-
ArtykułyCi bohaterowie nie powinni trafić na ekrany? O nie zawsze udanych wcieleniach postaci z książekAnna Sierant12
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać410
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
-
ArtykułyCzy to może być zabawna historia?Dominika0
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika1982
1982
2017-07-19
2017-05-03
Ciekawią mnie wierzenie różnych ludów, ale lamaizm i w ogóle Tybet nie stanowią moich zainteresowań. Ponieważ jednak gromadzę serię Ceramowską ("Rodowody cywilizacji", wydawnictwo PIW), sukcesywnie czytam kolejne jej tomy. A ponieważ niedawno skończyłem relację Rericha z podróży po Tybecie, odbytej w latach 20. XX wieku, idąc "za ciosem", sięgnąłem po książkę Cybikowa.
Nie jestem zwolennikiem porównań, ale z dwóch opisów podróży i miejsc odwiedzanych, stawiam wyżej Cybikowa. Bo jest to relacja naukowca, człowieka, który wybrał się do Tybetu w celach poznawczych i naukowych. W każdym akapicie daje się zauważyć zainteresowanie badacza, zdobywanie informacji, szukanie odpowiedzi na nurtujące pytania. W dodatku Cybikow miał gorszy punkt wyjścia, bo jego Tybet był całkowicie zamknięty dla obcych i tylko buriackie pochodzenie autora pozwoliło mu odbyć tę trudną podróż aż do Lhasy. Jego rodacy byli częstymi pielgrzymami w świętych miastach lamaizmu i dzięki temu Cybikow mógł uchodzić za religijnego wyznawcę i być przyjmowany jako "swój". na marginesie - Rerich podróżował w bardziej komfortowych warunkach, w czasach częściowego otwarcia Tybetu na świat, ale był obcy, nie potrafił uzyskać informacji od autochtonów i wreszcie - nie był naukowcem, lecz artystą. Cybikow skończył orientalistykę i mając 26 lat odbył wyprawę badawczą według wszelkich zasad naukowych. Na pewno pomocą było mu pochodzenie i dotacje Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego.
Cybikow wybrał się samotnie w długą i - jak się okazało - niebezpieczną podróż. Nie tylko przyroda była tu problemem (kilka razy wspominał o problemach z oddychaniem na dużych wysokościach), ale także kradzieże, rabunki,napaście. Musiał także ukrywać swoje działania naukowe, fotografować z ukrycia, zbierać ostrożnie informacje. Z relacji nie wynika wprost, czy autor był buddystą, ale wiele wskazuje na to, ze jednak nie. Miał jednak ogromną wiedzę religijną, co pozwalało mu swobodnie poruszać się w świecie lamaizmu.
Cybikow nie był pierwszym badaczem Tybetu, jednak tak szczegółowy zapis badań był w jego czasach ewenementem. Relacja autora cechuje się dokładnością, drobiazgowością, skrupulatnością. Badacz zbiera i porządkuje relacje, opisy, własne doświadczenia, wprowadza hipotezy. Książka jest więc z jednej strony relacją z wyprawy, z drugiej - naukowym, uporządkowanych przedstawieniem miejsc, ludzi, religii, obrzędów, zwyczajów, życia codziennego Tybetu. Trzeba tu dodać, że część książki to dziennik, choć bardzo szczegółowy, w podaniem miejsc odwiedzanych, nazw lokalnych różnych obiektów geograficznych, przygód, problemów, kosztów (także przeliczanych na ruble), część zaś to opis miejsc i obrzędów religijnych. Ta druga została zredagowana już po powrocie, co jednak nie ma wpływu na jednorodność całego tekstu.
Mógłbym tak jeszcze długo pisać o zaletach książki Cybikowa. Wydaje mi się jednak, że powyższe wystarczy, aby uzasadnić, że jest to znakomite źródło informacji o Tybecie sprzed stulecia. Autor dokonał wyjątkowego wyczynu, nawet biorąc pod uwagę fakt, że sama podróż z rosyjskiej Urgi do Lhasy (piechotą, konno, jakami...) trwała od 25 listopada 1899 do 3 sierpnia 1900 roku! Oprócz wrażeń i relacji autor przywiózł z Tybetu wiele ksiąg religijnych (nie ma dokładnej liczby, ale musiało to ważyć kilkaset kilogramów!) i innych przedmiotów, wartościowych dla badań naukowych.
Chociaż książka Cybikowa to przede wszystkim relacja naukowca, czyta się ją łatwo (może z wyjątkiem egzotycznych z naszego punktu widzenia nazw geograficznych i religijnych) i pozostaje w pamięci ogólna charakterystyka ciekawego regionu, obecnie dla Europejczyka raczej niedostępnego.
Polecam!
Ciekawią mnie wierzenie różnych ludów, ale lamaizm i w ogóle Tybet nie stanowią moich zainteresowań. Ponieważ jednak gromadzę serię Ceramowską ("Rodowody cywilizacji", wydawnictwo PIW), sukcesywnie czytam kolejne jej tomy. A ponieważ niedawno skończyłem relację Rericha z podróży po Tybecie, odbytej w latach 20. XX wieku, idąc "za ciosem", sięgnąłem po książkę Cybikowa.
Nie...
2016-02-21
Wymyśliłem już trzy wstępy do tej opinii. Każdy jest zły. Jakkolwiek bym zaczął, nie zdołam przekazać wszystkiego, co o tej książce sądzą, a na pewno nie zrobię tego we właściwej kolejności.
O autorce nieco słyszałem, ale zbyt mało, by zainteresować się jej twórczością. Odwołania do Wałbrzycha - nie przemawiają do mnie. Lubię szukać piękna, a to miasto kojarzy mi się... w każdym razie nie kojarzy się z pięknem. Trafiłem na "Ciemno, prawie noc" w dziale kryminały, które ostatnio pasjami czytam. Widocznie ktoś niezorientowany tam postawił tom, bo trudno powieść uznać za kryminał. Może horror? (nie lubię horrorów). Też byłoby źle. Ta książka nie mieści się w typowych kategoriach, przypisywanych prozie. Literatura kobieco to nie jest. Powieść psychologiczna? Też nie. Obyczajowa? Sensacja? Reportaż? Mogę tak wymyślać, ale to nie zmieni, że Joanna Bator wyszła poza ramy gatunku i stworzyła coś, co z jednej strony łączy różne, a jednocześnie stanowi zamkniętą całość. Nie ma tu niczego nienormalnego, ale jest nienormalnie. Nie ma wyjątkowości, ale jest specyficznie. Co ja piszę? To słowa, które kompletnie nie zdołają oddać, czym jest ta powieść.
A snuje się ona powoli i bardzo szybko, leniwie i jak w filmie sensacyjnym, jest przewidywalna i nierealna, zwykła i niezwykła.
Zanim popadnę w grafomanię (jeśli już się to nie stało), chcę zamknąć swoje wrażenia w kilku obrazach. Pierwszy, że język powieści, choć trzeba się w niego wgryźć, coraz bardziej wciąga i zniewala. Drugi, że autorka rewelacyjnie wręcz odczytuje mentalność i sposób myślenia ludzi zwyczajnych. Trzeci, że powikłane historie rodzinne można opowiedzieć bez patosu i rozdrapywania ran. Czwarty, że można polubić nawet brzydkie miasto. Piąty, że ...
To może nie jest arcydzieło, ale mnie się podobało. A jeśli ktoś chce odnaleźć słabe strony powieści - nie szuka i opisuje. Ja nie mam zamiaru.
Wymyśliłem już trzy wstępy do tej opinii. Każdy jest zły. Jakkolwiek bym zaczął, nie zdołam przekazać wszystkiego, co o tej książce sądzą, a na pewno nie zrobię tego we właściwej kolejności.
O autorce nieco słyszałem, ale zbyt mało, by zainteresować się jej twórczością. Odwołania do Wałbrzycha - nie przemawiają do mnie. Lubię szukać piękna, a to miasto kojarzy mi się... w...
2019-01-09
Za późno! I to o wiele lat za późno! Tę książkę powinienem przeczytać co najmniej 30 lat temu!
Jean Delumeau wydał swoją „Cywilizację Odrodzenia” w 1967 r., w Polsce wydano ją równo 20 lat później. Ale ze względu na zainteresowania, a i studia także, wiedziałem o pracy wcześniej. Jakoś jednak, już po polskiej edycji, nie mogłem się zabrać za czytanie, bo to w końcu podręcznik, synteza epoki, część wielkiej syntezy dziejów, autorstwa badaczy francuskich. No i cierpliwie książka czekała na półce na swój czas. A kiedy już przeczytałem całość (bo fragmenty znałem wcześniej, były mi potrzebne do pracy), okazało się, że spóźniłem się bardzo. Bo od wydania (ponad pół wieku temu) część sądów autora uległo dezaktualizacji, pojawiły się nowsze, równie wnikliwe, ale pełniejsze opracowania i dziś dzieło Delumeau to znakomity przykład dawnych, solidnych prac naukowych. Ale jako podręcznik epoki odrodzenia już tylko dzieło historyczne. Ponieważ interesuję się historią historiografii, czytania takiej pracy nie jest dla mnie stratą czasu, lecz to już nie to. Sięgałem bowiem po „Cywilizację Odrodzenia” (autor i edytor używają wielkiej litery, choć dziś jest to błąd) jako dzieło syntetycznie opisujące czasy renesansu, a dostałem nieco przestarzałą wersję, którą trzeba korygować z nowszymi pracami.
