duchach, które trzeba sobie skojarzyć z tym o czym opowiadają postaci. Nadchodzi zima. Bohater dociera do najważniejszego źródła wiedzy o Roszczuku - pierw odnajduje Roszczukowe pamiątki, zapisane widokówki i taśmy. Z taśm odsłuchuje rozmowy samego Roszczuka z kimś znaczącym. Mowa o księdzu Kazimierzu. Bohater wybiera się w odwiedziny kościoła. Tam spotyka księdza Kazimierza, z którym rozpoczyna wyczerpującą rozmowę o Roszczuku. Wplecione w rozmowę dysputy filozoficzne i religijne otaczają sprawę jeszcze dziwniejszą atmosferą. Bohater poznaje kolejne zapiski Roszczuka, które otwierają przed nami nowe sprawy i cofają nas do przeszłości poprzedniego dozorcy. Autor w tym momencie prowadzi skomplikowaną narrację z perspektywy nie istniejącego już bohatera i jego przeszłości. Narracja jest tak ciekawa, że poznajemy postać, która w pewnym momencie nie wie kim jest, gdyż w jego życiu dochodzi do przypomnienia sobie poprzedniego życia. Poznajemy życie osoby, która żyła w czasach drugiej wojny światowej. Dotrwała swego tragicznego końca, by zbudzić się w ciele swej kolejnej inkarnacji. Poznajemy również historię miejsca, w którym otwarto tartak i drogą dedukcji rozumiemy skąd pojawiły się domniemania duchów dzieci nawiedzających teren pracowniczy. W meritum dochodzi do sad endu przejętego przez bohatera niczym omen odziedziczony po poprzedniku.
Historia wydająca się na z natury błachą obyczajówkę z czasem zagmatwa nas i nasze myślenie o egzystencji. Wojciech Gunia nie daruje nam wywodów nihilistycznej świadomości i w niektórych ustępach aż truchlejemy, gdy dotrze do nas przerażająca racja odczytanych słów. Postać przypominająca sobie poprzednie życie to bardzo dobry motyw, znowuż przypominający mi serial "Dark". Sama rozmowa głównego bohatera z księdzem przypominała mi trochę "Ostatnią Sesję Freuda" - film, w którym toczy się nieustająca rozmowa o przemijaniu i egzystencji. Kim zatem jest tytułowy wędrowiec? Czy to dusza, pojawiająca się w kolejno przybieranych ciałach i nie pamiętająca swoich poprzednich? A może to każdy kto zmaga się z pewnego rodzaju weltschertzem i poprzez niesamowite historie interesujących go ludzi dociera do swego końca nie wymarzonego, lecz przybranego? Zapewniam, że fabuła gęścieje, a mrok jest z każdą stroną cięższy. Nie ma wędrowca, który mógłby sobie odpuścić tę lekturę...

Kolejne zetknięcie z prozą Wojciecha to podróż w przeciekawą wyobraźnię. Zachęcany kilkukrotnie do zaczytania się w pozycję nie wiedziałem czego się spodziewać. Miałem swoje wyobrażenie temat powiastki wzorowane na okładce i pewnym powtarzającym się echem motywem "odludzia". Wojtkowi zaufałem przy "Domu Wszystkich Snów" i miałem z nimi nie zapomniane jazdy. Tym razem się...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Eksplorując twórczość Ciemnego Kniazia nie sposób nie wspomnieć o jego przemroczonej poezji, której gęstwina pochłania niczym śmiertelna choroba. Umrzeć z poezją Tadeusza Micińskiego w tle to by było najosobliwsze doznanie przybyłych... ale nie o tym... chociaż rozbudzona tutejszymi wierszami fantazja pociąga nas w najmroczniejsze meandry kontemplacji. Dawno nie miałem do czynienia z tak atmosferyczną poezją, której treść oraz same słowa wciągały mnie w niepojęte odczucia. Bolesne, a jednak tropiące prawdy natury. Postać Micińskiego znana jest z gęstego mroku, potrafiącego tak zainfekować umysł, że można by się pokusić o odpuszczenie sobie wszystkich tych codziennych głupstw jakimi zajmujemy się w życiu. Jedynie tomik Micińskiego, podróż w skaliste rejony i kontemplacja przy odrobinie mikstur otrzepujących z niejasnych myśli. Dla mnie poezja Micińskiego jest o tyle ważna, że dotyka pewnej smętności. Osoby o ponurej naturze będą zachwycone tym zbiorkiem, ale nie tylko one - Miciński to klasyk polskiej literatury osierocony przez wzmianki w placówkach szkolnych. No cóż, reputacja studenta wiedzy tajemnej wyeliminowała go z oficjalnego kanonu, co nie oznacza, że z ortodoksyjnego kanonu literackiego nie zniknie do końca wszechświata. Interpretacje tych wierszy w jakimkolwiek wykonaniu będą wzniosłe, nawet czytane w ciszy. Epickość tekstów niczym święte księgi brzmieć będą w naszej pamięci po częstokroć.
Tomik "W Mroku Gwiazd" zawiera około siedemdziesięciu wierszy poety, utrzymanych w epoce czarnego romantyzmu. Ich motywem przewodnim są jak rzecze tytuł - gwiazdy. A dokładniej pasja astronomiczna, którą również parał się Miciński. Zatem w tekstach zetkniemy się z planetami, niebezpiecznymi ciałami niebieskimi, ale również nie będziemy z dla od Boskości, Lucyferiaństwa i mitologii, którą tak obłędnie wielbi klasyka. Tęsknota, melancholia i niesamowicie romantyczne teksty, których nie powstydziłby się żaden Don Juan. Moim ulubionym wierszem jest "Natchnienie", niemniej gdybym miał kilka ulubionych wybrać, prawdopodobnie wyboru bym nie miał, gdyż zastanawiałbym się przeczytawszy kolejny raz cały tomik. Chyba pierwszy raz Wydawnictwo IX wydało w swym katalogu tomik poezji. Postawienie na Micińskiego, było chyba najlepszym wyborem, gdyż nie spotkałem się z wieloma wydaniami jego poezji, a to oryginalny krok przy natłoku reedycji. Osobiście byłbym ukontentowany, gdyby coś takiego udało się z tekstami Charlesa Baudelliere... Ale wracając do Micińskiego - tomik świetnie wydany w minimalistycznym tonie, w formacie kieszonkowym, z językiem wiernym ówczesnym składniom, co czyni lekko immersyjną podróż do epoki i przyczynia się do zakrycia nas w ciemnej kotarze. Trzeba też zaznaczyć, że tak proza jak i poezja Micińskiego jest intelektualna i przesycona subiektywnością autora, dlatego może być bardzo trudna dla niektórych w odbiorze. Zachęcam więc do lektury szczególnie tych ambitniejszych czytelników. Tajemnica i natura nieboskłonów pochyla się nad nami w tekstach poety, który jest z tych potrafiących opisać piękno i niebezpieczeństwa toczące planety przez ich niepojęte dla ludzkich umysłów prawa. "W Mroku Gwiazd" to tomik, którego nie odłożysz po jednym przeczytaniu. Nie będziesz tego czytać jednym chałstem. Przecież ze względu na skomplikowane teksty, delektacja będzie przedłużać Twe czasoodczucie, ale nie zatrzyma się w tym tekście, co będziesz musiał ujarzmić jego zrozumieniem. Niech zatem gwiazdy będą nam oświetlać mrok rzeczywistości, którą musimy przetrawić tak poważnymi lekturami.

Eksplorując twórczość Ciemnego Kniazia nie sposób nie wspomnieć o jego przemroczonej poezji, której gęstwina pochłania niczym śmiertelna choroba. Umrzeć z poezją Tadeusza Micińskiego w tle to by było najosobliwsze doznanie przybyłych... ale nie o tym... chociaż rozbudzona tutejszymi wierszami fantazja pociąga nas w najmroczniejsze meandry kontemplacji. Dawno nie miałem do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kiedy mówimy o Polsce i sztuce reprezentującej ten kraj pierwszym co nam przychodzi do głowy jest zwykle Mickiewicz, Chopin, Beksiński i zwykle na tym kończy się znajomość sztuki. Jednak był w historii taki artysta, który stworzył swój nurt opierając się na innych i wyciągając ze swego wnętrza psychologicznie wtarte obiekty i podmioty kreujące jego przestrzeń i jego uniwersum. Artysta, któremu bardzo wiele zawdzięcza Polski teatr, mimo że zajmował się zupełnie inną kategorią sztuki. Tadeusz Kantor, bo o nim mowa, to twórca pewnego niepokoju i statusu najniższego rzędu. Gdyby przetworzyć teatralne wizje Kantora na język literacki mielibyśmy świetny materiał grozy, weird fiction, patriot noir i pełen abstrakcji esej filozoficzny. Bowiem klimat sztuk Kantora to rodem Schulz, Kafka, Schweiblin czy Gombrowicz, a nawet Słowacki czy Wyspiański mocno ukantorowany właśnie Schulzowską manierą bądź abstrakcyjnym deseniem. No i wizytówka Kantora - Witkacy, którego napisane sztuki były przerabiane najchętniej. Użyłem formuły "patriotyzm", chociaż sztuki Kantora to nie jest patriotyczny artyzm. Wręcz przeciwnie, artyzm czystej krwii, gdzie wszelkie połączenia ze społeczną przynależnością są butne i kontrowersyjne. Sztuki Kantora przecież nie raz wywoływały wiele sprzeczności i były krytykowane i blokowane, a sam Tadeusz był bardzo zbuntowany wobec aparatów władzy. Kiedy jego teatr kwitnął w socjalistycznej PL Kantor był oburzony tym iż komunizm za pomocą sztuki chce dotrzeć do odbiorców swym planem propagandowym. Tadeusz Kantor był więc artystą totalnym, gdzie sztuka była odseparowana od rzeczywistości. Samo miano swego nurtu jakim jest Teatr Śmierci daje wiele wyobrażeń, które nie są odbiegające od tego co widzimy na scenie. Krzyże, żałobnicy, niewzruszone twarze przypominające trupie główki oraz zdjęcia umarłych w katafalkach i trumienkach. Nigdy dotąd nie widziano teatru w takiej właśnie formie. Teatr Kantorowski to jakby teatr uliczny, tyle że grany w przestrzeniach, ale nie tylko zamkniętych. Nie raz grany był na zewnątrz. Kantor od najwcześniejszych lat związany z teatrem, szczególnie w Krakowie, gdzie tworzył scenografię, a za czasów hitlerowskich pozostał w tej sferze. Uprzednio był malarzem, który nie raz miał swoje wystawy, a jego styl czerpany od surrealistów był najbardziej inspirowany przez kubistów, by finalnie doprowadzić Kantora do taszyzmu - stylu przypominającego styl Jacksona Pollocka, jednak Kantor nazwał go stylem Informel. Styl ten przedostał się później do teatru jego grupy Cricot. Nazwa grupy oznaczała odwrotność francuskiej wersji zdania "to cyrk". Teatr uliczny Kantora, zabawiający widza przypominał właśnie cyrk. Czułeś w nim dużo emocji i niepokojącej aury, przypominającej akrobacje wzmagające w Tobie pytanie "czy on/ona wyląduje cało?". Awangarda w jakiej pojawił się Kantor była najciekawszą formą sztuki, a więc odnalazł się w niej jako maestro. W teatrze bowiem był niczym dyrygent. Wymagał, krzyczał i znowu wymagał. W swoich sztukach nie siedział na uboczu, był na scenie wraz z aktorami. Współpracował z nimi jako niemy obiektywista, ale rzucający wskazówki. Cricot pojawiał się w różnych miejscach Krakowa - Teatr Słowackiego, Teatr Stary, Krzysztofory, Pałac pod Baranami. Fenomen Kantora jednak poszedł w świat i sztuki Kantora widziało kilka innych krajów na świecie.
Kantor był wizjonerem i wiedział co chce przedstawić. Fenomenalne było to iż adaptował sztuki Witkacego, wtrącając w sceny swoje osobiste życie. Symbolika bardzo się rzucała w oczy, a atrybuty Kantora charakteryzowały go nawet po śmierci. Mania obiektowa, wśród której znalazły się krzesła, parasole, manekiny, ambalaże lub opakowania. Krzesło odgrywało dużą rolę, ponieważ to krzesło właśnie stało się jednym z najważniejszych pomników Kantora. Mówi się także o ukrzesłowieniu Kantora.
Tadeusz jest bardzo ciekawym artystą i jego światoogląd fascynuje, sprowadzając nas w odmęty mrocznego bytu. By poznać cały przekrój jego twórczości warto sięgnąć właśnie po powyższą publikację. Wydanie z wydawnictwa dolnośląskiego jest przepięknie wykonane, niczym album pełen mnóstwa kolorowych zdjęć z życia Kantora. Najważniejsze prace, cytowane teksty i arbitralne treści charakteryzujące jego nieugiętą postawę artysty. Rozdział o rodzinnym otoczeniu szybko wprowadza w przekrój twórczości, który chronologicznie acz ze stopniowo powracającymi motywami rozkłada Kantora na sztuki najpierwsze. Cytaty sypią się jak z rękawa, ale dostajemy konkret na temat postaci jaką jest twórca Cricotu. Pleśniarowicz umiejętnie wprowadza nas w Kantorowską manierę , której ważnym elementem jest wspomniane wydanie, będące kolażem, ambalażem i desamblażem twórczości Kantora. Dzięki temu wydaniu czułem się jak w cyrku, teatrze lub na wydarzeniu pełnym Kantora. Dziesiątka właśnie za pomysł wydania. Co do życia osobistego Kantora, które było wyczerpujące musimy już szukać suplementów do tej lektury. Artysta dużo notował, zatem dzienniki to dla interesujących się biografiami byłyby najistotniejsze. Niemniej jeśli ktoś czyniłby wystawy na temat twórczości Kantora winien właśnie ten folder otrzymać jako swoistą biblię, instrukcje, opakowanie w zapakowaniu artyzmu Tadeusza Kantora.

