-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński4
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać352
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik15
Biblioteczka
2012-06-22
"Plaga cieni" jest trzecią częścią pięcioksiągu "Baśniobór", rewelacyjnej serii fantasy adresowanej do młodego czytelnika, której kolejne odsłony coraz bardziej intrygują i wciągają bez reszty w wykreowany przez Brandona Mulla magiczny świat.
Akcja "Plagi cieni" stanowi bezpośrednią kontynuację wydarzeń opisanych w poprzednim tomie - rozgrywa się podczas tych samych wakacji i nawiązuje do rozpoczętych wcześniej wątków.
Mały psotnik Seth w czasie eksploracji magicznego rezerwatu w towarzystwie satyrów wpada na ślad tajemniczej plagi, która dotyka kolejne zamieszkujące Baśniobór stworzenia i może zagrozić istnieniu krainy. Wraz z dziadkami, ich przyjacielem Coulterem oraz Samoańczykiem Tanu chłopiec próbuje stawić czoła pladze cieni, lecz nie jest to łatwe zadanie. Poza tym sytuacja wymaga, by rodzeństwo się rozdzieliło - Kendra dołącza do grona Rycerzy Świtu i wraz z innymi członkami tej organizacji: Warrenem, porucznikiem Douganem, młodym pogromcą smoków Gavinem i indiańskim przewodnikiem Neilem udają się do innego tajemnego rezerwatu, Zaginionej Góry, by odnaleźć kolejny artefakt umożliwiający uratowanie magicznego świata przed inwazją demonów. Muszą przy tym wykazać się niezwykłą ostrożnością, albowiem w ich szeregach kryje się zdrajca.
Zarówno przed Sethem, jak i Kendrą stoi trudne zadanie - nie mogą dopuścić do zagłady baśniowej krainy, a pomocą w tym dziele z pewnością posłużą dzieciom nowo odkryte, nadzwyczajne umiejętności. Czy to jednak wystarczy, czas pokaże.
"Plaga cieni" z powodzeniem oparła się uzasadnionym obawom o literacki poziom środkowych części serii; okazała się zupełnie udaną kontynuacją cyklu, która nie tylko nie pozwoliła wygasić mojego entuzjazmu, lecz wręcz go podsyciła utwierdzając w przekonaniu, że wciąż możliwe jest - nawet po lekturze chociażby "Opowieści z Narnii" - wykreowanie oryginalnego, rozbudowanego, barwnego i bogatego świata oraz tworzenia go nie tylko konsekwentnie, ale i z godnym podziwu polotem, pomysłowością i fantazją wykluczającą jakąkolwiek wtórność czy nudę. Baśniobór Brandona Mulla stanowi wewnętrznie spójną całość, która na dodatek z każdym kolejnym tomem wzbogaca się o nowe frapujące szczegóły pozostające ze sobą w logicznym związku, poszerzające granice jego uniwersum oraz naszą o nim wiedzę. Świat ten wciąż ewoluuje, jest żywym organizmem, który nie przestaje zaskakiwać swoją różnorodnością oraz nieprzypadkowością wątków, zdarzeń, postaci - tu nic nie pojawia się bez przyczyny i można być pewnym, że prędzej czy później czytelnik odkryje wszelkie związki i zależności pomiędzy nimi. Mimo obfitości najrozmaitszych elementów fabuły nie przestaje zadziwiać kreatywność i pomysłowość autora - fabuła jest skomplikowana na tyle, by się w niej nie pogubić, ale i nie znudzić nią; wydaje się idealnie stworzona dla młodego czytelnika, stanowi wyzwanie dla jego wyobraźni, ale nie nuży i nie zniechęca: jest poprowadzona z rozmachem i fantazją, pełna dynamizmu, barwnych przygód, ciekawych bohaterów i niebanalnych rozwiązań. I choć nawiązuje w bezpośredni sposób do wydarzeń z poprzedniego tomu, wyjaśnienia są umiejętnie wplecione w fabułę w sposób, który ułatwia orientację nowym czytelnikom, a jednocześnie nie nuży zdeklarowanych miłośników cyklu.
Zadziwia brawura, z jaką autor panuje nad tak potężnie rozbudowanym światem i różnorodnością zaludniających go istot oraz solidnie przemyślana konstrukcja powieści - Mull nie odkrywa wszystkich kart, dawkuje emocje harmonijnie łącząc ze sobą poszczególne wątki, no i tworząc klimat, w którym wyczuwa się wiszącą w powietrzu grozę.
Tym razem autor zdecydował się na narrację prowadzoną dwutorowo - z perspektywy Setha, który w Baśnioborze mierzy się z plagą cieni oraz Kendry, która wraz z innymi Rycerzami Świtu szuka magicznego artefaktu. To kolejne urozmaicenie przygotowane przez Mulla - niezwykle udane, dodatkowo poszerzające fabułę i otwierające nowe możliwości w następnych częściach serii. A jeśli już mowa o bohaterach, to również ich kreacji trzeba autorowi pogratulować; Seth i Kendra dorastają, odkrywają w sobie nowe talenty, stają się mądrzejsi i bardziej rozważni. Na scenę wkracza kilka nowych, kluczowych postaci, jak na przykład dawny opiekun Baśnioboru Patton Burgess czy Gavin, pogromca smoków, jak również bohaterowie dalszego planu - wszyscy oni są starannie i ciekawie wykreowani, bez względu na rolę, jaką mają do odegrania w powieści. Jedynym mankamentem są pewne uproszczenia wpływające negatywnie na psychologiczną wiarygodność postaci przejawiające się chociażby w reakcji na śmierć towarzyszy. Odrobinę większy ładunek emocjonalny i głębia byłyby bardziej na miejscu i z pewnością podniosłyby autentyzm bohaterów.
Na uwagę zasługuje jeszcze jeden oryginalny pomysł - Brandon Mull zrezygnował z kreacji jednego superbohatera ratującego świat na rzecz kilku postaci wnoszących w to dzieło swój wkład. Podkreśla tym samym rolę współdziałania i wzajemnej pomocy, bo przecież nie w każdej sytuacji można liczyć tylko na własne, ograniczone siły. Ważne jest również to, że bohaterowie otrzymują możliwość zrehabilitowania się i szansę uczenia się na własnych błędach, docenienia różnicy pomiędzy odwagą a brawurą oraz liczne okazje do szlifowania własnego charakteru czy walki ze swoimi słabościami.
Wszystkie te liczne zalety sprawiają, że lektura "Plagi cieni" jest wyjątkową przyjemnością, w której należy się rozsmakować puszczając wodze wyobraźni; niezwykle łatwo jest przenieść się w magiczny świat Baśnioboru, i to niezależnie od wieku. Powieść Brandona Mulla intryguje, inspiruje, dostarcza niezapomnianych emocji i wrażeń, które zostają w pamięci na długo. Z ogromną niecierpliwością czekam na kolejny tom serii, a Was gorąco zachęcam do rozpoczęcia bądź kontynuowania przygody z wyjątkową i czarowną prozą tego autora.
"Plaga cieni" jest trzecią częścią pięcioksiągu "Baśniobór", rewelacyjnej serii fantasy adresowanej do młodego czytelnika, której kolejne odsłony coraz bardziej intrygują i wciągają bez reszty w wykreowany przez Brandona Mulla magiczny świat.
Akcja "Plagi cieni" stanowi bezpośrednią kontynuację wydarzeń opisanych w poprzednim tomie - rozgrywa się podczas tych samych...
2016-10-15
Do czasu lektury "Terroru" jedna tylko książka podejmująca tematykę polarnych wypraw i odkryć pozwalała mi wyobrazić i dobitnie uświadomić sobie, jak nieprawdopodobnych pokładów determinacji, samozaparcia i brawury wymagały te heroiczne, straceńcze przedsięwzięcia. Mowa tu o autentycznej relacji z wyprawy na biegun południowy spisanej ręką niejakiego Apsleya Garrarda, jednego z jej uczestników; wyprawy nazywanej ratunkową, bo mającą na celu odszukanie członków ekspedycji Roberta Scotta, choć tak naprawdę nikt nie miał złudzeń, że któregokolwiek z nich odnajdą żywego. Relacja Garrarda, a raczej jego rzeczowe, konkretne, niepodrasowane w żaden sposób opisy nieprawdopodobnie ekstremalnych warunków, w jakich miesiącami przebywali odkrywcy, wiernie i z ponurym autentyzmem oddające heroiczne zmagania z rozszalałą naturą w najbardziej przerażającej postaci oraz z ograniczeniami własnego ciała - fizycznymi i psychicznymi, hipnotyzuje, przeraża, szokuje czytelnika.
Dan Simmons swoim "Terrorem" nie tylko odświeżył, ale wręcz zintensyfikował i zwielokrotnił moje doznania i wrażenia z tamtej lektury. Punktem wyjścia fabuły była autentyczna historia, równie tragiczna, acz bardziej zagadkowa i tajemnicza - dzieje nieudanej ekspedycji sir Johna Franklina, która w maju 1845 roku wypłynęła z Anglii na dwóch statkach: HMS Erebus i HMS Terror, ze 129 członkami załogi oraz zapasami żywności i węgla na około pięć lat, w poszukiwaniu legendarnego Przejścia Północno - Zachodniego, hipotetycznego szlaku morskiego wiodącego wodnymi drogami Arktyki - ekspedycji, po której wszelki ślad zaginął. Potrzeba było kilkudziesięciu wypraw poszukiwawczych, by poznać los zaginionych okrętów i nieszczęsnych członków załogi (Erebus został odnaleziony dopiero w 2014 roku, a więc kilka lat po powstaniu powieści, wraku Terroru dotąd nie zlokalizowano); z braku jakichkolwiek śladów i dowodów w postaci relacji czy dokumentów uczestników wyprawy, które mogłyby rzucić światło na ich losy, przez lata snuto najbardziej fantastyczne domysły i teorie mające oparcie w przekazach od miejscowej ludności, w odnajdywanych sukcesywnie tu i tam artefaktach, lakonicznych i zagadkowych zapiskach dowódcy ekspedycji czy wreszcie badaniach odnalezionych szczątków członków załogi oraz relacjach uczestników wypraw poszukiwawczych, które tylko podkręcały wyobraźnię, a niczego nie pozwalały stwierdzić z całkowitą pewnością. Dan Simmons zebrał dostępne fakty oraz inne, mniej wiarygodne źródła, wzbogacił je elementami mrocznych, inuickich wierzeń i stworzył porywającą, pełną rozmachu, kunsztowną opowieść o ostatnim rejsie dwóch statków, które utknęły w lodach Arktyki.