Przejdźmy jednak do treści, bo przecież to stanowi główny temat moich rozważań. Książka jest napisana językiem żywym i choć to dzieło naukowe – przystępnym. Zapewne to także zasługa tłumaczki, Eligii Bąkowskiej. Praca został podzielona na części trzy, a właściwie co najmniej cztery. Pierwszą stanowią Linie kierunkowe, czyli przybliżenie chronologiczne, terytorialne i ideologiczne epoki. Są tu więc odwołania do Europy chrześcijańskiej, odkryć geograficznych, odkrywania dorobku starożytności i reformy Kościoła. W części drugiej, Życie materialne, autor przestawia dokonania w dziedzinie techniki, zajmuje się stanem gospodarki, charakteryzuje handel, rzemiosło, rolnictwo (choć jakoś roli granicy gospodarczej na Łabie nie dostrzega), zajmuje się przemianami społecznym. Część trzecia, Nowy człowiek, to ideologia odrodzenia, a więc poglądy, filozofia, rola wychowania, miejsce kobiety, problemy religii w życiu jednostki, wiara w czary itd. Pozornie brak tu miejsca na kulturę renesansu, ale jest ona obecna w każdej z części i opisana bardzo dokładnie.
Odrębny rozdział stanowi słownik osób, nazw, terminów i pojęć. Jest to bardzo obszerny zbiór haseł. Bo jeśli tekst książki to około 370 stron, to słownik stanowi dodatkowe 130, a więc można go uznać za część odrębną. Dodam, że bardzo dobrą, bo hasła mają charakter bliższy esejom niż encyklopedii. Całość uzupełniają tablice chronologiczne (ponad 40 stron) i ogromna bibliografia (równo 40 stron). Są także indeksy. Dzieło skończone. Czy jednak wybitne?
Moja ocena nie dotyczy warstwy merytorycznej, bowiem ta wymaga poważnych weryfikacji ze względu na aktualny stan badań. Książka jest, niestety, już przestarzała. Ma oczywiście ogromne zalety, jak syntetyczne spojrzenie na epokę, wyodrębnienie ważnej problematyki i wnikliwe jej omówienie, całkiem pokaźną szatę graficzną (sporo ilustracji, choć nie zawsze najlepszej jakości). Głównym jednak problemem jest to, dla jakiego odbiorcy została przygotowana i kiedy to się stało. Otóż książka Delumeau powstała dla odbiorcy francuskiego i widać to niemal na każdej stronie. Trzeba autorowi oddać sprawiedliwość, że kolebce renesansu, Italii, poświęcił nie mniej miejsca, niż Francji, ale jednak widać, że główny nacisk, w tym także dobór prac, został położony na francuskie odrodzenie. Dowiemy się oczywiście nieco o Anglii, trochę o krajach niemieckich (ale poza reformacją i handlem – nie za wiele), nieco o państwach iberyjskich (raczej mało), a reszta – pojawia się incydentalnie. I to niezależnie, czy chodzi o Skandynawię czy kraje słowiańskie. Ciekawe, że Węgry, które bodaj wcześniej niż Europa Zachodnia, przyjęły prący renesansowe z Włoch, prawie się nie pojawia. Jeśli przyjmiemy na początku czytania, że autor przedstawi nam renesans w Europie Zachodniej – nie będziemy zawiedzeni. Lecz jeśli spodziewamy się wizji ogólnoeuropejskiej – już tak.
Poważnym problemem dla czytelnika będzie też czas powstania pracy. Widać to najlepiej, zapoznając się z bibliografią. Co prawda wiele prac, przynajmniej w części, nie straciło swoich walorów, ale odwołania autora do dzieł z XIX w. dziś wydają się anachroniczne. Rzecz jasna większość prac to książki z lat czterdziestych, pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, ale to także już starocie. Do tego dobór wyznacza znajomość języków dawniej (i zapewne obecnie) – czyli dominują jeżyki zachodnie, przede wszystkim prace w języku francuskim, włoskim, angielskim. Są też książki hiszpańskie, portugalskie i niekiedy zdarza się coś z innego kręgu językowego. Polskich prac jest tam niewiele, Choć dramatu nie ma (brakuje najbardziej tych z dziedziny gospodarki, wtedy już znanych na Zachodzie). Na szczęście niektóre polskie dzieła wydano już w językach zachodnich i znalazły się w bibliografii. Trzeba też pamiętać, że to okres komunistyczny i obieg naukowy dla badaczy z państw komunistycznych był ograniczony. Dlatego bardziej zaskakuje mała liczba opracowań duńskich czy szwedzkich, a i po holendersku też za wiele się nie znajdzie.
Wracają do treści, to jest podobnie. Dla autora Europa Środkowa to Niemcy, Skandynawia niemal nie istnieje, Czechy (głównie za sprawą Husa) są obecne trochę, Polska i Węgry – bardzo rzadko.
Warto wspomnieć, że w opisie chronologicznym Polska lub Rzeczpospolita pojawia się także rzadko, że częściej przeczytamy o Rosji (taki typowy punkt widzenia – skoro dziś to potęga, to trzeba o niej pisać – tymczasem trudno będzie znaleźć ślady epoki odrodzenia w dziejach i mentalności rosyjskiej), że na s. 552 Kopernika uśmiercono o rok za wcześnie (jest 1542, powinno być: 1543). Trudno. Bardziej brakuje informacji o tolerancji religijnej w Polsce i Rzeczpospolitej, bo Delumeau nie zająknął się o tym opisując prześladowania religijne w Europie. Także rozdział o biednych w epoce odrodzenia jest nadmiernie schematyczny i stereotypowy. Zapewne, w świetle nowych badań, jest już całkowicie nieaktualny, bowiem przestawia np. żebraków jako najbiedniejszych, co ani wtedy, a nie dziś się nie potwierdza (w XVI w. w Polsce żebracy nie płacili podatku pogłównego na poziomie najniższym, bo wiedziano, że ich zarobki są całkiem pokaźne). Przedstawienia przyczyn biedy na wsi nie pokazuje zróżnicowania majątkowego wśród chłopów. Przyczyny emigracji zostały mocno spłaszczone i zawierają tylko część odpowiedzi na pytanie, co skłaniało do zmiany miejsca zamieszkania. Spożycie żywności wśród chłopów, wbrew zdaniu autora, nie zawsze i nie wszędzie było na poziomie głodu. I tak dalej. Zbyt wiele treści wymaga weryfikacji, tu przytoczyłem jedynie przykładowe zastrzeżenia do tekstu.
Warto jednak zauważyć, że np. interpretacja dzieł utopijnych z epoki to znakomita analiza treści i okoliczności powstania prac myślicieli renesansu i nie traci na wartości (s. 282). Bardzo ciekawe jest przytoczenie ideału damy, a pośrednio – kobiety, w czasach odrodzenia. Przytoczone cechy, których oczekiwano od damy, pokazują, że pewne wartości są nieprzemijające i dziś także walory te są w cenie (s. 339-340).
Trudno podsumować książkę Jeana Delumeau. Jako praca naukowa to już dzieło przestarzało, w dodatku nastawione na czytelnika francuskiego, a więc zajmujące się renesansem włoskim i francuskim, a od czasu do czasu trochę innymi regionami Europy. Z punktu widzenia treści – wnikliwe i syntetyczne, stanowi znakomity przykład solidnej pracy badacza, ale i wykładowcy, który potrafi wyciągać wnioski całościowe i globalne. Jednakże dziś jest to raczej klasyka historiografii niż praca aktualna. Nadal jednak wiele przemyśleń godnych jest uwagi, a przynajmniej zastanowienia się. Dlatego za późno sięgnąłem po tę pracę, ale jednocześnie nie był to czas stracony, bo miałem przyjemność poznać ważne dzieło historyczne. Nawet jeśli mam często zastrzeżenia, począwszy zresztą od cezur chronologicznych. Oceniam jednak wysoko i uważam, że to nadal książka wartościowa. Ocena w gwiazdach to również docenienie erudycji i wysiłku autora. Pomimo przedstawionych zastrzeżeń – polecam.
PS. Jestem w posiadaniu wydania pierwszego w cyklu Rodowody cywilizacji Państwowego Instytutu Wydawniczego. Zapewne nie różni się niczym od wydań następnych, choć na LC to właśnie inne wydania, nowsze są obecne.
Za późno! I to o wiele lat za późno! Tę książkę powinienem przeczytać co najmniej 30 lat temu!
Jean Delumeau wydał swoją „Cywilizację Odrodzenia” w 1967 r., w Polsce wydano ją równo 20 lat później. Ale ze względu na zainteresowania, a i studia także, wiedziałem o pracy wcześniej. Jakoś jednak, już po polskiej edycji, nie mogłem się zabrać za czytanie, bo to w końcu...