Kiedy mówimy o Polsce i sztuce reprezentującej ten kraj pierwszym co nam przychodzi do głowy jest zwykle Mickiewicz, Chopin, Beksiński i zwykle na tym kończy się znajomość sztuki. Jednak był w historii taki artysta, który stworzył swój nurt opierając się na innych i wyciągając ze swego wnętrza psychologicznie wtarte obiekty i podmioty kreujące jego przestrzeń i jego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

WITAJCIE W TEATRO GROTTESCO!
Tak by nas przywitał szyld wyświetlający się wokół ziemi, gdyby autor był mistrzem galaktyki, jak sam wspominał w jednej z rozmów na temat genezy swoich tekstów. Ligotti to autor fascynujący i nie wspominany zbytnio w PL. Może tylko przez wysubliomowane grono czytelników, bo do takich kieruję też to polecenie. Jeśli jeszcze nie miałeś do czynienia z tym autorem, gwarantuję Ci, że czeka Cię poważny konflikt z rzeczywistością. Przyswajając te teksty trzeba być otwartym na złożoność tekstu jak i jego przekazu, a przekaz jest mocny i należy być czytelnikiem o twardych nerwach, a najlepiej nie być skorym do sugestii. Autor jest naznaczony silną spuścizną po Schulzu, Kafce, a także filarach grozy Lovcrafcie i Poe. Nawet nasz rodak Witkacy ma duży wpływ na potęgowanie atmosfery w dziełach Ligottiego. W ogólnym odczuciu w prozie autora możemy dostrzec nihilistyczny egzystencjalizm na miarę Sartre, Nietschego, Schoppenhauera, albo atmosferę Camus'a, Marai, lub Borgesa lecz przyodzianego we wściekle czarny i znoszony płaszcz dziwofikcji.
Każdy znamienity pisarz ma swój wachlarz charakterystycznych dla siebie motywów, które automatycznie wprowadzają nas w klimat światotwórczego uniwersum autora. Takim warsztatem dysponuję również Ligotti - po pierwsze motyw snu. Oczywiście nie muszę wspominać, że jest to mój ulubiony motyw, który przyciąga mnie jak ćmę do ognia. Co ciekawe, by sięgnąć po powyższą pozycję otrzymałem rekomendację, ale najsilniejszy sygnał otrzymałem właśnie we śnie... we śnie, w którym ukazał mi się sam autor! Brzmi jak wydumane, ale są na to historie w sieci... wracając - motyw snu u Ligottiego to snująca się mroczna mgła uwypuklająca niepokój tej senności. Dalsze motywy to odziedziczone po Schulzu manekiny, a właściwie kukły wieszane na sznurkach niczym na żyłkach jakiegoś lalkarza. Ten motyw odsyła nas do najmroczniejszych tajemnic ludzkiego bytu, nawiązującego do symboliki masońskiej, w której to każdy człowiek jest marionetką kierowaną przez inną marionetkę, kierowaną przez kolejną marionetkę, i tak dalej, aż w końcu dotrzemy po piramidzie hierarchii do Wielkich Architektów. W tym przypadku tytuł zbioru opowiadań nie jest chybiony, gdyż to właśnie tajemniczy budowniczy skryci również w Platońskiej jaskini pałają chęcią igrzysk, pewnego rodzaju TEATRO. Motywów na koniec, bo pojawia się również motyw dziwnych relacji rodzinnych (być może też zapisane w testamencie Brunona). Egzystencjalnie prawdziwe do cna, bo kto z nas nie miał dziwnych odczuć względem kogoś z rodziny? Powtarzającym się motywem, ale jakże kontrastowym względem szarego obywatela jest główny bohater artysta - dziwak, outsider, otoczony tajemnicą i jakąś mroczną powłoką. Ten motyw również mi się podoba i chętnie wracam do opowiadań, w których narratorem jest artysta, lub jego uczeń. Tym tropem docieramy do ważnego szczegółu w twórczości autora, jak i samych jego bohaterów, a mianowicie zjawiska jakim jest Tsalal. Zjawisko totalnej ciemności, jaką wymyślił Ligotti, dziwnym zbiegiem okoliczności jest imiennikiem stacji badawczej na Arktyce, a ta pewnie wzięła się z inspiracji Wyspą Tsalal, o której pisał Verne 1897 roku w powieści "Lodowy Sfinks", będącej kontynuacją opowiadania Poe o wyprawie Gordona Pyma. O Tsalalu dowiemy się również z serialu "True Detective", w którym to prawdopodobnie wykorzystano wątki Ligottiego. A żeby było dziwniej istnieje zespół black metalowy Tsalal, którego utwory są tak niepokojące, jakby tworzone w innym języku i w innej częstotliwości - czaszka rozłupana od słuchania po kilku sekundach. Muzyka chyba tylko dla obłąkanych. Znowuż odwołując się do masońskich igrzysk kluczowym motywem jest cyrk, a właściwie właśnie ta teatralna część cyrkowości. Tytuł jest ważny, bo pojawiają się lunaparki, iluzjoniści i różne dziwadła niczym wokalista/tka Sopor Aeternus, których groteskowość sprzyja właśnie istocie groteski. W końcu motyw chyba przypisywany tylko Ligotiiemu - korpogroza, czyli horror pracowniczy, dziejąca się w zamknięciu pracoholizmu zgroza każdego Kowalskiego Smitha, czyli fundament egzystencjalizmu - praca, jako kolejny ważny element hierarchii, czyniący niewolnikiem każdego przeciętnego człowieka.
"Teatro Grottesco" to zbiór trzynastu najlepszych opowiadań Thomasa Ligottiego, jak już zdążyliście zauważyć autora horroru egzystencjalnego. Horroru utrzymanego w konwencji weird fiction. W tej konwencji utrzymuje nas gęsty mrok wychylający się z opowiadań. Zagłębienie się w teksty już jest przeżyciem, gdyż czujesz niejaką presję, wciśnięcie w ramy opowiadania, płyniesz przez tekst wartkim lecz lepkim źródłem smoły. Można naprawdę zbyt się wczuć w te teksty, a filozoficzne ustępy są tak mocne, że można później za długo nad nimi myśleć. Zatem beznadzieja, bezsilność, bezsens, konsekwentne NIC. Teksty są bardzo sprawnie napisane, a tym bardziej przetłumaczone, lecz trzeba sobie zdać sprawę, że to nie jest lekkie pióro. Wręcz ciężkie i choć nie zmuszą do nadmiernego główkowania to trzeba ogarnąć powagę mroku jaką zasiewa autor. Zbiór rozpoczęty przedmową Mateusza Kopacza nakreśla nam istotne inspiracje oraz mistrzów autora. Następnie wprowadzenie "Urzeczenie Koszmarem" Wociecha Guni i Sławomira Wielhorskiego przedstawia nam pokrótce sylwetkę autora i jego dokonania. Opowiadania dzielą się na trzy serie "Zaburzenia", "Zdeformowania", "Zniszczeni i Zgnębieni". Osobiście podobała mi się trzecia seria z finałowymi opowiadaniami "Severini", oraz "Cień, Ciemność". To w "Cień, Ciemność" pojawia się motyw Tsalal i świetnie wykreowana postać malarza Grossvogela. Chciałbym przyjrzeć się każdemu opowiadaniu z osobna, ale jest ich za dużo i zabrałem się za tą opinię prawie miesiąc po przeczytaniu, więc wrażenia nie są świeże, ale mimo to piętno egzystencji jakie wyłożył Ligotti, boli wciąż niesamowicie. Nie mniej możecie się spodziewać świetnych opowiadań między innymi, o artyście przybyłym w poszukiwaniu pracy do tytułowego Teatro Grottesco. O lunaparkach pojawiających się przy stacjach benzynowych. O pracownikach fabryk, których istnienie przestaje mieć swoje indywidualne znaczenie. O doktorze, który musiał wysłuchiwać zachwytów nad swoim pacjentem. O artyście nagrywającym tzw "Senne Monologi" i sprzedającym je u pracowniczki muzeum, do której jako jedyny przychodzi w stanie dziwnej nieświadomości, by je posłuchać. A przede wszystkim to opowiadania, o indywiduach, których egzystencja okrywa mrok odpierający wszelki sens podług wyższych form i istot... spłycający ich istnienie do poziomu każdego i tego samego obywatela...

WITAJCIE W TEATRO GROTTESCO!
Tak by nas przywitał szyld wyświetlający się wokół ziemi, gdyby autor był mistrzem galaktyki, jak sam wspominał w jednej z rozmów na temat genezy swoich tekstów. Ligotti to autor fascynujący i nie wspominany zbytnio w PL. Może tylko przez wysubliomowane grono czytelników, bo do takich kieruję też to polecenie. Jeśli jeszcze nie miałeś do...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Nocne mary. Opowieści niekoniecznie na dobranoc Sylwia Błach, Rafał Christ, Arnold Cytrowski, Łukasz Dubianowski, Tomasz Duszyński, Norbert Góra, Maciej Klimek, Marcin Kowalczyk, Marta Kucharska, Wojciech Kulawski, Graham Masterton, Tomek Miłowicki, Karolina Mogielska, Jarosław Adam Pankowski, Rafał Grzegorz Sawicki, Łukasz Śmigiel, Hubert Smolarek, Nadia Szagdaj, Honza Vojtisek, Paweł Widomski, Flora Woźnica, Olek Zielonka
Ocena 8,4
Nocne mary. Op... Sylwia Błach, Rafał...

Na półkach: ,

Pisząc, niestety, o swoich nieświeżych wrażeniach z lektury "Nocnych Mar" gubię się trochę w ich autentyczności, ponieważ te wrażenia były mocne. Pisząc 'mocne', niekoniecznie mam na myśli ich pozytywny wydźwięk, ponieważ miałem malutki zgrzyt przy czytaniu tej pozycji, na szczęście pojawiło się kilka niuansików, które uratowały wdzierające się niekiedy znużenie. Osobiście nie jestem wielkim fanem antologii, chyba że zbiory opowiadań różnych autorów trafiają do zinów, lub jakiś magazynów typu "Histeria", lub kultowa "Nowa Fantastyka". Książkowe antologie dziarają mi w głowie duży znak zapytania, gdyż nigdy nie wiem czego się spodziewać i nie zawsze zmuszam się do sięgnięcia po takie wydania. Tutaj było inaczej - tytuł automatycznie nawiązał do mojej obecnej wieloletniej fascynacji snami, tu koszmarami, które są nieodłącznym elementem naszego onirycznego żywota. Okładka wyzywająca i klimatyczna, do tego kilku autorów mi znanych, w tym jeden znany mi osobiście. Więc można w ślepo uderzać. Do tego czcionka przyjemna dla oka, więc szybko się wciągnie. Chciałbym się odnieść do każdego opowiadania po kolei, ale jak wyżej zaznaczyłem - jestem nieświeży w odczuciach tej lektury, więc po krótce zwrócę uwagę na najciekawsze moim zdaniem opowiadania i te mniej ciekawe.
Widzicie, trzeba się zgodzić, że w tej antologii mamy elementarne przeskoki. Widząc niektóre opinie natknąłem się na te, które brzmiały rozczarowująco, ale i te które zachwalały i zachwalały. Tych drugich było dużo, obawiam się, że część z nich mogła być nieszczera, lub nacechowana hajpem i możliwością pokazania się. Pierwsze za to surowo oceniały bez wazeliny i skrupułów. Uważam, że żadne nie były warte przesadnego zachodu, ale opinie o opiniach może gdzie indziej. Wracając do samej antologii. Ciekaw byłem pióra dzisiejszych pisarzy i ich warsztatu, z racji swojego pisarskiego feblika, lubię podpatrywać style i warsztaty, a więc stwierdziłem, że będzie to rozejm z formą antologii, dzięki czemu egoistycznie się podbuduje, albo coś mnie tak zmiesza ze swym ego, że w życiu nie odważę się nic napisać. W sumie źle nie było, ale liczyłem na zerwanie zwojów mózgowych. Dlatego w ogólnym rozrachunku oceniam na "Bardzo Dobre" ze względu na tą mieszankę. Tematyka snów bardzo mi bliska jest popisowa i można naprawdę zabrnąć daleko, używając odpowiednich stylistyk. Niemniej tutaj przeważnie opowiadania długo się rozkręcały, nudziły u samego początku, a wielkie oczy robiłem dopiero na końcu, gdzie mogło pojawić się coś przerażającego. Niemniej opowiadanie opowiadaniu nie równe, dlatego...
"Pobudka Panie Sanders" od Szagdaj - pierwsze opowiadanie i trochę nudzi rozwój akcji, aczkolwiek sam motyw zabijania skazanego i natychmiastowe przywracanie go do życia jest bardzo ciekawe i w filozoficznym ujęciu może zrewolucjonizować pojęcie kar, gdy uświadomimy sobie jakim błogosławieństwem i ucieczką jest tak naprawdę śmierć. "Rezydent Domu nr. 5" oraz "Koszmary Doroty" Sawickiego - tzw. Klamra tej antologii, gdzie przeczytamy relacje z perspektyw dwóch bohaterów w innym czasie. Opowieść o człowieku ?... wrośniętym w kanapę. Czuć obrzydliwą groteskę i psychologiczne zabawy bohaterami, niemniej dla mnie "Koszmary Doroty" dużo lepsze "Rezydent..." przynudza. A tak w ogóle w "Rezydencie..." dostrzegam jakieś kalki lub inspiracje filmem "Wieloryb" Arronofsky'ego. "Wieża" Macieja Klimka jak dla mnie jedno z najbardziej wyróżniających się opowiadań. Raz że krótkie, więc zapada w pamięć, dwa, że historia przystępna i opowiedziana tak, jakby opowiadał to ktoś znajomy. Osobiście odczuwam tu hołdy w stronę klasycznego Weirdu, aczkolwiek sam utożsamiam "Wieżę" z Lovecraftiańską manierą, a fabuła o nagle pojawiającej znikąd wieży przywodzi na myśl akcję z tajemniczymi monolitami odnalezionymi w USA w 2020 roku. "Diabeł na Mym Ramieniu" Cytrowskiego - istny kryminał. Nie jestem zwolennikiem kryminałów i rzadko po nie sięgam, ale ten jest z tych, które mnie nudziły i osaczały nic nie znaczącymi opisami. Dopiero odnalezienie "Podejrzanego" czyni opowiadanie ciekawym i dostarcza dreszczyk. Przypomina lekko klimaty Tarrantino z "Od Zmierzchu do Świtu". "Dioboł" - Graham Masterton i Karolina Mogielska - i w końcu klasa sama w sobie, świetnie napisany tekst, różne perspektywy, różne czasy i słowiańska legenda. Krwiście, strasznie i można puścić wodze fantazji, a przy okazji zainteresować się słowiańską mitologią. Relacja babki, która opowiada wnuczce o niesławnym Dioble, wrzucając go do worka z lokalnymi plotkami międzysąsiedzkimi. Cudo!
"Zostań jedną z Nas" Norberta Góry - kolejny rodzynek. Krótkie opowiadanie o dziewczynie, która sprowadza manekina do wynajmowanego mieszkania, po to by... no właśnie domyślcie się po tytule, a jak dla mnie lekki ukłon w stronę Schulza. "Aegri Somnia" Tomasza Miłowickiego - znowuż perełka! To jest tak złe, że wydaje Ci się, że zaraz Hieronim Bosh wylezie z grobu i zacznie malować prozę Tomka. Innymi słowy, tak złe, że aż dobre. Szczerze nie wiem jak odbierać ten tekst, ale czułem się jakbym czytał wyznania jakiegoś opętanego szaleńca. Tam jest czerń, cierpienie, matkobójstwo i dużo diabelstwa. "Hopsy" Rafała Christa - nie sądziłem, że się ubawię przy tej antologii, ale w tym opowiadaniu mamy do czynienia z krasnoludkami wchodzącymi do ucha swej ofiary, a ofiara musi pić, by zagłuszyć wygłupy krasnoludków. Niestety nie ma na tyle alkoholu na świecie i krasnoludki przejmują kontrolę nad ludźmi, co powoduje masakre i rzeź godną groteskowego i humorystycznego slashera gore. "Sny Kassandry" Łukasza Śmigiela - jedyne Sci Fi w zbiorze. Jedno z lepszych opowiadań i kolejny rodzyn moim zdaniem. Świetne swiatotwórstwo, w którym się gubiłem po jednym czytaniu i musiałem przysiąść na dłużej. Takie wrażenie wzbudzał we mnie tylko Lem. Relacje kosmicznych ras, ze śmiałymi nawiązaniami do ludzi z ziemi, albo Reptilianami. Wyobraźnia pracuje. "Świadomy Sen" Kulawskiego - autor dość znany w kręgu, więc i opowiadanie charakterystycznie, nie złe, z ciekawą fabuła. Grupa spotykająca się na warsztatach świadomego snu doświadcza podobnych snów na tle II wojny światowej i jakiegoś tajemnego stowarzyszenia. Okazuje się, że w ich okolicy znajduje się obóz koncentracyjny ze snów grupy. Koniec końców wychodzi na jaw, że prowadzący warsztaty nie jest tym za kogo się podaje i zamyka grupę w tajnej bazie SS.
Reszty opowiadań nie pamiętam, a w sumie wszystkich jest 24. Jeśli ich nie pamiętam to albo przez nieświeżość doznań, albo wątpliwy warsztat pisarski. Tak jak wyżej wspomniałem, mamy tu mieszankę. Nie wszystkim spodoba się to samo, są i zacne teksty, których trudno zapomnieć. Niemniej jak na jednorazowe doświadczenie z antologią trzeba przyznać dość wątpliwy poziom pisarski niektórych autorów. Nie jest to moim zdaniem dobry manewr zaczynać opowiadanie od opisu tego co jest za oknem, a co nie wnosi nic do fabuły, albo znaczenia, czy choćby było symboliką. Takich rozpoczęć było dużo, a to odrzuca czytelnika. My fani grozy potrzebujemy wstrząsu od pierwszej litery!
Reasumując antologia nie każdemu przypadnie do gustu, ale warto rzucić okiem na wybrane opowiadania, bo pisarski laur czeka na pewnych autorów tego zbioru. A książka na półce prezentuje się też zachęcająco. Spokojnie możecie czytać na dobranoc, te słabsze kawałki was uśpią, ale wystrzegajcie się prawdziwych mar - Klimka, Miłowickiego, Góry, Sawickiego i oczywiście Mastertona z Mogielską!