Historia opowiedziana przez Dana Simmonsa dosłownie zapiera dech w piersiach, z wielu różnych względów. Jej siła i moc oddziaływania tkwi w niezwykle sugestywnych, mrożących krew w żyłach opisach – tak emanującej majestatycznym, acz surowym i zabójczym pięknem Arktyki, jak i niewyobrażalnie ciężkich warunków, jakimi latami musieli sprostać członkowie ekspedycji. Monotonna codzienność wypełniona rutynowymi czynnościami uwięzionych w lodzie marynarzy, z każdym kolejnym dniem utwierdzających się w przekonaniu, że nad ich wyprawą zawisło jakieś fatum, okazała się czymś więcej, niż walką z wszechogarniającym zimnem i okolicznościami, które wielu z nich znało z poprzednich ekspedycji. Nieliczni zdawali sobie sprawę, jak dalece zawiódł tzw. czynnik ludzki: dowództwo zadufanego w sobie, pozbawionego stosownej wiedzy i wyobraźni Johna Franklina, nazbyt optymistyczne założenia, które poskutkowały błędami w obliczeniach, co spowodowało, że teoretycznie przygotowana na długotrwały pobyt w skrajnie niesprzyjających warunkach ekspedycja musiała poddać się nieprzewidywalnym ruchom lodu, szybko topniejącym zapasom węgla oraz żywności, która na dodatek została źle zakonserwowana. Mordercze warunki, postępujące uszkodzenia statków przez nieustannie napierający lód, szerzące się choroby, psychiczne i fizyczne wycieńczenie, brak nadziei na ocalenie, obniżało morale załogi, doprowadzało do konfliktów, rozłamów, buntu, aktów przemocy. Jakby tego było mało, od momentu utknięcia w lodzie marynarze przekonali się, że w ciemnościach i lodach Arktyki czai się coś, co wymyka się prawom logiki i racjonalnego myślenia. I poluje właśnie na nich.
Simmons zdecydował się poprowadzić narrację z wielu różnych perspektyw, z punktu widzenia kilkunastu osób – począwszy od dowódcy wyprawy, poprzez kapitana Terroru, Francisa Croziera (który wraz z rozwojem fabuły wyrasta na głównego bohatera powieści), po niższych rangą oficerów i zwykłych marynarzy. Taki zabieg nie tylko umożliwia zaprezentowanie wydarzeń z wielu różnych perspektyw, co daje pełniejszy i bardziej wiarygodny obraz sytuacji, ale również przedstawienie skomplikowanych i złożonych relacji między poszczególnymi członkami załogi, ukazanie mechanizmu rodzącego się buntu, zaś bardzo głęboka charakterystyka postaci pozwala poznać ich psychikę, słabości, sferę motywacji oraz to, w jaki sposób przedłużająca się, zagrażająca życiu sytuacja wpływa na ich charakter i moralność. Każdy z bohaterów – narratorów w inny sposób radzi sobie z sytuacją; może to być stopniowe popadanie w otchłań szaleństwa, rozpaczy, otępienia, wyzbywanie się wszelkich moralnych hamulców, jak i nieoczekiwane akty odwagi i szlachetności, próby zachowania człowieczeństwa do samego końca. Śledzenie tych procesów jest czymś niezmiernie fascynującym, a zarazem utwierdzającym czytelnika w przekonaniu, że autor jest doskonałym znawcą ludzkiej natury. I choć początkowo może się wydawać, że to wątek fantastyczny, przerażająca istota rodem z legend Inuitów stanowić będzie największe zagrożenie dla członków wyprawy, a u czytelnika generować dreszcz grozy, wraz z rozwojem fabuły zarówno bohaterowie, jak i czytelnik przekonuje się, że to walczący o przetrwanie, folgujący swoim instynktom człowiek, którego przestają obowiązywać normy społeczne i zasady moralne narzucone przez cywilizację, jest dla bliźniego śmiertelnym zagrożeniem; dociera do nas, że grasujący w lodach Arktyki potwór nie jest złem wcielonym, lecz tylko jednym z elementów skomplikowanego, wymykającego się racjonalnemu pojmowaniu systemu funkcjonowania świata, zaś bohaterowie to w istocie intruzi, którzy nie potrafili podporządkować się odwiecznym prawom krainy, do której bezceremonialnie wtargnęli – i zostali za to ukarani. Trzeba przyznać, że taka zmiana perspektywy oszałamia, zaskakuje, ale zarazem stanowi poruszającą przeciwwagę dla ówczesnych kolonialnych zapędów Imperium Brytyjskiego, sposobu myślenia o świecie, o „prymitywnych” cywilizacjach i swojej roli w ich cywilizowaniu.
Dan Simmons na ponad sześciuset stronach swojej powieści nieustannie zachwyca i zadziwia czytelnika. Niesamowicie sugestywne opisy arktycznej przyrody i zmagań z ekstremalnymi warunkami życia na dalekiej północy, walka o przetrwanie i zachowanie człowieczeństwa dosłownie hipnotyzują i fascynują czytelnika. Autor doskonale potrafi grać na emocjach i doznaniach odbiorcy, to więżąc go w klaustrofobicznych wnętrzach statku, niepostrzeżenie, acz nieubłaganie niszczonego przez napierające ze wszystkich stron masy lodu, to wrzucając go w niezmierzone, puste, niezbadane przestrzenie Arktyki, w której biały człowiek jest równie bezradny niczym płatek śniegu w śnieżycy. Jeśli dodać do tego nieokreślone, nienazwane zagrożenie czające się w lodowej ciemności, będące personifikacją sił przyrody czy urzeczywistnieniem eskimoskich legend, otrzymujemy finezyjną, kunsztowną, satysfakcjonującą pod każdym względem opowieść, którą nawet pomimo fantastycznego wątku chciałoby się uznać za przedstawiającą prawdopodobny przebieg wydarzeń i koleje losów członków nieszczęsnej ekspedycji. „Terror” to jedna z najbardziej rozwiniętych i wszechstronnie dopracowanych powieści, jakie czytałam. Trzeba prawdziwie mistrzowskiego pióra i nie lada talentu, by utrzymać czytelnika w stanie permanentnej fascynacji, napięcia i uwagi, i to nie za sprawą dynamicznej akcji, a narastającej niezauważalnie grozy, o źródłach kryjących się nie tylko w bezkresnych, polarnych przestrzeniach, ale i najgłębszych zakamarkach ludzkiej duszy.
Do czasu lektury "Terroru" jedna tylko książka podejmująca tematykę polarnych wypraw i odkryć pozwalała mi wyobrazić i dobitnie uświadomić sobie, jak nieprawdopodobnych pokładów determinacji, samozaparcia i brawury wymagały te heroiczne, straceńcze przedsięwzięcia. Mowa tu o autentycznej relacji z wyprawy na biegun południowy spisanej ręką niejakiego Apsleya Garrarda,...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-08-30
Postać Elżbiety I Tudor, jej burzliwe losy i czterdziestoczteroletni okres rządów, który zapewnił i ugruntował dominującą pozycję Anglii na kontynencie oraz dał nazwę epoce określanej mianem Złotego Wieku, od lat stanowią przedmiot fascynacji twórców literackich i filmowych - wystarczy wspomnieć powieści Philippy Gregory czy Christophera Gortnera lub obraz Shekhara Kapura "Elżbieta: Złoty wiek" z Kate Blanchett w roli głównej. Nie dziwi fakt, że córka Henryka VIII i Anny Boleyn wciąż intryguje; biorąc pod uwagę realia XVI-wiecznej Europy nieustannie zdumiewa, że krajem mogła rządzić kobieta - nie zza pleców męża czy syna, jako regentka (przykładem niech będzie potężna Katarzyna Medycejska sprawująca władzę w imieniu swoich synów, kolejnych królów Francji), ale jako namaszczona królowa, samodzielna władczyni - i to rządzić tak, by okres jej panowania przeszedł do historii jako czas potęgi i dobrobytu, odnosząc spektakularne sukcesy w dziedzinie zarezerwowanej i zdominowanej przez mężczyzn.
Wydawać by się mogło, że postać Elżbiety I przeanalizowano pod każdym możliwym kątem, że do charakterystyki jej osobowości i rządów nie można już wnieść niczego nowego czy też spojrzeć na nie z innej perspektywy. Aż tu nagle, w dodatku na naszym rodzimym podwórku, pojawia się pisarka, która na dziewięciuset stronach opowiada o słynnej królowej na swój własny sposób! Czyżby wyważała otwarte drzwi? Co odkrywczego można jeszcze powiedzieć na temat Królowej - Dziewicy? Przyznam, że podchodziłam do "Królewskiej heretyczki" z obawą, mając w głowie obraz ukształtowany i ugruntowany dzięki obcowaniu ze znakomitą prozą Philippy Gregory i nie bardzo miałam ochotę na nieustanne porównywanie doskonałej moim zdaniem wersji brytyjskiej pisarki z propozycją Magdaleny Niedźwiedzkiej. Zaczęłam jednak lekturę i co się okazało? Ze zdumieniem stwierdziłam, że polska autorka, poruszając się rzecz jasna w ramach wyznaczonych przez historyczne fakty, kreśli portret angielskiej władczyni nie mniej fascynujący i wiarygodny od tego, do którego przyzwyczaiła mnie Philippa Gregory, a jednak pod pewnymi względami zupełnie inny, koncentrując się na jej relacjach z otoczeniem, zwłaszcza z mężczyzną jej życia - Robertem Dudleyem oraz najbliższymi współpracownikami: kanclerzem i doradcą Williamem Cecilem oraz Francisem Walsinghamem, nie zapominając o wpływie, jaki na osobowość Elżbiety i charakter rządów monarchini miał jej ojciec, Henryk VIII.
