Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

W przypadku tej książki, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów nie zacytuję dostępnego na okładce opisu. Dlaczego? Gdyż, sam przeczytałem go w całości dopiero po lekturze i szczerze powiedziawszy uważam, iż jest w nim powiedziane troszeczkę za dużo. Pozwolę sobie jednak przytoczyć jedno zdanie: ”Na temat Włóczni Przeznaczenia”, którą przebity został Jezus na krzyżu, od wieków krążą legendy. Według nich ten, kto posiądzie tę włócznię, zdobędzie władzę nad światem”.

Nie wiem jak to jest w waszym przypadku, ale każdy miłośnik przygód Indiany Jonesa, którym sam jestem, natychmiast „wyruszy na poszukiwania” owego artefaktu i otworzy książkę na stronie tytułowej. Autorem powieści jest niejaki David C. Downing , wykładowca i znawca twórczości C. S. Lewisa (autora m.in. legendarnego cyklu „Opowieści z Narnii”). Downing, który do tej pory specjalizował się w książkach stricte naukowych czy popularnonaukowych po raz pierwszy sięgnął po gatunek zwany prozą.

Zacznijmy jednak od początku, książka opowiada o przygodach pewnej pary bohaterów Toma, początkującego pisarza, który marzy o opublikowaniu tworzonej przez niego książki o królu Arturze, i Laurze, dziewczynie która postanawia pomóc mu w poszukiwaniach materiałów do książki. Jak potoczą się ich losy i czy będą na tyle zaskakujące by przyciągnąć naszą uwagę? Moją przyciągnęły, przypuszczam, że waszą także. Tom i Laura zostaną rzuceni w wir wydarzeń, będą mieli sposobność poznać niejakich Inklingów, o których rzecz jasna słyszałem, jednakże sam termin był mi całkowicie obcy. Jeżeli nie wiecie co oznacza, to zachęcam do nie wyszukiwania go w przeglądarce. Weźcie powieść w swoje ręce i sami znajdźcie odpowiedź, po grafice na okładce odpowiedź może być naprawdę zaskakująca. Nie chciałbym zdradzać zbyt wielu wątków fabularnych, dlatego na tym poprzestanę.

Mimo to, grzechem byłoby zapomnieć o ważnej kwestii poruszanej przez autora. Downing dodaje do samej przyziemnej fabuły wątek teologiczny, który w pewnym momencie zdaje się wchodzić na pierwszy plan powieści. Jeden z bohaterów przechodzi swoistą przemianę duchową, a my sami, jeśli tylko czujemy taką potrzebę możemy wyciągnąć z lektury wiele interesujących wniosków. Jednym słowem, Bóg, jak również sama wiara to ważny podpunkt powieści i to nie tylko ze względu na poszukiwania biblijnej Włóczni Przeznaczenia.

Skupmy się teraz na języku powieści, po autorze widać niebywałe doświadczenie jeśli chodzi o znajomość przedstawianych w powieści bohaterów historycznych. Jeżeli któryś z nich istniał w naszej głowie jako mgiełka ulotnych informacji, to Downing posegreguje posiadane przez nas dane i doda do tego szczegółowy portret wraz z ciekawostkami na temat owego człowieka (przepraszam za tak lakoniczne wyjaśnienie). Jednakże wśród tych pochlebstw znajdzie się również kilka uwag, niekoniecznie pozytywnych. Na pierwszy rzut oka widać małe doświadczenie autora jeśli chodzi o prozę, opisy otoczenie niejednokrotnie są nieczytelne i brakuje im, nie tyle polotu (bo to pisarz starał się uzyskać, z wymiernym skutkiem) co „duszy”. Downing nie był w stanie na dobre przenieść mnie do lat Drugiej Wojny Światowej, czułem się raczej jak bierny obserwator, niż aktywny uczestnik poszukiwań, co powinno być jedną z najważniejszych cech książek przygodowych. Kolejnym mankamentem jest sam kunszt pisarza, owszem, po debiucie nie można oczekiwać „cudów na kiju”, ale początkowo dało się odczuć swego rodzaju „esejowatą” formę, choć to uczucie mijało wraz kolejnymi kartkami.

Jeśli chodzi o samo wydanie – dostrzegłem tylko i wyłącznie jedną literówkę, co nawet nie można uznawać jako jakiś poważny zarzut, informując o tym chciałem jedynie dać do zrozumienia, że książka jest naprawdę dobrze wydana. Szerokie marginesy, świetna czcionka i dobrej jakości papier, czyli wszystko na swoim miejscu jeśli chodzi o techniczną stronę.

Podsumowując, „W poszukiwaniu króla: Powieść o Inklingach” to idealna książka dla chętnych krótkiej, aczkolwiek fascynującej przygody. Pozwoli nam ona na kilka godzin oderwać się od codziennych zająć i spędzić czas przemierzając Wielką Brytanię od wschodu do zachodu i od północy do południa! Perfekcyjnym komentarzem do książki jest logo na okładce przedstawiające zegarek i słowa „jednym tchem”.

[wcześniej opublikowano na: http://maestermaks.wordpress.com/]

W przypadku tej książki, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów nie zacytuję dostępnego na okładce opisu. Dlaczego? Gdyż, sam przeczytałem go w całości dopiero po lekturze i szczerze powiedziawszy uważam, iż jest w nim powiedziane troszeczkę za dużo. Pozwolę sobie jednak przytoczyć jedno zdanie: ”Na temat Włóczni Przeznaczenia”, którą przebity został Jezus na krzyżu, od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Opowieść to sprośna a rubaszna, ohydne gwałty, morderstwa, okaleczenia, zdradę i klepanie po tyłku ukazująca. Wulgarności i bluźnierstw w księdze tej zawartych świat jeszcze nie widział, jako też podobnego nagromadzenia dziwnej gramatyki, bezokoliczników i okazjonalnej masturbacji. Drogi Czytelniku, gdyby Cię to turbowało, księgę tę z dala omijać radzimy, chociaż chcemy Cię jeno zabawić, afrontu nie czyniąc. Jeśli przeto zabawę w podobnych księgach odnajdujesz, trafiłeś na historię zaiste doskonałą”

Czy aby na pewno doskonałą? Czy autor tego zacnego ostrzeżenie nie był zbyt pewny siebie? Pewność siebie wszak często powoduje mylne mniemanie o samym sobie co nie będę ukrywał nie miało miejsca w „Błaźnie”. Autorem książki jest Christopher Moore którego nie tak dawno miałem okazję poznać w związku z zagłębianiem się w treść „Brudnej roboty”, wtedy to pisarz pod każdym względem przypadł mi do gustu i przyciągnął moją uwagę na dobre, byłem ciekaw, czy teraz odnajdzie się w zupełnie odmiennym kontekście, w którym to pierwsze skrzypce niestrudzenie gra William Szekspir. Wiele o autorze pisał nie będę, jest to znany, choć dość kontrowersyjny twórca, który większość swoich powieści obraca przeciwko pewnym schematom czy stereotypom. Tym razem, jak już wspomniałem, oberwało się „ojcu” Romea i Julii, ciekaw jestem jakby zareagował, zobaczywszy swoje postacie w tak zacnej komedii.

„Błazen”, jak jednoznacznie wskazuje tytuł, opowiada o nadwornym błaźnie króla Lira, nazywanym przez niektórych Czarnym Błaznem. Kieszonka, bo takie imię nosił od urodzenia, to bohater niezwykle wszechstronny, począwszy od dowcipu, w którym opanował najwyższy poziom, przez błyskotliwość, choć ta objawiała się jedynie wtedy, gdy była naprawdę potrzebna, skończywszy na chędożeniu wszystkiego co poruszało się na dwóch nogach i było rodzaju żeńskiego. Mimo jego specyficznego podejścia do życia, które niejednokrotnie dalece mija się z naszymi zasadami moralnymi, nie jesteśmy w stanie nie polubić tego charakterystycznego bohatera. Kieszonka, który dotychczas spędzał czas na zbijaniu bąków, zabawianiu dworzan i obrażaniu gości pewnego dnia będzie musiał schować czapkę błazna pod kamizelkę i „wyruszyć” na jedną z największych przygód w jego życiu. Czego się możemy spodziewać? Absolutnie wszystkiego.

Fabuła skonstruowana jest w taki sposób, że nuda nie ma najmniejszej możliwości wkraść się w nasz umysł. Całość rusza powoli, by w pewnym momencie zacząć nabierać impetu i gnać na złamanie karku pod sam koniec książki. Jak napisano w ostrzeżeniu, spiski, bluźnierstwa i wulgarności to codzienność życia w „szekspirowskim zamku”. Krew i zdrada to także pojęcia nieobce tamtym czasom. Błazen, wplątany w centrum wydarzeń będzie musiał sprawić by wszystko wróciło do względnej normy. Kto mu w tym pomoże? Jego przyjaciele i duch, bo „zawsze jest cholerny duch!”*

Czego możemy oczekiwać od książki? Inteligentnego poczucia humoru, specyficznego dla Moore’a, ogromu intryg i zwrotów akcji. Charakterystycznego języka, który idealnie oddaje realia epoki i ogólnie rzecz biorąc masy dobrej zabawy. „Błazen” to powieść którą warto poznać, jestem przekonany, że fani autora pod żadnym pozorem nie będą zawiedzeni, a nowi czytelnicy, którzy nie mieli styczności z jego twórczością, powinni czerpać nie mniejszą przyjemność z lektury. Jak wspomniałem w recenzji „Brudnej roboty”, Moore to idealne lekarstwo na pochmurny dzień.

Ciężko mi ocenić adekwatność „parodii”, tak pozwolę sobie określić „Błazna”, a oryginalnej treści Króla Lira, gdyż nie miałem okazji go przeczytać. Jednakże, opierając się na nocie od autora mogę powiedzieć, iż według niego wyszukiwanie w oryginalnej treści scen z „Błazna” jest jednym z gorszych sposobów spędzania wolnego czasu, a na pewno drogą do szaleństwa. Dlaczego? Bo w książce Moore’a znajdują się odwołania także do wielu innych dramatów Szekspira, jak również liczne wątki dodane przez samego autora.

Podsumowując, krótko, „Błazen” to obowiązkowa pozycja nie tylko dla fanów autora. Polecam!

* – cytat z „Błazna”

[wcześniej opublikowano na: http://maestermaks.wordpress.com/]

„Opowieść to sprośna a rubaszna, ohydne gwałty, morderstwa, okaleczenia, zdradę i klepanie po tyłku ukazująca. Wulgarności i bluźnierstw w księdze tej zawartych świat jeszcze nie widział, jako też podobnego nagromadzenia dziwnej gramatyki, bezokoliczników i okazjonalnej masturbacji. Drogi Czytelniku, gdyby Cię to turbowało, księgę tę z dala omijać radzimy, chociaż chcemy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Nocny patrol” to pierwszy tom trylogii: „Nocny patrol”, „Dzienny patrol”, „Patrol zmroku” (choć na okładce jest napisane „Patrol o zmroku”). Wielki kasowy hit jest mistyczną powieścią, thrillerem o świecie alternatywnym. Akcja wzorowana klimatem na powieściach S. Kinga toczy się w Moskwie i świecie Zmroku. Zmrok – alternatywny świat – jest ściśle spleciony z naszą rzeczywistością. Obie rzeczywistości są zamieszkane przez wiedźminów, magów Światła i Ciemności, wilkołaki, strzygonie i czarodziejki…”

Po tak mdłym opisie czytelnik który dotychczas nie słyszał o Sergieju Łukjanience prawdopodobnie z pewnego rodzaju niechęcią odłoży książkę na półkę, nieświadom tego jak świetna powieść przeszła mu koło nosa. Cóż to takiego ten cały „Nocny patrol” i dlaczego ów cykl zjednuje sobie coraz to większą rzeszę zwolenników? Odpowiedź jest prosta, jeśli pozostałe tomy są tak dobre jak pierwszy, to jest to jeden z najlepszych przedstawicieli urban fantasy z jakim miałem dotychczas styczność i śmiem twierdzić, że ciężko będzie znaleźć coś równie dobrego w tej kategorii.

„Nocny patrol” to pierwszy tom cyklu o patrolach słynnego rosyjskiego fantasty Sergieja Łukjanienki. Autor zasłynął przede wszystkim wspomnianym właśnie cyklem i na dzień dzisiejszy jest jednym z najbardziej poczytnym twórców fantastyki zza wschodniej granicy. Osobiście, po lekturze „Brudnopisu” i „Czystopisu” jestem całkowitym zwolennikiem jego twórczości i z niecierpliwością zabrałem się za jedną z najbardziej popularnych powieści jego autorstwa. Czy się zawiodłem? W żadnym wypadku, powiem więcej, autor jeszcze bardziej zjednał mnie sobie.

„Nocny patrol” opowiada o jakby to ująć, alternatywnej wizji Moskwy, w której trwa odwieczna walka dobra ze złem. Obydwie strony, zmęczone długotrwałym konfliktem postanowiły stworzyć coś na kształt traktatu, mającego w pewien sposób uregulować i jednoznacznie określić panujące w Moskwie zasady obustronnej egzystencji przeciwstawnych sił. Co z tego wyszło? Sprawdźcie sami. Czy wyobrażacie sobie, by dwie skrajne frakcje potrafiły żyć ze sobą w zgodzie? Czy dobro zawsze jest klarowne i niewinne? Czy zło potrafi wykazać się honorem? Te i wiele innych pytań pojawia się w czasie pasjonującej lektury.

Głównym bohaterem jest niejaki Antoni Grodecki, będący jednocześnie narratorem powieści. Jest to postać o tyle barwna, że jako jedna z nielicznych osób zachowuje się w wyjątkowo racjonalny sposób, jeśli można przyjąć istnienie racjonalnego myślenia w świecie pełnym czarodziejów, wampirów i wilkołaków. Antoni w pewien sposób nie potrafi się przystosować do otaczającej go rzeczywistości i na wiele sposobów stara się zburzyć rządzące światem stereotypy.

Sam świat nie jest niczym zaskakującym, rzecz jasna przymykając oko na egzystencję wyżej wymienionych stworzeń. Moskwa, szara i nudna. Ogólny brak jakiejkolwiek charakterystyczności. Łukjanienko posłużył się tutaj autentycznym obrazem miasta, mamy zatem metro, bloki mieszkalne i inne znane wszystkim struktury miejskiej architektury. To co odróżnia go od czasów teraźniejszych, to jego „wielopoziomowość”, albo inaczej „wielorzeczywistość”, po której potrafią poruszać się nieliczni. Zwykli zjadacze chleba odgrywają w powieści jedynie rolę statystów, bądź dla urozmaicenia – „posiłków”. Łukjanienko skonstruował dla nas interesującą fabułę, widzimy odwieczną walkę, no właśnie, dobra ze złem, czy też mniejszego zła z większym złem, a może walkę dwóch obcych sobie sił, bez podziału na dobro i zło? Zostawiam was z tym pytaniem.