2018-03-24
Jakże dawno nie czytałem tak znakomitej książki! Właśnie takiej pracy mi brakowało od dawna – rzetelnej, wnikliwej, udokumentowanej źródłowo, obiektywnej. Miód na serce historyka, a i miłośnik dziejów Mazowsza może być usatysfakcjonowany. Mógłbym jeszcze dodać wiele innych przymiotników, które podnosiłyby walory tej pracy, ale nic zdoła w pełni oddać ogromnego wkładu Janusza Grabowskiego w przedstawienie mazowieckich Piastów.
A jednak nie będę zachęcał do czytania tej książki. Bo ja trzeba studiować, powoli odczytywać i wyciągać własne wnioski. Poznawać bez pospiechu, by uzmysłowić sobie lody (i nie tylko) książąt mazowieckich w epoce średniowiecza i na początku czasów nowożytnych. Nie będę więc zachęcał do czytania, bo to praca dla miłośników, a przede wszystkim znawców historii. Bowiem zauważyłem, że prace naukowe z historii są oceniane jak zwykłe czytadła. Od naukowca wiele osób oczekuje nie rzetelnego przedstawienia dziejów, ale lekkiej rozrywki, prostego języka, jednoznacznych sądów, łatwego odbioru. Przede mną leży jednak solidna praca naukowa, która być może znudzi laika, a w każdym razie raczej nie trafi w jego gusta czytelnicze. I potem napisze, że książka nudna, mało ciekawa itp. dyrdymały. To jest praca naukowa i tak ja trzeba odbierać.
A skoro już swój punkt widzenia na rozróżnienie czytadeł od traktatów naukowych wyłożyłem, nieco informacji o książce. Autor, specjalista w zakresie m.in. dziejów Mazowsza, przedstawił na ponad 700 stronach tekstu studia na temat dynastii Piastów mazowieckich. Praca składa się z kilku części, odrębnych, bo są to studia, ale zazębiających się ze sobą i tworzących spójną całość. W wstępie przedstawiony został m.in. stan badań nad zagadnieniami, omawianymi w pracy, ze znakomitym aparatem naukowym, ujętym w liczne przypisy. Na marginesie trzeba dodać, że przypisy, integralna część dzieła, to wyraz ogromnej erudycji autora i sięgania po materiały z bardzo różnych zbiorów i archiwów, w tym wielu zagranicznych. Autor przestawił też wykaz źródeł, z których korzystał, który sam w sobie stanowi niezmiernie wart osiowy materiał, także dla innych badaczy, a nawet szeregowych miłośników historii.
Pierwszą część książki stanowi opis dziejów Mazowsza w latach 1248-1526, choć mamy też odniesienia do czasów wcześniejszych. Jednakże autor skoncentrował się na okresie dzielnicowych, gdy Mazowsze pozostawało poza wpływami i związkami z innymi dzielnicami, w tym Kujawami. Grabowski skoncentrował swoją uwagę co prawda na tematyce politycznej i prawnej, ale nie stronił też od przedstawienia np. kwestii gospodarczych czy problemów społecznych, dzięki czemu czytelnik otrzymał dość bogaty materiał historyczny. Trzeba wszakże pamiętać, że dobór treści został uzależniony od potrzeb, wynikających z kolejnych części pracy.
Właśnie dwa kolejne rozdziały (II. Intytulacja książąt mazowieckich i III. Genealogia Piastów Mazowieckich) stanowią zasadniczą część wywodów autora. Pozornie wydaje się, że samo używanie tytułów przez władców to materiał niewiele wnoszący do wiedzy historycznej, jednak przy bliższym wgłębieniu się w tematykę dostrzec można nie tylko zmiany w nazewnictwie, ale przede wszystkim odwołania się do faktycznej władzy lub też do roszczeń książąt do określonych ziem. Także materiał ten przybliża zmiany terytorialne nie tylko księstw, ale także zanikanie roli niektórych ośrodków, a zarazem pojawianie się innych, podziały terytorialne itp. Podobnie kwestie genealogiczne przybliżają np. związki Mazowsza i jego władców z innymi ziemiami, w tym dzielnicami śląskimi, zaskakująco liczne związki z Litwą, a nawet królami Polski zjednoczonej. Poza tym pokazują kulisy wielkiej polityki, w której i Mazowsze miało swój udział. Ciekawym wreszcie przyczynkiem do genealogii i tytulatury Piastów jest zwrócenie uwagi na regencję wdów i matek, które niekiedy przez wiele lat samodzielnie rządziły daną dzielnicą. Na pewno w tej mierze pojawią się kolejne prace (w 2016 r. np. ukazała się praca Agnieszki Teterycz-Puzio „Piastowskie księżne regentki”, obejmująca okres od końca XII do początku XIV w.). Warto też odnotować niewielki fragment, w którym Grabowski próbuje przedstawić sylwetki książąt piastowskich, w tym ich charakterystykę.
Uzupełnieniem pracy są aneksy. W pierwszym z nich autor przytoczył wybrane dokumenty, najczęściej dotychczas nie publikowane albo nie opatrzone krytycznym aparatem naukowym. Kolejne aneksy stanowią najczęściej materiał znany już z tekstu, ale teraz posegregowany, jak np. tytulatura książąt, związki małżeńskie Piastów i Piastówien mazowieckich, dane o zgonie i pochówku, wreszcie spisy władców. Dodatkowo książkę uzupełniają indeksy (choć w wykazie miejscowości zabrakło mi np. uwzględnienia ziem, np. jest Rawa, ale nie ma województwa rawskiego). Bardzo wnikliwie za to zostały skonstruowane tablice genealogiczne, a pracę uzupełnia skrót w języku angielskim.
Pominąłem wyżej bibliografię, jednak był to zabieg celowy, gdyż wymaga ona osobnego przedstawienia. Choćby dlatego, że jest niezmiernie bogata i, podobnie jak przypisy, stanowi rewelacyjny zestaw pac, poświęconych książęcemu Mazowszu. Być może nie jest to wykaz kompletny, ale na pewno niewiele do kompletności mu brakuje. Oczywiście fakt, że książkę wydano w 2012 r. i od tego czasu pojawiły się kolejne opracowania, nie umniejsza w jakimkolwiek stopniu dokonań autora.
Niniejsza opinia nie rości sobie prawa do recenzji i oceny naukowej, jest jedynie stanowiskiem czytelnika, historyka z zawodu co prawda, ale odbierającego pracę Grabowskiego w kategorii opracowań historycznych, a nie przedmiotu badań. Dlatego nie zamierzam doszukiwać się błędów, braków, niepewnych hipotez itp. Niech to robią zawodowi badacze, co i tak nie wpłynie na moje stan osiko, wyrażone powyżej. Jednakże mam kilka wątpliwości i chcę się nimi w tym miejscu podzielić. W warstwie merytorycznej jest to jedna dziwna informacja – na ss. 109-110 pojawia wzmianka o zjeździe książąt w Płocku w 1434 r. Rzecz w tym, że najpierw jest to 31 VIII, potem 31 VII, a niżej na tej samej stronie 110 – 31 VIII. Sądzę, że chodzi o sierpień, a błąd jest efektem słabej pracy edytorskiej. I Właśnie do redakcji książki mam największe zastrzeżenia. Zbyt wiele w niej literówek, złego szyku w zdaniach, błędów, a już interpunkcja przyprawia niekiedy o złość – ba jak można wydać tak niechlujnie tak znakomitą pracę! Dlatego też, chociaż oceniam dokonania Janusza Grabowskiego w kategoriach genialnego dzieła historycznego, to książkę oceniam – za jej zbyt słabą jakość wydania o jedną gwiazdkę niżej. Do czego przyczynia się też okładka (do tekstu dołączono sporo fotografii, bardzo ciekawych, wiele innych mogłoby świetnie ilustrować książkę, tymczasem niemal czarny portret Konrada III Rudego na brązowym tle raczej nie zachęca do sięgnięcia po tę znakomitą rozprawę historyczną.
Jakże dawno nie czytałem tak znakomitej książki! Właśnie takiej pracy mi brakowało od dawna – rzetelnej, wnikliwej, udokumentowanej źródłowo, obiektywnej. Miód na serce historyka, a i miłośnik dziejów Mazowsza może być usatysfakcjonowany. Mógłbym jeszcze dodać wiele innych przymiotników, które podnosiłyby walory tej pracy, ale nic zdoła w pełni oddać ogromnego wkładu...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-10-13
Profesor Annę Świderkównę miałem zaszczyt poznać osobiście. Zdarzyło się nawet rozmawiać z Nią przez kilka godzin. I chociaż to specjalistka od starożytności, tematem były kryminały Agathy Christie, które moja rozmówczyni czytała w oryginale - bo szlifowała język i lubiła. Ale oczywiście najczęściej wracaliśmy do czasów starożytnych.