W „Królewskiej heretyczce” polska pisarka skupia się na okresie obejmującym mniej więcej piętnaście lat rządów Elżbiety I. Fabułę rozpoczyna scena, w której królowa dowiaduje się o nagłej śmierci Amy Robsart, żony swego faworyta Roberta Dudleya (1560), kończy zaś epizod ukazujący jej reakcję na wieść o potajemnym ślubie hrabiego Leicester ze swą znienawidzoną kuzynką, Lettice Knollys (1575). Te dwa wydarzenia wyznaczające ramy powieści stanowią niejako zapowiedź głównej treści książki lub też wskazują te aspekty biografii królowej, wokół których koncentrować się będzie fabuła. Długoletnia, wieloznaczna relacja, czy też raczej związek Elżbiety z Robertem Dudleyem, wszelkie jego odcienie, jak i potencjalne oraz realne konsekwencje, miały ogromny wpływ na charakter rządów władczyni i jej politykę. Uwzględnienie tego aspektu życia królowej, a momentami wysuwanie go nawet na pierwszy plan, pozwoliło Magdalenie Niedźwiedzkiej ukazać nieodrodną córę Henryka Tudora nie tylko jako dumną, rządzącą twardą ręką i posiadającą ogromny autorytet monarchinię w królewskim majestacie, ale również jako prawdziwą kobietę z krwi i kości, tęskniącą za miłością ukochanego mężczyzny, targaną namiętnościami, miotaną niepewnością i wątpliwościami właściwymi każdej zakochanej kobiecie. Co ważne – udało się autorce harmonijnie połączyć te dwa wymiary osobowości bohaterki, dzięki czemu postać Elżbiety cechuje głębia charakterologiczna, psychologiczny autentyzm i wiarygodność historyczna.
Magdalena Niedźwiedzka ukazuje proces dojrzewania Tudorówny do samodzielnych rządów w twardym i bezwzględnym świecie wielkiej polityki zdominowanym przez mężczyzn. Czytelnik może prześledzić drogę, jaką przeszła, a jest ona rzeczywiście imponująca, pełna wzlotów i upadków, dramatycznych przeżyć, które odcisnęły piętno na jej psychice, jak śmierć matki, odsunięcie przez ojca, pozbawienie tytułu księżniczki i należnych jej praw, wygnanie z dala od dworu, uwięzienie w Tower i groźba śmierci za czasów króciutkich rządów Jane Grey czy Marii Tudor. Przeżycia te zahartowały ją, ukształtowały jej twardy charakter, nauczyły walczyć o swoje. Elżbieta nieustannie i konsekwentnie podważała powszechnie panującą opinię, że będąc kobietą jest niezdolna do samodzielnego sprawowania władzy; na każdym kroku zmuszona była walczyć o swą niezależność z własnymi doradcami, parlamentem i opinią publiczną, również na forum międzynarodowym i udowadniać, że jest godna angielskiej korony, że trzeba się z nią liczyć, że w niczym nie ustępuje mężczyznom: inteligencją, wykształceniem, zmysłem politycznym, ambicją, bezwzględnością. Początkowo niedoświadczona, niepewna siebie monarchini przeistoczyła się w dumną, upartą, hardą królową, zdolną trzymać w szachu własną radę, przekonaną, że rządy kobiety ośmieszają kraj w oczach Europy, a ona sama powinna wyjść za mąż, by to jej małżonek mógł kierować sprawami królestwa, i rodzić dzieci, które zapewniłyby Tudorom ciągłość sukcesji. Pomimo histerycznych ataków panów rady, których do szału doprowadzało, że rządzi nimi kobieta, której nie mogą poskromić i nagiąć do własnej woli, Elżbieta była skrycie i niechętnie podziwiana – imponował im jej hart ducha, jej odwaga, sprytna polityka niezamężnej władczyni rosnącego w potęgę królestwa, na której poślubienie mogli liczyć najpotężniejsi władcy Europy, co pozwalało trzymać ich wszystkich w szachu, a królestwu rosnąć w siłę. Magdalena Niedźwiedzka porywająco ukazuje relacje monarchini z najbliższymi współpracownikami, nieustanne intrygi, kłótnie, oskarżenia, plotki, próby sił, zawiązywanie się sojuszy i zdrady – przytłaczającą codzienność na królewskim dworze, gdzie nikt nie mógł być pewnym swej pozycji, lojalności dotychczasowego stronnika, własnego życia. Pośrodku tego całego zgiełku – Elżbieta – twardo trzymająca ster rządów, nieulegająca naciskom doradców i ambasadorów w kwestii zamążpójścia, realizująca własną politykę, a przy tym przeraźliwie samotna, niezrozumiana, łaknąca potwierdzenia własnej wartości, aprobaty dla swoich działań, rozdarta między pragnieniem prawdziwej miłości, która nie mogła znaleźć spełnienia, poczuciem obowiązku względem własnego kraju i poddanych oraz nękana demonami przeszłości, które miały tak ogromny wpływ na nią i charakter jej rządów. Ten aspekt powieści wywarł na mnie największe wrażenie: sposób, w jaki polska autorka przedstawiła postać Elżbiety, jej wewnętrzne rozdarcie, jej niespokojny, trudny charakter, fascynującą osobowość. Mnóstwo w tym wszystkim bezgranicznej samotności i niezrozumienia, tęsknoty za miłością, niepewności co do siły i prawdziwości uczucia oraz intencji ukochanego, lęku przed utratą niezależności i zdominowaniem przez mężczyznę, na co nie mogła sobie pozwolić zarówno jako potężna władczyni, jak i dumna, przekonana o swej wartości, silna kobieta, ostrzeżona przykładem swojej matki i kolejnych macoch, tracących życie w imię królewskiego kaprysu oraz losem swej siostry Marii Tudor, która z miłości do mężczyzny straciła szacunek poddanych, a w końcu i życie. Niedźwiedzka z ogromnym wyczuciem ukazała wątpliwości i wewnętrzną walkę królowej o uczucie mężczyzny, którego nie mogła do końca mieć, jej niejednoznaczny, silny, ale też toksyczny związek z Robertem Dudleyem, niekończącą się próbę sił między nimi, łączącą ich namiętność, ale i przywiązanie trwające do śmierci, całą gamę uczuć – od niszczącej zazdrości, która zawiązywała życie królewskiemu faworytowi po czułość, wyśmiewaną na dworze, świadczącą o słabości zakochanych. Niedźwiedzka udowadnia, że związek królowej z hrabią Leicester był o wiele bardziej złożony i skomplikowany, niż zwykło się go przedstawiać – jej wersja przekonuje czytelnika niezwykłym prawdopodobieństwem psychologicznym, doskonale wpisującym się w znane z historii fakty, co z pewnością znajdzie uznanie wśród czytelników.
Odskocznią od głównego wątku „Królewskiej heretyczki” jest historia niejakiego Philipa Sieroty, postaci mocno tajemniczej, której tożsamość czytelnik odkrywa wraz z rozwojem fabuły, związanej z grupą teatralną Jamesa Burbage’a i środowiskiem aktorów. Wprowadzenie tej postaci dało autorce możliwość ukazania odbiorcy szesnastowiecznego Londynu z perspektywy przedstawicieli nizin społecznych, zwykłych poddanych – kontrast pomiędzy wysublimowanym pięknem dzielnic arystokracji a siedliskami nędzy i bezprawia największego wówczas miasta świata, jest oszałamiający. Autorka z polotem, niezwykle plastycznie i obrazowo, wiernie i z dbałością o szczegóły, w sposób intensywnie działający na wyobraźnię ukazała realia życia w tej europejskiej metropolii, ale również społeczne nastroje towarzyszące rządom Królowej – Dziewicy, co moim zdaniem jest jedną ze znaczniejszych wartości powieści. Poza tym ogromnie przypadł mi do gustu wątek ukazujący początki teatru elżbietańskiego, no i fantastyczne nawiązania do słynnego szekspirowskiego „Otella”. Może i wątek Philipa Sieroty prowadzi donikąd, jednak daje wiele punktów wyjścia dla innych historii, nie mniej intrygujących, składających się na charakterystykę panowania Elżbiety Tudor w sposób mniej oczywisty, bardziej subtelny, nienachalny, co ogromnie sobie cenię.
Porównanie powieści Magdaleny Niedźwiedzkiej do twórczości Philippy Gregory nasuwa się samo, a skoro już o tym wspomniałam, należałoby doprowadzić je do końca. Obie pisarki wykazały się nie lada rzetelnością, dbałością o historyczne detale, wiernością źródłom historycznym, a przy tym literackim polotem i lekkim piórem, którego można tylko pozazdrościć. Dostojna, ciepła, tworząca królewski klimat proza Brytyjki, która dosłownie skradła moje serce i stała się idealną odpowiedzią na moje historyczno – literackie potrzeby oraz doskonale wpasowująca się w mój gust, od dziś musi zrobić miejsce dla twórczości innej autorki. Cechą charakterystyczną stylu polskiej pisarki jest swoiste uwspółcześnienie, mniej ortodoksyjne podejście do postaci bohaterów, używanego przez nich języka, przedstawienia relacji międzyludzkich. Brzmi przerażająco, na szczęście ani charakterystyka postaci, ani historyczne realia na tym nie tracą, wręcz przeciwnie: zyskują nowy, świeży wymiar, pozwalają bardziej się wczuć w perypetie bohaterów, utożsamić z nimi w stopniu dotąd nieosiągalnym, co jest mocno zaskakującym, ale niezwykle przyjemnym doznaniem. Magdalena Niedźwiedzka z ogromnym wyczuciem i zachowaniem idealnej równowagi między wiernością historycznym przekazom a chęcią maksymalnego przybliżenia swoich bohaterów współczesnemu czytelnikowi, wciąga nas w realia dawno minionego świata i losy swoich bohaterów tak dalece, że nie sposób oderwać się od lektury, przestać żyć ich życiem po zakończeniu lektury. Zarówno postaci pierwszo jak i drugoplanowe są tak pełne życia, tak autentyczne w swoich emocjach, dylematach i wątpliwościach, tak prawdziwe i głęboko ludzkie, że aż wierzyć się nie chce, że są owocem literackiego debiutu. Ogromną wartością powieści polskiej autorki jest wyjątkowo udane połączenie wiernie i z polotem odtworzonych historycznych realiów XVI-wiecznej Anglii z psychologiczną głębią i autentyzmem postaci znanych z kart historii – mogę sobie tylko wyobrazić, jak trudne było to zadanie: opowiedzieć dobrze znaną historię w zupełnie inny sposób, być może odrobinę obrazoburczy, ale intrygujący, przemawiający do wyobraźni, zapadający w pamięć, odnoszący się do współczesności. Jestem zachwycona „Królewską heretyczką”, to jeden z najlepszych debiutów, jakie kiedykolwiek czytałam. Gregory, Cherezińska, Niedźwiedzka – w dowolnej kolejności – to od dziś moje ulubione autorki spod szyldu beletrystyki historycznej.