Język jakim napisana jest książka niczym nie odbiega od tego jaki zaprezentował autor w „Brudnopisie”. Nadal z szeroko otwartymi oczami pochłaniałem każde słowo, a liczne opisy czy to zjawisk, czy otoczenia były na tyle barwne i wymowne, że nie potrzebujemy wysilać wyobraźni, by znaleźć się w centrum wydarzeń.

Podsumowując, „Nocny patrol” to świetna powieść Sergieja Łukjanienki, która jako otwarcie całego cyklu wydaje się być nie tyle smakowitą przystawką, co poważnym daniem z wykwintnej restauracji, po którym zamiast odpoczywać, mamy ochotę na więcej. Więcej Antoniego! Zdawało by się krzyczeć nasze „ja”, zaraz po zakończeniu lektury, czemu w żaden sposób się nie dziwię – sam myślałem podobnie.

Polecam.

[wcześniej opublikowano na: http://maestermaks.wordpress.com/]

„Nocny patrol” to pierwszy tom trylogii: „Nocny patrol”, „Dzienny patrol”, „Patrol zmroku” (choć na okładce jest napisane „Patrol o zmroku”). Wielki kasowy hit jest mistyczną powieścią, thrillerem o świecie alternatywnym. Akcja wzorowana klimatem na powieściach S. Kinga toczy się w Moskwie i świecie Zmroku. Zmrok – alternatywny świat – jest ściśle spleciony z naszą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dwudziestoletnia Sumire, wrażliwa, niezależna i utalentowana literacko zakochuje się w niemalże dwukrotnie od niej starszej Miu. Chce być jak najbliżej ukochanej, rzuca pisarstwo i zostaje jej sekretarką. Niestety Miu nękana przerażającymi wspomnieniami z młodości nie potrafi odwzajemnić tego uczucia. Podczas wspólnej podróży w interesach do Grecji Sumire znika bez śladu. Próbuje ją odnaleźć młody nauczyciel beznadziejnie w niej zakochany…

Ostatnio ukierunkowałem się jedynie na gatunek zwany fantastyką, co pod wieloma względami ogranicza moje horyzonty czytelnicze, „czas to zmienić”, pomyślałem, a wtedy z pomocą przyszedł Haruki Murakami, polecany przez wielu obserwowanych przeze mnie blogerów. Prawdę powiedziawszy nie był to diametralny krok w kierunku innych gatunków literackich, ponieważ w powieści znajdziemy kilka wstawek z fantastyki, lecz mimo wszystko „najtrudniejszy pierwszy krok”. Jak wrażenia? Czy ten charakterystyczny pisarz zdołał zyskać moją przychylność? Śmiem powiedzieć, że tak.

Zacznijmy od początku, „Sputnik Sweetheart” to książka która w znaczący sposób odróżnia się od dotychczas czytanych przeze mnie tytułów. Dlaczego? Otóż rozwodzi się ona przede wszystkim nad samotnością i nieustannie towarzyszącą jej miłością. Cóż zatem jest w niej specyficznego, że potrafiła na kilka godzin przykuć takiego entuzjastę smoków, rycerzy, magii i miecza? Przede wszystkim diabolicznie, choć to nie do końca adekwatne słowo, utalentowany autor.

Haruki Murakami należy do specyficznego grona autorów, którzy w moim mniemaniu ważą, pielęgnują każde słowo opublikowane następnie w dziełach ich autorstwa. Czytając „Sputnika” miałem wrażenie, że każdy wyraz jest na swoim miejscu, nigdzie niczego nie brakowało, powiem więcej, niektóre fragmenty w pewien sposób oczarowały mnie i „rzuciły na kolana”. Murakami, jako istny czarodziej słowa, dostrzega piękno codzienności i te ulotne, w większości umykające nam chwile łapie w sidła słów i umieszcza na papierowych stronach.

Sama fabuła dotyczy przede wszystkim opisu relacji jakie łączyły pana K. z Miu, jak również sytuacji w których przyszło im się znaleźć, opowiadane z jego perspektywy. Dostrzegamy uczucia narratora, stawiamy się na jego miejscu i zastanawiamy nam podejmowanymi przez niego decyzjami. Jeśli chodzi o samą konstrukcję bohaterów, to ich osobowości są niesamowicie złożone i mimo technicznie krótkiej powieści przywiązujemy się do nich. Widzimy dwie zupełnie odmienne (chyba pod każdym względem) osoby, które los postawił na wspólnej ścieżce życia i które mimo diametralnie różnych temperamentów są w stanie nawiązać zażyłą relację.

Samo wydanie książki jest fantastyczne, piękna czcionka, odpowiednie marginesy i brak literówek, czyli kolejny powód do zachwytu nad powieścią.

Podsumowując, „Sputnik Sweetheart” to książka dla wszystkich, nie tylko wiernych fanów Murakamiego, ale także czytelników zupełnie nie obeznanych z jego dziełami (jak przykładowo ja). Warto poznać kunszt tego autora o którym ostatnimi czasy tak głośno, bo naprawdę na to zasługuje.

[wcześniej opublikowano na: http://maestermaks.wordpress.com/]

Dwudziestoletnia Sumire, wrażliwa, niezależna i utalentowana literacko zakochuje się w niemalże dwukrotnie od niej starszej Miu. Chce być jak najbliżej ukochanej, rzuca pisarstwo i zostaje jej sekretarką. Niestety Miu nękana przerażającymi wspomnieniami z młodości nie potrafi odwzajemnić tego uczucia. Podczas wspólnej podróży w interesach do Grecji Sumire znika bez śladu....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Z ostrza noża, na krawędź żelaza.

Ostry gość. Wciąż na krawędzi. Jego droga usłana jest trupami prześladowców. Z jednej strony zabójczo skuteczny, z drugiej – po ludzku słaby. Ocali życie w starciu z bandą zakapiorów, a da się sprzedać płatnej kochance. Z twarzą poharataną bliznami. Ze zranioną duszą. Strącony na dno przez własnego ojca. Ścigany przez jego zbirów. Zabijaka z przymusu. Najemnik z konieczności.

Nazywa się Koniasz. A imię jego znaczy wędrowiec, który za wszelką cenę usiłuje zataić swoją tożsamość. Poznaliście go w dwutomowej powieści „Na ostrzu noża”. To trzecia odsłona jego dziejów.
Tuła się po świecie, w którym napisy na wielu miejscach mapy informują, że tam już tylko lwy… Póki co, niezwyciężony

Koniasz? Któż to taki i dlaczego Zamboch postanowił poświęcić mu aż 6 tomów, podzielonych jak gdyby na trzy części? Szczerze powiedziawszy, sam do końca nie wiem dlaczego ów bohater zasłużył na taką liczbę powieści odnośnie jego osoby. Dane mi było zapoznać się z pierwszym tomem jednej z nich tj. z „Krawędzią Żelaza”. Autorem, jak już wspomniałem, jest Miroslav Zamboch wydawany przez Fabrykę Słów. Po „Wylęgarni” która z perspektywy czasu wydaje się być słabszą niż na pierwszy rzut oka powieścią, liczyłem, że tym razem autora pokaże się w pełnej krasie i przedstawi nam kunszt swoich możliwości. Niestety, po raz kolejny nie potrafię dostrzec przebłysku talentu, który przyciągnąłby moją uwagę na dobrych kilka godzin.

„Krawędź żelaza” to zbiór opowiadań, prawdopodobnie ustawionych w kolejności chronologicznej, niestety zupełnie ze sobą niepowiązanych. W większości z nich Koniasz wpada w sieć intryg i jak zwykle znajduje się w najmniej odpowiednim miejscu. Niejednokrotnie zostaje „wystrychnięty na dudka”, lecz mimo wykształcenia które nabył za młodu, nie potrafi wyciągnąć logicznych wniosków. Być może to celowy zabieg, lecz dla człowieka który nieustannie ucieka przed zemstą ojca coś takiego jak logiczne myślenie powinno być sprawą nadrzędną, widać tutaj nie jest. Jeśli chodzi o oryginalność, to najwyżej punktowałbym opowiadanie pt. „Na wojennej ścieżce”, które jako jedyne wyrywa się ze schematu Koniasz – banita i moczymorda z dłonią spoczywającą na rękojeści miecza.

Kimże jest wreszcie ten Koniasz i co to w ogóle za imię? Jeżeli zaintrygowało was drugie pytanie, to odpowiedź bez najmniejszych problemów znajdziecie podczas lektury. Chciałbym się teraz skupić na samej konstrukcji bohatera, jest to tak jakby połączenie Geralta (z Sagi o Wiedźminie, Andrzeja Sapkowskiego) i Kostucha (z cyklu Inkwizytorskiego, Jacka Piekary) podzielone przez 10. Z wiedźmina posiada jedynie podobną fryzurę tyle, że włosy innego koloru i namiastkę fechtunku, z Kostucha zaś paskudną twarz i skłonność do pamiętania wielu informacji. Nie sądzę, by autor opierał swoją wizję na tych postaciach, jednakże nasunęły mi się takie skojarzenia. Koniasz sam w sobie nie jest wyjątkowo wyrazisty, mimo wielu przygód przypomina mi raczej Lorenzo Lamasa z serialu „Renegat”, niż intrygującego banitę, który w przeciwieństwie do innych typów spod ciemnej gwiazdy jest lotny w umyśle i strategii. Z drugiej strony nie jest to też żądny krwi berserker, skory jedynie do barowych bójek – ot takie wyśrodkowanie opisywanych cech.

Język powieści jest prosty, przez co łatwo przyswajalny, idealny dla niewymagającej lektury. Jak to zwykle w przypadku Fabryki Słów nie dostrzegłem żadnych literówek, a ilustracje Dominika Brońka utrzymują swój fenomenalny poziom.

Podsumowując, „Krawędź żelaza” to niewymagający zbiór opowiadań, które na swój sposób potrafią przyciągnąć uwagę czytelnika. Niestety brakuje w nich polotu, nawet jeśli stwierdzimy, że utrudniają to ramy czasowe, to nieograniczony świat daje mnóstwo możliwości co autor zademonstrował w opowiadaniach „Na wojennej ścieżce” i „Łowcy nagród”. W chwili obecnej polecam przede wszystkim dla zwolenników mordobicia i wiecznie splamionego krwią ostrza miecza.

[wcześniej opublikowano na: http://maestermaks.wordpress.com/]

Z ostrza noża, na krawędź żelaza.

Ostry gość. Wciąż na krawędzi. Jego droga usłana jest trupami prześladowców. Z jednej strony zabójczo skuteczny, z drugiej – po ludzku słaby. Ocali życie w starciu z bandą zakapiorów, a da się sprzedać płatnej kochance. Z twarzą poharataną bliznami. Ze zranioną duszą. Strącony na dno przez własnego ojca. Ścigany przez jego zbirów. Zabijaka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jeśli "Paragraf 22" jest niedościgonionym ideałem w kategorii absurdu i humoru, to Christopher Moore przygotował dla niego dobrze zapowiadającego się konkurenta. "Brudna robota" to powieść niezwykle humorystyczna z licznymi przejawami fantastyki i wszechobecnego dowcipu. O czym prawi? Ano o tym, co kiedyś spotka każdego z nas, mianowicie o śmierci. O trupiobladej postaci w czarnych szatach z kosą w kościstej dłoni, tyle, że widzianej jak gdyby w krzywym zwierciadle. Wizja Moore'a dotycząca tego, jakby to ująć, zjawiska? jest niezwykle barwna i absurdalna. Kim jest autor powieści? To pisarz wyjątkowo ekscentryczny, rzekłbym szalony który na swój warsztat bierze różne części życia społecznego i trafnie kieruje w nie ostrze swego dowcipu. Tym razem, jak wspomniałem, oberwało się śmierci. Czy słusznie? Nie mi o tym prawić

Głównym bohaterem „Brudnej roboty” jest Charlie Asher, czyli wykreowany przez autora wzorowy samiec beta. Właściciel jednego z komisów w San Francisco, który pewnego dnia doświadcza czegoś zaskakującego – spotyka mężczyznę w miętowo zielonym garniturze który to będzie świadkiem przewrotnego momentu w życiu Charliego i to on wręczy mu niespotykaną książkę, której istnienia nikt nie podejrzewał. Czyżby to, że po jakimś czasie ludzie przebywający w otoczeniu głównego bohatera umierają miało jakiś związek z owym mężczyzną i wspomnianą książką? Dlaczego Charlie słyszy dziwne głosy dochodzące z mroku, a kruki nagle wybrały sobie jego dom za idealne miejsce do spędzania wolnego czasu? Może to zwykły przypadek i będące najlepszym usprawiedliwieniem na wszystko zrządzenie losu? Na te i inne pytania (przede wszystkim dlaczego dorosły czarny facet chodzi w miętowo zielonym garniturze? ) będziecie musieli sami znaleźć odpowiedzi podczas kilku godzin fantastycznej zabawy.

Sama fabuła dotyczy przede wszystkim śledzenia losów Charliego, który to, jak przystało na samca beta z interesującym podejściem do życia wydaje się być idealnym osobnikiem do obserwacji. Powiem szczerze, główny bohater staje się nam bliski co naprawdę jest jedną z większych pochwał adresowanych do autora. Z przyjemnością rozmyślamy nad podejmowanymi przez niego decyzjami i niejednokrotnie mamy ochotę puknąć go w czoło, by w ten sposób uzmysłowić go o malinach w jakie się zapuścił. Jednym słowem, świetnie wykreowany główny bohater, co więcej, pozostali z uwagi na swoją charakterystyczność pod żadnym pozorem nie pozostają w jego cieniu.

Język idealnie współgra z całością, a pojawiające się często wulgarności i wyuzdane opisy dodaję jedynie pikanterii.

Zapewne zastanawiacie się czy o „Brudnej robocie” można mówić w samych superlatywach? Może wydanie będzie paskudne? Otóż nie, wprawdzie pomysł z papierową oprawką wydaje się trochę „dziwny”, ale czarna, twarda okładka ukryta pod nią idealnie współgra z klimatem powieści. Fantastyczny pomysł wydawcy, ot co!

Podsumowując, „Brudna robota” to powieść nietuzinkowa, którą bardzo ciężko zamknąć w jakichkolwiek ramach. Wszechobecny absurd, parodia śmierci i inne perełki ukryte w jej treści to tylko jeden z powodów dla którego warto zapoznać się z dziełem Christophera Moore’a. Dodajcie Charliego Ashera do znajomych, na pewno nie pożałujecie!

Polecam!