Niestety, z Anną Świderkówną już nie porozmawiam od dawna. A wielka szkoda, bo mówcą była znakomitym. Pomimo niewielkiej postury i skromnego głosu przykuwała uwagę słuchaczy jak mało kto. W świecie historyków takie umiejętności oratorskie nie są zbyt częste, więc i pamięć o umiejętnościach Pani Profesor na długo pozostanie. Ale i pisać potrafiła, czego znakomitym przykładem są kolejne tomy "Rozmów o Biblii". Trzeba jednak pamiętać, że autorka zaczynała od epoki hellenistycznej i właśnie książkę o tym okresie mam przed sobą. To stara praca, wydana po raz pierwszy w 1965 r., więc na pewno wiele sądów autorki jest już nieaktualne. Nie zamierzam jednak recenzować tej pracy - od tego są zawodowcy. Jako laik (historyk, ale innej specjalności) mogę tylko wyrazić zdanie, że czyta się "Helladę królów znakomicie. Narracja jest barwna, wyrazista, nie nuży, za to łatwo ją przyswoić. To ogromna sztuka, bowiem co chwila Świderkówna odwołuje się (w przypisach) do źródeł starożytnych, cytuje całe fragmenty, powołuje się na pisarstwo z epoki. I to jest, moim zdaniem, największa zasługa autorki - przedstawienie tematu pracy rzetelnie, zgodnie z warsztatem historycznym, a jednocześnie przystępnie, lekko, komunikatywnie. I za to tyle gwiazdek. A wszystkim, także zupełnie nie interesującym się historią - polecam. To nie tylko opis epoki, ale także charakterystyka ludzi, ich motywacji, ich dążeń, ich zalet i wad. To również pokazanie mechanizmów, które do dziś wpływają na losy świata. To warto przeczytać.
Profesor Annę Świderkównę miałem zaszczyt poznać osobiście. Zdarzyło się nawet rozmawiać z Nią przez kilka godzin. I chociaż to specjalistka od starożytności, tematem były kryminały Agathy Christie, które moja rozmówczyni czytała w oryginale - bo szlifowała język i lubiła. Ale oczywiście najczęściej wracaliśmy do czasów starożytnych.
Niestety, z Anną Świderkówną już nie...
2017-01-21
Najpierw powinna być "Hellada królów". Bo to taki polityczno-militarny zarys dziejów świata greckiego i okolic, na początku pod panowaniem Aleksandra Macedońskiego, potem zaś rozbity na coraz mniejsze państwa, wreszcie tereny zależne, głównie od Rzymu. I ten właśnie obszar, a także sąsiednie tereny, stanowią tło dla "Helleniki".
Znakomita badaczka dziejów starożytnych napisała "Hellenikę" już dawno, pierwsze wydanie pochodzi z 1974 r., należy więc się spodziewać, że część informacji wymaga zweryfikowania, bo przecież od tego czasu powstało wiele prac na ten temat. Niech więc recenzują książkę starożytnicy, a ja wyrażę swoje zdanie.
"Hellenika" to obraz o szerokiej perspektywie. Czytelnik może poznać zjawiska społeczne i gospodarcze, dziejące się na terenach "Hellady królów". Jeśli ktoś potraktuje "Hellenikę" jako drugą część powyższej pozycji, to zapewne się nie pomyli. Ale największy wkład jakościowy i główny wątek tej książki, to pokazanie zjawisk i dorobku kulturowego omawianego obszaru. Autorka przedstawiła bogaty zarys dziejów myśli, filozofii, literatury, sztuki, kultu religijnego, nawet życia codziennego ogromnych obszarów cywilizowanego świata w ciągu trzech mniej więcej stuleci - od śmierci Aleksandra do podboju rzymskiego, zwieńczonego panowaniem cezara Augusta. Egipt, Syria, Atiochia, Macedonia, Pergamon, nawet Baktria, dawna Wielka Grecja i oczywiście Macedonia i Grecja właściwa to tereny, które znalazły się na kartach opracowania. Wszystko solidnie udokumentowane, przedstawione z zachowaniem zasad publikacji naukowej, przypisami, a jednocześnie napisane przystępnym językiem w stylu pięknym, zachęcającym do lektury. To nie jest nudna praca naukowa, ale żywy wykład, momentami nawet emocjonalny. Czyta się dobrze, zapamiętuje się wiele, dowiaduje się czytelnik często rzeczy niespodziewanych (koturny w teatrze greckim nie pojawiły się w epoce klasycznej, V-IV w. BC, ale dopiero hellenistycznej, może nawet dopiero w II w. BC). Czytałem wydanie drugie z 1978 r. i tu mankamentem były zdjęcia na wkładkach, do których w tekście były liczne odwołania. Ale to rozumiem - takie były możliwości edytorskie i koncepcja serii w latach 70. To samo mogę napisać o, niestety, nie zawsze dobrej jakości fotografiach. Nie wpływa to jednak na wysoką ocenę pracy nieżyjącej już niestety Pani Profesor.
Najpierw powinna być "Hellada królów". Bo to taki polityczno-militarny zarys dziejów świata greckiego i okolic, na początku pod panowaniem Aleksandra Macedońskiego, potem zaś rozbity na coraz mniejsze państwa, wreszcie tereny zależne, głównie od Rzymu. I ten właśnie obszar, a także sąsiednie tereny, stanowią tło dla "Helleniki".
Znakomita badaczka dziejów starożytnych...
2018-01-08
Praca profesor Jolanty Tubielewicz, zmarłej niemal 15 lat temu wybitnej japonistki, jest typową syntezą akademicką. Stanowi ona rozbudowaną, podstawową wersję historii Kaju Kwitnącej Wiśni od powstania państwa po skutki II wojny światowej. Zawiera bardzo spójny przekaz najważniejszych faktów, zjawisk i procesów, które dotyczą Japonii. Układ pracy jest przejrzysty i łatwy w odbiorze, gdyż kolejno autorka przedstawia dzieje polityczne, sytuację ustrojową, zjawiska gospodarcze i społeczne, wreszcie dokonania kulturowe. Dla czytelnika pragnącego poznać zarówno dzieje Japonii, jak i tylko pewne ich fragmenty, powinien to być podręcznik podstawowy. Dlatego warto sięgnąć po pracę Tubielewicz.
Skoro zaś ma to być moja opinia o książce, dodam jeszcze nieco uwag szczegółowych. Najpierw plusy pracy. Należą do nich proporcje między poszczególnymi okresami w historii archipelagu. autorka nie skoncentrowała się na ostatnim wieku czy nieco więcej, ale równie wnikliwie potraktowała, oczywiście w zależności od liczby źródeł, starsze epoki, dzięki czemu czytelnik nie czuje niedosytu, że np. niewiele się dowiedział o japońskim średniowieczu. Akurat z tej książki może się dowiedzieć. Plusem jest też wskazany powyżej dobór treści, który pozwala poznać nie tylko polityczne dzieje Japonii. Plusem jest, choć z zastrzeżeniami, niemal niewidoczne odwoływanie się do nakazów politycznych z okresu powstawania pracy. Chociaż bowiem książka powstała w 1984 r., nie ma zbyt wielu odwołań do marksizmu, partia komunistyczna nie zdominowała informacji o działalności politycznej różnych ugrupowań, a i typowe dla tego okresu oceny zjawisk nie trącą ówczesną ideologią.
Minusy to zbyt wczesne zakończenie, ale to już kwestia edytorska, bo cały cykl historii poszczególnych państw, wydawany przez Ossolineum, kończy się praktycznie wraz z zakończeniem II wojny światowej. Szkoda.
Autorka zbyt często zastępuje nazwę Wielka Brytania terminem Anglia, co ani nie jest poprawne, ani nie ułatwia czytania.
Poza tym czasem Tubielewicz stara się wyjaśnić lub zinterpretować pewne procesy i zjawiska, innym zaś razem jedynie sygnalizuje problem. Tu jednak możemy to zwalić na rozmiary książki.
Niezależnie jednak od szczegółowych danych, warto zapoznać się z pracą Tubielewicz. Pozostawiłem ją sobie na koniec mojej serii prac o Japonii i było to słuszne posunięcie - pozwoliło mi bowiem zebrać informacje uzyskane z różnych prac, podsumować je, ukształtować swoją własną wizję dziejów Japonii. Może jeszcze kiedyś wrócę do tej tematyki.
Praca profesor Jolanty Tubielewicz, zmarłej niemal 15 lat temu wybitnej japonistki, jest typową syntezą akademicką. Stanowi ona rozbudowaną, podstawową wersję historii Kaju Kwitnącej Wiśni od powstania państwa po skutki II wojny światowej. Zawiera bardzo spójny przekaz najważniejszych faktów, zjawisk i procesów, które dotyczą Japonii. Układ pracy jest przejrzysty i łatwy w...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-12-13
Cokolwiek bym nie napisał o książce Izoldy Kiec, to i tak będzie zbyt krótko i zbyt pobieżnie. Bo od razu trzeba stwierdzić, że pojawiła się praca wyjątkowa i bardzo ważna. Chcę też dodać, że bez wątpienia da jej się wytknąć błędy i niedociągnięcia, ale nie mam na to ochoty. A powód jest banalny - książka mi się podoba. To kategoria z tych, których się nie udowadnia. Ale po kolei.