Postać Elżbiety I Tudor, jej burzliwe losy i czterdziestoczteroletni okres rządów, który zapewnił i ugruntował dominującą pozycję Anglii na kontynencie oraz dał nazwę epoce określanej mianem Złotego Wieku, od lat stanowią przedmiot fascynacji twórców literackich i filmowych - wystarczy wspomnieć powieści Philippy Gregory czy Christophera Gortnera lub obraz Shekhara Kapura...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-08-08
Wszystko, co dobre, szybko się kończy - podobnie jak moja niemal miesięczna przygoda z "Królami przeklętymi" Maurice'a Druona. Nadzieje, jakie wiązałam z trzecim, ostatnim tomem, były ogromne, ale niebezpodstawne - powstały na bazie wyłącznie pozytywnych wrażeń wyniesionych z lektury pięciu poprzednich powieści cyklu. Sposób, w jaki Druon przedstawia średniowieczne realia, opowiada o konflikcie Kapetyngów z Plantagenetami i przywołuje ten fragment francuskiej historii, który mieści się między okresem rządów Filipa Pięknego i Jana II Dobrego, wprowadza w wydarzenia poprzedzające wybuch wojny stuletniej i jej przebieg aż do klęski Francuzów pod Poitiers, fascynuje i zachwyca.
O ile jednak pierwsza z powieści wchodzących w skład III tomu, "Lew i lilie", stanowi godną kontynuację znakomitych poprzedniczek, o tyle druga, "Kiedy król gubi swój kraj" - z kilku względów, o których poniżej - rozczarowuje i w sporym stopniu niweluje pozytywne wrażenia, jakie pozostawił po sobie cały cykl Maurice'a Druona.
We Francji, po śmierci Filipa Pięknego, nastąpił nieoczekiwany regres. Czy to w wyniku klątwy spalonego na stosie mistrza templariuszy Jakuba de Molaya czy też z innych przyczyn, trzej synowie Króla z Żelaza wstępowali kolejno na tron i przedwcześnie umierali, nie doczekawszy męskiego potomka. Kiedy umiera Karol IV, za sprawą intryg Roberta d’Artois, korona przechodzi w ręce młodszej gałęzi Kapetyngów – królem zostaje Filip Walezjusz, lekkomyślny monarcha o wygórowanych ambicjach, który przez dziesięć lat nieudolnych rządów nie zdołał umocnić swej pozycji, co między innymi sprowokowało Edwarda III Plantageneta do wywołania sporu dynastycznego.
Tymczasem w Anglii, uwielbiani dotąd królowa Izabela i jej kochanek Mortimer, na wskutek despotycznych i krwawych rządów i nienasyconych ambicji, stają się przedmiotem powszechnej nienawiści. Młody król Edward III, w którym wszyscy dopatrują się cech jego wielkiego dziada Filipa Pięknego, rozprawia się z Mortimerem, skazując go na śmierć i przejmuje ster rządów. Ulegając podszeptom Roberta d’Artois, szukającym zemsty na Filipie Walezjuszu, sięga po francuską koronę, wszczynając wojnę z Kapetyngiem o sukcesję. Nieudolne rządy Walezjusza, klęska pod Crecy i epidemia czarnej śmierci, która w owym czasie spustoszyła Europę – to był dopiero początek upadku Francji; za czasów jego syna, Jana II Dobrego, królestwo sięgnęło dna. Przegrana bitwa pod Poitiers, królewska niewola, zniszczenia wojenne, samowola feudałów i chłopskie powstania, pogrążają kwitnący dotąd kraj w anarchii.
Jako się rzekło, szóstej powieści cyklu (a pierwszej w trzecim tomie) niczego zarzucić nie można – nie zmienia się styl, sposób narracji czy tempo akcji – wątki składające się na przebogatą fabułę tkane są pieczołowicie i z rozmachem, jaki cechował poprzednie części „Królów przeklętych”. Lekturze ostatniego tomu serii towarzyszy poczucie, że wydarzenia, które śledzimy od kilkuset stron, nieubłaganie przybliżają nas do sedna, do dramatycznego finału, jakim jest upadek Francji i wybuch wojny stuletniej. Dopiero teraz dociera do czytelnika, jaką maestrią wykazał się Druon, wiodąc go licznymi labiryntami wielowątkowej fabuły, nie pozwalając ani na chwilę zgubić się w gąszczy wydarzeń, dat i bohaterów, prezentując przy tym nie tylko losy poszczególnych francuskich monarchów, ale też zawiłe i złożone przyczyny najgłośniejszego i najdłuższego średniowiecznego konfliktu. Zaczęło się od skandalu w wieży Nesle – zdrada królowej Małgorzaty Burgundzkiej i niepewność pochodzenia królewskiej córki Joanny doprowadziły do ustanowienia prawa salickiego, wykluczającego kobiety z sukcesji, a co za tym idzie, podważającego prawa do francuskiego tronu Edwarda III Plantageneta, syna Izabeli Francuskiej, co z kolei stało się jedną z przyczyn wojny stuletniej. Również kilkudziesięcioletni konflikt o sukcesję w hrabstwie Artois pomiędzy Robertem a jego stryjną Mahaut, który eskalował do tego stopnia, że stał się kolejną przyczyną międzynarodowego konfliktu – takich historii o pozornie błahych początkach, które rozdęły się do niebotycznych rozmiarów i zaowocowały, czy też raczej złożyły się na tragedię, która pogrążyła na długie lata w wojnie dwa królestwa, jest w cyklu Druona więcej, te dwie należą do bodaj najistotniejszych i najbardziej spektakularnych. Czytelnik odczuwa ogromną satysfakcję, kiedy odkrywa, że wątki, które uważnie śledził od pierwszych stron, dynamicznie ewoluują, zaś w finale splatają się w finezyjny, intrygujący, wielowymiarowy historyczny scenariusz, którego nie wymyśliłby najbardziej kreatywny czy genialny twórca literacki.
Lekturze ostatnich części „Królów przeklętych” towarzyszy delikatna nostalgia i smutek – chcąc nie chcąc czytelnik zżył się z bohaterami, jeśli nie polubił, to przynajmniej przywykł, oswoił się z nimi, a kończące się wątki - Izabeli i Mortimera, Roberta d’Artois, królów należących do głównej gałęzi Kapetyngów - generują poczucie pustki. Jeśli dodać do tego wrażenie nieubłaganie nadciągającej katastrofy (pod którą grunt doskonale Druon przygotowywał na kartach poprzednich pięciu powieści), zwieńczenie cyklu zapowiada się co najmniej tak samo rewelacyjnie, jednak… po tak rozbudzonych apetytach przychodzi kolej na ostatnią, siódmą powieść. I już pierwsze zdania wprowadzają czytelnika w konsternację. Które przechodzi w rosnące rozczarowanie, utrzymujące się do samego końca – o ile odbiorcy starczy cierpliwości, by do niego dotrwać.
„Kiedy król gubi swój kraj” jest powieścią, którą od poprzedniczki, „Lwa i lilii”, dzieli dystans siedemnastu lat i być może to jest przyczyną diametralnej zmiany stylu, która sprawia, że lektura ostatniej części cyklu jest istną torturą. Narracja z trzecioosobowej, prowadzonej przez narratora wszechwiedzącego, zmienia się na pierwszoosobową, będącą niczym innym, jak monologiem kardynała, Eliasza de Talleyrand – Perigord, wysłannika papieża, który przed bitwą pod Poitiers miał wynegocjować rozejm między Janem II Dobrym a Edwardem III Plantagenetem. Kardynał na nieco ponad dwustu pięćdziesięciu stronach opowiada o wydarzeniach, jakie miały miejsce za panowania Jana II Dobrego, a jest to opowieść bogata w szczegóły, zwyczajnie rozwlekła i nużąca, stanowiąca nie lada wyzwanie dla najbardziej nawet wytrwałych czytelników. Próbując śledzić bieg wydarzeń, trudno odróżnić informacje mniej istotne od ważkich, zwłaszcza, że narrator ma skłonność do odbiegania od tematu i nadmiernego zagłębiania się w niepotrzebne szczegóły. Czytelnik, nie mając poczucia uczestnictwa w rozgrywających się wydarzeniach (jak to miało miejsce w poprzednich częściach serii z narracją trzecioosobową), nie zapamiętuje ich tak łatwo i nie orientuje się biegle w zawiłościach fabuły, jeśli ma problem z koncentracją i śledzeniem jej nużącego biegu. Frustracji wynikającej z tego faktu towarzyszy niedosyt, jaki generuje urwanie fabuły w momencie, który mógłby być punktem wyjścia dla kolejnej powieści spod szyldu „Królów przeklętych”, jak i rozczarowanie tak mało porywającym i słabym zwieńczeniem znakomitego przecież cyklu. Przykro o tym pisać, ale głęboko niesatysfakcjonująca siódma powieść mocno rzutuje na odbiór całości. Z perspektywy czasu stwierdzam, że lepiej byłoby sobie odpuścić ostatnią część trzeciego tomu, by zachować megapozytywne wrażenia z lektury całego cyklu i trwać w zachwycie dla twórczości i mistrzowskiego pióra Maurice’a Druona.