[wcześniej opublikowano na: http://maestermaks.wordpress.com/]

Jeśli "Paragraf 22" jest niedościgonionym ideałem w kategorii absurdu i humoru, to Christopher Moore przygotował dla niego dobrze zapowiadającego się konkurenta. "Brudna robota" to powieść niezwykle humorystyczna z licznymi przejawami fantastyki i wszechobecnego dowcipu. O czym prawi? Ano o tym, co kiedyś spotka każdego z nas, mianowicie o śmierci. O trupiobladej postaci w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Pierwsza powieść króla polskiej fantasty!

Miecz, czary i… szpiegowska intryga.

Wiedźmin przygarnął płomień od którego może zapłonąć świat.”

Jeszcze kilka dni temu w głowie miałem jedynie Kozła Drewniaka z „Dżozefa”, długo ów stwór w niej siedział, tym samym nie pozwalając o sobie zapomnieć – do czasu. Pewnego razu dostrzegłem na rozstaju dróg (czyt. półka biblioteczna) kogoś parającego się zawodowym pozbywaniem się potworów, kreatur i innych szumowin stąpających po świecie. Poprosiwszy go o pomoc nie odmówił, rzecz jasna zapłatę zabrał, liczyła sobie ona blisko 5 godzin z mojego życiorysu, ale pod żadnym pozorem nie żałuję mojej decyzji – kozioł znikł, jego miejsce zajął Biały Wilk.

Sam się sobie dziwię, że dopiero teraz sięgnąłem po cykl będący fundamentem polskiej fantastyki. Książkę nazywaną przez większość fanów tego gatunku pozycją obowiązkową. Co sprawiło, że tak długo zwlekałem, odpowiem krótko – wielomiesięczna kolejka w bibliotece.

Autorem tej niezwykłej powieści jest nie kto inny jak pan Andrzej Sapkowski, śmiem stwierdzić, że pisarz znany każdemu czytelnikowi – jeśli nie w skutek lektury jego dzieł, to zapewne z ogólnego rozgłosu na temat jego osoby. Człowiek posiadający niezwykłą lekkość pióra i wyobraźnię, której wielu autorów może mu tylko zazdrościć.

„Krew elfów”, bo o tej książce mowa, to tytuł otwierający słynną Sagę o Wiedźminie, poprzedzoną dwoma tomami opowiadań („Ostatnie życzenie” i „Miecz przeznaczenia”), które w znaczący sposób mogą wpłynąć na jej odbiór – liczne nawiązania, jak również kontynuacja jednego z ich głównych wątków, który teraz przekształcił się w „kręgosłup” całej fabuły. Nie chciałbym nikomu z czytelników zdradzać czego dokładnie dotyczy opiniowana przeze mnie książka, niemniej jednak muszę napomknąć, iż przedstawione w niej intrygi w niczym nie ustępują legendarnej „Grze o Tron”, czytelnicy powieści G. R. R. Martina wiedzą jak poważny to argument przemawiający na jej korzyść.

Głównym bohaterem powieści jest rzecz jasna kultowy Geralt z Rivii nazywany Białym Wilkiem. Człowiek, choć niektórzy z bohaterów twierdzą inaczej, który zarabia na życie wybawiając ludzi od wszelkiego zła stąpającego po świecie, jednym słowem – wiedźmin. Dawno nie spotkałem się z tak złożonym bohaterem, dla którego główną dewizą życiową jest postępować zgodnie z przyjętymi zasadami. Geralt nie jest niczym chorągiewka na wietrze, nie przybiera masek by w jakiś sposób zasymilować się ze społeczeństwem. Biały Wilk, mimo różnych okoliczności, zawsze jest sobą, honorowym wojownikiem, mistrzem szermierstwa, opiekunem, przyjacielem, ukochaną osobą – wbrew potencjalnemu chłodowi, bijącemu z jego twarzy i oczu, jest to człowiek pełen uczuć, skrajnych emocji niejednokrotnie zmuszających go do złamania przyjętych „reguł gry”. Mimo tak absolutnego fenomenu jakim jest tytułowy wiedźmin, pozostali bohaterowie pod żadnym pozorem nie zostali przyćmieni jego „mocą”. Bard Jaskier, czarodziejka Yennefer czy krasnolud Yarpen również posiadają złożone i niezwykle charakterystyczne osobowości. Każdy jest indywidualistą inaczej patrzącym na świat, każdy z nich na swój sposób potrafi przyciągnąć uwagę czytelnika porywając go w świat magii, potworów, elfów, krasnoludów i driad.

Jednym słowem – panu Sapkowskiemu należy się wieczny hołd za stworzenie tak niesamowitych bohaterów.

Przejdźmy teraz do rozważań na temat samego języka powieści. Jak wspomniałem przytaczając krótką notkę o autorze, posiada on, pozwolę sobie powtórzyć, niezwykłą lekkość pióra. Sposób w jaki pisze należy do rzadkości, a każde kolejne zdanie wywołuje u nas kolejną falę euforii. Czynność tak prosta jak choćby machnięcie mieczem, u Sapkowskiego staje się czynem niemal godnym pieści. Nie myślcie, iż jest to swoisty przerost formy nad treścią, bo tak nie jest. Jednakże z każdej sceny walki emanuje niesamowity dynamizm, w scenach refleksyjnych wręcz czuje się narastącą koncentrację, a w sytuacjach napiętych atmosfera robi się tak gęsta, że zawieszenie na niej trzech siekier i jednego krasnoludzkiego topora nie jest niczym nadzwyczajnym. Jednym słowem – coś wspaniałego.

Kolejnym aspektem zasługującym na pochwałę jest nietuzinkowe, albo inaczej, wyjątkowo profesjonalne i ambitne podejście autora do powieści. Zacznijmy od tego iż pisarz na jej potrzeby stworzył nowy język (Starszą Mowę), którym niekiedy posługują się bohaterowie – pierwszy raz spotykam się z czymś takim. Dodajmy do tego wykreowany przez niego świat – pełen magii, potworów, rycerzy, bandytów, elfów, krasnoludów i rzecz jasna wiedźminów (choć tych jest stosunkowo niewielu). Świat który nie przestajemy poznawać, czujemy się jakbyśmy pojawili się w połowie spektaklu, jednakże w żaden sposób nie utrudnia nam to odbioru całości. Skrupulatnie zagłębiamy się w tajniki nim rządzące, poznajemy jego historię, topografię i politykę, które z każdym kolejnym opisem coraz bardziej nas zaskakują. Naprawdę mocny punkt powieści.

Na tym chciałbym zakończym moją opinię, nie zdradzając tym samym wszystkich pozytywnych stron książki. Zapytacie o negatywy, rzadko mi się zdarza to pisać, ale nie znalazłem w niej żadnych minusów – może z wyjątkiem zniszczonego egzemplarza, ale tak to bywa z popularnymi tytułami które pożyczamy z biblioteki.
„Krew elfów” to powieść którą powinien przeczytać każdy, nie tylko zagorzały zwolennik fantastyki, ale naprawdę każdy czytelnik. W tym miejscu chciałbym zachęcić wszystkich którzy się jeszcze wahają, nie ma chwili do stracenia – sięgnijcie po ten tytuł, zapewniam was, że nie będziecie żałować.

[wcześniej opublikowano na: http://maestermaks.wordpress.com/]

„Pierwsza powieść króla polskiej fantasty!

Miecz, czary i… szpiegowska intryga.

Wiedźmin przygarnął płomień od którego może zapłonąć świat.”

Jeszcze kilka dni temu w głowie miałem jedynie Kozła Drewniaka z „Dżozefa”, długo ów stwór w niej siedział, tym samym nie pozwalając o sobie zapomnieć – do czasu. Pewnego razu dostrzegłem na rozstaju dróg (czyt. półka biblioteczna)...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zapewne nie raz zdarzyło wam się przeczytać poleconą przez kogoś książkę, by po jej lekturze zauważyć, że nie spełniła ona waszych oczekiwać. Ów ktoś zachwalał ją pod niebiosa, a wy oczekując „cudów na kiju” wyraźnie się zawiedliście. To częsty przypadek, rzadziej ma miejsce sytuacja (przynajmniej w moim doświadczeniu) iż polecana przez kogoś książka przechodzi nasze najśmielsze oczekiwania. Jednym słowem, oczekujemy jak wspomniałem „fajerwerków”, a otrzymujemy … „gwiazdkę z nieba”. Do takich książek zdecydowanie należy „Dżozef”. Po przeczytaniu pochlebnych recenzji Kasandry i Pawła nie mogłem przejść obojętnie zauważywszy go na jednej z półek bibliotecznych, tego właśnie dnia Drewniany Kozioł zawitał pod mój dach…

„Życie dwudziestotrzyletniego absolwenta szkoły zawodowej na warszawskiej Pradze nie jest łatwe. Grzesio Bednar, bo o nim mowa, jednego dnia traci telefon, następnego pracę, a trzeciego trafia ze złamanym nosem do szpitala.
Tam jego towarzyszami niedoli są biznesmen Kurz, malkontent Maruda i małomówny wielbiciel Josepha Conrada − Czwarty. Czas dłuży się niemiłosiernie, na telewizję brakuje już dwuzłotówek, a odwiedziny rzadko należą do przyjemnych.
Któregoś wieczora Czwarty zaczyna gorączkować. W malignie dyktuje Grzesiowi tajemniczą opowieść. Wkrótce szpitalna rzeczywistość zamieni się w koszmar klaustrofobika.”


Tak pokrótce rysuje się połowa przedstawionej w książce fabuły, jaka zatem jest jej druga część? Nie śmiałbym wam zdradzić czegoś tak istotnego. Autorem powieści jest Jakub Małecki, pisarz publikujący swoje opowiadania m.in. na łamach magazynu „Science Fiction, Fantasy i Horror”. Debiutował w 2008 roku książką pt. „Błędy”. Jak zatem sprawdził się kunszt tego młodego twórcy w jego trzeciej z kolei powieści? Odpowiem od razu, język którym posługuje się jak najbardziej przydał mi do gustu, jego sposób pisania jest nowoczesny, prosty, a zarazem bardzo realny. Potrafił on wywołać we mnie wiele, niekiedy skrajnych, emocji.

Co takiego ma w sobie „Dżozef” czego często brakuje innym, nieraz zachwalanym tytułom? Otóż ta książka ma w sobie to COŚ. Coś jakby moc przyciągania. Jeżeli tylko zaczniemy ją czytać nie będziemy w stanie się oderwać. Słusznie stwierdził Pablo (wspomniany wyżej bloger) iż najlepszą drogą do poznania „Dżozefa” jest błoga nieświadomość tego co czeka nas na jej następnych stronach. Najlepiej dać się ponieść fabule, gwarantuję wam że warto. Wyobraźnia Jakuba Małeckiego wydaje się nie mieć granic, a misternie kreowana przez niego fabuła, jak po zaplątanej nitce, zmierza ku końcowi niejednokrotnie nas zaskakując. Gdy na pierwszy plan wysuwa się opowiadana przez Czwartego (jednego z bohaterów) opowieść mamy wrażenie, że jeszcze kilka sekund temu siedzieliśmy wygodnie na kanapie w swoim domu, podczas gdy teraz leżąc na świeżo pościelonym łóżku w jednym ze szpitalnych pomieszczeń nie jesteśmy w stanie „oderwać uszu” od mówiącego. Wiem że tak wychwalając ową powieść zapewne wzmagam wasze oczekiwania, ale byłbym nieszczery gdybym zataił tak istotne wrażenia towarzyszące mi podczas lektury.

Mocną stroną powieści są jej bohaterowie, w szczególności ci pochodzący z wątku dotyczącego pobytu w szpitalu. Każdy z nich jest odrębną osobowością, która to, wraz z zaskakującym biegiem wydarzeń, zmienia się diametralnie. Bohaterowie ewoluują, zmieniają się ze strony na stronę, przystosowując się do otaczającej ich sytuacji. Dochodzi do tego, że w pewnym momencie mamy przed sobą zupełnie innych bohaterów niż na początku naszej przygody z książką.

Język powieści, jak już wspomniałem na początku, jest stosunkowo prosty i przyjemny, a co za tym idzie łatwy w odbiorze. Początek książki może przywodzić na myśl błędne przypuszczenia odnośnie całości powieści – nie dajcie się zwieźć. „Dresiarki wstęp” ma niewiele wspólnego z mnogością wątków przygotowanej dla nas fabuły.

Rażących minusów się nie dopatrzyłem, nawet wydanie wolne było od literówek i nielogicznych zdań (chyba że w skutek pasjonującej lektury coś przegapiłem) co daje książce kolejne plusy w kategorii estetyka.

Podsumowując, „Dżozef” to powieść niesamowita. Łącząca w sobie elementy fantastyki, realizmu magicznego i thrillera psychologicznego, wciąga nas bez reszty w swoje pachnące nowością karty. Po książkę naprawdę warto sięgnąć, choćby dla zaspokojenia własnej ciekawości i przekonania się czym też ten tytuł urzekł tak wielką grupę czytelników. Zapewniam was że się nie zawiedziecie. Grad emocji, wewnętrzne rozterki bohaterów i niezwykły pomysł na fabułę sprawią, iż wkrótce „Dżozef” stanie się dla was mile wspominanym tytułem. Co ma wspólnego operacja nosa, Joseph Conrad, festiwal Sunrise i szpital rodem z powieści Kinga? Nie wiecie? Ja też nie miałem pojęcia dopóki nie sięgnąłem po powieść Jakuba Małeckiego.

Polecam!

[wcześniej opublikowano na: http://maestermaks.wordpress.com/]

Zapewne nie raz zdarzyło wam się przeczytać poleconą przez kogoś książkę, by po jej lekturze zauważyć, że nie spełniła ona waszych oczekiwać. Ów ktoś zachwalał ją pod niebiosa, a wy oczekując „cudów na kiju” wyraźnie się zawiedliście. To częsty przypadek, rzadziej ma miejsce sytuacja (przynajmniej w moim doświadczeniu) iż polecana przez kogoś książka przechodzi nasze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zachęcony rewelacyjnym „Brudnopisem” postanowiłem jak najszybciej zapoznać się z jego kontynuacją. Czy sequel okaże się równie dobry jak choćby Terminator 2, czy też jak to zwykle ma miejsce w filmach, całkowicie pogrąży pozytywną opinię na którą zapracowała pierwsza część? Postaram się wkrótce odpowiedzieć na to pytanie.

Autorem „Czystopisu” jest Sergiej Łukjanienko, znany przede wszystkim z cyklu „Patroli” (który zamierzam wkrótce poznać). Pisarz który wypracował swój własny styl, nie bojący się wtrącić do powieści prywatnych opinii i przemyśleń na różnego rodzaju tematy związane z wieloma aspektami życia każdego z nas (przypominam, że tak jak w przypadku „Brudnopisu”, możemy je znaleźć na początku większości rozdziałów).