Książkę dostałem w prezencie jako nowość równo dwa miesiące temu. A ponieważ kabarety lubię, zacząłem czytać od razu. Chociaż lepiej byłoby powiedzieć - smakować. Nie jest to bowiem praca schematyczna i typowa. jako zawodowy historyk słowo historia kojarzy mi się w tytule z chronologicznym i uporządkowanym przekazem podstawowych informacji. I to w książce Izoldy Kiec oczywiście jest. Ale jak podane! Mam przed sobą dzieje polskiego kabaretu, kolejnych wydarzeń artystycznych i zespołów, prezentujących często odmienne formy, ale zawsze w nurcie lekko podkasanej muzy. Bardzo dobry język, konkretność i porządek w przedstawianiu historii kabaretu, lecz jednocześnie wszechobecna refleksja i ocena. I właśnie tę część pracy uważam za najbardziej istotną i wartościową. Bo w historii odpowiedzi na pytania: kto?, co? gdzie?, kiedy? są oczywiście ważne, lecz najbardziej znaczące jest pytanie: dlaczego? i wszystkie z niego wynikające. I w książce "Historia polskiego kabaretu" autorka stara się na tak postawione pytanie i na pytania o kształt zespołu czy programu, o cel działalności, o wizję artystyczną - odpowiedzieć. Mamy oto przed sobą pracę zarówno syntetyczną, jak i analityczną, mamy nie tylko przekaz merytoryczny, ale i ocenę.
Można się spierać o proporcje - o to, czy niektórym kabaretom nie poświęcono nadmiernie dużo, a innym zbyt mało miejsca. Nie o to wszakże chodzi. Bogata bibliografia, w tym prac z ostatniej dekady, pozwala sięgnąć głębiej, szukać szczegółowych informacji. A tu dostaliśmy punkt odniesienia i wizję całości twórczości.
Początkowo miałem wątpliwości co do cytowania całych fragmentów utworów kabaretowych. Jednakże lektura całej książki przekonała mnie o zasadności takiej koncepcji. Dodanie źródeł jako egzemplum znakomicie ilustruje, a zarazem uwiarygodnia sądy i stanowiska autorki. Dodam, że bodaj ze wszystkimi się zgadzałem. A już bardzo krytyczny rozdział "Ku nowym formom kabaretu" i cytowana wypowiedź Dariusza Kamysa (s. 387-388) jako ocena obecnego stanu kabaretu powinna dać wiele do myślenia - nie, nie decydentom czy telewizji, ale odbiorcom papki kabaretowej.
Właśnie wypowiedzi ludzi kultury, nie tylko kabaretu, stanowią znakomite uzupełnienie wykładu i to kolejny plus książki badaczki. A przy tym całość nie nuży, nie jest napuszonym referatem na temat, lecz lekko napisaną książką do czytania. Może do smakowania?
Osobnym tematem jest strona graficzna pracy. Już okładka zwraca uwagę na ważne postacie kabaretu (i dobrze, wszak w historii najważniejszy jest człowiek), ale w bardzo stylizowanej formie. Mnie to się bardzo podoba. Podobnie jak ilustracje, które są przeróżne, bo i fotogramy twórców i wykonawców, i strony gazet, i plakaty. Dodatkowo pojawiające się rysunki zawsze odnoszą się do tekstu. A już podpisy... A podpisy, którymi są niemal wyłącznie wytłuszczone fragmenty tekstu, koloryzowane, z kropkami jednoznacznie wskazującymi fotografię - rewelacja! Aż się boję, że ten mój opis nawet w części nie oddaje fantastycznej formy graficznej książki. To najlepiej samemu zobaczyć.
Sięgajcie po "Historię polskiego kabaretu", czytajcie, niekoniecznie w całości i po kolei (bo można wybierać fragmenty, stanowiące część pracy, a zarazem zamknięty rozdział), oglądajcie (bo graficznie książka znakomita) i niech was bawi kabaret. Chylę czoła przed panią profesor (nie lubię nowomodnych profesorek, to takie dyskredytujące...) Izoldą Kiec, bo nieprędko równie dobra synteza pojawi się na rynku księgarskim.
PS. Jeszcze żadnej książce nie przydzieliłem tylu gwiazdek, co "Historii...", a i osiem też było niewiele. Może kiedyś jakąś książkę uznam za arcydzieło. Może.
Cokolwiek bym nie napisał o książce Izoldy Kiec, to i tak będzie zbyt krótko i zbyt pobieżnie. Bo od razu trzeba stwierdzić, że pojawiła się praca wyjątkowa i bardzo ważna. Chcę też dodać, że bez wątpienia da jej się wytknąć błędy i niedociągnięcia, ale nie mam na to ochoty. A powód jest banalny - książka mi się podoba. To kategoria z tych, których się nie udowadnia. Ale po...
więcej mniej Pokaż mimo to1981
2018-09-06
Próbowałem dodać pracę Konopczyńskiego do LC, ale bez skutku, dopiero po kontakcie z administratorem udało się to zrobić. I ku memu zaskoczeniu w opisie umieszczono fragment tekstu ze wstępu. Jest to niezmiernie mylące, bop o książce niczego się z niego nie dowiemy. A chodzi o to, że wybitny znawca epoki nowożytnej, po wielu latach badań, zdecydował się napisać pracę z metodologii historii. Jest to więc dzieło wyjątkowe, na napisanie którego zdecydowali się tylko nieliczni. wymaga bowiem nie tylko erudycji i doświadczenia badawczego, ale także podstaw historiozofii, filozofii dziejów, umiejętności syntetycznego przedstawienia procesu badawczego historyka, teorii poznania historycznego itp. Powstała praca może nie nazbyt obszerna, ale treściwa i logiczna w swoim przesłaniu. Okrywa - dla naukowców, studentów, nauczycieli, pasjonatów historii - metody badawcze, krytykę zewnętrzna i wewnętrzną źródła historycznego, tworzenie monografii i syntez, przedstawia zagadnienia praktyczne, jak tworzenie wykładu, życiorysu itp. Nie będę przytaczał całego spisu treści, bo specjaliści wiedzą, czego po takim dziele należy się spodziewać, a laikom wystarczy powyższa informacja.
Konopczyński oddał książkę do druku w 1949 r., ale jako przeciwnik ustroju spotkał się z krytyką i tekst zakwestionowała cenzura, dlatego pierwsze wydanie ukazało się dopiero w drugiej dekadzie XXI wieku. W tym czasie tezy autora nieco przybladły, niektóre wywody są już nieaktualne, inne wymagają uwspółcześnienia, kolejne jednak nadal są do dziś wytycznymi dla historyków. Można więc spojrzeć na dzieło autora jako na klasykę historiografii, ale można też docenić wielkość umysłu, który potrafił tak sprecyzować wiele treści, że oparły się czasowi. Zresztą, wiele konstatacji Konopczyńskiego nie tylko można, ale i należy stosować, jak np. rady dotyczące pisania biografii.
Odniesienie się do stanowiska autora w poszczególnych kwestiach to rola zawodowców, choć specjalistów od metodologii historii współcześnie aż tak wielu nie ma. na pewno sam nie mogę rościć sobie pretensji do bycia fachowcem w tej materii. Musze jednak, jako historyk, docenić lekki języka autora (jak na tak ciężką materię do przedstawienia), rozległość wiedzy i sposób prezentacji tematu. i odwagę, bo jeden z rozdziałów, zresztą w dwóch odmiennych wersjach, dotyczył materializmu historycznego. W tej sytuacji chciałbym jeszcze odnieść się do tekstu i wydania książki.
Dodanie do tomu fotografii autora, także z życia osobistego, to ciekawe rozwiązanie i wydaje mi się korzystne, choć mogło być więcej zdjęć Konopczyńskiego jako badacza. Książka jest wydana solidnie, ładnie się prezentuje i niestety, zawiera literówki. Zbyt wiele literówek. Skoro zdecydowano się uczcić autora tym wydawnictwem, można było chyba lepiej popracować nad tekstem...
Dzieło zostało poprzedzone wstępem Macieja Janowskiego i jest to kawał solidnej roboty. Wprowadzenie przybliża bowiem nie tylko postać autora, jego prace badawcze, ale także odnosi się do "Historyki" i treści tam zawartych, ułatwiając czytelnikowi zrozumienie pewnych treści, a także przybliżając tło powstania i odwołań autora, w tym do innych, prezentowanych w tekście, książek z metodologii, polskich, a przede wszystkim obcych autorów. Ze wstępu można też poznać punkt widzenia na historię samego Konopczyńskiego. Tu spośród wielu ważnych sformułowań Janowskiego warto zacytować choćby to: "[Konopczyński] Przestrzega, by nie traktować przebiegu dziejów jako procesu racjonalnego. Podkreśla konieczność badania przyczyn - nie uwarunkowań, ale przyczyn. Pytanie "w jaki sposób" nie wystarczy, trzeba pytać "dlaczego". Zarazem jednak wyraża przekonanie, że odnalezienie przyczyn nie jest jednoznaczne ze stwierdzeniem konieczności w dziejach".
I znów pozostawiam czytelnika z tekstem książki - w tym przypadku wstępu. Teraz zaś chciałbym odnieść się nieco do tez samego Konopczyńskiego. jak już wyżej wspomniałem, wiele sformułowań dziś jest nieaktualne. Jednakże np. wytyczne autora dotyczące gromadzenia pamiątek dziejowych w muzeach nic nie straciły na swej aktualności, więcej nawet - powinny i obecnie stanowić wskazania w tej działalności (s. 44). Natomiast podział na zabytki i tradycję, autorski i ciekawy, wydaje się współcześnie jednak już nieaktualny.
Za to na wartości nie straciły rozważania Konopczyńskiego na temat krytyki zewnętrznej i wewnętrznej źródła i można nadal się do propozycji autora odwoływać.