Pisząc, niestety, o swoich nieświeżych wrażeniach z lektury "Nocnych Mar" gubię się trochę w ich autentyczności, ponieważ te wrażenia były mocne. Pisząc 'mocne', niekoniecznie mam na myśli ich pozytywny wydźwięk, ponieważ miałem malutki zgrzyt przy czytaniu tej pozycji, na szczęście pojawiło się kilka niuansików, które uratowały wdzierające się niekiedy znużenie. Osobiście...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Sandman: Kraina snów Colleen Doran, Neil Gaiman, Malcolm Jones III, Kelley Jones, Charles Vess
Ocena 7,6
Sandman: Krain... Colleen Doran, Neil...

Na półkach:

Jak zwykle Sandman ze swą kompleksową przestrzenią historii udowadnia nam, że wyobraźnia nie ma granic. Poprzednie tomy utrzymywały się w spójności opowiadając losy Kształtującego Postaci. Tym razem natomiast otrzymujemy cztery luźne historie utrzymane w uniwersum Sandmana i DC. Jest jednak wciąż nawiązanie do motywów z poprzednich tomów, oraz kontynuacja postanowień Władcy Snów. "Kraina Snów" rozpoczyna się rozdziałem "Kaliope". Jak sam tytuł wskazuje mamy tu historię muzy uprowadzonej dawno temu przez pisarza Erasmusa Fry'a. Cała historia kręci się wokół innego pisarza, niejakiego Madoca, który stracił kompletnie swoje natchnienie i możliwość pisania opowieści. Otrzymawszy od swego mistrza, wspomnianego Fry'a największy dar - żywą muzę, patronkę literatury, przy pierwszym gwałcie na niej odżywa jego artystyczna płodność. Madoc staje się popularnym pisarzem grozy. Kaliope nie tylko dostarcza mu natchnienia, ale także długowieczność. Nieszczęśliwa muza pragnie zostać oswobodzona. Wzywa mojry, będące nawiązaniem do pierwszego tomu Sandmana. Te wspominają Kaliope o więzionym przez maga Śnie. Po wielu latach Sandman pojawia się u Madoca i sprytnie oswobadza muzę, która okazuje się dawną kochanką Snu.
Następną historią jest "Sen Tysiąca Kotów". Historia, w której koty słyszą historię o swej przeszłości, gdzie wielkie panowały nad światem, a ludzie byli ich tycimi niewolnikami. Historia opowiadana przez kotkę, która przybyła do krainy snu, by spotkać się z Sandmanem w postaci czarnego kocura. Tutaj nawiązanie do "Uwertury", gdzie poznajemy Sandmana rozmawiającego ze wszystkimi swoimi wersjami, w tym wersją kocią. Kolejnym nawiązaniem do pierwszego tomu, jest rozdział czwarty i "Sen Nocy Letniej". Tytuł inaczej się nie skojarzy tylko z Williamem Shakespare'm. Otóż o nim jest ten rozdział. W pierwszym tomie, jak również w serialu Sandman spotyka się co sto lat z człowiekiem, który nie może umrzeć. Podczas spotkania w jednym ze stuleci, Sandman natknąwszy się na pewnego barda proponuje mu umowę, by spełnić jego największe marzenie. O tej umowie się nie dowiadujemy, lecz we wspomnianym rozdziale wychodzi na jaw co to za umowa była. Historia Willa opowiada o spotkaniu Sandmana przez poetę i jego wędrowną trupę teatralną. Spotkanie przeradza się w spontaniczny spektakl dla Władcy Snów, który sprowadził Williamowi nie byle jaką publikę. Prawdziwego Oberona i Tytanie - Elfich władców, o których Shakespare akurat napisał sztukę. Przedstawienie przyjmuje się z wielkim entuzjazmem, czyniąc dyskusje nad jej prawdziwością i spekulacje co do wydarzeń zawartych w sztuce. Okazuje się, że spektakl to jedna ze sztuk pisanych dla Sandmana. Bowiem Władca Snów dał Williamowi talent i nieśmiertelną sławę wówczas gdy ten napisze dwie sztuki na cześć samego Snu. Elfia świta wraca do swej magicznej krainy, lecz przebiegły goblin, który w trakcie sztuki podmienił aktora zostaje w świecie jawy.
Ostatnią historią jest opowieść o kobiecie, która zmienia się w różne stany skupienia, jest przerażająco stara, nosi silikonowe maski i pragnie śmierci. Tym razem Sen nie przychodzi na jej wezwanie, a jego siostra Śmierć, która podpowiada dziwnej kobiecie jak może ze sobą skończyć.
Zdaje się, że ten tom jest najkrótszy jak do tej pory i najbardziej przystępny. Zatem nawet ktoś nie będący w temacie Sandmana i jego spójności, może sobie ten komiks przeczytać jako luźną ciekawostkę. Aczkolwiek tak jak wyżej, są tu odniesienia chronologiczne do poprzednich tomów i aby pojąć fabułę dobrze byłoby znać poprzednie tomy. Niemniej szybka i przyjemna lektura, ze świetnymi ilustracjami.

Jak zwykle Sandman ze swą kompleksową przestrzenią historii udowadnia nam, że wyobraźnia nie ma granic. Poprzednie tomy utrzymywały się w spójności opowiadając losy Kształtującego Postaci. Tym razem natomiast otrzymujemy cztery luźne historie utrzymane w uniwersum Sandmana i DC. Jest jednak wciąż nawiązanie do motywów z poprzednich tomów, oraz kontynuacja postanowień Władcy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Odkrycie Micińskiego trwało u mnie stopniowo. Pierwsze słuchy o wydawaniu go przez Wydawnictwo IX nie napawały zbytnim entuzjazmem. Nie raczyłem nawet wygooglować autora. Okładka Łukasza Gwiżdża jednak przyciągnęła od kiedy jest znakiem rozpoznawczym najznamienitszych mistrzów ciemnego pióra. Tak konsekwentnie Miciński trwał w mej podświadomości i przywoływał zza grobu swym pomrukiem ciemności. Dalsze polecenia otworzyły me spekulacje nad klimatem prozy autora. Następnie docierałem do wystąpień aktorskich gdzie polska plejada teatralna odczytywała wiersze Micińskiego w salonie poezji Krakowskiego Teatru Starego, w którym nastrojowy głos Adama Ferencego idealnie oczarował tak przygnębiającym i ciężkim słowem pisarza. Tak ciężkim, że mrok ich sensu przykrywał całunem niczym grobową kryptą. Doświadczenie to zmusiło mnie do kategorycznego pochylenia się (przy takiej ciężkości nawet nie ma innej opcji) nad całą twórczością czarnego Kniazia.
Postanowiłem nadrabiać autora od, co mi się wydawało zawsze, najgłośniejszego tytułu. Powyższa pozycja entuzjastycznie przyjęta schludną czcionką, zgrabnie wyłożoną na stronicach wywnioskowała mi szybką lekturę. Owa właśnie taka była, co mnie ucieszyło, acz zasmuciło w tak krótkim ale bardzo dobrym, pierwszym wrażeniu. "Dęby..." to tytuł, który znawcom nie jest obcy, a jego dawna historia odsyła do śmierci autora, koincydentalnie wiążącej się z treścią samego opowiadania. Mamy tu jednak autora, o którym nie mówi się wcale na zajęciach szkolnych. Przynajmniej takowych nie pamiętam. Rozumiem, że przesłanką tego może być ta gęsta ciemność jaka otacza dzieła Micińskiego, a przy okazji są one nacechowane studiami okultyzmu jakimi parał się autor. Niemniej Tadeusz Miciński to klasyczna postać literatury czarnego romantyzmu, którą śmiało możemy stawiać obok takich tuzów jak Mickiewicz, Słowacki, Przybyszewski czy Witkacy. Co ciekawe dwóch pierwszych Miciński cytuje z sentymentem i wyważonością swych izmów. Z ostatnim natomiast przyjaźnił się. Przybyszewski omawiany w liceach wywalczył sobie kanon mimo również ponurej twórczości. Gdzie zatem do wszystkich diabłów miejsce dla Micińskiego?!
Czując jego fenomen zagłębiłem się z fascynacją szaleńca w "Dęby Czarnobylskie". Pochłonęły mnie niczym kotara nieboskłonu. Wstęp ukazał krótką, ale ważną notę biograficzną oraz kilka słów autora z oryginalnego zbioru. A właśnie! Tak się składa, że jest to zbiór pięciu opowiadań Tadeusza Micińskiego. Zbiór bardzo charakterystyczny, bo w całej złożoności dzieł te wydają mi się dość przystępnie dla każdego czytelnika. Zatem uważam, że wybór na pierwsze kroki w Miciński mrok jest idealny dla początkującego czytelnika zaznajamiającego się z twórczością autora. W zbiorze mamy trzy krótsze opowiadania i dwa dłuższe, ale w jakiś sposób ważne. "Nauczycielka" otwiera zbiór i w nim możemy podziwiać kunszt pisarski oraz fabularność dzieł. Miciński jak się okazuje często prowadzi żeńską narrację z pierwszej osoby. Tak i tu spotykamy się z opowiadaniem pensjonariuszki, która się zakochuje lecz w etyczny sposób zachowuje rezon. Jest to opowiadanie w formie pamiętnika. Ale intymność tego pamiętnika jest tak osobliwa iż wierzymy w istnienie Amelii. Jej myśli to poetycki pejzaż rzeczywistości mieszającej się z marzeniami. Rzeczywistości rzeczywistej w której zgorzknienie i niepokój są nieodłączne. W ten sposób małymi lecz twardymi krokami poznajemy tą ciężkość mroku Micińskiego. Opowiadanie wizualizuje się w nas niczym psychologiczny film nakręcony przez Tarkovsky'ego.
Kolejnym opowiadaniem jest krótki "Młodzian Dobierający Oręża". W tym opowiadaniu mamy jakby dłuższy monolog. Może to być monolog autora. Niemniej tutaj właśnie odczuwamy ciężar mroku jakim posługuje się pisarz. Sugestywny i przygnębiający niczym straceniec szukający nirwany cykuty. W kolejnym opowiadaniu "Nad Bałtykiem" docieramy do czci prasłowiańskości i morskich gawęd zahaczających o libertyńskie obyczaje. Klimat jak w Eggerowskim "The Lighthouse" ale z podmianką bohaterów - latarnik, jego córka, którą chcę posiąść za żonę oraz ksiądz, w którym córka się kocha. Istna sadyczna telenowela! Przedostatnie opowiadanie "Jaskółka" ukazuje nam pejzaże natury z nieodzowną rolą uśmiercania. Wreszcie docieramy do tytułowych "Dębów Czarnobylskich", które okazują się najbardziej zawirowane i sens można pogubić, lecz opowiadanie mówi o doktorze, który przemierza lasy Czarnobylskie wraz z białoruskimi towarzyszami. Snuje mądrości życiowe maczane w ciemnej smole mroku. Ni z tąd ni z owąd umiera nagle chcąc oswobodzić pewną wiedźmę. Ta scena ma podobieństwo w okolicznościach śmierci samego autora. A samo opowiadanie "Dęby Czarnobylskie" ma wspólny mianownik z opowiadaniem "Nauczycielka" stąd celowy układ opowiadań.
Zbiór zawiera również grafiki z epoki, a mianowicie ilustracje z pierwszych wydań oryginalnych "Dębów Czarnobylskich".
Ilustracje Tadeusza Kędzierskiego do "Dębów..." z 1910 roku i z tego samego roku litografia okładki z Nowości Literackich ST. Sadowskiego. Zobaczymy również litografię "Nauczycielki" z 1911 roku nieznanego autora oraz portret autora w wykonaniu wspomnianego Witkacego. Sama okładka autorstwa Łukasza Gwiżdża - współczesnego malarza z Krakowa dodaje atmosfery iście przerażającej - gratka dla kolekcjonerów i podstawa twórczości autora!