Samą fabułę niestety jestem zmuszony przemilczeć, tym samym nie mogąc nawet zacytować okładkowego opisu – uprzedzam, że jest on spoilerem tomu pierwszego! Także przed przejrzeniem go, zachęcam do lektury pierwszej części. Skupmy się zatem na pozostałych aspektach. Tak jak w przypadku „Brudnopisu” mamy do czynienia z tym samym głównym bohaterem – Kiryłem Maksimowem. Postacią w pewnym sensie rozdartą wewnętrznie, poszukująca własnej tożsamości z nutą detektywistycznego zapału, który to niejednokrotnie wprowadza go w śmiertelne kłopoty. Kim dokładnie jest Kirył i dlaczego tak wielu ludzi jest przeciwko niemu, czemu śledzą go dobrze zbudowani mężczyźni w jednakowych garniturach, a on sam pogrążony jest w poszukiwaniu domniemanego serca „zła”? Przypomina to co nieco scenariusz Matrixa, gdzie nasz bohater byłby w pewnym sensie idealnym odpowiednikiem Neo – ot, taki sobie „wybraniec”. Powieść napisana jest lekkim i przyjemnym językiem, choć niekiedy autor zmuszony był użyć bardzo zawiłych pojęć czy to z fizyki kwantowej czy rodowitego science fiction, na szczęście ich nieznajomość w żadnym stopniu nie wpływa na przyjemność z czytania.

Wydaje się że największym „problemem” „Czystopisu” były moje bardzo pozytywne wrażenia po pierwszej części. Autor bardzo wysoko postawił poprzeczkę i próba jej pobicia już sama w sobie wydaje się nie do osiągnięcia. Pozostaje więc zatem ten wynik powtórzyć, niestety i to nie wyszło w pełni. Podczas lektury mamy wrażenie, iż autor miał gotowy pomysł na zakończenie, ale brakowało mu fragmentów które należy wcisnąć pomiędzy początek książki, a koniec – dlatego też, posilał się bardzo wątłymi scenami. Zakończenie, na które czekamy z niecierpliwością (rzecz jasna w skutek chęci zaspokojenia ciekawości) także nie spełnia naszych wymagań i budowany od początku pierwszego tomu suspens pryska jak bańka mydlana, odsłaniając prawdziwe oblicze fabuły. Nie powiem, trochę się zawiodłem. Książka jest dobra, ale jej poprzedniczka bije ją na głowę.

Zmuszony jestem nawiązać do wydania. Być może trafiłem na jakiś trefny egzemplarz, ale jego czytanie było delikatną męczarnią. Wewnętrzne akapity były na tyle wąskie, że połówki wyrazów rozpoczynających wiersze były niewidoczne. Mimo to literówek się nie dopatrzyłem (chyba że ukryły się w wyżej wspomnianym miejscu).

Chciałbym w kilku zdaniach ocenić również cały cykl. Prawdę mówiąc można go jako tako porównać do równi pochyłej – zaczynamy z bardzo wysokiego pułapu, początek powieści po prostu porywa nas z naszego życia i pochłania całą naszą uwagę, później jest troszkę gorzej, ale nadal nie jest źle, możemy powiedzieć że mamy do czynienia z pewną stabilizacją. Niestety pod sam koniec (co w tym wypadku oznacza „Czystopis”) skrupulatnie opadamy, by w końcu znaleźć się kilka pięter poniżej pozycji wyjściowej. Owszem, nie jest źle, powiem więcej, jest dobrze, nawet bardzo dobrze, ale mogło być naprawdę świetnie, niesamowicie itd. Książka miała olbrzymi potencjał, który niestety nie został w pełni wykorzystany.

Podsumowując, cały cykl należy do tego rodzaju książek które naprawdę warto poznać i chętnie poleciłbym je większości znajomych. Przypuszczam iż osoby które zapoznają się z „Brudnopisem” bez wahania sięgną po jego kontynuację.

[wcześniej opublikowano na: http://maestermaks.wordpress.com/]

Zachęcony rewelacyjnym „Brudnopisem” postanowiłem jak najszybciej zapoznać się z jego kontynuacją. Czy sequel okaże się równie dobry jak choćby Terminator 2, czy też jak to zwykle ma miejsce w filmach, całkowicie pogrąży pozytywną opinię na którą zapracowała pierwsza część? Postaram się wkrótce odpowiedzieć na to pytanie.

Autorem „Czystopisu” jest Sergiej Łukjanienko,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Praca dla czesko-ruskiej mafii była ostatnią rzeczą, jaką chciała robić w życiu. Ale ktoś wymienił sumę, po której z trudem złapała oddech. Kilka godzin później siedziała w kostiumie z czarnej skóry, za kierownicą opancerzonego volvo.
Weszła do gry, której stawką było życie Aleksa Rubina – genialnego naukowca, syna głowy mafii. Jej zadanie było jasne – chronić, Tyle, że jasne nie zawsze oznacza proste.”
Prosty i jasny opis na okładce sugeruje, że będziemy mieli do czynienia z powieścią sensacyjną, pełną akcji, eksplozji, huku pistoletów, ran postrzałowych, pościgów samochodowych, dochodzenia policyjnego i wielu, wielu innych wątków, które w pełni oddadzą wymienione wyżej elementy fabularne.
Zastanawiające jest jednak to, w jaki sposób Žamboch nam ją przedstawi, czy będzie rzucał bluzgami i brutalnością na prawo i lewo, czy też postawi na subtelne oblicze mafii? Wyjaśnienie okazuje się dość zaskakujące, aczkolwiek w żaden sposób nie ujmujące przyjemności z czytania.
Jak już wspomniałem autorem powieści jest Miroslav Žamboch, jak jest napisane na skrzydełku, mocodawca Koniasza konstruktor zabójczego R.C. , zleceniodawca Bonda w spódnicy, czyli Mariki z recenzowanej przeze mnie książki.

Fabuła zarysowana przez okładkowy opis praktycznie daje nam jasny wgląd w jej główny nurt, z tą różnicą, że „Wylęgarnia” obfita jest w wątki fantastyczne, bez których zapewne byłaby o wiele bardziej uboga, tym samym zamieniając się w przyzwoitą, aczkolwiek niebywale przyziemną powieść sensacyjną, która najprawdopodobniej w żaden sposób nie wybiłaby się w reprezentowanym wówczas przez siebie gatunku.
Marika, główna bohaterka, nie spodziewa się, że któregoś dnia jej życie ulegnie diametralnej zmianie, a ona sama stanie się kimś zupełnie innym, jak gdyby wewnątrz nauczycielki akademickiej krył się dotychczas uśpiony zabijaka, jak to określił Žamboch swoisty James Bond w spódnicy. Powiem szczerze, zaczęło się interesująco, opis przyciągnął moją uwagę, a kobieta będąca główną bohaterką to zawsze jakaś miła odmiana w powieściach fantastycznych. Niby wszystko było w porządku, fabuła gnała do przodu na złamanie karku, historia którą przygotował dla nas autor odkrywała przed nami coraz to ciekawsze tajemnice, a jednak czegoś brakowało, tak jakby książce ktoś wyrwał duszę i zostawił jedynie interesującą otoczkę. Wraz z kolejnymi stronami traciłem początkowy zapał, by pod koniec odliczać kartki do zakończenia pierwszego tomu – nie tego się spodziewałem.

Bohaterowie są celowo przerysowani, nie będę ich opisywał by nie psuć przyjemności z ich poznawania, powiem jedynie że każdy z nich jest przedstawiony w oględny sposób, a na ich obraz przekłada się przede wszystkim stworzony przez autora charakter. Każdy z nich jest indywidualistą i nie sposób pomylić ich nawzajem.
Sam język powieści jest, co by nie mówić prosty, czasem aż za prosty, brakuje złożonych opisów przedstawionych scen, jak również choćby dogłębnej analizy uczuć bohaterów, przypuszczam, iż był to celowy zabieg, już wyjaśniam dlaczego.
Książka ma ciekawy pomysł na kompozycję, mianowicie mamy wrażenie jak gdyby każdy rozdział był kolejnym numerem komiksu, a ona sama najlepiej wyglądałaby właśnie w tej formie. Dialogi są krótkie, bohaterowie nietuzinkowi – jednym słowem swoiste Sin City (seria komiksów Franka Millera) rozgrywające się na przedmieściach Pragi. Wrażenia potęgują ilustracje Filipa Myszkowskiego, które w idealny sposób oddaję tenże klimat, początkowo byłem do nich sceptycznie nastawiony, ale po lekturze dochodzę do wniosku, że są one niezbędnym elementem całości.

Powiem szczerze, wbrew tylu pozytywnym aspektom książka nie potrafiła na dobre przyciągnąć mojej uwagi, mimo wielu wątków (podpowiem, że członkowie mafii to nie jedyni bohaterowie powieści) nie znalazłem w niej praktycznie niczego co zachęciłoby mnie do sięgnięcia z przyjemnością po jej kontynuację, powiem więcej, nie miałem zamiaru tego robić…przynajmniej do 10 stron przed jej końcem, bo wtedy sprawy przyjęły taki obrót, że nie sposób odłożyć spokojnie pierwszego tomu „Wylęgarni” na półkę, zapominając o jej kontynuacji. Jednym słowem – zakończenie miażdży, wgniata w ziemię i niczym gangster przykłada nam do skroni zimną lufę pistoletu zmuszając do dalszych przygód z bohaterami książki Žambocha, szkoda tylko, że „podróż” przez wcześniejsze strony nie dawała tyle radości.

Podsumowując, „Wylęgarnia” to na pewno książka ciekawa, przedstawiona w interesujący sposób, posiadająca ukształtowany przez autora komiksowy klimat, jednak mimo to nie należy ona do powieści które będę z chęcią polecał. Powiem więcej, lekko się rozczarowałem, nie tylko samą powieścią, co językiem i sposobem pisania Žambocha.

[wcześniej opublikowano na: http://maestermaks.wordpress.com/]

„Praca dla czesko-ruskiej mafii była ostatnią rzeczą, jaką chciała robić w życiu. Ale ktoś wymienił sumę, po której z trudem złapała oddech. Kilka godzin później siedziała w kostiumie z czarnej skóry, za kierownicą opancerzonego volvo.
Weszła do gry, której stawką było życie Aleksa Rubina – genialnego naukowca, syna głowy mafii. Jej zadanie było jasne – chronić, Tyle, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Przedmieścia. Ciemne ulice, przystrzyżone trawniki i przytulne domy. Miła, spokojna okolica. Jednak nie dla nastoletniej Meg i jej kalekiej siostry Susan. W domu Chandlerów, przy ślepej uliczce, w ciemniej, zawilgoconej piwnicy, Meg i Susan zdane są na łaskę kapryśnej i cierpiącej na ataki szału ciotki Ruth, którą szybko ogarnia szaleństwo. Szaleństwo, którym zaraża swoich trzech synów oraz całą okolicę. Jedynie jeden zatroskany chłopiec spróbuje oprzeć się złu zarażającemu niewinne umysły. Musi podjąć bardzo dorosłą decyzję i wybrać między miłością i współczuciem, a pożądaniem i złem… Którą drogę wybierze?” – tak brzmiący opis na dobre przykuł moją uwagę i zasugerował bym czym prędzej zarezerwował „Dziewczynę z sąsiedztwa” w publicznej bibliotece, wreszcie nadszedł ten czas gdy dane mi było przeczytać ową powieść, czy było warto? To pytanie po lekturze wydaje się nie mieć najmniejszego znaczenia, zaraz się przekonacie dlaczego tak uważam. Autorem powieści jest Jack Ketchum, który dopiero niedawno zdobył rozgłos w naszej ojczyźnie. Co można o nim powiedzieć, najlepiej będzie zacytować króla grozy – Stephena Kinga. Powiedział on: „Kto jest najbardziej przerażającym facetem w Ameryce? Prawdopodobnie Jack Ketchum.”, wydaje mi się że te słowa wystarczająco charakteryzują owego pisarza.

Po raz pierwszy miałem wrażenie że język, umiejętności literackie autora, opisy bohaterów, zjawisk, otoczenia i tym podobne, nie mają najmniejszego znaczenia, wszystkie elementy książki zdają się niknąć, być jedynie niewyraźnym tłem dla znajdującej się na pierwszym planie fabuły. To ona całkowicie zdominowała mój pogląd na książkę, sprawiła że nie raz miałem ochotę wyjść na zewnątrz i całkowicie odciąć się od opisywanych w niej wydarzeń, innym razem byłem gotów wcisnąć się w jej karty i zrobić coś niekoniecznie zgodnego z prawem, byle tylko sprawiedliwości stała się zadość. Książka budziła we mnie różne emocje: złość, współczucie, niedowierzanie, nadzieję czy nawet niesmak. Wszystkie one kłębiły się wokół siebie tworząc potężny wir uczuć towarzyszących nam podczas lektury. Lektury na tyle wstrząsającej że na długo zapada w pamięć i nie pozwoli o sobie zapomnieć.

Dotychczas myślałem że horror to przede wszystkim sytuacje niestworzone, niejednokrotnie wykraczające po za ludzką wyobraźnię, czy choćby otoczone nutką tajemniczości historie z życia wzięte, w przypadku Ketchuma mamy do czynienia z zupełnie odmiennym rodzajem strachu. Złem które nie chowa się po cmentarzach, nie straszy po nocach, nie odgryza ludziom głów. W „Dziewczynie z sąsiedztwa” złem jest człowiek, zło jest akceptowane przez społeczeństwo, zło ukryte jest w pięknej otoczce, mieszka z nami po sąsiedzku i zaprasza do siebie na colę czy piwo…To jest właśnie najgorsze, świadomość że zwykłe ściany są w stanie ukryć choćby najbardziej przerażający sekret.

Mimo wszystko postaram się wyrazić w miarę obiektywną opinię na temat książki, analizując jej elementy składowe. Pomijając wspomnianą fabułę skupmy się na języku, jest wyjątkowo prosty, brak w nim znanej choćby z powieści Kinga złożoności i skupienia na wszystkich szczegółach. Powieść Ketchuma można w łatwy sposób zobrazować. Wyobraźmy sobie że znajdujemy się na szczycie jakiejś ośnieżonej góry, siedząc na sankach. Początkowo skupiamy się na wszystkim wokół nas, obserwujemy otoczenie, napawany się świeżym powietrzem, wreszcie odpychamy się i ruszamy, z każdą sekundą przyspieszamy, by wreszcie całkowicie oderwać się od otaczających nas gór i skoncentrować jedynie na sankach i torze po którym się ślizgają. Ów język właśnie w miarę upływu czasu przestaje mieć znaczenie, liczy się jedynie to co przekazuje. Sama powieść przedstawiona jest w formie pamiętnika, a jej narratorem jest jeden z bohaterów, który przez większość czasu opisuje wydarzenia z perspektywy nastolatka, by od czasu do czasu przenieść się do teraźniejszości, gdy jest już dorosłym mężczyzną. W przypadku bohaterów sytuacja ma się podobnie jak to miało miejsce w języku. Do końca powieści nie mamy świadomości kto kim jest, ile ma lat i jak wygląda, ich osobowości nie mają znaczenia, liczą się jedynie czyny jakich się dopuszczają i chore fantazje które targają ich umysłami.