Wszystko, co dobre, szybko się kończy - podobnie jak moja niemal miesięczna przygoda z "Królami przeklętymi" Maurice'a Druona. Nadzieje, jakie wiązałam z trzecim, ostatnim tomem, były ogromne, ale niebezpodstawne - powstały na bazie wyłącznie pozytywnych wrażeń wyniesionych z lektury pięciu poprzednich powieści cyklu. Sposób, w jaki Druon przedstawia średniowieczne realia,...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-07-30
Może i wszystkie trzy tomy najnowszego wydania "Królów przeklętych" dotarły do mnie grubo po premierze, ale za to za jednym razem, co ucieszyło mnie nie tylko w momencie otrzymania przesyłki, ale - znacznie bardziej - w chwili zakończenia lektury pierwszego tomu. A pochłonęłam go z wypiekami na twarzy i przeświadczeniem, że jeśli natychmiast nie sięgnę po kontynuację, oszaleję z niecierpliwości i ciekawości. Tak dalece wciągnęły mnie średniowieczne realia, zaabsorbowały perypetie bohaterów i porwały snute przez nich intrygi, że niemożność bezzwłocznego powrotu do świata XIV-wiecznej Europy byłaby prawdziwą torturą. Na szczęście mogłam pójść za ciosem i oddać się lekturze, póki wrażenie były świeże, a ja sama na bieżąco z problemami bohaterów i istna lawiną wydarzeń wieńczących pierwszy tom. A muszę przyznać, że niedosyt po jego lekturze, który wynikał nie z rozczarowania jakimkolwiek z aspektów fabuły, lecz chęci natychmiastowej kontynuacji oraz oczekiwania co do kolejnych części cyklu, były spore. Maurice Druon wysoko ustawił sobie poprzeczkę ze swadą i rozmachem wprowadzając czytelników w realia największego - i chyba najbardziej skomplikowanego i zawiłego - średniowiecznego konfliktu, bez trudu wiodąc go poprzez labirynt intryg i wydarzeń meandrami wielowątkowej fabuły, pozostawiając wiele kwestii otwartych, niedokończonych lub ledwie zarysowanych. Co tu dużo mówić, miałam nadzieję, że autor sprosta rosnącym oczekiwaniom czytelników. I rzeczywiście, lektura dwóch kolejnych powieści wchodzących w skład drugiego tomu, "Prawa mężczyzn" oraz "Wilczycy z Francji" nie tylko nie rozczarowała, ale utrzymała w początkowym zachwycie dla twórczości Druona.
Fabuła „Prawa mężczyzn” koncentruje się wokół kwestii związanych z władzą we Francji. Po krótkich i nieudolnych rządach Ludwika X Kłótliwego, któremu udało się zniweczyć większość dokonań swego ojca Filipa Pięknego, tron francuski pozostaje pusty: córka Kłótnika z pierwszego małżeństwa z Małgorzatą Burgundzką, pięcioletnia Joanna z Nawarry, posądzana jest o nieprawe pochodzenie, natomiast owoc drugiego związku zmarłego króla z Klemencją Węgierską wciąż jest w sferze pobożnych życzeń – spadkobierca Kapetyngów jeszcze się nie narodził. Regenta nadal nie wyznaczono, zaś pretendentów do tego tytułu jest trzech: najstarszy brat Kłótnika, Filip hrabia Poitiers, brat zamordowanej królowej, książę Burgundii oraz hrabia Walezjusz, stryj zmarłego króla, który otoczył kuratelą ciężarną królową.
Jakby tego było mało, pusty pozostaje również tron Piotrowy. Hrabia Poitiers, licząc na wsparcie kardynała Dueze, postanawia zaangażować się w jego wybór na papieża i podstępem „organizuje” konklawe.
Spór pomiędzy Robertem d’Artois a jego stryjną Mahaut wchodzi w nową fazę. Gdy regent wydaje rozporządzenie zabraniające dziedziczenia po kądzieli (by wykluczyć Joannę z Nawarry z sukcesji), Robert wraca do Artois mając poparcie możnych, mimo, że Filip przywrócił prawa do hrabstwa swej teściowej. W sprawę francuskiego tronu miesza się angielski król Edward II, dostrzegając możliwość wyzwolenia Gujenny – i to pomimo starań swej królewskiej małżonki, Izabeli, wspierającej dążenia swego brata do korony.
„Wilczyca z Francji” opowiada z kolei o losach Izabeli Francuskiej, wzgardzonej żony angielskiego króla, żyjącego w jawnym związku ze swym faworytem, Hugonem Despenserem, który nie tylko manipuluje monarchą, ale też upokarza królową na każdym kroku. Władczyni, obawiając się zamachu, wyjeżdża do rodzinnego kraju, ściąga tam swego syna, księcia Edwarda i wraz ze swym kochankiem, zbiegiem z Tower, lordem Mortimerem, staje na czele buntu możnych i wyrusza do Anglii, by zemścić się na niewiernym małżonku i jego faworycie oraz by przejąć władzę w królestwie w imieniu swego syna.
Kolejne powieści spod szyldu „Królów przeklętych” w najmniejszym stopniu nie odstają poziomem od poprzednich części cyklu, za to dorównują im pod względem literackiego kunsztu. Druon z podobną swadą i rozmachem podejmuje opowieść o losach bohaterów, które obfitują w mniejsze lub większe dramaty i historie tak nieprawdopodobne, że niejednokrotnie trudno uwierzyć, że miały miejsce w rzeczywistości. Bez trudu podąża za biegiem wydarzeń, te zaś następują po sobie w iście zawrotnym tempie; bezbłędnie odnajduje się w gąszczu faktów i opowiada o nich tak zajmująco, a zarazem przystępnie i klarownie, że nie sposób oderwać się od lektury.
Mam wrażenie, że tym razem autor dostał większe pole do popisu; znaczące wydarzenia, sekrety władców, polityczne intrygi i rodzinne tragedie występują z taką częstotliwością i natężeniem, że wierzyć się nie chce, iż te niesamowite scenariusze są oparte na faktach, nie zaś dziełem wyobraźni pisarza.
II tom „Królów przeklętych” to kontynuacja doskonała – autor umiejętnie i płynnie podejmuje wątki z poprzednich części, rozwija je bądź kończy po mistrzowsku, inauguruje kolejne – a wszystkie elementy politycznej układanki wskakują na swoje miejsce, tworząc barwną, przebogatą mozaikę wydarzeń składających się na historię średniowiecznego konfliktu między Francją a Anglią, Kapetyngami a Plantagenetami. Napięcie w kolejnych powieściach cyklu nie opada ani na chwilę, co w równym stopniu jest zasługą tyleż mistrzowskiego pióra Druona, co fascynującej historii obu królewskich rodów i wojny stuletniej.
W „Prawie mężczyzn” i „Wilczycy z Francji”, bardziej niż w powieściach wchodzących w skład I tomu, daje się zauważyć kolejna fantastyczna cecha twórczości Maurice’a Druona: zaprezentowanie czytelnikowi kilku różnych punktów widzenia na konkretną kwestię – na przykład stanowisko Roberta d’Artois i jego stryjny Mahaut w sprawie sporu o hrabstwo, poglądy królowej Izabeli i króla Edwarda II na sytuację w Anglii czy argumenty pretendentów do tytułu regenta przemawiające za kandydaturą każdego z nich; dają one czytelnikowi pełniejszy wgląd w konkretną sytuację i możliwość poznania szerszej perspektywy. Zwłaszcza, że i bohaterowie, wyraziści i barwni, są niejednoznaczni i wielowymiarowi, autentyczni w swoich wadach i słabościach, trudni do zdecydowanej, niebudzącej żadnych wątpliwości oceny.
Z niecierpliwością czekam na zwieńczenie cyklu, oczekiwania mam naprawdę ogromne, ale też jestem spokojniejsza, bo nie są one wyssane z palca, lecz poparte wybitnie pozytywnymi wrażeniami, jakie wyniosłam z lektury dwóch tomów / pięciu kolejnych części serii.
Może i wszystkie trzy tomy najnowszego wydania "Królów przeklętych" dotarły do mnie grubo po premierze, ale za to za jednym razem, co ucieszyło mnie nie tylko w momencie otrzymania przesyłki, ale - znacznie bardziej - w chwili zakończenia lektury pierwszego tomu. A pochłonęłam go z wypiekami na twarzy i przeświadczeniem, że jeśli natychmiast nie sięgnę po kontynuację,...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-07-25
Historie rodów królewskich i dzieje średniowiecznej Europy to tylko niektóre z moich pasji, które staram się pielęgnować przy każdej okazji. I podczas gdy opowieści o Piastach, Plantagenetach czy Tudorach stopniowo zawłaszczały moją wyobraźnię, coraz bardziej odczuwałam dojmujący brak innej sławnej dynastii, bez znajomości losów której moja wiedza na temat średniowiecznej Europy byłaby co najwyżej podstawowa.
Za cykl Maurice'a Druona "Królowie przeklęci" miałam zamiar zabrać się dawno temu, ale dopiero jego wznowienie w cudownym, trzytomowym wydaniu ostatecznie zmobilizowało mnie do sięgnięcia po lekturę. Siedem powieści tworzących monumentalną, rewelacyjną serię opowiadającą o upadku francuskiej dynastii Kapetyngów i początkach wojny stuletniej, w znaczący sposób uzupełniło moją wiedzę historyczną i przebojem wdarło się do wyobraźni. I choć "Królowie przeklęci" reklamowani są jako "prawdziwa gra o tron" przez samego George'a R.R. Martina, który przyznał, że czerpał inspirację z cyklu Druona przy tworzeniu fabuły "Pieśni lodu i ognia", porównanie wcale nie jest przesadzone, jak to zwykle bywa w zapowiedziach reklamowych, a po drugie - fenomenalna seria francuskiego pisarza wcale takiej promocji nie potrzebuje, doskonale broni się sama.