Odkrycie Micińskiego trwało u mnie stopniowo. Pierwsze słuchy o wydawaniu go przez Wydawnictwo IX nie napawały zbytnim entuzjazmem. Nie raczyłem nawet wygooglować autora. Okładka Łukasza Gwiżdża jednak przyciągnęła od kiedy jest znakiem rozpoznawczym najznamienitszych mistrzów ciemnego pióra. Tak konsekwentnie Miciński trwał w mej podświadomości i przywoływał zza grobu swym...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdyby Poe żył w czasach współczesnych zapewne byłby bookstagramerem. Szanowanym ale nie lubianym w kręgu wzajemnej adoracji. Albo dosadnie by oceniał literaturę na LC z elitarną wylewnością, na parę stron, wbrew modzie na krótkie opisy opisów książki, przy czym nie byłoby potrzebne żadne tchórzliwe fejkkonto niemerytorycznie opluwające powieści polskiej grozy. Bowiem Edgar Allan Poe poza swym pisarstwem zarabiał jako krytyk literacki i nie zostawiał suchej nitki na literatach, których dzieła nie były zbytnio górnolotne. Dodatkowo, co może zaskoczyć czytelnika laika Edgar zajmował się nauką, a interesowała go nauka wysokich lotów... dosłownie... ponieważ jego domeną była astronomia. Poe niejednokrotnie zaglądał jako młodzian, dzięki teleskopom w czeluści kosmosu. Czyli tam gdzie skrywała się prawdziwa ciemność. Czemu o tym wspominam? Gdyż te dwa elementy - krytyka i astronomia są fundamentami tej przeciekawej i niejednoznacznej biografii.
Poznajemy Edgara z zupełnie innej strony, pozbawionej stereotypów, pozorów i utartych przekonań na temat jego osoby. Wbrew temu, co pokazują dagerotypie z profilem pisarza Poe miewał dobry humor. Okazywał go poprzez swoją ponurą dokumentność. Nie raz podśmiechując się w drwinach nad swymi nierozgarniętymi rozmówcami czy towarzyszami. Był dżentelmenem, choć trochę naburmuszonym nigdy nie pragnął zostawić po sobie złego wrażenia. Jego spojrzenie przeszywało kosmos łącząc się z nim w mroku. O swój wizerunek dbać trzeba, a jako krytyk Eddie wiedział jak to zrobić. Niestety nieodłączny mrok stał się jego ekstrawaganckim płaszczem i nie dało się nie zauważyć jego cierpień. Począwszy od sieroctwa, przerabiając wielokrotnie hazard i alkoholizm, skończywszy na nie do końca rozpoznanej śmierci z nadzwyczaj, jak na taką postać, skromnym pochówkiem.
Powyższa publikacja to biografia, która rozgryza geniusz prekursora surrealizmu i innych gatunków awangardy. Podobnie jak Leonardo Da Vinci Edgar Allan Poe łączy sztukę z nauką. Nawet bardziej naukę ze sztuką, gdyż wszystko, co przemyślnie opisał w poezji i swych opowiadaniach miały jakąś celową konstrukcję. Edgar posiadał matematyczny zmysł, a jego fascynacją wszechświatem doprowadziła do stworzenia opus magnum, którym nawet nie jest słynny "Kruk". Można by rozważać dyletanctwo Eda, ponieważ w dalszym ciągu był bardziej pisarzem, krytykiem, redaktorem, niemniej jego odkrycia przez wielu dalszych badaczy zostało okrzykniętych błyskotliwymi obserwacjami.
Kolejno opisywane dokonania literackie i prasowe Edgara płynnie łączą się z najważniejszymi wydarzeniami z życia pisarza. Niechęć ojczyma, który ojczymem się nie uważa, powołanie do wojska, ślub z dużo młodszą kuzynką Virginią, a także jej śmierć oraz nieodłączne hulanki alkoholowe Poego. Wszystko to również na tle politycznych zmian czasów niewolnictwa i wciąż rozwijających się naukowych odkryć. Nazwiska naukowców przeplatają się przez życie Edgara, a ich tezy, hipotezy i założenia wprowadzają w ówczesne nauki dziś nie do pomyślenia, o których większość dziś pomyślałaby jak o teoriach spiskowych. Towarzystwo Poe rozbieżne między naukowcami i literatami podrzuca nazwiskami Whittmana, Byrona, Shelley, Baudelaire, a z naukowych dysput największym zaskoczeniem są rozmowy Eda z przodkiem eks prezydenta Stanów Zjednoczonych Georgea Busha.
Biografia staje się wciągająca i bardzo szybko się ją czyta. Zainteresowanych pisarzem zainteresuje jeszcze bardziej, a dzieła Edgara stają się zupełnie czymś innym w pryzmacie naukowego spostrzeżenia. Patrzymy na nie bardziej tajemniczo, ale chcemy rozłożyć tekst na pierwiastki jakie autor w nich ukrył. Takimi analizami fragmentów tekstów Poe zajął się też Tresch, który przywraca prawdziwe oblicze amerykańskiego księcia mroku.

Gdyby Poe żył w czasach współczesnych zapewne byłby bookstagramerem. Szanowanym ale nie lubianym w kręgu wzajemnej adoracji. Albo dosadnie by oceniał literaturę na LC z elitarną wylewnością, na parę stron, wbrew modzie na krótkie opisy opisów książki, przy czym nie byłoby potrzebne żadne tchórzliwe fejkkonto niemerytorycznie opluwające powieści polskiej grozy. Bowiem Edgar...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Właśnie wróciłem z Krainy Snów na Niwy, które znamy. Była to fascynująco niepowtarzalna podróż. Nie będę opisywał tej książki przyziemnymi kryteriami. Postaram się zrobić to na tyle na ile zasługuje Śniący. Bowiem Lord Dunsany, znany również jako Edward John Moreton Drax Plunkett właśnie był takim Śniącym - marzycielem, którego pisarstwo opanowane było konkretnie i odpowiednio wywarzone w wizjach, z jakich wyczerpano nowy gatunek literacki. A sam Dunsany stał się prekursorem oraz twórcą fantastyki.
Osobiście ta lektura pochłonęła mnie barwnością i baśniowością do takiego stanu, że nie byłem w stanie odróżnić rzeczywistości od wizji w jakie się zagłębiałem podczas lektury. A lektura płynęła wbrew prawom czasu. Czytelnik natomiast płynął wraz z tym nurtem. Jednak pojęcie czasu podczas lektury jest zupełnie inne. Można powiedzieć, że się wydłuża, bądź staje w miejscu. Opisywane przez autora sytuację i bohaterowie spajają się z czytelnikiem. Jeśli choć raz zmagał się z jakimś szaleństwem, nie jedna postać stanie się odzwierciedleniem czytelnika. Zbiór ten jest przemyślnie ułożony. Niczym religijny epos prowadzi nas od stworzeń wszechrzeczy do meritum życia i jego obłędu. Najważniejsze chyba opowiadania z siedmiu tomów jakie Dunsany wydał za życia czytamy z fascynacją i nie przejmujemy się kiedy koniec. Wszystko jest jakby ze sobą połączone, a uniwersum Pegany egzystujący gdzieś pomiędzy światem nam znanym jest nieodłącznym elementem opowiadań. Między opowiadaniami zalecam krótką drzemkę o ile sny przychodzą do was bardzo łatwo, gdyż po lekturze opowiadania można rozbudzić wyobraźnię i wyśnić sobie zakończone opowiadanie, a nuż zmienić je trochę na swą modłę, ale ja zawsze miałem niesamowite doświadczenia, gdy mogłem lekturę trochę przeinaczyć. Dla marzycieli ta książka jest dodatkową grą.
W pierwszej części, głównych "Bogów Pegany" czytamy krótkie teksty w stylu biblijnych bądź wedyjskich tekstów, które opisują przyjście Bogów, stworzenie światów, ludzi i innych stworzeń. Miałem niemały dysonans, ponieważ czytało się to naprawdę realnie i tak jakby słyszało się to w jakiejś świątyni. Religijny sznyt tych tekstów potrafi zmienić perspektywę patrzenia na różne wierzenia. A wszystko dlatego, że inspiracją powstawania wierzeń Pegany, były Baśnie 1001 nocy, mitologie Greckie, Perskie i Egipskie. Tutaj możemy odesłać do kontynuatorów Dunsany'ego, bo nie jest sekretem, że ogromny wpływ miał autor na samego Lovecrafta i możemy to odczuć podczas lektury. Nie tylko oniryczność i klimat wschodu, ale także sama struktura opowiadań. Narrator pierwszoosobowy, szczegółowe opisy miejsc, białe śniące się miasta i dużo innych odniesień.
W dalszych częściach mamy opowiadania typowo przygodowe - morskie epopeje snute przez marynarzy, bogoczy popadających w szaleństwo odrealnienia, oraz historię z centrum Pegany jak zdobycie Carcassone czy legenda o mieczu Sacnocie. To już klasyczne bajania sprowadzające nas na granicę jawy i snu. Z mojej perspektywy ta książka jest tak dobra, że nie chcę się jej kończyć. Połykamy ją powoli ale degustujemy każdym snem jaki zespoli nasz sen ze snem Pegany. Oczywiście zbiór jest korzeniem gatunku fantastycznego, ale mrok i groza jest wpisana w fantastykę, choćby przez przerażające wizje, które nasza fantazja potrafi przywołać. To właśnie zastosował w swoich opowiadaniach Dunsany. Jego Bóstwa są efemeryczne i bajkowe, ale mają swoje mroczne cechy. Śmierć - siostra snu odgrywa również dużą rolę w Pegańskich podaniach. Nie wspominając znów o szaleństwach odrealnień bohaterów, jak chociażby w opowiadaniu "Koronacja Pana Shapa". Stąd wniosek, że zbiór ten może i jest płodem fantastyki, ale ma w sobie też dużą porcję grozy. Nie byle jakiej, bo przemawia do nas dyskursami filozoficznymi. Język użyty w opowiadaniach to kunsztowne i wysublimowane zdania nie tylko obrazujące nierealność, ale również wprowadzające w zadumę nad filozoficznymi aspektami życia. Wiele trzeba oddać również przekładowi, który jest doskonały - Maciej Płaza to człowiek, który nie raz przekładał Lovecrafta i czynił to z zaciętością językoznawcy. Także i Dunsany wypadł przy nim gwiazdorsko, jakoby swym językiem przeniósł nas w epokę. Ważnym i stałym elementem tego zbioru są również grafiki Sidneya H. Sime'a oryginalnie ilustrującego opowiadania Dunsany'ego i bez tych ilustracji nie ma prawa istnieć inne wydanie. Z czasem czujemy jednolitość tekstu z tymi grafikami i one muszą się uzupełniać. Swoją drogą Sime był tak ceniony, że znowu Lovecraft nawet umiejscowił go w swoich opowiadaniach.
Sny są nieodparte i nierozłączne z naszą egzystencją, a Lord Dunsany pokazał to mistrzowsko, jednak grozi on trochę paluszkiem, by się za bardzo w nie nie zagłębić, bo można powariować i jest to fakt naukowy. Oniryzm stał się spoiwem fantastyki, z której w późniejszych czasach pojawili się Surrealiści, a w samym świecie literackim inspiracja dosięgnęła Tolkiena, C. S. Lewisa, a w czasach obecnych możemy znów poznawać Krainę Snów dzięki kolejnemu uczniowi Dunsany'ego jakim jest Neil Gaiman ze swoim Sandmanem. Trzeba też zaznaczyć, że Dunsany jest tym niszowym klasykiem, bo zapomnianym i trochę wstyd, że w naszym kraju do tej pory nie słyszeliśmy o tym twórcy. Pismo i opowieści są tak przystępne, że szkoły mogłyby go wprowadzić do lektur, obok Tolkiena przecież. Wszystko zaczęło się w Peganie, dlatego tutaj spoczywają najstarsi Bogowie, a ja miłośników dziwu i fantasy zachęcam z czystym jak łza sumieniem do lektury. Nie zapomnijcie jednak o odpowiedniej atmosferze - najlepiej czyta się w długiej podróży tramwajem lub pociągiem, a na słuchawki przygotujcie odpowiednią playlistę - ambient, lofi, trance, folk a najlepiej grupa Psyclopean tworząca pod twórczość Lovecrafta i Dunsany'ego właśnie. Mam nadzieję, że zejdziecie do Pegany i zostawicie tam kawałek siebie. Ja mocno aprobuje ten zbiór i polecam wykonując gest Bogów Pegany!