Podsumowując, „Dziewczyna z sąsiedztwa” to książka straszna, brutalna i przerażająca. Zaskakuje nas przede wszystkim swoją prawdziwością i tym że takie historie mogą mieć miejsce każdego dnia, w każdym miejscu i o każdej porze. Zło drzemie w każdym z nas, problem tkwi w tym, że nie wszyscy jesteśmy w stanie nad nim zapanować. Jak napisał sam autor w komentarzu do powieści: „Od dawna chciałem napisać książkę o takich kanaliach. O nich oraz o tym, co nas spotyka, kiedy uwierzymy, że oni są normalnymi ludźmi.” Coś w tym jest, bo zwykle najgorsi zbrodniarze niczym się od nas nie różnią, mają własne rodziny, dzieci, pracę, a mimo to jest coś, co zdecydowanie zrywa im z klatki piersiowej naklejkę z napisem: „człowiek”. Nieczęsto ma się okazję czytać coś tak brutalnego, nawet nasz uniżony sługa Mordimer, który nie stroni od kopania kobiet w twarz, czy przypalania ich żywym ogniem nie dopuścił się takiej zbrodni jak ma miejsce w książce Ketchuma. Gdybym miał w jakiś sposób zobrazować wam jej brutalność wyglądałoby to mniej więcej tak: Być może niektórzy z was oglądali film American History X (Więzień nienawiści), w pewnej scenie główny bohater zauważa że ktoś napada na jego dom, wybiega ze środka i zabija napastników. Jednemu z nich rozkazuje chwycić zębami krawędź chodnika, by następnie podnieść nogę i … to zaledwie przedsmak „Dziewczyny z sąsiedztwa”.

Przerażająca książka.

[wcześniej opublikowano na: http://maestermaks.wordpress.com/]

„Przedmieścia. Ciemne ulice, przystrzyżone trawniki i przytulne domy. Miła, spokojna okolica. Jednak nie dla nastoletniej Meg i jej kalekiej siostry Susan. W domu Chandlerów, przy ślepej uliczce, w ciemniej, zawilgoconej piwnicy, Meg i Susan zdane są na łaskę kapryśnej i cierpiącej na ataki szału ciotki Ruth, którą szybko ogarnia szaleństwo. Szaleństwo, którym zaraża swoich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tym razem nie przytoczę okładkowego opisu jak to zwykle miewa miejsce, powód jest prosty – na okładce nie ma notki wydawniczej. Autorem powieści jest znany większości czytelników Neil Gaiman, „ojciec” takich książek jak: „Gwiezdny pył”, „Amerykańscy bogowie” czy niedawno recenzowanej przeze mnie „Koraliny”. Czy mój stosunek do autora po przeczytaniu „Chłopaków Anansiego”, napomnę jedynie że po guzikowej bajce z dreszczykiem miałem o nim bardzo wysokie mniemanie, co jednoznacznie podniosło poprzeczkę wymagań dla tegoż autora, zmienił się na lepsze, na gorsze, czy może pozostał na tym samym poziomie? O tym wkrótce.

Fabułę „Chłopaków…”, rzecz jasna w niczym jej nie ujmując, można nakreślić w kilku zdaniach. Opowiada ona bowiem o pewnym mężczyźnie o dość specyficznym przezwisku Gruby Charlie, który wiecie spokojny, aczkolwiek monotonny żywot u boku swojej narzeczonej. Nie pragnie od życia zbyt wiele, do szczęścia wystarcza mu nudna praca, możliwość śpiewania bez obecności jakiegokolwiek słuchacza i spora odległość dzieląca go od jego ojca. To właśnie ten staruszek (z którym nie utrzymuje kontaktu) będzie, że tak powiem powodem przewrotu w życiu Charliego. Kolejne dni jego egzystencji już nigdy nie będą takie same, a ścieżki którymi będą się toczyć wydają się być tak zawiłe, że nawet mitologiczna Nić Ariadny na nic by się zdała.

Czym zatem Gaiman chciał nas zaskoczyć, zauroczyć bądź rozśmieszyć? Wbrew pozorom ciężko znaleźć jednoznaczną odpowiedź na to pytanie - książka bowiem kryje w sobie wiele interesujących wątków, które powinny trafić do szerokiej populacji czytelników. Ale do rzeczy: w „Chłopakach Anansiego” nie trudno znaleźć fantastykę w pełnym tego słowa znaczeniu, nie chciałbym zdradzać zbyt wielu szczegółów z fabuły, dlatego ograniczę się jedynie do tego stwierdzenia. Do tego dochodzą także liczne elementy humorystyczne, które miejscami mogą zalatywać pratchettowskim poczuciem humoru, jednak nie w pełni wykorzystanym. Znaczy to po prostu, że absurd przedstawiany przez Gaimana co by nie mówić jest dobry, miejscami nawet bardzo dobry, ale do sir Terry’ego jeszcze wiele mu brakuje. W książce możemy dostrzec także wątki filozoficzne i obyczajowe pojawiające się przede wszystkim w dialogach, czy sytuacjach zachęcających do przemyśleń. Gdyby się uprzeć można powiedzieć że występują również elementy kryminalne, lecz poruszane jedynie w powierzchowny sposób. Ogólnie rzecz biorąc – „do wyboru do koloru” . Rodzi się jednak pytanie, czy ten „misz-masz” jest w stanie poruszyć potencjalnego czytelnika? Tutaj musimy na chwilę przystanąć. Nawiązując do jednej z powieści Gaimana pt. „Koralina”, można śmiało powiedzieć że miała ona niesamowity klimat, a mimo dziecinnej otoczki potrafiła porwać czytelnika i odizolować go od świata zewnętrznego. W „Chłopakach…” nie czujemy potencjału autora, wręcz przeciwnie, mamy wrażenie że nie dał z siebie wszystkiego. Książka która mogła by się wydawać kolejną obowiązkową pozycją zostaje zepchnięta z piedestału i ze spuszczoną głową przyjmuje rangę „dobrej książki”, co w tym wypadku nie jest powodem do radości.

Wróćmy jednak do spraw przyziemnych. Język którym została napisana jest prosty, lecz niezwykle przyjemny, czujemy w powieści samego Gaimana, lecz, jak już wspomniałem, nie w pełni swojej „pisarskiej mocy”. Książkę czyta się szybko, nie tracąc czasu na powroty do poprzednich stron w celu wyjaśnienia pewnych okoliczności. Fabuła jest niczym pajęcza sieć, początkowo poruszamy się jedynie po jej brzegach, by po upływie kolejnych stron przedostać się po przędzy do samego środka – gdzie wszystko ma swój koniec. Co do samego wydania to nie mam żadnych zastrzeżeń – brak literówek w połączeniu z dobrym tłumaczeniem jedynie powiększają przyjemność z czytania.

Interesującym aspektem w „Chłopakach Anansiego” jest obraz rodziny i relacji wśród jej członków – nie mówię tutaj jedynie o głównym bohaterze i jego krewnych, gdyż przez całą lekturę przetoczy się kilka ciekawych przykładów więzów rodzinnych. Na koniec chciałbym wspomnieć jeszcze o kreacji bohaterów. Autor przygotował dla nas całą gamę charakterów, począwszy od tych dobrych i pozytywnych, przez obojętnych, kończąc na złych i przez nas pogardzanych. Każda z poznawanych przez nas osób posiada indywidualne cechy, wyróżniające je na tle innych bohaterów.

Podsumowując, „Chłopaki Anansiego” to powieść wieloelementowa. Praktycznie każdy znajdzie w niej coś dla siebie, choć w ogólnym rozrachunku nie prezentuje się już tak okazale. Rażących minusów nie dostrzegłem, jednakże przedstawiona przez autora powieść nie potrafiła na dobre przyciągnąć mojej uwagi. Owszem, czyta się ją szybko i przyjemnie, ale nie czujemy dreszczów emocji, nie zgrzytami zębami, nie wybuchamy śmiechem – po prostu czytamy, chyba oczekując czegoś nadzwyczaj zaskakującego. Dodam jeszcze że powieść należy do grona przewidywalnych.

Na koniec odpowiem na zadane w pierwszym akapicie pytanie, co do Neila Gaimana nadal uważam iż jest to niesłychanie utalentowany facet i z przyjemnością sięgnę po kolejne tytuły jego autorstwa – „Chłopaki Anansiego” są po prostu „Gaimanem na 70%”.

[wcześniej opublikowano na: http://maestermaks.wordpress.com/]

Tym razem nie przytoczę okładkowego opisu jak to zwykle miewa miejsce, powód jest prosty – na okładce nie ma notki wydawniczej. Autorem powieści jest znany większości czytelników Neil Gaiman, „ojciec” takich książek jak: „Gwiezdny pył”, „Amerykańscy bogowie” czy niedawno recenzowanej przeze mnie „Koraliny”. Czy mój stosunek do autora po przeczytaniu „Chłopaków Anansiego”,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Służba w Straży Nocnej bynajmniej nie należy do zajęć zapewniających splendor i powszechny szacunek, a cóż dopiero mówić o dowodzeniu tą formacją. Niestety, kapitan Vimes nie ma wyboru, szuka więc pociechy na dnie butelki, jego dwóm podwładnym zaś nie pozostaje nic innego jak starannie unikać miejsc, gdzie może zostać popełnione jakiekolwiek przestępstwo. Wszyscy zdążyli przywyknąć do tej sytuacji, lecz pewnego dnia wybucha potworne zamieszanie: oto do Ankh-Morpork przybywa gigantyczny krasnolud Marchewa i postanawia zostać najlepszym strażnikiem w historii miasta – nawet gdyby musiał aresztować wszystkich jego mieszkańców…” – tak brzmi opis na odwrocie książki i to on wystarczająco nakreśla jej fabułę, nie zdradzając przy tym wielu interesujących wątków pobocznych. „Straż! Straż!” jest moim drugim spotkaniem ze Światem Dysku, które z wielu powodów mogę zaliczyć do znacznie bardziej przyjemnych.

Cóż takiego posiada ta książka czego próżno szukać w innych? Przede wszystkim specyficzny styl autora i olbrzymią dawkę humoru, absurdu, ironii i czego sobie jeszcze życzycie. Jeżeli chodzi o dobrą zabawę, tak wydaje mi się że to odpowiednie określenie, to Terry Pratchett śmiało może uchodzić za niedoścignionego mistrza w swej dziedzinie.

Sama fabuła, jak wspomina okładkowy opis, dotyczy perypetii Straży Nocnej Ankh-Morpork, jednostki niebywale zdegenerowanej, dla której warto ścigać przestępców nie tyle w celu ich złapania, a jedynie dla samej gonitwy. Jeżeli ktoś byłby w stanie zapanować nad tą skromną liczebnie, lecz niepokonaną w filozofowaniu i zaskakująco nieskuteczną jednostką, to tą osobą jest jedynie kapitan Vimes. Ów człek należy do ludzi odznaczających się cynizmem i wiernością dla swoich przekonać, który mimo licznych oponentów (czy to politycznych, czy wszelakiej maści zbrodniarzy) niestrudzenie piastuje swe niechlubne stanowisko. Pratchett w niebywały sposób nakreślił portrety wszystkich bohaterów, począwszy od wspomnianego Vimesa, przez choćby sierżanta Colona, do żółtodzioba Marchewy. Wszyscy oni posiadają indywidualne cechy charakteru i zachowania, niekiedy na tyle absurdalne że głęboko zapadają w pamięć. O samej konstrukcji świata powiem krótko, gdyż uniwersum Świata Dysku jest tak rozbudowane, że ciężko by było w jakikolwiek sposób logicznie przedstawić jego całokształt. Jego najważniejszą cechą, co rzecz jasna dotyczy także samego Ankh-Morpork, są odrębne prawa rządzące światem i specyficzne prawdy Świata Dysku, umiejętnie wplatane w karty powieści. Jeżeli coś jest na tyle absurdalne, że wręcz niemożliwe w pratchettowskim świecie występuje na porządku dziennym i pod żadnym względem nie należy do anomalii.

Co prócz specyficznego humoru jest powodem dla którego warto zapoznać się z tą powieścią? Jak już wspomniałem styl Terrego Pratchetta. Język którym operuje jest niezwykle plastyczny i w niesłychany sposób działa na wyobraźnię czytelnika, nie potrafi nużyć, a wręcz przeciwnie, sprawia że zapadamy się w fabule niczym w ruchomych piaskach i nim się spostrzeżemy zapominamy o otaczającym nas świecie. W tym miejscu chciałbym złożyć podziękowania autorowi (szansa że to przeczyta jest jedna na milion :>), bo od czasu Josepha Hellera i jego „Paragrafu 22” nikt nie wywołał u mnie tak wielu niekontrolowanych napadów śmiechu.

Czy „Straż! Straż!” to dobra powieść na rozpoczęcie przygody z cyklem Świata Dysku? Jak najbardziej, o ile nowe powieści (jak choćby czytana przeze mnie „Prawda”) pod wieloma względami odnoszą się do wcześniejszych publikacji, o tyle „Straż! Straż!” powoli wprowadza nas w świat niesiony przez kosmos na grzbietach czterech ogromnych słoni, stojących na skorupie Wielkiego A’Tuina (żółwia). Większość nowych miejsc, czy bohaterów zostaje natychmiast scharakteryzowana, byśmy mieli jako taki wgląd w ich miejsce w konstrukcji Dysku.

Podsumowując, Terry Pratchett pisze swoje książki w niepowtarzalny sposób, który jedni uwielbiają, inni zaś nie są w stanie zaakceptować. Jedno jest pewne, każdy szanujący się czytelnik (a przede wszystkim zwolennik fantastyki) powinien przynajmniej dla zaspokojenia ciekawości zapoznać się z twórczością tego odznaczonego angielskim tytułem honorowym pisarza. Dla takich osób „Straż! Straż!” wydaje się być idealną pozycją, gdyż jako raczkujący badacze Dysku nie zostajemy obsypani terminologią i miejscami, które pojawiają się w kolejnych częściach cyklu, a delikatnie „brodzimy” po tymże świecie, przygotowując się do wypłynięcia na „głęboką wodę”. „Straż! Straż!” to powieść zaskakująca i nieprzewidywalna, w której każdy powinien znaleźć coś co trafi w jego gusta czytelnicze.

Polecam!