Przez ponad trzysta lat, od czasu koronacji Hugona Kapeta do śmierci Filipa IV Pięknego, dynastię Kapetyngów charakteryzowała trwałość, stabilność i niezwykła ciągłość rządów, która znacznie przyczyniła się do wzmocnienia jedności narodu. Na początku XIV wieku, rządy Filipa Pięknego, władcy absolutnego, wprowadziły Francję w epokę rozkwitu; monarcha ukrócił samowolę feudałów, wprowadził reformy prawne, pokonał zbuntowanych Flamandów, rozgromił Anglików w Akwitanii, ukorzył nawet papieża osadzając go siłą w Awinionie; spłodził trzech synów zapewniających ciągłość rodu, zaś córkę wydał za mąż za angielskiego króla Edwarda II. I tylko rosnąca potęga, niezależność i bogactwo templariuszy były dla niego solą w oku. By zasilić królewski skarbiec i rozprawić się z zakonem, Filip IV wytoczył im trwający siedem lat proces, w wyniku którego zakon przestał istnieć, zaś wielki mistrz Jakub de Molay zginął spalony na stosie. Przed śmiercią zdążył jednak rzucić klątwę na swych oprawców: króla, papieża i strażnika pieczęci, Nogareta, przepowiadając, że wszyscy umrą w ciągu roku oraz przeklinając królewską dynastię do trzynastego pokolenia. Mniej więcej w tym momencie rozpoczyna się fabuła powieści Maurice'a Druona - inaugurują ją dramatyczne wydarzenia, które doprowadzą do wypełnienia się słów klątwy mistrza templariuszy i wybuchu zbrojnego konfliktu między Francją a Anglią.
Córka Filipa Pięknego, angielska królowa Izabela, z pomocą swego kuzyna Roberta d'Artois, knuje intrygę mającą na celu ujawnienie wiarołomstwa swych bratowych: królowej Małgorzaty oraz księżniczek Blanki i Joanny Burgundzkich. I podczas gdy dla Izabeli jest to kwestia honoru i czyn właściwy z moralnego punktu widzenia, Robert widzi w tym okazję do zemsty na matce Joanny i Blanki, swej stryjnie, Mahaut d'Artois, z którą od lat toczy spór o hrabstwo - i to pomimo decyzji króla kończącej sprawę sukcesji na korzyść Mahaut.
Wskutek intrygi księżniczki zostają uwięzione, a kiedy zaczyna się spełniać przepowiednia de Molaya i umiera Król z Żelaza, zaś jego następcą zostaje Ludwik X Kłótnik, życie niewiernej królowej znajduje się w niebezpieczeństwie. Ludwik - monarcha słaby, chwiejny, niekompetentny, ulegający wpływom, pozbawiony autorytetu władcy, nie tylko zaprzepaścił swoimi krótkimi rządami wszystkie reformy wielkiego ojca i doprowadził do decentralizacji władzy oraz eskalacji konfliktu między dwoma stronnictwami politycznymi: zwolennikami potężnego ministra Filipa Pięknego, Enguerranda de Marigny'ego i królewskiego stryja Karola Walezjusza, stojącego na czele wielkich feudałów. Chcąc uwolnić się od niewiernej małżonki i powtórnie zawrzeć małżeństwo dające nadzieję na spłodzenie następcy tronu, każe zamordować Małgorzatę Burgundzką. Nie jest mu jednak dane długo cieszyć się drugą żoną, Klemencją Węgierską, gdyż sam ginie od trucizny. Śmierć Kłótnika początkuje spór o regencję, który toczą między sobą Karol Walezjusz, przejmujący opiekę nad ciężarną królową, książę Burgundii i brat zamordowanej władczyni oraz hrabia Poitiers, Filip, najstarszy brat Ludwika X. Francja staje na krawędzi wojny domowej.
Maurice Druon stworzył niezwykłe dzieło – cykl porywających, fascynujących powieści, na kartach których zmierzył się z jednym z najciekawszych i najbardziej złożonych epizodów średniowiecza – długotrwałego, zagmatwanego konfliktu między francuskimi Kapetyngami a angielskimi Plantagenetami o koronę i dominację w Europie, który przeszedł do historii pod nazwą wojny stuletniej. Rozpoczynające pierwszy tom (w jego skład wchodzą trzy powieści: „Król z żelaza”, „Zamordowana królowa”, „Trucizna królewska”) dramatyczne wydarzenia – egzekucja wielkiego mistrza zakonu templariuszy Jakuba de Molaya, zdemaskowanie wiarołomstwa królowej Małgorzaty, wprowadzenie w realia wieloletniego sporu o sukcesję w hrabstwie Artois, które wiodą do spełnienia się przepowiedni i wybuchu wojny, same w sobie stanowią doskonały materiał na powieść, jednak dopiero odpowiednio skrojone pod czytelnika, opowiedziane ze swadą, rozmachem, choć może w nieco staroświeckim stylu (pierwsze wydanie miało miejsce w 1965 roku), są w stanie nie tylko przykuć uwagę i utrzymać zainteresowanie, ale wręcz zahipnotyzować czytelnika.
Maurice Druon, opierając się na autentycznych wydarzeniach zarejestrowanych w źródłach historycznych i badaniach naukowych, uzupełniając suche daty i białe plamy własną wyobraźnią, bez trudu odnajduje się w gąszczu wydarzeń, natłoku faktów, postaci i dat, udowadniając, że rzeczywistość potrafi zaskakiwać bardziej, niż najbardziej wyrafinowana i wymyślna fikcja, a życie pisze najbardziej zadziwiające i nieprawdopodobne scenariusze. Druon niespecjalnie musiał koloryzować dostępne fakty – on po prostu dostosował je do potrzeb czytelnika i zachowania ciągłości narracji, eksponując ciągi przyczynowo – skutkowe i uwidaczniając motywacje bohaterów, dbając jednocześnie o autentyczność opowieści. Stworzył intrygującą, wielowątkową historię i wypełnił ją wielowymiarowymi postaciami z krwi i kości, obdarzając je osobowościami i charakterami, dzięki którym dosłownie rozsadzają ramy powieści. „Królowie przeklęci” to istny tygiel bohaterów, wątków, wydarzeń i misternie splecionych intryg – aż trudno uwierzyć, że wszystko to miało miejsce w rzeczywistości. To niesamowite, jak wiele czytelnik jest w stanie zapamiętać i powiązać ze sobą: dat, postaci, faktów i zależności między nimi, kiedy tylko ubierze się je w odpowiednie słowa spięte klamrą gawędziarskiego i porywającego stylu.
Historie rodów królewskich i dzieje średniowiecznej Europy to tylko niektóre z moich pasji, które staram się pielęgnować przy każdej okazji. I podczas gdy opowieści o Piastach, Plantagenetach czy Tudorach stopniowo zawłaszczały moją wyobraźnię, coraz bardziej odczuwałam dojmujący brak innej sławnej dynastii, bez znajomości losów której moja wiedza na temat średniowiecznej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2007
Książka wzruszająca i trudna,poruszająca problem znęcania się nad dziećmi przedstawiony z punktu widzenia dziecka - tym bardziej zapadający w serce i poruszający.
Zrobiła na mnie piorunujące wrażenie właśnie przez wzgląd na oddanie głosu niewyobrażalnie maltretowanemu dziecku,dla którego jedyną dostępną ucieczką od zła jest wejście do stworzonego przez siebie świata.
Wielkim zaskoczeniem dla mnie było zakończenie - niespodziewane i bolesne jeszcze bardziej niż to,co je poprzedza.
Z pewnością warto sięgnąć po tę lekturę.
Książka wzruszająca i trudna,poruszająca problem znęcania się nad dziećmi przedstawiony z punktu widzenia dziecka - tym bardziej zapadający w serce i poruszający.
Zrobiła na mnie piorunujące wrażenie właśnie przez wzgląd na oddanie głosu niewyobrażalnie maltretowanemu dziecku,dla którego jedyną dostępną ucieczką od zła jest wejście do stworzonego przez siebie...
2015-07-26
Kilka miesięcy temu pisałam o "Siostrze" Rosamund Lupton - jednej z najbardziej niesamowitych, dojrzałych, pięknych powieści, jakie kiedykolwiek czytałam. Jej lektura była dla mnie wyjątkowo mocnym, wyczerpującym przeżyciem, dlatego też bałam się ponownie wkroczyć do świata Lupton generującego istne szaleństwo emocji i wywołującego cała masę nie zawsze łatwych refleksji, jednak wiedziałam, że sięgnięcie po "Potem" jest tylko kwestią czasu. Zgodnie z oczekiwaniami proza brytyjskiej pisarki po raz kolejny dosłownie rozłożyła mnie na łopatki i sponiewierała emocjonalnie; choć tym razem autorka opowiedziała zupełnie inną historię, zastępując motyw siostrzanej miłości więzią łączącą matkę z córką, to jednak w bardzo podobnym stylu, który tak niesamowicie do mnie przemawia.
W ten piękny letni dzień w prywatnej szkole Sidley House odbywały się zawody sportowe. Grace Covey, 39-letnia matka dwójki dzieci wraz z pozostałymi rodzicami była na boisku, gdy nagle zauważyła dobywające się z budynku kłęby dymu. Przerażona wbiegła do płonącej szkoły, bo zdała sobie sprawę, że jest w niej jej ośmioletni synek Adam, który poszedł po swój tort urodzinowy oraz nastoletnia córka Jenny pełniąca obowiązki szkolnej pielęgniarki. Grace budzi się w szpitalu, a raczej orientuje się, że... jej dusza przebywa poza ciałem, pogrążonym w śpiączce na wskutek urazu odniesionego w pożarze. Towarzyszy jej Jenny, straszliwie poparzona w wypadku i czekająca na przeszczep serca, podobnie jak matka zawieszona między życiem a śmiercią. I podczas gdy lekarze walczą o ich życie, a policja prowadzi śledztwo w sprawie wypadku, który bardzo szybko okazuje się być podpaleniem, matka i córka - choć niewidzialne - towarzyszą zrozpaczonym najbliższym, obserwują postępy działań służb mundurowych i same pracują nad rozwikłaniem zagadki tragedii, w której ucierpiała cała ich rodzina. Stopniowo wychodzi na jaw, że podejrzanych w tej sprawie jest całkiem sporo, a mnogość motywów i pobudek mocno komplikuje odkrycie prawdy. Grace podejmuje wyścig z czasem, a jej determinacja i miłość macierzyńska zostają wystawione na jeszcze jedną próbę, kiedy okazuje się, że Jenny nadal grozi śmiertelne niebezpieczeństwo.