Na s. 150 i następnych autor znakomicie udowadnia naukowość historii, która choć humanistyczna, nie różni się ścisłością od innych dziedzin. Tu aż prosi się o zacytowanie autora: podaje trzy argumenty na naukowość historii. "Badanie musi mieć swój własny przedmiot; ponieważ statystyka przedmiotu własnego nie ma, a próbuje się interesować wszystkim, więc jest tylko metodą, a nie nauką. Historia ma przedmiot wyraźnie określony, a więc może być nauką. Po wtóre, dąży ona do uchwycenia rzeczywistości i pod tym względem na pewno nie gorzej się przedstawia niż matematyka ze swoim światem bytów urojonych. Po trzecie, dąży do prawdy i posługuje się ścisłymi metodami, a jeżeli jednak czasem wpada w subiektywne rozbieżności, to się tłumaczy najwyższym skomplikowaniem badanego przedmiotu. Kto by na tym sprawdzeniu chciał poprzestać i zastosował sita dalszych wymagań, ten po kolei wyeliminowałby z naukowego panteonu i geologię, i botanikę, i ekonomię - aż ostałaby się przed jego cenzurą sama tylko logika, matematyka czy logistyka".
Jako typowy historyk, Konopczyński oczywiście stawia tezę o metodach i zasadach, a więc w historii się nie gdyba. Jednakże z tekstu (s. 196-198) wynika, że w pewnych sytuacjach taka postawa jest i uzasadniona, i wskazana, pozwala bowiem na rozpatrywanie dziejów także z innych punktów widzenia, pozwala wiele wyjaśnić, a przynajmniej zrozumieć dzieje i działania ludzkie.
Przy sporej części już przestarzałych wypowiedzi, cały rozdział wykład powinien być nieustannie powielany i traktowany jako wytyczna tworzenia tej formy przedstawiania historii. To tekst wzorcowy. Podobnie w następnym rozdziale znakomicie Konopczyński streścił sposób pisania recenzji - to także tekst do powielania. Nie będę go streszczał, gdyż autor jest przeciwny opisywaniu treści - w końcu czytelnik ma sam ją poznać, a nie dostawać gotowe informacje - bo po co po nich czytać całość. Zgadzam się, dlatego w moich tekstach rzadko streszczam treść książki, zwykle co najwyżej punkt wyjścia. Czytelnik ma mieć przyjemność z poznawania nowych treści, a nie dostawać je od razu.
Konopczyński zwrócił uwagę na korzyści płynące z badań obcokrajowców - głównie ze względu na bardziej obiektywne spojrzenie i mniej emocjonalny stosunek do materii historycznej, a poza tym łatwiejsze przedstawianie minusów, wad, błędów, wytykanie tego, co rodacy nie zauważają. Zgadzając się ze zdaniem autora muszę dodać, że w tym fragmencie (s. 243) był właściwie proroczy, bo obecnie taka wymiana myśli jest normą, ale wtedy była raczej sytuacją zdarzającą się wyjątkowo. Dobrze, że dziś jest inaczej.
Trzecia część pracy jest wyjątkowa, bo najmniej się zestarzała i są to fragmenty znakomite, a chyba najlepsze zostały poświęcone badaniu i opisywaniu historii najnowszej - którą Konopczyński uważa za ważną i obowiązkowo obecną w pracach naukowych. Według autora nie wolno zwlekać i z jej badaniem, i publikowaniem prac na jej temat.
Na s. 275-277 autor neguje istnienie szkół historycznych w Polsce i tu nie mogę zgodzić się z jego stanowiskiem. Zwłaszcza, że współczesna historiografia wyraźnie nawiązuje do ich istnienia i zostały one potwierdzone przez wielu badaczy.
Ostatni rozdział, to "Sąd historii" i ta część wymaga kilkakrotnego przeczytania. Tezy Konopczyńskiego są ciekawe i nadal aktualne.
Podsumowując - dobrze się stało, że mimo upływu czasu i częściowej dezaktualizacji tekstu otrzymaliśmy dzieło wybitnego historyka, bo w części pozostało wartościowe, a przy tym jest świadectwem epoki w której powstało i nie mogło zostać wtedy wydane. Nie przecząc więc zestarzeniu się pewnych treści, praca jest co najmniej wybitna i nawet słabości edytorskie tego nie zmienią. Trzeba jednak jasno podkreślić - to nie jest lektura dla laika, osoby nieprzygotowanej do obioru treści metodologicznych, historiozoficznych, teoretycznych. Więc nie dla każdego.
PS. Mój nieżyjący już promotor (wspaniały człowiek i naukowiec) należał do uczniów profesora Konopczyńskiego i opowiadał o nim nie tylko jako wybitnym historyku, ale także człowieku. Anegdoty na temat Konopczyńskiego przyczyniły się do sięgnięcia przeze mnie do tej, teoretycznej przecież pracy. Ale było warto. A anegdotki są przecudne. Spośród wielu zacytuję tylko dwie. Profesor na początku okupacji niemieckiej, jak wielu innych naukowców z Uniwersytetu Jagiellońskiego, został uwięziony przez Niemców w obozie koncentracyjnym. Jako że nigdy zbytnio nie dbał o rzeczy doczesne, nie przeszkodziły mu warunki życia czy zbyt mało żywności. Za to miał sporo czasu. Co robił? Uczył się węgierskiego. Po opuszczeniu obozu przydało się. Podczas okupacji prowadził tajne komplety. Jedna z jego studentek ustalała zasady egzaminu - to kiedy? Tu padła data dzienna i godzina - 5 rano. Profesor na piechotę szedł do swojej posiadłości pod Krakowem i w tych warunkach dla niepoznaki przeprowadził egzamin. Studentka zdawała go 7 kilometrów, które potem samotnie musiała ponownie przemierzyć.
Polecam raz jeszcze prace tego znakomitego historyka, nawet jeśli niekiedy są nowsze na dany temat.
Próbowałem dodać pracę Konopczyńskiego do LC, ale bez skutku, dopiero po kontakcie z administratorem udało się to zrobić. I ku memu zaskoczeniu w opisie umieszczono fragment tekstu ze wstępu. Jest to niezmiernie mylące, bop o książce niczego się z niego nie dowiemy. A chodzi o to, że wybitny znawca epoki nowożytnej, po wielu latach badań, zdecydował się napisać pracę z...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-02-21
Tytuł wraz z elementarną znajomością historii wskazuje, że rozegra się za chwilę scena zabójstwa Juliusza Cezara. Szekspir nie interesuje się nadmiernie obyczajami, kulturą, codziennością tamtych czasów - jego uwaga skupia się na władzy i jej niuansach. Nie ocenia, choć żył w czasach, gdy monarchia była głównym ustrojem politycznym, form władzy, nie udowadnia wyższości tego czy innego sposobu rządzenia. Wielki dramaturg chce tylko pokazać kulisy rządzenia i charaktery wielkich tego świata.
A władza to narowisty koń, na którego niełatwo wskoczyć i łatwo z niego spaść. Wystarczy niewiele. Wystarczy choćby niechęć innych jeźdźców lub pracowników stadniny. Dziś jesteś, Cezarze czczony, chwalony, by jutro cię zganić, a nawet zabić. A pojutrze ci sami, którzy przeciwko tobie krzyczeli, wołają o zemstę i wychwalają twe cnoty. Taki właśnie obraz pokazał Szekspir. Tłum, podatny na wpływy mówców, zmienia co chwilę stanowisko. Ale to on jest punktem odniesienie, to dla niego czyni się wszelkie kroki polityczne, chociaż w rzeczywistości nie tylko nie ma on nic do powiedzenia, ale jeszcze często się nim gardzi.
Tragedia "Juliusz Cezar" to tragedia postaw. Wielki wódz i dyktator pokazany jest jako pełen dumy, może nawet zadufania człowiek, który wyrósł ponad niedawno równych sobie i nie przyjmuje do wiadomości, że to się komuś może nie podobać. Brutus to idealista, polityk bez skazy, który w imię ideałów godzi się na zbrodnię jako jedyny sposób ratowania państwa przed dyktaturą. Może nieco naiwny, ale prawy, co dostrzegają nawet jego wrogowie. Inaczej ma się rzecz z Kasjuszem. Zazdrosny o wpływy, pamiętliwy, nie dba o dobro wspólne, ale o własne. A to nie koniec znakomitej galerii postaci. Nawet pozornie drugoplanowe, jak Kaska (tępy, niezbyt rozgarnięty, lecz prący do przodu jak taran), stanowią ciekawą galerię. Nie sposób zwrócić uwagi na Marka Antoniusza czy Oktawiana, na Cycerona i niewolników. Lecz dość o tym
Dramat jest znakomity, dobrze skonstruowany, stanowiący przestrogę dla polityków i ich zwolenników w czasach dawnych. Może nie tylko dawnych. największą zaletą są postacie i ich postawy.
Może to nie jest dzieło na miarę Hamleta, ale niewiele ustępuję największym tragediom Szekspira.