[wcześniej opublikowano na: http://maestermaks.wordpress.com/]

„Służba w Straży Nocnej bynajmniej nie należy do zajęć zapewniających splendor i powszechny szacunek, a cóż dopiero mówić o dowodzeniu tą formacją. Niestety, kapitan Vimes nie ma wyboru, szuka więc pociechy na dnie butelki, jego dwóm podwładnym zaś nie pozostaje nic innego jak starannie unikać miejsc, gdzie może zostać popełnione jakiekolwiek przestępstwo. Wszyscy zdążyli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„„Młot na czarownice” to przeredagowane i uzupełnione wznowienie tomu opowiadań o inkwizytorze Mordimerze Madderinie. Czekają go wyzwania, zagadki i zmagania z wiedźmami i demonami oraz często gorszymi od nich heretykami i bluźniercami. Czy aby przetrwać, wystarczą: żarliwa wiara, stalowe nerwy i ostry niczym brzytwa umysł?” Taki brzmi krótki i niewiele mówiący na temat samej powieści opis. Jak możemy wywnioskować z trzech pierwszych słów, dotyczy on książki pt. „Młot na czarownice”, drugiego tomu sławetnego cyklu inkwizytorskiego Jacka Piekary. Autora poczytnego, twórcy i redaktora dwumiesięcznika „Fantasy” oraz znanego przede wszystkim maniakom gier komputerowych dziennikarza ukrywającego się pod pseudonimem Randall. Czy w kolejnym tomie powieści znajdziemy powiew świeżości, czy też Mordimer w żaden sposób nie uległ zmianie względem pamiętnego obrazu z pierwszego tomu (tj. „Sługa boży”) ?

Książka, podobnie jak jej poprzedniczka, składa się z kilku luźno powiązanych ze sobą opowiadań, a jedyną cechą łączącą te historie jest postać głównego bohatera i „tematyka” w której ów mężczyzna się porusza.

Opowiadanie numer jeden zatytułowane „Ogrody pamięci” niejako odsłania przed nami fragment przeszłości Madderina, gdy ten będzie zmuszony rozwiązać zagadkę pojawienia się u pewnego chłopca stygmatów. W drugim „Młot na czarownice” nasz uniżony sługa przebywający u swego przyjaciela burgrabiego postara się wyjaśnić przyczynę dziwnych zjawisk związanych z publiczną egzekucją jednego ze skazańców. Kolejne z nich „Mroczny krąg” dotyczy dość delikatnej sprawy za której załatwienie odpowiedzialny jest nie kto inny jak licencjonowany inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu, a samo zlecenie wyjdzie właśnie od wspomnianego tutaj Jego Ekscelencji. W „Wężu i gołębicy” Mordimer będzie wyjaśniał plebejskie wierzenia w wampiry, których istnienie negują wszyscy, a szczególnie uniżeni inkwizytorzy. Ostatnie z nich pt. „Żar serca” wciągnie Madderina w dość niespotykaną sieć intryg z której by się wyplątać konieczne będzie postawienie na szali nie tyle swojej licencji, co życia. Tak mniej więcej rysuje się całokształt książki, która niestety w żaden sposób nie potrafiła na dobre przykuć mojej uwagi.

Chcąc być wyjątkowo niemiły można to zilustrować za pomocą znanej wszystkim gry „szubienica”, na której powinien zawisnąć „Młot na czarownice” razem z zacnym inkwizytorem. Pierwsze kreski, podstawa – postać głównego bohatera. W pewnym sensie rozumiem że Mordimer miał się nam jawić jako bicz boży, miecz aniołów, niszczyciel grzechu i można by tak długo, tyle że zamiast skrupulatnego inkwizytora, skupionego przede wszystkim na swoim fachu, otrzymaliśmy cynicznego, pysznego, pozbawionego skrupułów i poczucia humoru mężczyznę, albo trafniej byłoby powiedzieć chełpiącego się swym stanowiskiem podrostka. Odnoszę nieodparte wrażenie że mimo wszystko głównym powodem wykonywania poszczególnych zleceń była chęć zaspokojenia własnych potrzeb. Kolejne kreski, „ramię szubienicy” – „wasz uniżony sługa”, „moi mili” itd. Każdy kto czytał zarówno pierwszy jak i drugi tom (być może w kolejnych uległo to diametralnej zmianie) zauważa że autor nie stroni od używania tych słów, które po n-tym razie działają na czytelnika jak płachta na byka. Przypuszczam że dalsze rozwijanie tej myśli nie jest konieczne. Ostatnie kreski i pętelka, sznur – Opowiadania nie zapadają w pamięć, wydają się niesłychanie płytkie, a czytając je nie potrafiłem choć na chwilę poczuć się jakbym brał w nich czynny udział. Zamiast wprowadzać nas w świat w którym Chrystus zstąpił z krzyża i ukarał zbrodniarzy, jesteśmy jedynie biernymi widzami dla których sama fabuła jest niewiele bardziej intrygująca od programu telewizyjnego (przepraszam za sformułowanie). Kolejnym aspektem jeśli chodzi o opowiadania jest dziwne wrażenie że zostały one „zlepione” w tom bez większego przemyślenia tego działania, w co drugim z nich dowiadujemy się iż Kostuch ma niebywałą pamięć, a Mordimer mimo swego fachu zna się co nieco na medycynie i jest dosyć sprawny fizycznie, a przecież wystarczyłoby raz o tym wspomnieć, a następnie kontynuować fabułę bez zbędnego „umilania” nam przyjemności z czytania.

Mimo tego dość niepochlebnego akapitu wypada wspomnieć o argumentach przemawiających na korzyść powieści. Przede wszystkim język, mimo dość płytkich opowiadań pan Piekara potrafi w niesłychany sposób operować poprawną polszczyzną. Szkoda tylko, że sposób w jaki pisze jest mało obrazowy, co jednak udaje mu się nadrobić skrupulatną dbałością o szczegóły (m.in. emocje bohaterów). Na pochwałę zasługują również ilustracje Dominika Brońka, który już wcześniej urzekł mnie pracami opublikowanymi w „Siewcy Wiatru”, szkoda tylko że inicjały na początku każdego opowiadania są łudząco podobne do tych ze wspomnianego przeze mnie tytułu autorstwa pani Kossakowskiej.

Podsumowując, „Młot na czarownice” rozczarował mnie praktycznie pod każdym względem, to co urzekło mnie w pierwszej części (choć nie do końca pamiętam wszystkie powody tak wysokiej oceny – dziwne?) tutaj było tylko ledwie dostrzegalnym tłem. W „Słudze bożym” brutalność wręcz emanowała z każdej kartki, zaś w „Młocie…” jest jej tyle co „kot napłakał”. Mam nieodparte wrażenie że drugi tom cyklu inkwizytorskiego jest książką napisaną bez większego nie tyle przekonania, co pomysłu, a sam Mordimer z każdym kolejnym opowiadaniem daje się nam we znaki, tym samym coraz bardziej nas irytując.

Jedynie dla zagorzałych fanów cyklu.

[wcześniej opublikowano na: http://maestermaks.wordpress.com/]

„„Młot na czarownice” to przeredagowane i uzupełnione wznowienie tomu opowiadań o inkwizytorze Mordimerze Madderinie. Czekają go wyzwania, zagadki i zmagania z wiedźmami i demonami oraz często gorszymi od nich heretykami i bluźniercami. Czy aby przetrwać, wystarczą: żarliwa wiara, stalowe nerwy i ostry niczym brzytwa umysł?” Taki brzmi krótki i niewiele mówiący na temat...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jak to mam w zwyczaju na wstępie zacytuję okładkowy opis, by w pewien sposób nakreślić wam fabułę:

„Merkuriusz żyje z dnia na dzień, walcząc o przetrwanie. Jako szczur z ulicy wychował się w slumsach i nauczył szybko oceniać ludzi. I podejmować ryzyko – na przykład zgłaszając się na ucznia do Durzo Blinta. Jednakże, by zostać przyjętym do terminu, Merkuriusz musi porzucić swoje dawne życie i przyjąć nową tożsamość. Jako Kylar Stern nauczy się poruszać w świecie zabójców – w świecie niebezpiecznych polityków i dziwnej magii. A przede wszystkim rozwinie talent do zabijania.” . Tak pokrótce rysuje się scenariusz „Drogi Cienia”, książki sporych rozmiarów, wielu pomysłów, niezliczonych zwrotów akcji i ogólnego przepychu który niekiedy przekracza granicę przyzwoitości, tym samym otwierając furtkę dla błędów. Jej autorem jest niejaki Brent Weeks, debiutant, jeśli chodzi o dorobek literacki. Jak zatem wypadła jego debiutancka powieść? Czy wśród wielu nowych autorów zasługuje na zainteresowanie?

Sam pomysł jest trochę sztampowy, chłopak ze slumsów, brudny, smutny i wiecznie dostający w kość, pewnego dnia postanawia zmienić swoje życie. Zawiły los tak chciał, że zostaje czeladnikiem u najznakomitszego zabójcy, żywej legendy, największego artysty w swoim fachu. „Od zera do bohatera”, znany wszystkim motyw aż bije z każdej kolejnej kartki powieści. Mimo tego postanawiamy dać szansę początkującemu pisarzowi i wgłębiamy się w fabułę, otwierając szeroko oczy ze zdziwienia. Początek, jak to zwykle bywa z tą częścią książki, powoli buduje napięcie i tutaj jest podobnie, tyle że w niektórych momentach autor wręcz „bombarduje” nas gradem informacji, które po przeczytaniu wydają się nie mieć większego znaczenia dla treści lektury. Przebiwszy się przez tę „masę tekstu”, zaczynamy na poważnie wchłaniać atmosferę wykreowanego przez Weeksa świata. Widzimy brud, brutalność i wszechobecne zło, zamiast wykwintnych pałacowych dań i lśniących mieczy w zbrojowni, widzimy choroby, cierpienie i głód walczących o przetrwanie dzieci. Gildie, bo tak oficjalnie nazywają się ich zrzeszenia, walczą o terytoria i przetrwanie każdego dnia. Tak też poznajemy głównego bohatera powieści, niejakiego Merkuriusza, chłopaka odznaczającego się dobrocią i opiekuńczością, jeśli można przyjąć że takie cechy istnieją w Norach (dzielnice biedoty). Skupmy się teraz na przedstawionym przez autora świecie. Cenaria, bo taką nazwę nosi miasto w którym odbywa się większa część akcji, należy do dość sporych powierzchniowo miejsc (dlatego wspaniałym dodatkiem byłaby jakakolwiek mapka) w którym to dobro przeplata się ze złem. Istnieją dzielnice zarówno bogatych, jak i biednych, ludzi dobrych i typów spod ciemnej gwiazdy. Jednym słowem „siedlisko przeciwności” pełne zła i intryg.

Jest wiele powodów dla których książka może być nazwana dobrym debiutem, przede wszystkim sama fabuła, której towarzyszą liczne, niekiedy wręcz powalające z nóg zwroty akcji. Do tego dochodzi także obraz życia skrytobójców, opis ich fachu, przygotowań do każdego zadania i przede wszystkim morderczych treningów. Weeks nie stroni od szczegółów uzbrojenia, receptur trucizn czy pułapek. Dzięki tym zabiegom niekiedy czujemy się jak adepci sztuki zabijania, siedzący na jednym z wykładów dotyczących omawianego problemu związanego z uczonym się przez nas zawodem. Jest jednak pewien szkopuł, jak napisał George R.R. Martin w „Podziękowaniach” na jednej z ostatnich stron „Gry o Tron”:

„Mówią, że diabeł tkwi w szczegółach. Powieść takich rozmiarów zawiera w sobie wiele diabłów, które mogą dać o sobie znać, jeśli nie będziecie uważać[...]”

Czytając jakiś czas temu wspomnianą powieść Martina nie mogłem powstrzymać się od porównań, wbrew pozorom w wielu elementach (mimo zupełnie odmiennej fabuły) książki były podobne, z tą drobną różnicą że u pana Georga wszystko było uporządkowane i mimo licznych zwrotów akcji kolejne „nowinki” dopasowywały się do układanki, tworząc wspaniały, wręcz misterny plan, kreowany od samego początku. U Weeksa tego nie doświadczyłem, miałem wrażenie że autor mimo osiągnięcia apogeum „zakręcenia z pokręceniem”, postanowił dalej brnąć w tym temacie i zaserwował nam jeszcze kilka nowinek, które zamiast wbić nas w podłogę, spowodowały powątpiewanie odnośnie racji autora. Być może jest to kwestia doświadczenia, podobnie jak skrytobójca musi odmierzyć odpowiednie dawki ziół do trucizn, tak samo autor musi zadbać by ilość wszystkich elementów powieści była w stanie idealnym. Przypuszczam że pan Brent w najbliższym czasie nabierze „doświadczenia” i będzie w pełni kontrolował „tkwiące w szczegółach diabły”.

Sam język powieści jest troszkę „drewniany” (przepraszam za określenie), nie wiem czy to z przyczyny autora, czy też tłumacza, niejednokrotnie nie miałem zielonego pojęcia co takiego wykonywali bohaterowie, bo opis ich czynności zamiast ułatwiać wyobrażenie danej akcji, potrafił, przekształcając to na opis matematyczny, działanie opierającego się na dodawaniu i odejmowaniu, sprowadzić do postaci całek i różniczek. Niektóre czynności były tak zawiłe że niejednokrotnie zmuszony byłem oderwać wzrok od kartek, by zdać sobie sprawę gdzie jest góra, a gdzie dół.

„Trening czyni mistrza” i tyle.

Wypada także wspomnieć że wydanie posiada wiele literówek, jak również niektóre zdania (nie wiem z czyjej winy) nie mają najmniejszego sensu logicznego.

Podsumowując, „Droga Cieni” należy do debiutów z którymi warto się zapoznać, mimo banalnego pomysłu, autor był w stanie zachęcić czytelnika i porwać całą jego uwagę w świat Cenarii, rządzony intrygami i pieniądzem. Jeżeli myśleliśmy że są książki, które poprzez „oklepany pomysł” nie są w stanie niczym nas zaskoczyć to jesteśmy w błędzie. Jak już wspomniałem, opowieść o Merkuriuszu pełna jest zwrotów akcji i to one wysuwają się na czoło elementów zasługujących na uwagę. W porównaniu z niektórymi debiutami, „Droga Cienia” w pełni zalicza się do tych udanych.

[wcześniej opublikowano na: http://maestermaks.wordpress.com/]

Jak to mam w zwyczaju na wstępie zacytuję okładkowy opis, by w pewien sposób nakreślić wam fabułę:

„Merkuriusz żyje z dnia na dzień, walcząc o przetrwanie. Jako szczur z ulicy wychował się w slumsach i nauczył szybko oceniać ludzi. I podejmować ryzyko – na przykład zgłaszając się na ucznia do Durzo Blinta. Jednakże, by zostać przyjętym do terminu, Merkuriusz musi porzucić...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zazwyczaj głównym powodem dla którego sięgamy po wybraną książkę jest opis na jej odwrocie. Nie inaczej było w tym przypadku: „Dwudziestokilkuletni Kirył Maksimow, menadżer w firmie komputerowej, właściciel skromnej kawalerki i psa wraca pewnego dnia do domu i zastaje tam…nieznajomą kobietę. Po pewnym czasie rodzice Kiryła zaczynają utrzymywać, że nie mają syna o tym imieniu, przyjaciele cierpią na zanik pamięci, nawet ludzie, którzy rozmawiali z nim przed pięcioma minutami nie pamiętają go, jakby natychmiast usuwano im wspomnienia…”. Przeczytawszy ten fragment w głowie rysuje się nam scenariusz rodem z „Gry” Davida Finchera. Pytamy sami siebie co to wszystko ma znaczyć? Gdzie tu logika i gdzie leży podłoże tych dziwnych zjawisk? Bez chwili zawahania bierzemy w ręce powieść Łukjanienki i rozpoczynamy pasjonującą lekturę, która podobnie jak w przypadku Kiryła, oderwie nas od rzeczywistości, z tą różnicą że tym razem to my zapomnimy o wszystkim co nas otacza.