Podobnie jak w przypadku „Siostry”, także i tu zwraca uwagę specyficzny sposób narracji – współgrający z dramatyzmem wydarzeń, a jednocześnie sprzyjający powstaniu niemal intymnej atmosfery oraz głębokiej więzi między główną bohaterką i narratorką a czytelnikiem. Nie każdemu taka intensywna bliskość odpowiada, jednak moim zdaniem nie tylko pozwala identyfikować się z bohaterką na znacznie głębszym poziomie niż to zwykle bywa, ale konfrontuje czytelnika z wątpliwościami i obawami, których na co dzień nie chce lub nie może dopuścić do głosu, z różnych względów. Przeżywając tragedię Grace jest do tego zmuszony; nie tylko współ-odczuwa i rozumie, z czym kobieta się zmaga, ale przekłada to na płaszczyznę własnych doświadczeń i emocji.
Narracja prowadzona jest głównie w formie monologu, który Grace kieruje do swego męża, Mike’a, czuwającego w szpitalu przy córce i żonie, nie podejrzewającego, że towarzyszą mu one duchem. Grace dzieli się z nim swoimi wątpliwościami i lękami co do przyszłości ich rodziny, podejrzeniami w sprawie przyczyn pożaru oraz tożsamości sprawcy, spostrzeżeniami i przemyśleniami na temat wspólnego życia, wspominając ich drobne radości i smutki składające się na codzienność. Szczęśliwą codzienność, tak brutalnie przerwaną.
Można podejść ze sceptycyzmem do zabiegu autorki polegającym na obsadzeniu w roli narratora bohaterki pozostającej w śpiączce, zasadzającym się na motywie oddzielenia duszy od ciała. To prawda, przydaje on fabule dramatyzmu, nieco ją odrealnia, niesamowicie gra na emocjach, ale z drugiej strony, w świetle przedstawionych wydarzeń, wydaje się być naturalnym, oczywistym i logicznym ich następstwem, a w dodatku idealnym, choć oryginalnym rozwiązaniem pozwalającym na wprowadzenie narratora wszechwiedzącego, którego obserwacje i analizy pozwalają na rozwój akcji. W wykonaniu Lupton ten zabieg przemawia do wyobraźni i pięknie wpisuje się w nie tak rzadkie relacje osób, które przeżyły własną śmierć lub obudziły się ze śpiączki. Ważne, że bohaterka w swej roli jest wiarygodna i poruszająca, nie trącąc przy tym tanim sentymentalizmem.
Narrację Grace cechuje ogromne natężenie emocji; z każdego słowa przebija głębia uczuć łącząca ją z pozostałymi członkami rodziny. Rosamund Lupton ukazała różne oblicza miłości: dojrzałą, okrzepłą, niosącą poczucie bezpieczeństwa miłość małżeńską i macierzyńską – pełną czułości i troski do wrażliwego ośmiolatka, ale przede wszystkim – niełatwą, ale wyjątkową relację łączącą matkę z nastoletnią córką, stanowiącą kwintesencję powieści. Brytyjska pisarka w wyjątkowy sposób ukazała całą złożoność tej więzi, dokonując pogłębionej analizy psychologicznej swych bohaterek: wchodzącej w dorosłość, pragnącej niezależności Jenny i jej matki, pełnej obaw o przyszłość ukochanej córki, nie potrafiącej pogodzić się z jej dorastaniem. Niby to banalne, ale w wykonaniu Lupton nie ma w tym ani krzty banału, sentymentalizmu czy powierzchowności; jest za to cała gama emocji o różnym zabarwieniu oraz dojrzała i wszechstronna analiza osobowości, pozwalająca czytelniczkom identyfikować się z bohaterkami. Co ważne – Grace nie jest w tym wszystkim heroizowana, a jej postępowanie uwznioślane, wręcz przeciwnie; autorka ukazała ją jako zwyczajną kobietę i matkę z krwi i kości, mającą swoje wady i słabości.
Dzięki narracji Grace możemy śledzić postępy w policyjnym śledztwie, ale też typować kolejnych podejrzanych czy analizować możliwe motywy. I jednych, i drugich jest całkiem sporo, co tylko podsyca atmosferę zagrożenia i trzyma w nieustannym napięciu do ostatniej strony. Czytelnik ma również szansę spojrzenia na dramat rodziny z innych niż głównej bohaterki perspektyw. Obserwujemy poczynania Sary, siostry Mike’a, która ryzykuje własną karierą, by poznać prawdę, co przekonuje Grace, jak w istocie szwagierka, z którą dotąd nie była szczególnie zżyta, jest oddana jej rodzinie. Przyglądamy się zmaganiom małego Adama z traumą wywołaną pożarem, tragedią siostry i matki oraz poczuciem winy; rozpacz matki głównej bohaterki, która próbuje być podporą dla wnuka, wątły optymizm Mike’a i jego miłość do żony, a także śledzimy reakcje otoczenia – współpracowników i przyjaciół rodziny– wszystko to pozwala Grace na zrozumienie, kto w chwili próby okazał się prawdziwym przyjacielem, a kto wilkiem w owczej skórze. Jak to zwykle w życiu bywa, spostrzeżenia bohaterki w tej kwestii bardzo różnią się od dotychczasowej opinii o niemal każdym z jej otoczenia, co nie tylko daje mocno do myślenia, ale jest kluczowe dla całej fabularnej intrygi.
Jednak „Potem” to przede wszystkim cudowna, poruszająca opowieść o kruchości ludzkiego życia i miłości w różnych jej formach i odsłonach – a o każdej z nich Lupton opowiada pięknie, dojrzale, wzruszająco, a także o poświęceniu jako najwyższej formie tego uczucia. Policyjne śledztwo i kryminalna zagadka (choć misterna, obfitująca w liczne zwroty akcji i nieustannie trzymająca w napięciu) nie są jednak najważniejsze, na pierwszy plan wysuwają się uczucia Grace oraz głębia i siła więzi, jakie wytworzyła i na których powstanie miała wpływ. To niezwykle istotne w obliczu zakończenia – dość przewidywalnego, a jednak niosącego ogromny ładunek emocjonalny, zapadającego w pamięć i niosącego refleksje, z którymi każdy powinien zmierzyć się sam. Rosamund Lupton jest mistrzynią w uświadamianiu rzeczy oczywistych: ukazuje ich obecność, piękno i wartość, a mówi o nich w sposób, który nie ma nic wspólnego z wyświechtanymi frazesami, za to zachwyca prostotą, dojrzałością i autentyzmem zawartych w nim myśli, ich trafnością i precyzją. To rzadka sztuka, więc tym goręcej zachęcam do sięgnięcia po niezwykłą prozę brytyjskiej pisarki.
Kilka miesięcy temu pisałam o "Siostrze" Rosamund Lupton - jednej z najbardziej niesamowitych, dojrzałych, pięknych powieści, jakie kiedykolwiek czytałam. Jej lektura była dla mnie wyjątkowo mocnym, wyczerpującym przeżyciem, dlatego też bałam się ponownie wkroczyć do świata Lupton generującego istne szaleństwo emocji i wywołującego cała masę nie zawsze łatwych refleksji,...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-05-06
Potomkowie Plantagenetów nie mogą czuć się bezpiecznie w Anglii rządzonej przez Tudorów. Niegdysiejsi dziedzice tronu, członkowie jednego z najpotężniejszych rodów królestwa, po klęsce pod Bosworth i śmierci Ryszarda III stali się ledwie pretendentami, przeżytkami dawnej dynastii, których los zależał od łaski lub niełaski założyciela nowej, zwycięskiej, Henryka VII Tudora. Nieliczni, niepewni swej świeżo zdobytej władzy i lojalności poddanych Tudorowie słusznie obawiali się spadkobierców królewskiego rodu, wyjątkowo licznych, płodnych i nie do wyplenienia - zgodnie z łacińskim mianem krzewu janowca, od którego ponoć wywodziła się nazwa dynastii, Planta genista. Plantageneci, stopniowo odsuwani od dworu, strącani w niebyt historii, pozbawiani majątków, znaczenia, wolności i życia, bądź - w przypadku kobiet zmuszanych do małżeństw urągających ich pozycji, by dzieci narodzone z tych związków nie mogły się mienić dziedzicami angielskiej korony – własnej tożsamości - aby przetrwać, musieli zaadaptować się do nowej sytuacji politycznej. Jedną z nieodrodnych cór rodu była Małgorzata Pole - kobieta, której długie, bogate życie rozgrywało się w samym centrum wydarzeń i bliskości tronu - najpierw dynastii Yorków, potem Tudorów. Mimo tego faktu - jak to zwykle bywało w przypadku przedstawicielek płci pięknej - jej niezwykła biografia była praktycznie pomijana przez kronikarzy epoki i późniejszych historyków. Na szczęście losami Małgorzaty zainteresowała się Philippa Gregory - znakomita pisarka o budzącym zaufanie wykształceniu popartym tytułami naukowymi z historii i literatury, która każdą kolejną powieścią tylko potwierdza swą ogromną wiedzę, zaraźliwą pasję i dociekliwość badacza, fenomenalnie przekładające się na fabułę - fascynującą i wiarygodną pod każdym względem. Nie inaczej prezentuje się najnowsza książka angielskiej pisarki, będąca historią długiego życia przeżytego w samym sercu kluczowych dla dziejów Anglii wydarzeń, w bliskości tronu i w związku z tym naznaczonego dramatami, widowiskowymi wzlotami i równie spektakularnymi upadkami.