Właśnie wróciłem z Krainy Snów na Niwy, które znamy. Była to fascynująco niepowtarzalna podróż. Nie będę opisywał tej książki przyziemnymi kryteriami. Postaram się zrobić to na tyle na ile zasługuje Śniący. Bowiem Lord Dunsany, znany również jako Edward John Moreton Drax Plunkett właśnie był takim Śniącym - marzycielem, którego pisarstwo opanowane było konkretnie i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W duchu badań nurtu surrealistycznego postanowiłem pochylić się ku prekursorom gatunku. Jednym z nich jest właśnie Markiz de Sade, który popełnił chyba najobrzydliwsze dzieło jakie czytałem. O tym dziele słyszałem dużo na temat zgorszenia jakie wywołuję wśród ludzi. Mógłbym pokusić się o zgodę, bo zostawia rysy na rozumie, ale myślę, że trzeba mieć stalowe nerwy by czytać ten klasyk. Ponadto czytać go z cierpliwością. Nie jest to wybitne dzieło literackie, bo pozostawia wiele do życzenia jeśli chodzi o język stosowany. Na szczęście przekład, choć nie najlepszy zapewne, umocnił język zdatny na tamte czasy - czasy Ludwika XVI, czyli XVIII wiek. Przyznaję, że długo się zabierałem za pierwszy raz z tą lekturą i pewnie gdybym się zaznajomił wcześniej mógłbym spoglądać na tą rzecz w inny sposób. Niemniej, do dna!
Zostałem ostrzegany, że czyta się ten tytuł jak książkę telefoniczną... hmm... nigdy nie czytałem książki telefonicznej, mam nadzieję, że treść nie jest podobna. Chyba jednak wiem co miał na myśli autor tej przestrogi. De Sade na pewno był filozofem, nie był pisarzem owładniętym manią pisania i opowiadania, nie przykładał wagi do języka i stylistycznych manier (hahaha, De Sade i maniery) dlatego język może okazać się bardzo prostacki, a na pewno wulgarny. Osoby wrażliwe na słowa na K i P mogą się zniechęcić po paru trudnych stronach. No bo czego się spodziewać po człowieku, który spędził większość życia w więzieniach i nawet dobrze mu się tam żyło. Markiz ponoć żył tak jak pisał w tym dziele. Zdegenerowany, zdemoralizowany, w hedonistycznym stylu z ogromnie rozbudowanymi preferencjami seksualnymi. 120 dni Sodomy pisane we więzieniu dodały klimatowi tego dzieła i nie da się zaprzeczyć, że więzienny sznyt w najobrzydliwszym stylu jest odbity w paginałach, na których De Sade popełnił dzieło przed rozbiorem Bastylii. Owy tytuł w dużej mierze zawdzięczamy równie zdegenerowanej siostrze Markiza, która odzyskała rękopisy. Wszystkie te niuanse i więcej możemy poznać w najciekawszych w tym wydaniu słowach wstępu Bogdana Banasiaka i Krzysztofa Matuszewskiego. Historia powstawania tego dzieła jest grzecznym historycznym wprowadzeniem i choć panowie tłumaczą rys jaki De Sade porusza, czytelnik nie ma pojęcia co go czeka przez następne 300 stron z czego około 150 to krótkie opisy, dosłownie jednozdaniowe, czynności sadycznych wykonywanych przez bohaterów.
Teraz po lekturze dostrzegam korzenie wielu preferencji seksualnych z kategorii BDSM, do tego wiele fiksacji i sadyzmów, bo to właśnie od nazwiska markiza powstało słowo "sadyzm". Oznacza ono nie tylko czynność, ale jak się okazuje filozofię skrzętnie utrzymywaną pod nazwą libertynizm. No i właśnie sam libertynizm, wtedy był pozbawiony wszelkich skrupułów, sentymentów i wartości moralnych zrównując całą instytucjonalność i ideę rodziny oraz religii. Najważniejsza jest przyjemność - posiadania, cielesna, im bardziej wyszukana i wyuzdana tym bardziej podniecająca. Libertyn natomiast kojarzy się z arystokracją i szlachtą albo z duchowieństwem. Pojawia się nawiązanie do tajnych stowarzyszeń. Powyższy tytuł w fabule posiada właśnie odpowiadający takiemu stowarzyszeniu charakter. Pewnie się nie znam, ale w wielu myślach Sade'a widzę to co libertynizm także oferuje obecnie. Może bez tak obrzydliwej obsceniczności, ale sam Korwin - Mikke dopuścił się przemówień jakby pisanych przez Markiza De Sade'a. Muszę również zaobserwować, że wielu z nas w swych zachowaniach, posiada libertyńskie pobudki i nie mam tu na myśli preferencji seksualnych, chociaż obecna fala LGBT itp itd etc jest właśnie wyrośnięta na takich libertyńskich utyskiwaniach z XVIII wieku. Dziś jest to normą, chociaż kiedyś mogliśmy śmiało nazywać to dewiacją i sami libertyni nazywali to w ten sposób nie czując krępacji, tak samo zresztą jak wspomniana fala dumna jest ze swych "inności". Dostrzegam również w mych prywatnych obserwacjach ruchu surrealizmu widoczny wpływ Markiza. Nawet więcej - zaczynam to rozumieć. Wszelka emanacja w sztuce erotyką lub groteskowa brzydota, która swoją drogą w opowieści De Sade'a jest czynnikiem podniecenia.
Najwięcej takiej inspiracji widzę u Salvadora Dali, szczególnie w jego manii koprofagicznej, również uwielbienia pierdów. Dlaczego taka koincydencja? U Sade'a mamy wszystkie nikczemności seksualne i autoerotyczne - onanizm, wspomniana koprofagia, nekrofilia, kazirodztwo, pedofilia, tortury, prostytucja i dominacja, być może są też takie, których nie jestem w stanie nazwać. Ale nim wytłumaczę związki z Dalim, przybliżę fabułę.
Postaci w tym dziele jest za dużo i można się pogubić dlatego nie jestem w stanie wszystkich wymienić. Sęk w tym, że mamy czterech przyjaciół Księcia De Blagnis, Biskupa, Prezydenta De Curvala i Durceta. Każdy z nich jest przychylny paktowi, na mocy którego poślubiają wzajemnie swe córki i dzielą się swymi dotychczasowymi żonami. Postanawiają oni spotkać się w odosobnieniu z kilkoma kurtyzanami i odbyć orgię pełną opowieści i namiętności, na którą planują również porwać dzieci, by się nimi wysłużyć do swych własnych erotycznych pociech. Orgia ma trwać 120 dni i odpowiada jej pewien porządek. Autor oczywiście przedstawia wszystkich bohaterów w szczegółowości ich nikczemnych uczynków oraz podniet fizycznych. Opowieść jest podzielona na cztery części z czego w pierwszej mamy opowieść główną. Tam jedna z kurtyzan otrzymawszy jak jej przyjaciółki rolę narratorki opowiada o swoich ekscesach seksualnych z całego życia. Po opowieści lub w trakcie dochodzi do czynów naśladujących lub inspirowanych usłyszaną historią. Nieposłuszeństwo wśród wykorzystywanych dzieci mogło być surowo karane. Mniej więcej na tym polega fabuła, ale najciekawsze i to oj bardzo są opisy tego co działo się podczas pobytu w Czarnym Lesie. Orgia jak orgia, ale kiedy opisuje się szczegóły wyobraźnia może to zobrazować. Pijaństwo to pikuś, kiedy czytamy o oddawaniu moczu na drugą osobę, albo picie tej uryny, czy choćby techniki stosowania kar zaczyna nam się robić niedobrze. A kompletnie się krzywimy gdy czytamy nagminnie o oddawanym kale, jedzeniu go, lub przyjmowaniu w określonej konsystencji na własne ciało. Tu jest ta Dalijska namiastka. Tylko że naprawdę, ja aż czułem wszędzie kał. Mimo wątpliwego kunsztu pisarskiego i tak czułem co czytam. Okropne doświadczenie i nie raz chciałem porzucić dalsze czytanie. Przychodzą na myśl dość hardkorowe filmy wiadomej kategorii i faktycznie powieść uznawana jest za powieść erotyczną, niemniej ja bym położył ją również na półce "horror". Kolejne trzy części powieści to tylko wypunktowane namiętności hardkorowszego poziomu i tu już podarowałem sobie dalszą lekturę gdyż nie chciało mi się jeszcze prostszego tekstu czytać polegającego na czymś w stylu "on jemu to".
Autor twierdzi, że po tej lekturze czytelnik skończy chory umysłowo. Czy oszalałem? W pewnej mierze na pewno zmieniłem swoją perspektywę patrzenia na libertyńskie zabawy i zacząłem dostrzegać je wszędzie. Natomiast zbrzydł mi dość temat seksualności i podchodzę do tego z lekkim grymasem i sporym dystansem. De Sade jest świetnym materiałem dla Freuda i zapewne doktorek go przerabiał, by dojść do swych konkluzji. Markiz przyczynił się zatem do stworzenia wielu fascynujących idei. W moim mniemaniu powieść jest mocna i trzymam ją w domu dla potomnych, by w razie czego przestrzec ich przed pewnymi zajściami. Filozofia libertyńska zawsze będzie mnie przerażać swą praktyką niemniej mroczne i nihilistyczne założenia będą mi bliskie i trudno się będzie od nich odpędzić widząc zniszczenie obyczajności.

W duchu badań nurtu surrealistycznego postanowiłem pochylić się ku prekursorom gatunku. Jednym z nich jest właśnie Markiz de Sade, który popełnił chyba najobrzydliwsze dzieło jakie czytałem. O tym dziele słyszałem dużo na temat zgorszenia jakie wywołuję wśród ludzi. Mógłbym pokusić się o zgodę, bo zostawia rysy na rozumie, ale myślę, że trzeba mieć stalowe nerwy by czytać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W młodości w moich kręgach powtarzało się przyśpiewkę "nie czytaj Freuda, bo Freud to niedojda"... Nie czytałem. Po trzydziestu latach na tym padole w końcu wziąłem się za to wiekopomne dzieło i sprawdziłem o co to halo. Zważywszy też na cichą obietnice przed samym sobą, że poznam najważniejsze dzieła literatury filozoficznej, miałem przed sobą mały challange. Dochodził do tego jeszcze drugi aspekt, chyba najważniejszy - moja fascynacja oneironautyką, snami ogólnie i poznanie inspiracji oraz przejawów surrealizmu. Oczywiście nie była mi obca podstawa psychologii, niemniej sama psychoanaliza i jej korelacje z tematem snów nie były dla mnie w pełni poznane, toteż zwróciłem się do rzekomego ojca.
Powiadano, że przemyślenia Freuda są mocno nieaktualne, zacofane i sam miał jakiś problem psychiczny. Nie dziwne. Sięgnąłem po "Wstęp do Psychoanalizy" z entuzjazmem i bez żadnych uprzedzeń. No może poza tymi z ostatniego zdania. Niemniej nie brałem ich do siebie. Okazało się, że samo dziełko jest po prostu zapisem wykładów, jakie udzielał Freud na temat psychoanalizy. Myślę: świetnie! Jadę sobie w autobusie do pracy i mogę się poczuć jak na wykładzie doktora Freuda wiek temu. Na wstępie radością przepełnił mnie fakt, iż wydanie z Hachette sprawnie się czyta. Doktor nawet sobie dowcipkował na wykładach, przez co zyskał moje zaufanie i pomyślałem, że oceniałem go zbyt surowo w swej wyobraźni. Jednak temat czynności pomyłkowych zaczął być przynudnawy, a przykłady przypominały jakieś zabobonne bzdury, które wymyślić mógł przedszkolak. A wydaje mi się, że przedszkolak lepsze wytłumaczenia mógłby wymyśleć. Gdy upadnie prezent jaki dostałeś od danej osoby, z którą masz obecnie na pieńku - to znak, że chcesz o tej osobie zapomnieć... Jakoś nie daje temu wiary i nie przypisuje temu uniwersalności, gdyż brzmi to żałośnie. Oj panie Zygmuncie pogrążasz się na wstępie!
Dalej już niedowierzania większy ogrom. Właściwy rozdział o snach i tu mamy już sztandarowego Freuda. Absurd goni absurd. Czytam to i się zastanawiam, czy żaden ze słuchaczy nie pęka ze śmiechu. W wielu momentach miałem pobłażliwe uśmieszki podczas czytania, bo po prostu nie mogłem uwierzyć na co wpada ten jegomość. Wszystko co śnimy ma jakieś podłoże seksualne. Tak w skrócie można odgarnąć bawełnę, którą owija Freud. Niemniej mogę się zgodzić z kilkoma tezami. I po przemyśleniu i spojrzeniu na swoje dzieciństwo z perspektywy obserwatora (o ile się pamięta swoje dzieciństwo, bo geniusz Freuda powtarza mit, że nie pamięta się nic od 5 roku życia, a i to bywa trudne - bzdura! Nie jest tak w każdym przypadku) można powiedzieć, że zachowania bywały Edypalne. Niemniej trzeba by na prawdę każde zachowanie sprowadzać do seksualności, a to moim zdaniem prymitywizuje światopogląd. Tym bardziej, że bierzemy pod uwagę zachowania czysto abstrakcyjne - spanie z matką, chodzenie z matką do ustępu, czy chociażby najbardziej z seksualnością kojarzone karmienie piersią. Do tego by doszedł jeszcze przykład 30 - latka, który mieszka z matką. Ok, są to przypadki od których trzeba się uwolnić, ale one mają bardziej racjonalne wytłumaczenie niż "kompleks Edypa". Owszem wielu z nastolatków nawet ma tendencję do oglądania wiadomych filmów z kategorii "mamuśki" i tu oczywiście pojawia się utajony Edyp, lecz wciąż nieświadomy i w konsekwencji mogący się spalić ze wstydu. Na temat tej książki mógłbym pisać polemikę. Można by stworzyć antologię polemik. Najgorsze, że autor, który tak potępia narcyzm i samouwielbienie (mam nadzieję, że dobrze zrozumiałem wzmianki o tych zjawiskach) sam łechta swoje ego w tekście, który wg niego wskazuję na jedyną prawdę i jest niepodwarzalny. Do tego idiotycznie przyznaje się do tego iż NIGDY nie zmienia zdania. Cóż, przy takim podejściu to nie naukę uprawiał, a bierność.
Zastanawiającym jest fakt iż doktor wspomina o interpretatorach snów, gdzie nieśmiało albo zbyt śmiele się za takiego uważa, gdy wspomniana seksualność jest jego wytłumaczeniem na każdy sen. Tendencyjne sny o lataniu przypisuje się aktom seksualnym. Największa bzdura jaką można wymyśleć. Neil Gaiman świetnie to spuentował w jednym z komiksów Sandmana - "skoro sen o lataniu oznacza uprawianie seksu, to co oznacza sen o uprawianiu seksu". Ale wracając. Freud chciał chyba zapowiedzieć nadejście osobnego filaru psychologii, który zajmie się badaniem snów i ich odpowiednim interpretowaniem. Na szczęście nastały takie czasy, choć wciąż temat raczkuje. Zatem temat snów u Freuda jest fascynujący, z ciekawymi pikantnymi przykładami, ale nie bierzmy ich za wiedzę użyteczną. Przy tym temacie czytałem tekst jako pół prawdę, taką wewnętrzną fikcję stworzoną przez autora. Wszystko przez to, że racjonalnie myślący człowiek, tym bardziej zajmujący się tematyką snów, od razu wychwytuje nieprawidłowości myślenia. Niemniej czyta się Freuda z zaciekawieniem, gdyż system jaki wymyślił wobec swoich tez jest tak spójny, że byłby trudny do obalenia dla laika. I tu muszę też zaznaczyć, że ktoś kto nie miał styczności z paychologią, bądź filozofią może śmiało sięgać po tę lekturę, ale musi pamiętać by czytać ją jako "ego fiction". W dużej mierze to fantazje autora, wydające mu się właściwym rozumowaniem. Tak jak wspomniałem. Dużo się zgadza i to można sobie samemu zdać sprawę przy mocniejszym dialogu z samym sobą. Również symbolika wiele nie odbiega od racji. Poruszony temat histerii wśród kobiet, tak prymitywny, ale znaczący, gdyż tłumaczy kilka napięć, które kobiety miewają, ale nie przyznają się do nich, albo nie uświadamiają ich sobie. Tym samym stwierdzenie autora do którego się przyznaje, że "wszyscy jesteśmy neurotykami" stawia nas na pozycji obłąkanych. Dosłowne wyżycie seksualne jest przez Freuda za to aprobowane i namawia do niego z umiarem oczywiście. Punktuje również sodomitów i fetyszystów ze zdrowym podejściem, ale znowuż przesadzając i przez fikuśne praktyki zniechęcający do zbytniego życia płciowego. Aha i mój ulubiony absurd - usta to strefy erogenne. Wiek XX przyniósł później rewolucje seksualne, które szybko zdezaktualizowały psychoanalityczne poglądy Freudystów, a doświadczenia psychodeliczne pozwoliły odkryć nowe spojrzenie na znaczenie snów w życiu.
Tutaj muszę zaznaczyć iż zrozumiałem zaliczenie Zygmunta Freuda do przedstawicieli surrealizmu. Podobnie jak Ci artyści, których uważał za totalnych świrów, żył w swoich wyobrażeniach i fascynujące jest jak to wpłynęło na skalę światową. Oraz czyż to nie Freud był zedypowany? Czyta się świetnie, ale merytoryka faktów nie zasługuje na większą ocenę.