„Brudnopis” to jedna z najbardziej znanych powieści rosyjskiego fantasty Sergieja Łukjanienki, cenionego przede wszystkim za cykl „Patroli” („Nocny patrol”, „Dzienny patrol”, „Patrol zmroku” i „Ostatni patrol”). Autor przenosi nas do Moskwy na przełomie XX i XXI w której przyszło egzystować głównemu bohaterowi. Mężczyźnie, którego życie zaczyna przybierać zupełnie niespodziewany obrót, a wszystkie sytuacje które go spotykają mogą kojarzyć się jedynie z najgorszym koszmarem. Jak to jest być bezimiennym? Człowiekiem bez żadnej tożsamości, nie tyle odrzuconym przez społeczeństwo co zapomnianym. Pierwsze 100 stron powieści „gna na złamanie karku”, skupiając się na przedstawionej w opisie fabule. Sam nie wiem jak nazwać pierwszą część książki, być może thriller psychologiczny byłoby jak najbardziej na miejscu. Pochłonięci przez lekturę w pewnym momencie mamy wrażenie że autor coś „pomieszał”, cały misternie kreowany scenariusz pryska jak bańka mydlana, a książka przybiera zupełnie inną postać. Nagle trzymamy w dłoniach swoiste science fiction rozgrywające się na terenie Moskwy. Przez kilka chwil jesteśmy nieco zdezorientowani, być może czujemy pewien niedosyt, ale po kilku kolejnych stronach owo nieprzyjemne uczucie mija, a my upajamy się rozwijającą się w szaleńczym tempie fabułą. Tak pokrótce rysuje się obraz napisanej przez Łukjanienkę książki, coś co zapowiadało się na opowieść z elementami psychologicznego „misz-maszu” przekształca się w intrygującą powieść science fiction.

Głównym bohaterem jest Kirył Maksimow, pracujący w jednej z moskiewskich firm komputerowych. Kawaler, po niedawnym rozstaniu z partnerką. Mieszkający samotnie w kawalerce, którego najlepszym przyjacielem jest skye terrier o dość dziwnie brzmiącym imieniu Keszju. Kirył wydaje się być przykładem niewyróżniającego się z tłumu dwudziestokilkulatka, zatem dlaczego tak dziwny los spotkał właśnie jego? To jedno z pytań, które przewija się przez całą treść powieści. Razem z Maksimowem zagłębiamy się w mechanizmy rządzące światem, rozmyślamy na temat ludzkiej egzystencji, jak również wartości jednostki ludzkiej. Czy jesteśmy sami we wszechświecie, czy też istnieją światy nie tyle równoległe, co zupełnie odmienne od naszych, wyciągnięte wprost z wyobraźni człowieka?

Pierwsze co rzuca się w oczy to niezwykły sposób pisania Łukjanienki, autor nie boi się wtrącić do powieści własnych przemyśleń czy zabawnych anegdot. Większość rozdziałów rozpoczyna się od kilku, do nawet kilkudziesięciu zdań poświęconych opinii autora na temat związany zazwyczaj z zakończeniem poprzedniego rozdziału. Dzięki temu dowiemy się co pan Sergiej sądzi na temat chorób, przestępstw, strachu czy szaleństwa, a to tylko garstka poruszanych przez niego zjawisk. Do tego operuje on niesłychanie lekkim i przyjemnym językiem, a jego wyobraźnia zdecydowania nie ma żadnych granic. Potrafi intrygować, zaskakiwać i dezorientować czytelnika. Zwroty akcji to w jego powieści chleb powszedni, a próby przewidywania fabuły lepiej odłóżmy na bok, bo będzie to jedynie marnowanie czasu.

Naprawdę ciężko mi znaleźć słabe strony książki, początkowo możemy czuć pewne rozgoryczenie że opowieść o traceniu tożsamości przez głównego bohatera zostaje w pewnym momencie „zdjęta ze sceny”, ale jest to tylko chwilowe wrażenie, bo w konsekwencji dochodzimy do wniosku że wszystko jest na swoim miejscu i współgra ze sobą idealnie.

Podsumowując, „Brudnopis” należy do tych książek które czyta się z zapartym tchem i szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami. Przez całą fabułę nie przestaje zaskakiwać, a występujących w niej bohaterów można przyrównać do rosyjskich matrioszek. Początkowo wiemy o nich jedynie ogólne informacje, by z każdym kolejnym „otwarciem lalki” uchylać rąbka tajemnicy i dowiadywać się coraz to nowszych wieści na ich temat. Łukjanienko należy do pisarzy których warto poznać, bo wykreowany przez niego sposób pisania śmiało można zaliczyć do wyjątkowych.

Polecam.

[wcześniej opublikowano na: http://maestermaks.wordpress.com/]

Zazwyczaj głównym powodem dla którego sięgamy po wybraną książkę jest opis na jej odwrocie. Nie inaczej było w tym przypadku: „Dwudziestokilkuletni Kirył Maksimow, menadżer w firmie komputerowej, właściciel skromnej kawalerki i psa wraca pewnego dnia do domu i zastaje tam…nieznajomą kobietę. Po pewnym czasie rodzice Kiryła zaczynają utrzymywać, że nie mają syna o tym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Lektura tej książki sprawi, że dreszcz przebiegnie Wam po plecach, wymknie się butem i ucieknie taksówką na lotnisko. Przepełnia ją subtelna groza, właściwa najlepszym baśniom. To arcydzieło. A guziki nigdy już nie będą takie, jak kiedyś.” – Terry Pratchett

Słowa tego legendarnego pisarza w zupełności wystarczą za całą recenzję „Koraliny”, jednak mimo wszystko, postaram się dodać coś od siebie.

Autorem tej krótkiej powieści jest Neil Gaiman, znany z takich tytułów jak: „Gwiezdny pył”, „Amerykańscy bogowie”, „Księga cmentarna” czy „Dym i lustra”. Jednym słowem poczytny pisarz, mający spore grono fanów na całym świecie.

Tym razem dane mi było poznać losy małej dziewczyny, która wychowuje się w dość „zapracowanej” rodzinie. Zarówno ojciec, jak i matka całe dnie spędzają przed ekranem komputera, zbywając córkę, gdy ta próbuje nawiązać z nimi jakikolwiek kontakt. Ta dość „toksyczna” rodzinka mieszka w ogromnym domu dzieląc go z trójką innych lokatorów; emerytowanymi aktorkami z parteru i szalonym staruszkiem zajmującym pomieszczenia na poddaszu, to ci państwo są towarzyszami Koraliny którzy spędzają z nią więcej czasu niż jej prawowici opiekunowie. Mimo dość niekorzystnej sytuacji rodzinnej dziewczynka nie traci ochoty na zabawę, a jej ulubionym zajęciem jest „badanie”, co można rozumieć jako wyprawę w nieznane, w poszukiwaniu pewnych, wcześniej wybranych rzeczy bądź miejsc. Tak więc jednego dnia Koralina szuka studni, innym razem liczy drzwi i okna w domu, a w jeszcze innym zagląda do tajemniczych drzwi w jej mieszkaniu. Drzwi, po których otworzeniu widzi jedynie ścianę z chropowatych cegieł.

Co jest za tą ścianą i dlaczego myszy szalonego staruszka zabroniły jej przez nie przechodzić? Na te i inne pytania które pojawią się podczas lektury z największą przyjemnością będziemy szukali odpowiedzi, wczytując się w kolejne strony powieści.

Nie ma powodu rozdrabniać się na temat bohaterów, bo jak to w bajkach bywa, zostali rozbudowani na tyle, na ile było to niezbędne w odbiorze tekstu. Dlatego widzimy starsze panie które całe dnie na przemian wspominają dawne czasy, bądź zajmują się psami, czy też ojca, który po za pracą uwielbia przyrządzać wymyślne dania. Nawet tytułowa Koralina została skonstruowana w taki sposób, by rozmyślania na temat jej osobowości stanowiły zaledwie ledwo dostrzegalne tło. Do końca nie wiemy jak dokładnie wygląda, ale w żaden sposób nie ujmuje to przyjemności z czytania.

Gaiman przygotował dla nas bajkę która w żaden sposób nie zalicza się do tych które chcielibyśmy usłyszeć na dobranoc, co więcej, nie powinno się jej czytać przed snem, chyba że wasze pociechy uwielbiają trząść się pod łóżkiem ze strachu. W porównaniu do niedawno czytanych „Opowieści z Narnii”, widzę olbrzymią rozbieżność adresatów. „Koralina” to powieść grozy która została ubrana w bajkową otoczkę, dziejąca się w bajkowym świecie i posiadająca bajkowych bohaterów. Ten zabieg pod każdym względem wyszedł jej na dobre. Gaiman pod niepozorną fabułą ukrył niesamowite pokłady emocji i dreszczyku. Niejednokrotnie podczas lektury po plecach przebiegły mi ciarki, nie mówiąc już o całkowitym zagłębieniu się w losy małej dziewczynki. Od początku książki byłem jej największym fanem i przyjacielem, mimo tego iż nie wiedziała o moim istnieniu do ostatniej kropki trzymałem za nią kciuki, nie chcąc patrzeć na nieprzyjemności z którymi musiała się zmierzyć. Jeśli miałbym określić „Koralinę” kilkoma przymiotnikami powiedziałbym: rewelacyjna, niepozorna i emocjonująca. Książka Gaimana jest przykładem tego jak zaskakująca może być literatura. Mógłbym wiele opowiadać o wykreowanym przez autora świecie, a losach głównej bohaterki, ale nie śmiem odbierać przyjemności z, jakby to powiedziała Koralina, badania

Kolejną kwestią do rozważenia jest język. Autor odpuszcza sobie wymyślne słownictwo, skupiając się na prostym, aczkolwiek niebywale obrazowym języku. Do tego od czasu do czasu wplata w treść książki humorystyczne aspekty, które mimo emanującej zewsząd grozy powodują uśmiech na naszych twarzach. Nie wiem czy to zasługa Gaimana czy samej fabuły, ale czyta się ją z zapartym tchem, u kresu omdlenia przypominając sobie o konieczności oddychania.

Podsumowując, „Koralina” to książka dla wszystkich którzy lubią poczuć dreszcz emocji, a nie straszne im są proste rozwiązania. Autor postawił przede wszystkim na treść, która w żaden sposób nie ustępuje bardziej „obszernym” koleżankom z gatunku „opowieści z dreszczykiem”. Gaiman przygotował dla nas bajkę dla starszych dzieci. Sam pomysł na fabułę jest tak niezwykły, że choćby dla niego samego warto sięgnąć po tę lekturę.

Polecam wszystkim.

[wcześniej opublikowano na: http://maestermaks.wordpress.com/]

„Lektura tej książki sprawi, że dreszcz przebiegnie Wam po plecach, wymknie się butem i ucieknie taksówką na lotnisko. Przepełnia ją subtelna groza, właściwa najlepszym baśniom. To arcydzieło. A guziki nigdy już nie będą takie, jak kiedyś.” – Terry Pratchett

Słowa tego legendarnego pisarza w zupełności wystarczą za całą recenzję „Koraliny”, jednak mimo wszystko, postaram...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Niejednokrotnie w dzieciństwie bawiłem się w chowanego. Niejednokrotnie przyszło mi chować się w szafie. Niejednokrotnie wierzyłem że to idealna kryjówka, co zwykle było mylnym osądem. Niestety nigdy nie było mi dane trafić do Narnii.

„Narnia – skuta wiecznym mrozem kraina, która czeka na wyzwolenie. Czworo śmiałków wchodzi przez drzwi szafy do Narnii, świata zniewolonego mocą Białej Czarownicy. I gdy prawie nie ma już nadziei, powrót Wielkiego Lwa Aslana staje się zwiastunem zmian – ale nie za darmo…”

Krótki, ale treściwy opis na jej odwrocie sugeruje że będziemy mieli do czynienia z odwieczną walką dobra ze złem. Co jest jak najbardziej trafnym spostrzeżeniem.

Autorem powieści jest C.S. Lewis, który w pięknej dedykacji (przedmowie) oznajmia iż książkę napisał z myślą o swojej chrześnicy. „Narnia” (tak pozwolę sobie skracać jej tytuł), jak można wyczytać z przytoczonego opisu, opowiada o czwórce rodzeństwa, które pewnego dnia trafia do skutej lodem krainy. Miejsca tak pięknego i baśniowego, jakie możemy znaleźć jedynie w opowieściach. Trudno doszukiwać się w książce szczegółowych charakterystyk bohaterów, na próżno szukać w niej przydługich dialogów i niepotrzebnych opisów. „Narnia” z całym swym bogactwem jest najprawdziwszą baśnią, która swą magią w niczym nie ustępuje legendom tego gatunku jakimi są Bracia Grimm czy Hans Christian Andersen.

Autor pisał ją z myślą o małej dziewczynce i tak też powinna zostać odebrana. Jeżeli oczekujecie mocnej dawki prawdziwej fantastyki, to źle trafiliście. „Narnia” pozwala na chwilę oderwać się od rzeczywistości, poczuć jak 5-6 latek, który chowając się po uszy pod kołdrą z napięciem oczekuje na szczęśliwe zakończenie opowiadanej mu bajki. Fabuła powieści mknie do przodu i nie pozwala zatrzymać się choćby na ułamek sekundy. Całość napisana jest w taki sposób by najmłodszy słuchacz nie czuł znużenia, jednocześnie zaś, by starsi czytelnicy także odbierali przyjemność z lektury. Bohaterowie przedstawieni w powieści są ukierunkowani na pewne cechy charakteru, które niczym ich drugie imiona towarzyszą im przez całą fabułę. Świat podzielony jest na jasno sprecyzowane dobro i zło, a mimo to nie brakuje i zaskakujących momentów i interesujących zwrotów akcji.