Tytuł wraz z elementarną znajomością historii wskazuje, że rozegra się za chwilę scena zabójstwa Juliusza Cezara. Szekspir nie interesuje się nadmiernie obyczajami, kulturą, codziennością tamtych czasów - jego uwaga skupia się na władzy i jej niuansach. Nie ocenia, choć żył w czasach, gdy monarchia była głównym ustrojem politycznym, form władzy, nie udowadnia wyższości tego...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-09-06
"Kupiec wenecki" to solidnie zrobiony dramat w 5 aktach. Jak zawsze u Szekspira wyraziste postacie, namiętności, silne uczucia, dobrze zarysowane tło. Nie po raz pierwszy postacie kobiece okazują się równe, a nawet lepsze od mężczyzn w intrygach i mądrości. Obok miłości (i to w kilku odsłonach) jest też przyjaźń bezinteresowna i niezłomna. I jest wreszcie wredny Żyd (chyba wielki dramaturg nie lubił tej nacji...), żądający ciała ludzkiego jako zastawu pożyczki. Br...
To nie jest tragedia, to nie jest również komedia. Zwłaszcza dla Szajloka. I to także zasługa Szekspira, że stworzył dzieło niejednoznaczne gatunkowo, choć miłe dla odbiorców. A jednak nie wszystko się udało. Nawet w najczarniejszych tragediach wielki dramaturg umieszczał postaci i sceny łagodzące nieco nastrój. Tu również pojawia się błazen, ale fragmenty z jego osobą jakoś szczególnie nie bawią. To raczej przerywnik, niż istotny dodatek. Szkoda trochę.
Wydanie z ciekawymi rycinami, tłumaczenie archaiczne, nie zawsze komunikatywne i to także drobny zawód. I ciągle drobne uchybienia redakcyjne, w tym na s. 98 tekst Porcji został zapisany jak didaskalia, kursywą.
Ciągle wart przeczytania dramat, choć ze sceny przemawiałby lepiej.
"Kupiec wenecki" to solidnie zrobiony dramat w 5 aktach. Jak zawsze u Szekspira wyraziste postacie, namiętności, silne uczucia, dobrze zarysowane tło. Nie po raz pierwszy postacie kobiece okazują się równe, a nawet lepsze od mężczyzn w intrygach i mądrości. Obok miłości (i to w kilku odsłonach) jest też przyjaźń bezinteresowna i niezłomna. I jest wreszcie wredny Żyd (chyba...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-04-10
Uwaga: gwiazdek 10 mógłbym przyznać za dzieło Szekspira, ale jest jeszcze wydawca...
Żeby zniechęcić do książki wystarczy umieścić ją na liście lektur. "Makbet" miał tego pecha. nawet nie zamierzam udowadniać, że jest to dzieło wyjątkowe. Bo to jeden z największych dramatów wszech czasów. Bardzo wyraziste, "krwiste" postacie, dynamicznie toczące się wydarzenia, znakomite wtręty słowne, ponadczasowe i zmuszające do myślenia, powodują, że trudno znaleźć jakieś braki w tym dziele. Nawet fakt, że w tragedii pojawiają się wątki komiczne (odźwierny z aktu drugiego sceny trzeciej) potwierdza genialność utworu. Nawet postacie epizodyczne są żywe, barwne, interesujące (Lady Makduf, lekarz, Siward), ale przecież tragedia w ogóle jest tak plastyczna, że czytając widzi się postaci na scenie.
Tyle o dziele Szekspira. Jeśli chodzi o wydanie, to, podobnie jak w innych tomach, wciąż pojawiają się te same niedoróbki. I tak na s. 115 didaskalia nie zostały wyróżnione kursywą (7 wers), w scenie drugiej aktu pierwszego pojawia się żołnierz, choć w wersji oryginalnej to sierżant. Zdarzają się zapisy wielką literą miast małej (s. 43, piąty wers od dołu, s. 85, trzynasty wers od góry). I wreszcie kilkakrotnie powtarzająca się zamiana litery "ż" na "z" (najczęściej zamiast że występuje ze - ss. 71, 75, 81, 95). Być może przeoczyłem inne. To oczywiście nie wpływa nie dzieło, ale to taka łyżka dziegciu...
I jeszcze ciekawostka historyczna (na podstawie pracy Jarosława Wojtczaka, "Bannockburn 1314", Warszawa 2003). Duncan panował w Szkocji w latach 1034-1040 i wsławił się fatalnymi rządami, zakończonymi wojną domową, z której zwycięsko, jako król wyszedł Makbet (Duncan zginął z ręki Makbeta w bitwie mając 43 lata, uchodził za osobę zepsutą i okrutną). Ten ostatni panował 17 lat i był to okres pokoju i rozwoju kraju. Zginął w walce z synem Duncana, Malcolmem, i Siwardem, stojącym na czele posiłków angielskich. Tak więc Szekspir trochę zmienił charaktery i opinię głównych bohaterów. Ale to już jego prawo jako autora (i Anglika).
Uwaga: gwiazdek 10 mógłbym przyznać za dzieło Szekspira, ale jest jeszcze wydawca...
Żeby zniechęcić do książki wystarczy umieścić ją na liście lektur. "Makbet" miał tego pecha. nawet nie zamierzam udowadniać, że jest to dzieło wyjątkowe. Bo to jeden z największych dramatów wszech czasów. Bardzo wyraziste, "krwiste" postacie, dynamicznie toczące się wydarzenia, znakomite...
2016-06-09
Praca dwóch specjalistów od Inków, historyka i archeologa, wymaga fachowej recenzji naukowej. Nie mam najmniejszych kompetencji, aby oceniać warstwę merytoryczną pracy, natomiast mogę wyrazić swoje zdanie jako czytelnik. I jest to zdanie pozytywne. Praca po prostu mi się podoba, choć mam też wątpliwości i zastrzeżenia. Niemniej jednak uważam, że przeczytałem znakomite dzieło naukowe, o dużej wartości, niosące wiele wartościowych wiadomości, poszerzające wiedzę o Inkach, wyjaśniające niektóre kontrowersje i mity naukowe.
Co budzi wątpliwości? Nieco niedoróbek edytorskich, choć mogą wynikać z pośpiechu. Jak powiedział mi pracownik wydawnictwa, jeden z autorów spieszył się ze względu na wyjazd do Ameryki Południowej w celach naukowych i dlatego niektóre partie nie zostały w pełni oczyszczone z drobnych braków i błędów. Pewnie dlatego pojawiają się nawet błędy ortograficzne (s. 26, skrót wg z kropką), literówki, źle wyliczone strony rozdziałów (rozdział 15 zaczyna się na s. 373, o dwie dalej niż w spisie treści; dalsze części są na stronach +2 do liczby podanej w spisie), w kilku rozdziałach (1, XIV) brak konsekwencji w użyciu czcionki (cytaty są z reguły pisane czcionką mniejszą, co zresztą uważam za dobry rozwiązanie dla wydawnictwa - mniej arkuszy, ale złe dla czytelnika - zmiana wielkości i gorsza czytelność). Bardzo dobre skądinąd przypisy mają też mankament - na s. 320 nie ma przypisu 36 (w ogóle zniknął z objaśnień, choć jest odsyłacz w tekście. No to sobie ponarzekałem. Teraz plusy.
Całościowe przedstawienie mitologii i rytuałów w państwie Inków, także ludów podbitych, próba odtworzenia wierzeń inkaskich (po wprowadzeniu chrześcijaństwa bardzo trudne dla badaczy, którzy nie mogą dotrzeć do pierwotnej wiedzy, zniszczonej przez stulecia), ukazanie aż do współczesności przenikania dawnych wierzeń. Trochę szkoda, że w pracy naukowej nie wszystko jest przystępne dla laika, ale zarazem czytelnik ma poczucie rzetelności i dokładności badań. Także szkoda, że autorzy nie zechcieli interpretować cytowanych mitów czy zabiegów religijnych.
Całkiem bogaty zestaw ilustracji, zresztą bardzo ciekawych, sporo map, znakomity słownik terminów, przydatna bibliografia - to kolejne zalety tego solidnego opracowania.
Jeśli sięgnie po tę pracę osoba, która szuka szybkich i jednoznacznych odpowiedzi, prostego opisu i mitologii "bajecznej", może być zawiedziona. Ale dla czytelnika zainteresowanego dogłębnym potraktowaniem tematu, szukającego prac szczegółowych, choć niełatwych, ta książka będzie odpowiednim wyborem. Duży plus dla autorów.
Praca dwóch specjalistów od Inków, historyka i archeologa, wymaga fachowej recenzji naukowej. Nie mam najmniejszych kompetencji, aby oceniać warstwę merytoryczną pracy, natomiast mogę wyrazić swoje zdanie jako czytelnik. I jest to zdanie pozytywne. Praca po prostu mi się podoba, choć mam też wątpliwości i zastrzeżenia. Niemniej jednak uważam, że przeczytałem znakomite...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-03-13
Gwiazdki nie są za dzieło, lecz za wydanie książki. A trochę zastrzeżeń mam. Oczywiście mogą się podobać lub nie ryciny z XIX w. (nawet ciekawy zabieg), może się podobać odcień papieru lub nie (raczej lepszy niż śnieżna biel), może się podobać wersja angielska (dobry pomysł), ale na pewno nie podobają się niedoróbki. Nawet nie musiałem się naszukać, po prostu je widać. A ponieważ nie szukałem, to pewnie lista nie jest pełna: na stronach 46, 61 i 75 didaskalia (powinny być kursywą) znalazły się w tekście, a nie w dodatkowym wersie. Zabrakło kursywy na s. 61 (Priami, 8 wers od dołu) i 112 (3 wers od góry), a na s. 98 pojawia się Luncencjo zamiast Lucencia. Drobiazgi, ale nie w dziełach Szekspira!