W młodości w moich kręgach powtarzało się przyśpiewkę "nie czytaj Freuda, bo Freud to niedojda"... Nie czytałem. Po trzydziestu latach na tym padole w końcu wziąłem się za to wiekopomne dzieło i sprawdziłem o co to halo. Zważywszy też na cichą obietnice przed samym sobą, że poznam najważniejsze dzieła literatury filozoficznej, miałem przed sobą mały challange. Dochodził do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powyższy materiał to bardzo dobry folder dla miłośników sztuki, poszukujących informacji, w tym przypadku, o nurcie surrealizmu. Jest to świetne kompendium wiedzy o gatunku, chociaż może jeszcze nie wyczerpujące, ale zarówno laik w temacie, jak i ktoś poniekąd obyty znajdzie tu sporo rzetelnych, aczkolwiek wydaje mi się, że częściowo stronniczych faktów. Osobiście uważam, za must have każdego melomana. O sztuce wiele pisano, wiele mówiono, dopowiadano, relacje pojawiały się z różnych perspektyw i w moim mniemaniu miłośnik sztuki, dopiero po skondensowaniu tego wszystkiego, odsiania pewnych ziaren, odcedzenia zalegających brei i odrzucenia niepasujących lub nachodzących na siebie niespójnych faktów, może powiedzieć, że w pełni poznał przerabiany nurt. Dlatego nigdy nie można posiłkować się jednym źródłem. Rene Passeron stworzył akta, dzięki którym możemy meandrować w poszukiwaniu dalszych informacji. Nie zgodzę się z tytułową encyklopedycznością, gdyż moim zdaniem jest to w przeważającej mierze indeks artystów - przedstawicieli i prekursorów surrealizmu. Owszem, książka zawiera w sobie cztery części - 1. Teorię, czyli rys historyczny i idee - tu poznajemy historię powstania surrealizmu, wszelkie przejawy, najważniejsze wydarzenia. 2. Prekursorzy - lista wszystkich artystów, którzy swoją twórczością inspirowali, nadawali kształt i kierunek surrealizmu. 3. Surrealiści - Właściwi przedstawiciele nurtu. 4. Materiały dodatkowe - słowniczek pojęć i technik, spis ugrupowań, wystaw, czasopism i jak w przypadku każdej publikacji fachowej - bibliografia. I teraz moje odczucie. Wszystkie te części jak dla mnie takiej encyklopedii nie tworzą, gdyż może się czepiam, ale jest tam za mało informacji. Począwszy iż ta encyklopedia nie jest aktualna (rok 1997) to mam wrażenie, że dużo informacji zostało pominiętych. W samym zestawieniu przedstawicieli surrealizmu mógłbym dorzucić kilka nazwisk. Trzeba tu zaznaczyć iż te zestawienie obejmuje tylko przedstawicieli jakich udało się zakwalifikować do nurtu od lat powstania ruchu do bodajże lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Pomijam iż do roku wydania encyklopedii surrealizm się rozprzestrzenił i jego przedstawicieli moglibyśmy wyliczyć pewnie drugie tyle, co zawiera książka.
Niemniej materiał jest zachęcający i nie nudzi. Tekstowi towarzyszy mnóstwo ilustracji przykładowych prac, dzięki czemu pozycja konfrontuje nas z omawianą sztuką nie na sucho, bo dorzuca mini przegląd. Sam surrealizm przedstawiany jest jako ewolucyjny synalek fowizmu, dadaizmu i kubizmu. W zarodku będący antysztuką, wyrósł na nurt przyjazny eksperymentowaniu i dziś będący, czego sobie nie zdajemy sprawy, wykorzystywany na szkolnych zajęciach w ramach ćwiczeń. Surrealizm mylony z odrealnieniem jest niczym innym tylko, jak sama nazwa wskazuje NADrealizmem i świetnie to tłumaczy autor w jednym z ustępów, bodajże cytując twórcę ruchu Andre Bretona. Idąc tym tropem gatunek sztuki bazuje na tym by być "nad realnością", pokazywać zatem to, co ponad rzeczywiste. Dlatego motywami przewodnimi surrealizmu są oniryzm, erotyka, psychoanaliza i mocno wpleciony symbolizm. W klimacie surrealizm nie gardzi mrokiem, ani nie stroni od religijności. Surrealizm bowiem ma być medium dzięki któremu to właśnie sny staną się uwiecznione. Przez to mylenie z odrealnieniem, nawet Freud zaliczany do przedstawicieli nurtu uważał surrealistów za totalnych wariatów. Nie da się zaprzeczyć iż byli to osobliwi twórcy. W większości ekscentrycy, ale pojawiali się też introwertycy. Pasjonaci samobójstw i paranoicznych przejawów zachowań. Nic dziwnego, że ich zainteresowanie schodziło na ścieżki prowadzące do domów obłąkanych. W takim skrócie Rene przedstawia nam w teorii surrealizm, choć pojawiają się również tematy polityczne. Autor sam jednak ma chyba swoich ulubieńców. Wykaz przedstawicieli gatunku gęstnieje przy charakterystyce pewnych oczywistych osobistości, gdzie odczuwam osobistą urazę do najgłośniejszego z nich - Dali. Nie wątpię, że nie był on najprzykładniejszym bohaterem moralności, aczkolwiek nic mu z zasług dla surrealizmu nie ujmiemy i niestety da się wyczuć osobisty przytyk do "największego", który zmainstreamował surrealizm. Jako, że w ogólnym założeniu surrealizmu kobiety są tym narzędziem pożądań i Freudyzmów, o twórczyniach autor sam pisze mniej, chociaż divy surrealizmu też mają pokaźne biografie. Niemniej te należące do ruchu same również przedstawiają kobiecość w ten bardziej pożądliwy, a czasem nawet materialny sposób.
Malarze, poeci, rzeźbiarze, eksperymentatorzy wyciągający ze sztuki co się da - tak w skrócie można przedstawić członków i członkinie surrealizmu. Rene Passeron pokazuje nam prawie wszystkich. Reszta w osobistych poszukiwaniach, lecz na początek ta encyklopedia zainspiruje odpowiednio do dalszych poszukiwań i podziwiań samej sztuki nadrealnej!

Powyższy materiał to bardzo dobry folder dla miłośników sztuki, poszukujących informacji, w tym przypadku, o nurcie surrealizmu. Jest to świetne kompendium wiedzy o gatunku, chociaż może jeszcze nie wyczerpujące, ale zarówno laik w temacie, jak i ktoś poniekąd obyty znajdzie tu sporo rzetelnych, aczkolwiek wydaje mi się, że częściowo stronniczych faktów. Osobiście uważam,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Sandman: Dom lalki, cz.2 Chris Bachalo, Mike Dringenberg, Neil Gaiman, Malcolm Jones III, Steve Parkhouse, Michael Zulli
Ocena 8,2
Sandman: Dom l... Chris Bachalo, Mike...

Na półkach:

Nie muszę powtarzać, że seria Sandman to arcydzieło kompletne. Ikona łącząca mitologię, wierzenia, literacki folklor oraz fantastykę z psychodelią, tworząc na tyle odrębny świat, że można się w nim zatracić. Podróż przez epoki, czasy współczesne, a także światy nieistniejące, lub nieznane zwykłym śmiertelnikom. Gdzież taka podróż może się odbyć jeśli nie we śnie?
"Dom Lalki " to motywy kontynuacyjne znane z Netflixowego serialu. Z małymi drobiazgami. Adaptacje nie do końca są wierne od deski do deski. Tak jest i w tym przypadku gdzie pojawiają się krótkie wstawki - w mandze nazwalibyśmy to filerami, z tym że tutaj sceny są celowe i wyjaśniają kolejne wydarzenia. W ten sposób pojawia się pominięta w serialu hisoryjka o miłości Khaikula - quasi afrykańskiego odpowiednika Morfeusza. Historia przedstawiona w formie legendy przekazanej pretendentowi do wejścia w świat dojrzałości w plemieniu nieznanego nam świata. Głównym motywem jest znane z serialu pojawienie się Wiru - Rose, będącego krewniaczką jednej z ofiar choroby snu, jaką opanowała świat, kiedy Morfeusza więził Magnus. Znikąd jednak pojawia się kilka postaci. Jest nią właśnie Rose, oraz jej brat Jed. W świecie jawy Rose wzięła za Wyzwanie dla siebie odnalezienie zagubionego brata. Ani Rose, ani Jed nie zdają sobie wtedy sprawy, że władają nimi koszmary zbiegłe z królestwa snu. Równolegle do poszukiwań brata Wiru, pojawiają się kolekcjonerzy, którzy udaremniają poszukiwania Jeda, a na dodatek Wirem interesuje się również największy koszmar stworzony przez Morfeusza - Koryntczyk. Dochodzi do kilku bitew odbytych w snach bohaterów. Sandman odzyskuje władzę nad koszmarami. Kilku unicestwia, kilka nowych stwarza. Najważniejsza bitwa jednak zachodzi pomiędzy Sandmanem a Wirem. Sen zmuszony jest zniszczyć Wir, tym samym Rose. W ostatecznym momencie pojawia się Unity - kobieta, która miała być Wirem gdy Sen był zniewolony, babka Rose. Starsza wówczas kobieta, oddaje swoje istnienie na rzecz ocalenia Rose i odebrania jej mocy Wiru.
Baśniowa fabuła odgrywająca się w czasach współczesnych porywa swą niezwykłością i tak znaczącymi scenami. Seria Sandmana jest jedną z najoryginalniejszych jeśli chodzi o świat przedstawiony, postaci tak charakterystyczne, że już przedarte do popkulturowej niszy, bo jednak skupione bardziej na doroślejszym odbiorcy, niemniej sen jest przecież stworzony głównie dla dzieci. Te niestety nie chcą spać, a więc pokażmy go bez żadnych upiększaczy i niech zmaga się on z rzeczywistością nie do zniesienia. Są jeszcze inni Nieskończeni, dający nam wiele możliwości w całym uniwersum. Zanim poznamy jednak kolejnych braci i siostry Morfeusza, nie mogę się doczekać i nie wiem czego się spodziewać w kolejnych tomach. Te wydanie "Domu Lalki" podzielone na dwie części jest zachowane w dość mrocznej otoczce. Same ilustracje nie są najidealniejsze, jednak główne kadry najważniejszych scen zapadają w pamięć. Odziany w noc często nawiązuje do swoich "Uwerturowych" inkarnacji zmieniając wygląd. Szczególnie w rozdziałach nieumarłego żyda, gdzie Sandman spotyka się co 100 lat ze śmiałkiem, który nie bał się śmierci.
Sen znowu wygrywa, odnajduje swoje koszmary i wraca z nimi do swego świata, lecz wiele z nich zapewne zostało rozproszonych po świecie. Wir przestał istnieć, a wszystko było jakby rozegraną scenką marionetek ciągnionych za sznurki. Czy aby to koniec ingerencji Rose w świat snu? Dowiedzmy się z kolejnych tomów!

Nie muszę powtarzać, że seria Sandman to arcydzieło kompletne. Ikona łącząca mitologię, wierzenia, literacki folklor oraz fantastykę z psychodelią, tworząc na tyle odrębny świat, że można się w nim zatracić. Podróż przez epoki, czasy współczesne, a także światy nieistniejące, lub nieznane zwykłym śmiertelnikom. Gdzież taka podróż może się odbyć jeśli nie we śnie?
"Dom...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Sandman: Dom lalki, cz.1 Chris Bachalo, Mike Dringenberg, Neil Gaiman, Malcolm Jones III, Steve Parkhouse, Michael Zulli
Ocena 8,0
Sandman: Dom l... Chris Bachalo, Mike...

Na półkach:

Nie muszę powtarzać, że seria Sandman to arcydzieło kompletne. Ikona łącząca mitologię, wierzenia, literacki folklor oraz fantastykę z psychodelią, tworząc na tyle odrębny świat, że można się w nim zatracić. Podróż przez epoki, czasy współczesne, a także światy nieistniejące, lub nieznane zwykłym śmiertelnikom. Gdzież taka podróż może się odbyć jeśli nie we śnie?
"Dom Lalki " to motywy kontynuacyjne znane z Netflixowego serialu. Z małymi drobiazgami. Adaptacje nie do końca są wierne od deski do deski. Tak jest i w tym przypadku gdzie pojawiają się krótkie wstawki - w mandze nazwalibyśmy to filerami, z tym że tutaj sceny są celowe i wyjaśniają kolejne wydarzenia. W ten sposób pojawia się pominięta w serialu hisoryjka o miłości Khaikula - quasi afrykańskiego odpowiednika Morfeusza. Historia przedstawiona w formie legendy przekazanej pretendentowi do wejścia w świat dojrzałości w plemieniu nieznanego nam świata. Głównym motywem jest znane z serialu pojawienie się Wiru - Rose, będącego krewniaczką jednej z ofiar choroby snu, jaką opanowała świat, kiedy Morfeusza więził Magnus. Znikąd jednak pojawia się kilka postaci. Jest nią właśnie Rose, oraz jej brat Jed. W świecie jawy Rose wzięła za Wyzwanie dla siebie odnalezienie zagubionego brata. Ani Rose, ani Jed nie zdają sobie wtedy sprawy, że władają nimi koszmary zbiegłe z królestwa snu. Równolegle do poszukiwań brata Wiru, pojawiają się kolekcjonerzy, którzy udaremniają poszukiwania Jeda, a na dodatek Wirem interesuje się również największy koszmar stworzony przez Morfeusza - Koryntczyk. Dochodzi do kilku bitew odbytych w snach bohaterów. Sandman odzyskuje władzę nad koszmarami. Kilku unicestwia, kilka nowych stwarza. Najważniejsza bitwa jednak zachodzi pomiędzy Sandmanem a Wirem. Sen zmuszony jest zniszczyć Wir, tym samym Rose. W ostatecznym momencie pojawia się Unity - kobieta, która miała być Wirem gdy Sen był zniewolony, babka Rose. Starsza wówczas kobieta, oddaje swoje istnienie na rzecz ocalenia Rose i odebrania jej mocy Wiru.
Baśniowa fabuła odgrywająca się w czasach współczesnych porywa swą niezwykłością i tak znaczącymi scenami. Seria Sandmana jest jedną z najoryginalniejszych jeśli chodzi o świat przedstawiony, postaci tak charakterystyczne, że już przedarte do popkulturowej niszy, bo jednak skupione bardziej na doroślejszym odbiorcy, niemniej sen jest przecież stworzony głównie dla dzieci. Te niestety nie chcą spać, a więc pokażmy go bez żadnych upiększaczy i niech zmaga się on z rzeczywistością nie do zniesienia. Są jeszcze inni Nieskończeni, dający nam wiele możliwości w całym uniwersum. Zanim poznamy jednak kolejnych braci i siostry Morfeusza, nie mogę się doczekać i nie wiem czego się spodziewać w kolejnych tomach. Te wydanie "Domu Lalki" podzielone na dwie części jest zachowane w dość mrocznej otoczce. Same ilustracje nie są najidealniejsze, jednak główne kadry najważniejszych scen zapadają w pamięć. Odziany w noc często nawiązuje do swoich "Uwerturowych" inkarnacji zmieniając wygląd. Szczególnie w rozdziałach nieumarłego żyda, gdzie Sandman spotyka się co 100 lat ze śmiałkiem, który nie bał się śmierci.
Sen znowu wygrywa, odnajduje swoje koszmary i wraca z nimi do swego świata, lecz wiele z nich zapewne zostało rozproszonych po świecie. Wir przestał istnieć, a wszystko było jakby rozegraną scenką marionetek ciągnionych za sznurki. Czy aby to koniec ingerencji Rose w świat snu? Dowiedzmy się z kolejnych tomów!