Podsumowując, „Lew, czarownica i stara szafa” to książka dla każdego, niezależnie od wieku. Z pełną odpowiedzialnością mogę ją sklasyfikować jako pełnokrwistą baśń, która nie tylko intryguje i „porywa” w przepiękny świat, ale także uczy. Jest to idealna pozycja jeśli chodzi o bajki na dobranoc. Długość rozdziałów jest tak dopasowana by fabuła znacząco ruszyła do przodu, a jednocześnie ich długość nie nużyła najmłodszych czytelników. Do tego dochodzą także liczne ilustracje, które wprawdzie mogły by być bogatsze, ale grunt że są, a także zdjęcia z filmu (jeśli czytamy filmowe wydanie powieści). Jedno jest pewne, któregoś dnia przeczytam swemu dziecku o Aslanie, Piotrze, Edwardzie, Zuzannie, Łucji, Tumnusie i reszcie moich znajomych.

[wcześniej opublikowano na: http://maestermaks.wordpress.com/]

Niejednokrotnie w dzieciństwie bawiłem się w chowanego. Niejednokrotnie przyszło mi chować się w szafie. Niejednokrotnie wierzyłem że to idealna kryjówka, co zwykle było mylnym osądem. Niestety nigdy nie było mi dane trafić do Narnii.

„Narnia – skuta wiecznym mrozem kraina, która czeka na wyzwolenie. Czworo śmiałków wchodzi przez drzwi szafy do Narnii, świata zniewolonego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zastanawialiście się kiedykolwiek jak niebezpieczny może być zawód dziennikarza? Albo dlaczego mówi się iż pióro jest mocniejsze niż miecz? Jeśli tak, to „Prawda” jest najlepszą odpowiedzią na wasze wątpliwości.

„William chce tylko dotrzeć do prawdy. Niestety, wszyscy inni chcą dotrzeć do Williama, i to w złych zamiarach. A to dopiero trzeci numer… [...]de Worde jest przypadkowym wydawcą pierwszej gazety na Dysku. Teraz musi sobie radzić z tradycyjnymi problemami dziennikarskiego życia…”

„Prawda” jest kolejną częścią kultowego cyklu „Świat Dysku”, którego twórcą jest jeden z najbardziej poczytnych autorów powieści fantastycznych – Terry Pratchett. Po raz kolejny przyjdzie nam odwiedzić niesłychanie bajeczne miasto-państwo Ankh-Morpork, z tą różnicą, że obserwowane z perspektywy dziennikarza, człowieka goniącego za sensacją. Zapewne wielu czytelników zna je jak własną kieszeń, dla innych zaś, jest tak tajemnicze jak czarne światło emitowane przez węgorze Otta* czy choćby ułożenie kostki Rubika – sam zaliczam się do drugiej grupy, tym samym rozpoczynając przygodę z powieściami Pratchetta. Jaka jest zatem moja opinia na temat „Prawdy” jako furtki do „Świata Dysku”? O tym na końcu.

Jak już wspomniałem, przytaczając opis z okładki: książka opowiada o Williamie, który mimo pochodzenia z bardzo bogatej i wpływowej rodziny, postanowił sam zarobić na własne życie, zajmując się początkowo pisaniem listów, za które otrzymywał wyznaczoną, lecz niesłychanie skromną wypłatę od adresatów. Całe jego rutynowe życie ulega diametralnej zmianie gdy pewnego dnia poznaje krasnoluda imieniem Dobrogór. Jak potoczą się losy Williama i jaki mają związek z planowanym zamachem na Patrycjusza? Dlaczego pan Szpila i pan Tulipan będę mu deptać po piętach, a Otto, znany szerzej jako wampir czarno-wstążkowiec, pała się takim zajęciem jak fotografia? Te i wiele innych wątków zawiera się w niesłychanie zabawnej i wciągającej powieści, jaką przygotował dla nas sir Pratchett.

Jednym z jej największych atutów są bohaterowie, niezwykle barwni, wyraziści i niekiedy wręcz absurdalni. Po za Williamem dostrzegamy taki ogrom indywidualności, że samo ich wypisywanie zajęłoby jakąś połowę opinii. Dodam jedynie, że nigdy dotąd nie spotkałem się z takim przywiązaniem do szczegółowości bohaterów, nawet tych epizodycznych, których wkład w fabułę jest znikomy. Grzechem byłoby nie wspomnieć o kunszcie autora. Sposób w jaki Pratchett pisze powinien znaleźć się w Serves, w sąsiedztwie wzorca metra, zatytułowany: „wzór poczucia humoru, absurdu i wyróżniania się w fantastyce”. Język jakim posługuje się autor jest lekki (niekoniecznie dla oczu np. nyip-niap mapniap nyii-uidluidlwiii), humorystyczny i specyficzny. Po lekturze „Prawdy” mogę śmiało powiedzieć że sir Terry potrafi wyczarować coś z niczego, dodając magii tak codziennej czynności jaką jest powstawanie gazety. Coś co na pierwszy rzut oka może się wydawać banalne albo wręcz nudne, zostaje rozbudowane w taki sposób, że podczas lektury zdajemy się być zafascynowanymi dziećmi, dopiero co poznającymi cały mechanizm działania danej czynności. Nigdy wcześniej nie pomyślałbym że drukowanie gazet, czy nieodłączne chodzenie po mieście z notesem może być tak intrygujące.

Nie mógłbym nie wspomnieć o wydaniu. Jak większość wie, książki Pratchetta mają specyficzne okładki, przez niektórych uwielbiane, przez innych ganione. Po lekturze „Dysku” (moje pierwsze spotkanie z autorem), należałem do drugiej grupy, zastanawiając się, co takiego kierowało grafikiem, tudzież autorem, że zapragnął umieścić na okładce takie „dziwolągi”. Dopiero teraz, gdy przeczytałem pełną specyficznego humoru „Prawdę” dochodzę do wniosku że przedstawiona szata graficzna idealnie współgra z całością i nie wyobrażam sobie by okładka mogła wyglądać w inny sposób.

Wypadałoby opisać świat w którym dzieje się akcja, ale Ankh-Morpork jest tak zróżnicowane, że ciężko je zmieścić w jakiekolwiek ramy. Mogę jedynie powiedzieć że w tym mieście nie ma rzeczy niemożliwych.

Zatem książka jest idealna? Nie do końca. Mimo iż Pratchett jest „czarodziejem” w swoim gatunku, to „Prawda” już taka „arcy-magiczna” nie jest. Mimo iż z fabuły, której zarysy widzimy na odwrocie, zostało wyciągnięte wszystko, a nawet jeszcze więcej, to nadal nie jest to powieść która może być uznawana za wzór fantastyki, owszem, do kanonu „Świata Dysku” zapewne zalicza się bez mrugnięcia okiem, ale jest to opowieść trochę jakby o niczym. Same poboczne wątki potrafią zjednać sobie czytelnika, jednak nie przysłania to pewnego niedosytu związanego z główną fabułą.

Czas na ostatnią wątpliwość, czy „Prawda” jest dobrym tytułem do rozpoczęcia przygody z całym cyklem? Nie do końca, zapewne nie jestem w pełni świadom ile zabawnych odwołań do wcześniejszym powieści przypadkiem mi umknęło, ale mogę jedynie przypuszczać że było ich wiele (jak choćby sam motyw Straży, czy innych bohaterów). Po za tym sama idea Dysku nie jest w żaden sposób przybliżona czytelnikowi, by ten, mógł choć w najmniejszym stopniu oswoić się z rządzącymi nim prawami.

Podsumowując, „Prawda” to kolejna bardzo dobra porcja humoru od Terrego Pratchetta, która potrafi zjednać sobie nawet najbardziej sceptycznych czytelników. Choćby fantastyka była nam obca jak serce amazońskiej dżungli powinniśmy sięgnąć po jeden z tytułów cyklu „Świat Dysku” (niekoniecznie po opisywaną przeze mnie książkę) i poznać styl pisania tego niecodziennego autora. Dodając do szerokiej gamy absurdu i fantastyki kultową okładkę, otrzymujemy idealną powieść na mroźne dni, dla poprawienia ogólnego samopoczucia i humoru.

* – motyw z „Prawdy”

[wcześniej opublikowano na: http://maestermaks.wordpress.com/]

Zastanawialiście się kiedykolwiek jak niebezpieczny może być zawód dziennikarza? Albo dlaczego mówi się iż pióro jest mocniejsze niż miecz? Jeśli tak, to „Prawda” jest najlepszą odpowiedzią na wasze wątpliwości.

„William chce tylko dotrzeć do prawdy. Niestety, wszyscy inni chcą dotrzeć do Williama, i to w złych zamiarach. A to dopiero trzeci numer… [...]de Worde jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Magia to życie” – napisał w jednym z artykułów Robert Bakker*.
„Magia nie jest życiem. Życie jest magią.” – odpowiedziały Niebieskie Anioły.

„Szaleństwo aniołów” to powieść fantastyczna, rozgrywająca się w realiach współczesnej Wielkiej Brytanii, co zalicza ją do podgatunku fantastyki zwanego Ubran Fantasy. Jej autorką jest Catherine Webb, młoda pisarka specjalizująca się w literaturze dla młodzieży. Jak wypadła w swej najnowszej powieści? Czy jest to tytuł który w najbliższym czasie zawładnie umysłami nastolatków? Na te i na inne pytania, postaram się wkrótce odpowiedzieć.

Jak już wspomniałem fabuła dzieje się na Wyspach Brytyjskich, a dokładniej w środowisku miejskim, pełnym tłoku, szumu rozmów, pracy silników, spalin samochodowych, dźwięków telefonów komórkowych, stukotu podziemnego metra i „śpiewu elektryczności”. W tym to właśnie miejscu przyjdzie poruszać się głównemu bohaterowi. Pewnego dnia budzi się on na podłodze jednego z mieszkań, mając wrażenie że jego ciało jest tylko i wyłącznie bezwładną masą, która w skutek bólu, nieskora jest do jakiegokolwiek ruchu. Chciałby spokojnie zebrać myśli, lecz natarczywy głos w jego umyśle nieustannie powtarza: „uciekajuciekajuciekaj…”. Mimo tak intrygującego prologu nie jest to ani mrożący krew w żyłach dreszczowiec, ani intrygujący kryminał, a po prostu opowieść o „Czarnoksiężniku w wielkim mieście”.

Głównym bohaterem książki jest Matthew Swift, znany w ówczesnym świecie czarnoksiężnik. Człowiek trochę…bez wyrazu. Ciężko jednoznacznie stwierdzić czy jest to bohater w pełni pozytywny, ponieważ jego losy są ściśle związane z dość nietypowymi osobnikami, które charakteryzują się jedynym w swoim rodzaju światłem, które mimo swego tradycyjnego pochodzenia nie do końca jest w pełni jasne i czyste. Swift będzie zmuszony odbyć długą wędrówkę, podczas której niejednokrotnie będzie walczył o własne życie. Autorka w dość zaskakujący sposób przedstawiła nam głównego bohatera ograniczając jego cechy charakteru. Jednym słowem możemy go zaliczyć do „pospolitych szaraków” (oczywiście przymykając oko na posiadane przez niego magiczne zdolności), nie wyróżniających się z tłumu, podobno właśnie o to chodzi w profesji czarnoksiężnika. Mimo to, jest w nim jeden aspekt który potrafi przyciągnąć uwagę, mianowicie rozgrywająca się w jego umyśle walka osobowości, nie powiem nic więcej, by nie zdradzać szczegółów.

Sama fabuła jest prostolinijna i dotyczy tylko i wyłącznie „krucjaty Swifta”, która to, napędza cały mechanizm następujących po sobie zdarzeń. Mimo licznych przygód i spotkań z nietuzinkowymi ludźmi, brakuje w niej pobocznych wątków, podczas których czytelnik mógłby choć na chwilę oderwać się od głównego nurtu książki. Całość utrzymana jest w wielkomiejskich realiach, gdzie każdy element tętniący życiem przepełniony jest magią. Autorka w znakomity sposób wplotła w ramy powieści „magiczne miejskie bóstwa”, takie jak Król Żebraków, Bezdomna, Lord Samotnych Podróży i wielu, wielu innych, między innymi liczne organizacje, zrzeszające specyficznych członków magicznej społeczności, którzy dodają uroku przedstawionemu nam miejskiemu obrazowi. Dodatkowo w „Szaleństwie aniołów” widzimy „współczesną magię”, niejednokrotnie opierającą się na farbach w sprayu, płytach cd czy książeczkach sudoku, która znacznie odbiega od znanego nam kanonu, występującego przede wszystkim w powieściach czysto fantastycznych. Mimo to, tej także nie brakuje, dzięki czemu fani tradycyjnego gatunku będą usatysfakcjonowani.

Język w jakim została napisana jest lekki, przyjemny w odbiorze, a do tego niezwykle obrazowy. Mimo kojarzącej się z miastem szarości, autorka wiele razy odrywa się od tego stereotypu przedstawiając nam niesłychaną gamę barw, która zazwyczaj jest niedostrzegalna. Mimo swojego młodego wieku Catherine Webb potrafi znakomicie operować słowem pisanym wciągając nas bez reszty w tętniące magią miejskie ulice.

Książka mimo wielu zalet nie jest idealna, brakuje w niej, jak już wspomniałem, wątków pobocznych, a cała fabuła, choć długa i wciągająca czytelnika, jest zdecydowanie zbyt powierzchowna i przewidywalna. Matthew Swift także nienajlepiej sprawdził się w roli głównego bohatera, mimo niesłychanie ważnej roli jaką odgrywa, jest płytki i pozbawiony cech, dzięki którym zapadłby w pamięć pospolitemu czytelnikowi.

Podsumowując, jak wypadła autorka w „Szaleństwie aniołów”? Było to moje pierwsze spotkanie z jej twórczością i z pełną odpowiedzialnością mogę je zaliczyć do udanych, przede wszystkim dlatego, że mimo prostej fabuły, wszystko zostało odrobione z nawiązką, dzięki sposobie w jaki książka została napisana. Czy jest to tytuł który w najbliższym czasie zawładnie umysłami nastolatków? Przypuszczam, albo raczej jestem w pełni przekonany że nie. Największym ku temu powodem jest główny bohater, który w żaden sposób nie przyciąga uwagi czytelnika, a to właśnie on powinien być punktem kulminacyjnym całości. Mimo wszystko jest to powieść godna przeczytania, która zapewne wiele razy nie pozwoli nam oderwać się od jej stronnic.

* – Robert Bakker – jeden z bohaterów powieści

[recenzja opublikowana na portalu Fantasy Book]

„Magia to życie” – napisał w jednym z artykułów Robert Bakker*.
„Magia nie jest życiem. Życie jest magią.” – odpowiedziały Niebieskie Anioły.

„Szaleństwo aniołów” to powieść fantastyczna, rozgrywająca się w realiach współczesnej Wielkiej Brytanii, co zalicza ją do podgatunku fantastyki zwanego Ubran Fantasy. Jej autorką jest Catherine Webb, młoda pisarka specjalizująca się...

więcej Pokaż mimo to