Bo sama komedia zasługuje na ciągłe pochwały. Choć tego może brak w tekście, jest tu dużo humoru sytuacyjnego, barwne postacie i sceny, jak na niewielkie dzieło - dość skomplikowana intryga, a raczej kilka, wreszcie koloryt miast włoskich, choć pewnie angielskich, bo czy Szekspir znał Padwę? Często dialogi Petruchia i Katarzyna uchodzą za śmieszne, ale rozmowa przy stole ze sceny drugiej aktu piątego to skrzące się humorem, błyskotliwe sztychy słowne (początek zwłaszcza tej sceny).
Niestety, obawiam się, że w dobie poprawności politycznej niewiele scen będzie chciało wystawić sztukę. Już widzę te tłumy protestujących wojujących feministek, krzyczących o seksistowskim charakterze komedii. Tylko, że mamy tu do czynienia z klasyką dramatu i odbieranie dzieła jako współczesna forma zniewolenia kobiety (żony) jest absurdalna. Szekspira żył w określonej epoce i kraju i wyrażał sądy zgodne z myśleniem współczesnych sobie. Więc nie należy odczytywać komedii z perspektywy dzisiejszych czasów. A wtedy mamy dowcip, szybkie riposty i ogromne pole do popisu dla aktorów. Takich jak Tadeusz Łomnicki i Magdalena Zawadzka w dawnym spektaklu Teatru Telewizji. Chciałbym zobaczyć "Poskromnienie złośnicy" w wykonaniu młodych, współczesnych aktorów.
Na koniec uwaga formalna. Bardzo rzadko komedia kojarzona jest - i grana - z prologiem i epilogiem, które stanowią i dziś modny wątek "teatru w teatrze". Przeczytać można, ale na scenie byłoby to sztuczne.
Co nie zmienia mojej opinii, że Szekspir był genialny!
Gwiazdki nie są za dzieło, lecz za wydanie książki. A trochę zastrzeżeń mam. Oczywiście mogą się podobać lub nie ryciny z XIX w. (nawet ciekawy zabieg), może się podobać odcień papieru lub nie (raczej lepszy niż śnieżna biel), może się podobać wersja angielska (dobry pomysł), ale na pewno nie podobają się niedoróbki. Nawet nie musiałem się naszukać, po prostu je widać. A...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-07-28
Poezję trzeba smakować. Poezji nie czyta się „jednym tchem”. A ja tak nie mogłem. Ta lektura tak wciągała, tak pochłaniała mnie, że musiałem szybko do niej wracać. I choć niektóre utwory czytałem po kilka razy – że by się rozsmakować, żeby w pełni zrozumieć, żeby mieć przyjemność – to i tak pochłonąłem ten tom fraszek bardzo szybko.
Jana Izydora Sztaudyngera nie uświadczysz w wykazie lektur szkolnych, toteż z fraszkami kojarzy się Kochanowski, Krasicki, Tuwim… A przecież mało komu w tak niewielu słowach udawało się zawrzeć tyle prawdy. Jak choćby:
„Życie mnie
Mnie”.
Zaledwie trzy słowa, a jaka celna konstatacja. Ale takich jest więcej:
„Czas ludzi
Łudzi”.
Tytuł ? „Młodość”. Ileż prawdy w tak krótkim utworze!
Sztaudynger bawi się słowem, używa kalamburów, skojarzeń, rebusów słownych:
„Para ud
Godna ód”.
A jednocześnie daje czytelnikowi ważny przekaz
„Wieczność przed nami i wieczność za nami,
A dla nas chwila między wiecznościami”.
Czasem nieco zakpi:
„Na stare lata
Na młode lata”.
Lecz jest też w tym i wskazanie doświadczonego człowieka:
„Kultura nas pokrywa dobroczynną warstwą,
Lecz czy starczy na wszystkie chamstwa za lekarstwo?”.
Choć podobno
„Doświadczenie – ten dar nieba
Masz, gdy go ci już nie trzeba”.
I są to utwory ponadczasowe, boć przecież nadal
„Wśród samych potulnych obywateli
Ojczyznę by diabli wzięli”.
„Fraszki nie cuda,
Nie każda się uda”.
Szczera prawda. Wśród wielu wierszy Sztaudyngera jest nieco nieudanych, wiele rymów się powtarza. Ale to nic. Tych znakomitych jest tak wiele, że w zupełności wystarczy. Autor niekiedy skromnie zauważy:
„Za mnie myśli polska mowa,
Ja tylko notuję słowa”.
Ale jak wspaniale! Jaka zabawa słowem, jaki w nich głęboki sens! To tylko wskazuje na geniusz krótkiego przekazu. Bo Sztaudynger to przede wszystkim krótkie utwory. I takie mamy w tym tomie.
Lekkie pióro i lekkie utwory, nic dziwnego, że zbiór nosi nazwę „Puch ostu”. Kiedyś były „Wiórki”, „Piórka”, teraz przyszła kolej na puch, choć to tytuł wyboru, dokonanego przez potomkinie poety (w tym prawnuczkę). Tomik gruby, ale ładnie wydany, dopracowany (nie znalazłem błędów edytorskich!), do wielokrotnego sięgania i czytania. I przemyśleń. Bo
„Gdy nikt już książek jego nie otwiera,
Wtedy dopiero poeta umiera…”
Gorąco polecam!
Poezję trzeba smakować. Poezji nie czyta się „jednym tchem”. A ja tak nie mogłem. Ta lektura tak wciągała, tak pochłaniała mnie, że musiałem szybko do niej wracać. I choć niektóre utwory czytałem po kilka razy – że by się rozsmakować, żeby w pełni zrozumieć, żeby mieć przyjemność – to i tak pochłonąłem ten tom fraszek bardzo szybko.
Jana Izydora Sztaudyngera nie uświadczysz...
Skłamałem. Tej książki nie przeczytałem. I nigdy nie przeczytam. I zapewne nikt z z Was jej nie przeczyta.
Bo to nie jest książka do czytania. To praca, która ma służyć jako przewodnik dla miłośników Polski, jej zabytków, jej dawnej architektury. Tego atlasu nie ma sensu czytać, bo służy odnajdywaniu informacji o miejscowościach, regionach, trasach, gdzie można coś ciekawego zobaczyć.
Autorzy to historycy sztuki i to już jest gwarancją solidności pracy. Zawarli w tomie informacje o tysiącach miejscowości, zabytków, podali ich wiek i styl, często twórców, zwrócili uwagę na wnętrza. Na 600 stronach trudno byłoby jednak przedstawić wszystko w formie przewodnika, jest to więc katalog obiektów, ułożonych w bardzo wygodny dla korzystającego zeń turysty. Polskę podzielono na 23 części, każda jest poprzedzona mapą samochodową z wykazem miejscowości opisanych w dalszej części. Połączenia drogowe, granice powiatów, punkty topograficzne, podstawowe dane geograficzne ułatwiają korzystanie z Atlasu. Ogrom informacji uzupełniają bardzo liczne zdjęcia, choć z konieczności niewielkiego formatu. Najbardziej zabytkowe miasta doczekały się planów, przynajmniej centrum.
Tyle o zaletach. Jest ich bardzo dużo i sądzę, że po niezbędnych korektach (zmieniły się granice miejscowości, niektóre wsie należą już do pobliskich miast, powstały nowe szlaki drogowe, niekiedy zmieniono nazwę miejscowości lub granice powiatów) jeszcze długo będę mógł wykorzystywać Atlas jako podstawowe źródło wiedzy o zabytkach.
Wady. O zmianach administracyjnych pisałem wyżej, o drogach także. Jest trochę literówek, ale jak na tak ogromne dzieło - niewiele. Pewne niedociągnięcia w indeksie też da się wybaczyć, gorzej z brakiem kilku (ale mniej niż 10) miejscowości na mapach. Jako miejsca podane są (bodaj 3 razy) nazwy obiektów (pałac, dom dziecka, willa), co może uniemożliwić szczególnie zainteresowanemu turyście odnalezienie obiektu. W sumie jednak wad jest niewiele. I tylko jedna jest istotna - przydałoby się wznowienie Atlasu z naniesieniem zmian podanych wyżej. Ale to już ukłon w stronę edytora.
Polecam na wakacje, na urlop, na samodzielne wyprawy, na wycieczki. Trochę ciężkie, ale warto mieć i zaglądać. Właśnie ostatnio to robiłem i stąd umieszczenie tego tytułu w wykazie przeczytanych (choć tylko fragmentarycznie) książek.
Skłamałem. Tej książki nie przeczytałem. I nigdy nie przeczytam. I zapewne nikt z z Was jej nie przeczyta.
więcej Pokaż mimo toBo to nie jest książka do czytania. To praca, która ma służyć jako przewodnik dla miłośników Polski, jej zabytków, jej dawnej architektury. Tego atlasu nie ma sensu czytać, bo służy odnajdywaniu informacji o miejscowościach, regionach, trasach, gdzie można coś...