Nie muszę powtarzać, że seria Sandman to arcydzieło kompletne. Ikona łącząca mitologię, wierzenia, literacki folklor oraz fantastykę z psychodelią, tworząc na tyle odrębny świat, że można się w nim zatracić. Podróż przez epoki, czasy współczesne, a także światy nieistniejące, lub nieznane zwykłym śmiertelnikom. Gdzież taka podróż może się odbyć jeśli nie we śnie?
"Dom...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Dekady w cieniu Krzysztof Biliński, Edward Bulwer-Lytton, Norbert Góra, Wojciech Gunia, Łukasz Gwiżdż, Dawid Kain, Jarosław Klonowski, Tobiasz Kruk, Łukasz Krukowski, Tadeusz Miciński, Anna Musiałowicz, Joanna Pypłacz, Juliusz Wojciechowicz, Marek Zychla
Ocena 8,6
Dekady w cieniu Krzysztof Biliński,...

Na półkach:

Wśród artystów pracujących z wizualnymi formami wyrazu istotnym elementem ich portfolio są albumy. Zwykle kiedy artysta jest rozpoznawalny w kręgach, taki album trafia na półkę. My natomiast mamy do czynienia z malarzem, który odnalazł się ze swoimi pracami w środowisku zaszczepionym pewną dozą szczegółowości, ale i atmosfery gatunku jaki reprezentuje. Łukasz Gwiżdż to malarz, który trafił w gusta grozy jednym obrazem. Jego osobliwość i turpistyczna maniera trafiwszy na okładkę zbioru utworów Lovecrafta spotkała się z pozytywnym odbiorem fanów mroku. Nie długo trzeba było czekać, by Wydawnictwo IX stało się głównym medium docierania prac Łukasza do odbiorcy. Obrazy pojawiały się na kolejnych okładkach. Współpraca była już zaklepana mogłoby się wydawać dożywotnio. Pojawia się więc czas, by samemu się zaprezentować, skoro prace ma u siebie na półce, w miniaturze każdy czytelnik dobrej lektury gatunkowej.
Zatem we współpracy z Wydawnictwem IX Łukasz zrealizował pomysł na album. Lecz nie jest to album pełen not biograficznych. Oryginalność projektu polega na tym iż obrazy pojawiające się w albumie mają dołączoną notę interpretatorską. Tutaj interpretatorami stali się autorzy wydający dla Wydawnictwa IX oraz stałe z nimi współpracujący pisarze. Zadanie było dość trudne, gdyż styl Łukasza jest wypracowany co do tego co chce przedstawić. A jest to gra stylem mieszająca abstrakcję z mrocznym surrealizmem nie odmawiająca sobie wspomnianego turpizmu. Nałożone farby są tak rozmieszczone, że nie trudno sobie wyobrazić, że z obrazu wyglądają na nas wnętrzności. Co ciekawe te wnętrzności zawsze ukazują coś konkretnego. Gwiżdż powtarza, że nigdy nie interpretuje swoich obrazów i bardziej go interesuje jak ktoś je interpretuje. Stąd świetną zabawą było zaproszenie pisarskiego świata dziewiątki, by każdy wybrał sobie jakiś obraz i napisał do niego kilka słów, czy to w formie prozy, opowiadania czy wiersza.
W gronie zacnych interpretatorów znaleźli się m.in. Marek Zychla, Wojciech Gunia, Anna Musiałowicz, Joanna Pypłacz, Dawid Kain, Jarosław Klonowski, Łukasz Krukowski, Norbert Góra, Juliusz Wojciechowski, a nawet sam główny wydawca Krzysztof Biliński oraz debiutujący Tobiasz Kruk. Wśród tekstów pojawiły się również perełki czyli fragmenty prozy Edwarda Bulwera - Lyttona oraz Tadeusza Micińskiego. Łukasz Gwiżdż w tym zbiorze zawarł najbardziej charakterystyczne dla niego i najbardziej niepokojące obrazy, przy których wyobraźnia naprawdę pracuję i nie sposób nie interpretować ich konkretnymi dosłownościami. Kilka z prac znane nam z okładek, niezależnego filmu "Pustostan" oraz część wcześniej nie widzianych prac wysuwa się z cienia na światło dzienne w towarzystwie słów pełnych mistrzowskiego niepokoju.
Do najbardziej pozostających w pamięci tekstów zaliczyłem "Suszę" Wojciecha Guni, "Oto Ciało" Anny Musiałowicz "Bliskość" Dawida Kaina, "Trzy Centymetry lub Ubieranie do Snu" Jarosława Klonowskiego oraz "Umarłe Anioły" Joanny Pypłacz. Lyttona i Micińskiego oczywiście możemy śmiało posadzić po prawicy malarza jako, że ich pisarstwo apriori wysuwa się na podium. Klasyk zawsze pozostanie klasykiem. Niemniej co ciekawe większość tekstów łączy pewna tematyka - zniszczenie cielesne, jego ciężkość i natarczywa obumieralność. Przy czym teksty są osnute niesamowitością i tajemnicą. Trochę w tym Schulza tylko cięższego, trochę gotyku tylko uwspółcześnionego.
Premiera albumu zbiegła się z artystyczną inauguracją w postaci wernisażu Łukasza Gwiżdża, który odbył się w gmachu Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Krakowie i otwierał wystawę prac malarza. Na imprezie poza samym autorem prac pojawili się autorzy tekstów i wydawcy. Równie oryginalne spotkanie przeniosło się na grunt miasta, a obrazy przez dłuższy czas mogły zachęcać po album. Myślę, że warto mieć na półce ten zbiór i od czasu do czasu zerknąć w jego odmęty. Jest to nieliche wydawnictwo i zostanie z Tobą na długi, długi czas, a jeśli po obejrzeniu i przeczytaniu towarzyszyć Ci będą koszmary... To pamiętaj, że to tylko Twoja interpretacja

Wśród artystów pracujących z wizualnymi formami wyrazu istotnym elementem ich portfolio są albumy. Zwykle kiedy artysta jest rozpoznawalny w kręgach, taki album trafia na półkę. My natomiast mamy do czynienia z malarzem, który odnalazł się ze swoimi pracami w środowisku zaszczepionym pewną dozą szczegółowości, ale i atmosfery gatunku jaki reprezentuje. Łukasz Gwiżdż to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Edgar to dla mnie ojciec z gotyckiego domu. Jest to pierwsze skojarzenie. A wszystko dlatego iż jego proza odsyła moją wyobraźnię zawsze w rejony posępionych mrocznych okolic z dawnych wieków. Wiersze natomiast podszyte nutą czarnego romantyzmu przypominają wieszczy, którzy potrafili pisać długaśne poezje o jednym stanie duszy i często pakowali czytelnika do jakiegoś śpiwora wsuwając wyobraźni onirykę. Wyobrażam sobie zawsze tego autora w czarnym płaszczu z peleryną niczym mroczny i osnuty tajemnicą detektyw, prowadzący badania nad niezidentyfikowanymi sprawami. Kroczący ciemną deszczową ścieżką z czarnym kotem u nóg ogromnym kruczyskiem na ramieniu. W tle za nim padający niczym świetnie zgrany poster rozlatująca się posiadłość o pękających kolumnach. Piszę na luźno o tym autorze, gdyż opowiadania zawarte w tym zbiorku to baza. Podstawa znajomości jego twórczości. Nie da się zacząć od czegoś innego i nie da się nie znać tych utworów. "Zagłada Domu Usherów" to zbiór najpodstawowszych nowelek i wierszy Edgara Allana Poe, które już są sztandarem tego autora. Chociaż jak dla mnie zbiór ten powinien nazywać się "Sprawami Detektywa Dupina", gdyż w przeważającym procencie ilością tekstu przeważa tu "Zabójstwo przy Rue Morge" oraz "Tajemnica Marii Roget", czyli duet opowiadań o pierwszym detektywie w literaturze Auguscie Dupinie. Swoją drogą opowiadania te są dla bardziej rozgarniętego czytelnika, który drogą dedukcji jest w stanie nadążyć nad łańcuchem przyczynowo skutkowym. Bowiem Poe prowadzi tą prozę niczym wyczerpujący raport z niecierpiącej... heh... zwłoki sprawy, odnajdując ślad za śladem i logicznie je ze sobą łącząc. Tok myślenia narratora jednak jest dość skomplikowany i szybki. Trzeba się na prawdę skupić nad lekturą. Opowiadania te, jak sam autor wspomina, są niczym gra w szachy. Na jej podstawie przedstawia rozwikłanie sprawy przez Dupina, nieznoszonego przy tym przez funkcjonariuszy, którym łebski detektyw zabiera pracę.
Kolejne teksty to znane przez wszystkich tytułowa "Zagłada Domu Usherów", "Maska Szkarłatnego Moru", "Wahadło i Studnia", "Złoty Żuk" i "Czarny Kot" - kwintesencja gotyckiej literatury. Oraz wiersze, równie znane i lubiane "Eldorado", "Sen we śnie" oraz "Kruk". Przy takim zestawie lektura jest krótka, ale i klimatyczna. Czytelnik pragnący więcej i czegoś nowego odpuści sobie ten zbiór, no chyba, że estetyka mu przyjaciółką i nabędzie zbiorek ze względu na piękną okładkę autorstwa Krzysztofa Wrońskiego. Osobiście za to mogę polecić ów zbiór zaczynąjącym zapoznawać się z prozą Edgara. Najpodstawowsze utwory i piękna okładka zapewne dobrze będą się kojarzyć kolejnym adeptom gotyckiej szkoły ciemności i horroru.

Edgar to dla mnie ojciec z gotyckiego domu. Jest to pierwsze skojarzenie. A wszystko dlatego iż jego proza odsyła moją wyobraźnię zawsze w rejony posępionych mrocznych okolic z dawnych wieków. Wiersze natomiast podszyte nutą czarnego romantyzmu przypominają wieszczy, którzy potrafili pisać długaśne poezje o jednym stanie duszy i często pakowali czytelnika do jakiegoś...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Barbarzyńca i marzyciel: Dwa światy fantasy Lord Dunsany, Robert E. Howard
Ocena 6,1
Barbarzyńca i ... Lord Dunsany, Rober...

Na półkach:

Zbiór opowiadań dwóch klasycznych autorów fantasy. Niestety ich zestawienie dość niespójne, gdyż nawet kontrast przedstawionych przez nich światów mocno od siebie odbiega. Robert E. Howard tworzy fantastykę testosteronu, dając nam postać, która już przedarła się do popkultury i oczywiście inspirowała młodych chłopców zaczytujących się w fantastyce i wychowanych na Herkulesowej muskulaturze. Natomiast w opozycji jest Lord Dunsany tworzący świat mocno usytuowany w stylistyce oniryzmu, ale inspirujący największych pisarzy, których świat jeszcze bardziej przedostał się do popkultury. Zatem można szybko skontatować, iż kontrast za bardzo od siebie odbiega. Ocenę wystawiłem ze względu na sam zbiór twórczości Dunsany, któremu się poświęciłem. Tylko ta proza mnie zainteresowała i postanowiłem się jej przyglądnąć, gdyż nie ma na polskim rynku żadnego porządnego zbioru utworów Lorda Dunsany.
"Marzyciel" to zbiór ośmiu opowiadań osadzonych w Krainie Snów. Obyczaje i wędrówki mieszkańców oraz pojawiających się w tej krainie postaci. Ich zmagania z czasem i przyglądanie się poetycznym pejzażom. Pojawiają się tu smoki i inne stworzenia fantystyczne, a nawet żyjątka znane ze świata jawy niekoniecznie ukazane w tej samej formie lub tych samych rozmiarów. Lektura czyni nas obserwatorami scen dziejących się w Krainie Snów z perspektywy nieznanego śniącego narratora. Właściwie znanego, bo mógłbym przysiąc, że tym narratorem jest po prostu autor. Teksty są bardzo lekkie i mają przystępny przekład nie odbiegający od poetyki. Moim zdaniem śmiało można czytać te opowiadania do snu także dzieciom. By je czytać należy jednak wybrać odpowiednią porę. Z autopsji mogę zasugerować czytanie przed porą snu. Wczucie się w tekst wspaniale nas przygotuje do zaśnięcia. Odkryciem dla mnie jest jeszcze pewien dodatek, który zalecam przy lekturze, mianowicie czytanie do idealnie pod tą prozę skomponowanej muzyki zespołu Psyclopean. Muzycy stworzyli nawet cały album dedykowany prozie Lorda Dunsany pt. "A Dreamers Tale" czyli 'opowiadania marzyciela'. Osobiście uznałem taki rodzaj czytania za idealny rytuał lektury Lorda Dunsany. Czytany tekst zleje się z muzyką i osnuje nas niczym mgła zakrywająca nas bielmem snu. Treść zapadnie nam w pamięć na pewno, a kto wie może nawet przeniesie do opisywanego przez Dunsany świata.
A świat przedstawiony skomponowany jest za pośrednictwem świetnie dobranych zdań, przywodzących nam na myśl świat baśniowy, kojarzący się z egzotyką i orientem. Nazwy krain to słowotwórcze gry bądź przyśnione nazwy, aczkolwiek Carcassonne istnieje w rzeczywistości i pojawia się w prozie Dunsany, jako miasto pretendujące do zdobycia. W rzeczywistości francuskie Carcassonne także było wiele razy zdobywane, a popularna gra o nazwie tego miasta polega na zdobywaniu terenu. Lektura skłoniła do przemyślenia czy inspiracją do gry stał się historyczny zarys, czy literacki sznyt? Bowiem Lord Dunsany inspirował największych twórców, między innymi Lovecrafta i Tolkiena. Obaj panowie znani są z światotwórstwa, który jest tylko ich. Jak Tolkien stworzył Śródziemie i całe zastępy autonomicznego świata, tak to właśnie Lovecraft moim zdaniem stał się spadkobiercą Dunsany. Oboje stworzyli Krainę Snów. Krainy Dunsany o nazwie - rzeka Yann, miasto Zoon, Uthnar Vehi, Kyph, Mandaroon czy Belzoond brzmią jak podobne słowotwórstwo senne z języka aklo, stosowanego przez Lovecrafta. Szczególnie Wzgórze Sneg Dunsany mocno inspirowało zapewne Równinę Leng Lovecrafta. Krainy Snów mają także swoje bóstwa i tak jest w przypadku obu autorów. Można by przyjąć, że Lord Dunsany i Howard spotkali się gdzieś na sennej drodze pisarskiej i trafił swój na swego.
Śmiało i z wielką radością polecam więc przeczytanie samego zbioru "Marzyciel" tym, którzy szukają czegoś nadrealnego i baśniowo fantastycznego. Puszczam także proszące spojrzenia do wydawnictw, aby pochylić się bardziej nad wspaniałością literatury Dunsany i zaznajomić nas z tym brytyjskim klasykiem. Obok Wilde'a, Byrona i Dickensa myślę, że będzie miał szacowne miejsce. Były mżonki o "Bogach Pegany" od Vespera, póki co cisza... Może najwyższa pora?

Zbiór opowiadań dwóch klasycznych autorów fantasy. Niestety ich zestawienie dość niespójne, gdyż nawet kontrast przedstawionych przez nich światów mocno od siebie odbiega. Robert E. Howard tworzy fantastykę testosteronu, dając nam postać, która już przedarła się do popkultury i oczywiście inspirowała młodych chłopców zaczytujących się w fantastyce i wychowanych na...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Sandman: Preludia i nokturny Robbie Busch, Mike Dringenberg, Neil Gaiman, Malcolm Jones III, Sam Kieth, Dave McKean
Ocena 8,1
Sandman: Prelu... Robbie Busch, Mike ...

Na półkach:

Żałuję, że rozpocząłem swoją przygodę z Morfeuszem dopiero teraz, skoro komiks powstawał w czasach mojego dzieciństwa, a motyw snu od zawsze jest moim feblikiem. Teraz jednak widzę Sandmana oczami, które powinny na niego spojrzeć. Uwertura wciągnęła mnie na tyle, by przewertować całe uniwersum Gaimana. Tym razem sięgnąwszy po oficjalny pierwszy tom, spodziewałem się tego co zaserwował nam serial tylko w oryginalnej wersji. Rzeczywiście to było to. Rozpoczęcie przygody Snu rozgrywa się podczas tajemnego rytuału mrocznego Maga Roderica, który pragnie wezwać samą śmierć. Schwytawszy nie tego nieskończonego oczywiście korzysta z jego dobrodziejstw mocy. Sam sen za to jest uwięziony, skutkiem czego ludzie zapadają na choroby senne i niedomagania snu na lata. Epidemia trwa w szalonych latach 20 i 30 XX wieku, a insygnia snu przechodzą przez różne łapska. W końcu nieuwaga sprawia, że Sandman może się uwolnić. Wraca do swego królestwa, lecz musi odzyskać swoje talizmany. Po to wraca do świata ludzi, spotkawszy sławnego Johna Constantine'a, schodzi do piekieł i... Odwrotnie niż w serialu, toczy bój w swoim świecie z atagonistą uniwersum DC, który uciekł z najsłynieniejszego przybytku dla obłąkanych Arkham. Po odzyskaniu mocy odbywa jeszcze motywacyjna rozmowę ze swą siostrą Śmiercią, by definitywnie przygotować nas na następny tom swych przygód.
Te motywy znamy z pierwszych odcinków serialu, jednak w komiksie są one jak się można spodziewać trochę inaczej pokazane. Zrozumiałym jest precedens, w którym autor zgodził się na wprowadzenie postaci z już dobrze radzących sobie tytułów superbohaterskich. Bowiem mamy wzmianki o Jokerze, pojawia się Scarecrow, a jednym z pomocników w odnalezieniu piasku Sandmana okazuje się Marsjanin z Ligii Sprawiedliwości. Osobiście widzę Sandmana jako osobny twór, mogący sobie pozwolić na wykreowanie własnego uniwersum, bez gościnek supków i superzłoczyńców. Jednak żeby tego uniknąć pewnie musielibyśmy zrzec się polityki DC. Chociaż nawet takie eastereggi pobudzają wyobraźnię i możemy przyjąć wprost, że Sen dotyka każdego wymiaru i każdy, nawet postać z innego multiwersum może go spotkać.
Swoisty klimat Preludiów i Nokturnów jest mroczny i posępny, tak jak to można sobie wyobrazić gdy dotrze do nas, że kraina snu została zniszczona przez jego zniknięcie. Posępność okazuje się tak silna, że przebija nawet istnienie Śmierci, która, jak podaje wiele podań powinna być kwintesencją mroku. U Gaimana natomiast Śmierć jest wesołą gotką, która z empatią odwiedza tych po których przyszła. To Sen jest zasępiony i pogrążony w depresji. Śmierć jest na niego wkurzona i jego dziecinne, samolubne zachowanie.
Akcja całego tomu jest zachowana w napięciu. Płynnie przechodzimy z jednej misji, do kolejnej niczym w jakiejś grze. Scenariusz jest świetnie prowadzony, grafiki, jak już wspomniałem wciskają nas w mrok. W końcu tego winniśmy się spodziewać po "Nokturnach". Historia z tego tomu jest tak ikoniczna, że zostanie z nami na długo. Przygody Snu z Nieskończonych pochłaniają i uzależniają. Nie ma innego wyjścia niż sięgnąć po tom drugi tego kompletnego arcydzieła!

Żałuję, że rozpocząłem swoją przygodę z Morfeuszem dopiero teraz, skoro komiks powstawał w czasach mojego dzieciństwa, a motyw snu od zawsze jest moim feblikiem. Teraz jednak widzę Sandmana oczami, które powinny na niego spojrzeć. Uwertura wciągnęła mnie na tyle, by przewertować całe uniwersum Gaimana. Tym razem sięgnąwszy po oficjalny pierwszy tom, spodziewałem się tego co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pierwsze starcie ze współczesną dziwofikcją. Na tarczy. Bo atmosfera tychże opowiadań jest przygnębiająca i jak człowiek się wczuje to poczuje się jakby stracił kończyny. O autorze chodzą legendy iż jest on Ojcem Chrzestnym Polskiego Weirdu. No cóż, zasłużył się w rozprzestrzenieniu tego gatunku. Naczelny smutas. Na żywo całkiem sympatyczny i śmieszkujący gość. Przede wszystkim inicjator jednej z najsłynniejszych antologii. Dla mnie natomiast, mimo, że do tej pory nie poznałem osobiście - kolega z przyśnionych światów. Czytając ten zbiór miałem po prostu wrażenie, że podobnie jak u mnie tak u Wojciecha domeną jest sen... Ba! Nie bez powodu wspomniana antologia to "Sny Umarłych". Nie znam jeszcze całej twórczości, ale zapewne ten zbiór jest pewnego rodzaju sztandarem. Głównym elementem twórczości. Wydaje mi się, że dla autora był też znaczący. "Dom Wszystkich Snów" jak już wspomniałem wkracza w domenę snu. Domenę bardzo charakterystyczną dla weirdu i odnajdziemy to u wielu klasyków począwszy od Brunona Schulza, a nawet jeszcze wcześniej. Bo znamy ten poranny tekst "miałem dziwny sen" - a jaki jest normalny sen? Zbiór ten dlatego odbieram, jako zaproszenie do świata dziwnych snów. Dziwnych snów autora. Snów dziwnych, bo innych nie znamy, gdyż innych nie ma. Do świata wszystkich snów. Domu wszystkich snów.
Zacząwszy lekturę byłem lekko podniecony, bo czułem po tytule czego mogę się spodziewać. Pierwsze opowiadanie. No ok, dziwne... tylko czułem jakieś nieodnalezienie się w prowadzonej narracji. Prawdopodobnie to był dysonans spowodowany nagłym przeskoczeniem z Grabińskiego do Guni. Ale wtem! Wyczułem klimat. Oniryzm wpłynął we mnie jakby w nozdrza mi wlewano przez przyspawane silikony wartki strumień wody. Potem czułem się jakbym czytał coś na miarę filmu "Wodny Świat" tylko cięższe. Mowa o opowiadaniu "W Oczekiwaniu na Powrót Morza". Dalej wkręciłem się w "Pokój Anny", który przypomniał mi stary film "Szepty i Krzyki" i atmosferę opętania podczas ciąży, gdzie rzecz dzieje się w jednym pomieszczeniu - motyw też często wykorzystywany w filmach. Tylko, że w tym opowiadaniu jest mowa o zdeformowanym dziecku, które przyszło na świat. Nawet trudno powiedzieć, że zdeformowanym, gdyż wyobraziłem sobie je jako breje cielska. W każdym razie miałem odpychający wyraz twarzy, gdy to czytałem. Później przechodzimy do "Raportu w sprawie objawień na ulicy Szeptów". Relacja starca pozbawionego nóg. Opisywanie przez niego sensacji jaką jest okoliczna legenda o pojawiających się "świętych" w zdezelowanym budownictwie. A na dodatek ciężka relacja między starcem i jego opiekunką. Jest niezręcznie, ociężale, niedołężnie i śmierdzi szczynami. Starość i niepełnosprawność jeszcze bardziej nas odpycha. Następnie po krótkim opowiadanku o więzieniu przechodzimy do, według mnie, dania głównego całego zbioru - "Dom Motta". Historia rodziny przyjeżdżającej do domu wczasowego? Na wakacje. Dom ma dawać schronienie jakimś oszustom? Osobom ściganym przez prawo? Wszystko ze znakiem zapytania, bo z czasem to wychodzi z tekstu i tak na prawdę nie znamy konkretów. Domem rządzi legendarny Mott. A właściwie jego zarządcy i pomocnicy, mający na celu zapewnić kwaterantom... niedogodne warunki. Tak, niedogodne. Dlaczego? Tego też nie wiadomo, ale każdy chce rozmawiać z Mottem, a nikt w tym budynku nie ma z nim kontaktu. Pojawiają się podejrzenia, że Mott nie istnieje. Historia pokazana z trzech perspektyw - Płochliwego syna rodziny pojawiającej się w domu, głównego zarządcy przyjmującego wspomnianą rodzinę oraz drugiego syna bardziej obrotnego i sprytnego, który w zbiegu okoliczności staje się pomocnikiem zarządcy. Bardzo świetna gra narracją. Tutaj już pokuszę się o stwierdzenie, że to opowiadanie plasuje autora na loży z prozą podobną do Żulczyka. Przynajmniej miałem takie wrażenie. Było brutalnie, wulgarnie, bohaterowie byli bezradni i w pewnym momencie bezwzględni, a ta bezradność posuwała ich na skraje szaleństwa. Koniec tak niedopowiedziany, że nie wiadomo czy otwarty, czy po prostu jest czarną otchłanią pożerającą siebie. Zostaje po tym opowiadaniu tylko pytanie "Czy Mott istnieje?". Mocniej już raczej nie będzie niż w domu Motta, ale może być dziwniej. I tak przechodzimy do "Drogi bez nazwy", która jest długim monologiem kierowcy, rzucającym przed siebie filozoficzne pytania na pograniczu fizyki i astrologii, podczas coraz szybszej jazdy i wydarzającego się wypadku. Miałem wrażenie, że autor jechał samochodem i na światłach zapisywał sobie fragmenty tego opowiadania, bo można mieć wrażenie, że bardzo autorefleksyjny jest to monolog. Później mamy "Raport z likwidacji placówki", z której odczytać można nieokreśloną oniryczną wizję tzw. Sennych. Przyoblekłem sobie tą wizję jeszcze jakąś otoczką sci fi w tle. Odczuwałem trochę klimat Matrixa, jakby Ghost in the Shell, albo Blade Runnera. Niemniej jest placówka sennych, jawiąca się jak jakieś zamknięte stowarzyszenie, izolatka czy coś w tym rodzaju i pojawia się "zrzut". Ten zrzut wykonany przez jakąś organizację na dodatek przywodzi na myśl serię "Alien". W zrzucie znajduje się kobieta, która prowadzi wywiad z człowiekiem pełniącym służbę w placówce. Ten wywiad właśnie przywodzi na myśl "Blade Runnera". Najdziwniejszym jednak opowiadaniem chyba wydaje się końcowa "Nieśmiertelność", gdzie pojawia się historia mężczyzny przewidującego koniec świata i goszczącego swą córkę. Rodzina rzeźbiarzy. Okazuje się, że w domu gości armia manekinów, a mężczyzna jest ich jakby guru. Sam pozbawiony ręki i nogi posiada protezy, które w jego filozofii mają go upodobnić do manekinów. Pojawiają się sceny przemówień do manekinów, prośba o wykonanie maski, wypadek oszpecający mężczyznę i wyjawiający prawdę o jego wypadkach, oraz rejs w nieznane z manekinami na pokładzie. Odczucie Schulzyzmu gwarantowane.
Tak więc, była to niesamowita lektura, pozostawiająca niepokój i niedomówienia. Dziwność zawarta w grozie obyczajności, przylegającej do głębokiej niepełnosprawności, atrapy humanoidalności i niewytłumaczalnego cierpienia wysyłanego przez groźnych typów. Wszystko jest zamknięte w jakimś pomieszczeniu przypominającym dom. Rzeczywiście jest to dom, ale niepokojących snów. To zestaw najmniej przyjemnych snów. Opowiadane historie są wyszyte idealnie i pozbawiają nas złudzeń, bo czytamy je z zatrzymanym oddechem. Tak, jakby one się wydarzyły naprawdę. Czytałem ten tytuł długo, bo równy miesiąc, ale za każdym razem gdy wracałem do lektury odczuwałem spięcie. Spowodowane było to jakąś atmosferą, którą tworzył autor tymi opowiadaniami. "Dom Wszystkich Snów" zapada w pamięć i na pewno sięgnę po kolejne twory. A tymczasem potwierdzam - weird w Polsce ma się bardzo dobrze!

Pierwsze starcie ze współczesną dziwofikcją. Na tarczy. Bo atmosfera tychże opowiadań jest przygnębiająca i jak człowiek się wczuje to poczuje się jakby stracił kończyny. O autorze chodzą legendy iż jest on Ojcem Chrzestnym Polskiego Weirdu. No cóż, zasłużył się w rozprzestrzenieniu tego gatunku. Naczelny smutas. Na żywo całkiem sympatyczny i śmieszkujący gość. Przede...

więcej Pokaż mimo to