Małgorzata Pole była nie byle kim - jako córka Jerzego księcia Clarence była bratanicą dwóch królów - Edwarda IV i Ryszarda III; jej dziad Ryszard Neville hrabia Warwick zwany był Twórcą Królów, zaś młodszy brat Edward - wyznaczonym przez króla Ryszarda następcą tronu. Klęska pod Bosworth przekreśliła nadzieje Yorków, ale nie mogła uciszyć ich królewskich ambicji. Młodziutki Edward został stracony w Tower, Małgorzata zaś unieszkodliwiona dzięki małżeństwu z lojalnym poplecznikiem Tudorów, poślednim rycerzem Ryszardem Pole. Mimo tego upokorzenia nigdy nie przestała marzyć o przywróceniu pozycji, która należała jej się z urodzenia i jeśli nie o ponownym objęciu tronu przez Plantagenetów, to o uczestniczeniu w sprawowaniu rządów, jak przystało na najpierwszy ród królestwa.
Fabuła powieści rozpoczyna się w momencie, gdy Ryszard Pole, w uznaniu zasług, zostaje mianowany namiestnikiem Walii i wraz z żoną staje się opiekunem i doradcą następcy tronu, księcia Artura oraz jego świeżo poślubionej żony, Katarzyny Aragońskiej. Po nagłej śmierci księcia Walii Małgorzata przestaje być potrzebna, lecz kiedy jej podopiecznej udaje się dopiąć swego i mimo piętrzących się trudności zostać żoną brata swego zmarłego męża, młodego Henryka VIII Tudora – los potomkini Yorków znów się odmienia; zostaje wezwana na królewski dwór przez swą serdeczną przyjaciółkę i nową władczynię Anglii, Katarzynę.
To dopiero początek perypetii bohaterki, która – znajdując się w łaskach u króla – dąży do przywrócenia swemu rodowi dawnego znaczenia i świetności, lecz czyni to po cichu, by nie wzbudzać podejrzeń u wciąż niepewnego swej władzy Tudora. W głębi duszy marzy o odzyskaniu należnej Yorkom pozycji, z drugiej strony rozumie, że układ sił się zmienił i by przetrwać jak najbliżej tronu, trzeba wykazać się lojalnością i wiernością wobec nowej dynastii.
Małgorzata to silna i odważna kobieta, której nie złamały rozliczne tragedie i przeciwności losu, usiłująca jak najwięcej ugrać dla swojej rodziny; doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że dwór królewski to centrum intryg, od których pozornie trzyma się z daleka, chroniąc swoich najbliższych, nieustannie jednak pozostając w kontakcie z licznymi krewniakami, trzymając rękę na pulsie, monitorując bieżące wydarzenia. Jej lojalność raz po raz poddawana jest ciężkim próbom, co doskonale widać w momencie, kiedy Henryk VIII odsuwa od siebie Katarzynę Aragońską, by związać się z Anną Boleyn. Będąc sercem po stronie prawowitej królowej Anglii, zdradzanej i upokarzanej przez królewskiego małżonka oraz ich córki, a swej podopiecznej, księżniczki Marii – musi wyprzeć się swoich uczuć i przekonań, by nie trafić na szafot za zdradę.
Opierając się na rozlicznych źródłach historycznych, Philippa Gregory kreśli wspaniały, cudownie niejednoznaczny portret Małgorzaty Pole – dumnej, inteligentnej kobiety o doskonale wykształconym zmyśle politycznym, pozwalającym jej lawirować w gąszczu dworskich intryg. Pisarka znakomicie ukazała złożoność jej charakteru – jednocześnie lojalnej przyjaciółki, czułej i kochającej matki oraz opiekunki oraz kobiety bezwzględnej wobec własnej synowej, nie wahającej się przed odebraniem jej majątku i umieszczeniu jej w klasztorze, byle zachować należące do rodu ziemie w całości.
Hrabina Salisbury (bo taki tytuł nadał jej Henryk VIII) to postać pełna sprzeczności – zarazem dumna i ambitna jak na członkinię rodu Yorków przystało, ale i zdolna poświęcić wszystko – majątek, dobre imię, przekonania i sumienie, byle tylko pozostać przy życiu.
Gregory wysnuwa ciekawą teorię dotyczącą Małgorzaty Pole – zgłębiając jej losy oraz dzieje rodu Yorków, nabrała przekonania, że hrabina była ośrodkiem spisku, że wspierała ruch oporu wobec Tudorów, czynnie lub biernie, zależnie od okoliczności, stale ze świadomością swych praw do tronu i zawsze z jakimś pretendentem – czy to na wygnaniu, czy to szykującym się do przejęcia władzy, czy to pozostającym w uwięzieniu. Zdaniem autorki obawy Tudorów nie były tak bezpodstawne i paranoiczne, jak chce większość historyków, zagrożenie ze strony Plantagenetów było stale obecne za ich rządów, w mniejszym lub większym stopniu, ale jednak realne. Teza ta, doskonale udokumentowana, poparta bogatym materiałem historycznym i sposobem zaprezentowania sylwetki bohaterki, jest niezwykle przekonująca i wiarygodna.
Fabuła „Klątwy Tudorów” nie skupia się jednak tylko i wyłącznie na losach Małgorzaty. Innym istotnym akcentem powieści jest przemiana Henryka VIII – z młodego, przystojnego, rozpieszczanego przez wszystkich księcia uważanego za zbawcę Anglii, bez reszty zakochanego w żonie – w okrutnego, paranoicznego, zepsutego do szpiku kości tyrana, despotę maltretującego fizycznie i psychicznie najbliższych, człowieka przekonanego, że wszystko mu wolno, bo nikt nie ośmielił się mu przeciwstawić, który, by postawić na swoim, zerwał z Kościołem, wypowiedział wojnę własnej rodzinie i swoim poddanym, który łamał królewskie słowo, nieustannie zdradzał i sam wszędzie wietrzył zdradę. Ta przemiana została ukazana po mistrzowsku, z ogromnym psychologicznym prawdopodobieństwem, podobnie jak atmosfera nieustannego zagrożenia towarzysząca poddanym na każdym kroku (zwłaszcza dworzanom i możnym rodom stojącym najbliżej tronu).
Philippa Gregory po raz kolejny udowodniła swój literacki kunszt kreśląc dopracowane w najmniejszych szczegółach, porywająco bogate i złożone tło historyczno – obyczajowe, uwzględniające wszelkie zaprowadzane wówczas przez Henryka VIII zmiany oraz oszałamiające swoim tempem następstwo wydarzeń. Pisarka poświęciła wiele miejsca innej kontrowersyjnej tezie – czy małżeństwo księcia Artura i Katarzyny Aragońskiej zostało skonsumowane, a co za tym idzie – czy związek królowej z Henrykiem VIII był legalny, zaś urodzona z niego córka, księżniczka Maria, dzieckiem z prawego łoża. Zebrane przez autorkę fakty i ich interpretacja brzmi logicznie i wiarygodnie; przemawia one do mnie na tyle, by uznać je za prawdziwe.
„Klątwa Tudorów” to cudowna czytelnicza uczta, jak każda zresztą powieść brytyjskiej pisarki. To nie tylko portret wspaniałej, dumnej, niesłusznie zapomnianej przez historię kobiety, która przez całe życie opierała się tyranii Tudorów i która zginęła tak, jak żyła. To także zachwycająco barwny i niezwykle rozległy obraz epoki, jak również fascynujące studium przemiany złotego księcia w tyrana – portret jakże odmienny od tego funkcjonującego w zbiorowej świadomości. To wreszcie porywająca opowieść o członkach rodu odsuniętego od władzy, o ich wierności starej religii, lojalności wobec niesprawiedliwie potraktowanej prawowitej następczyni tronu oraz próbach przetrwania za wszelką cenę.
Potomkowie Plantagenetów nie mogą czuć się bezpiecznie w Anglii rządzonej przez Tudorów. Niegdysiejsi dziedzice tronu, członkowie jednego z najpotężniejszych rodów królestwa, po klęsce pod Bosworth i śmierci Ryszarda III stali się ledwie pretendentami, przeżytkami dawnej dynastii, których los zależał od łaski lub niełaski założyciela nowej, zwycięskiej, Henryka VII Tudora....
więcej mniej Pokaż mimo to2014-10-14
"Wyszedł na szary dzień, stanął i przez ułamek sekundy zobaczył absolutną prawdę o świecie. Zimne nieprzejednanie krążące po ziemi pozbawionej jutra. Nieubłagana ciemność. Spuszczone ze smyczy ślepe psy słońca. Miażdżąca czarna pustka wszechświata. (...) Czas dany na kredyt i świat na kredyt, i oczy na kredyt, by go nimi opłakiwać."
"Droga" Cormaca McCarthy'ego to jedna z tych powieści, dla których stworzono takie określenia jak "literacka perełka" czy "arcydzieło" - dziś mocno już wyświechtane i zdewaluowane, ale w tym konkretnym przypadku jak najbardziej uzasadnione. Cóż można napisać o książce, której każde dosłownie zdanie daje do myślenia, porusza i zachwyca i to w najpełniejszym znaczeniu tych słów? O powieści doskonałej, zbudowanej z wypowiedzi o ogromnej sile wyrazu, a nad każdą z nich ma się ochotę zatrzymać na dłużej - bądź dla samej przyjemności delektowania się surowym pięknem i chwytającą za serce prostotą myśli uchwyconych w lapidarne, a zarazem poetyckie słowa, bądź porażona nagą, nie zawsze oczywistą prawdą z nich się wyłaniającą - by zachować je na zawsze w pamięci i móc o nich rozmyślać podczas bezsennych nocy.
Akcja powieści toczy się gdzieś w Stanach Zjednoczonych, choć tak naprawdę jej miejsce nie ma znaczenia: świat został zniszczony w wyniku katastrofy nuklearnej, cywilizacja upadła, a to, co po niej zostało, to spopielała, jałowa ziemia pod ołowianym niebem i snujące się po niej ludzkie niedobitki zdane tylko i wyłącznie na siebie. Ojciec i syn wędrują z jednego krańca kraju na drugi, zmierzają na południe, choć tak naprawdę cel ich podróży jest iluzoryczny, sensem jest sama droga. Nie są co prawda jedynymi ocalonymi, co nie znaczy, że szukają kontaktu z innymi ludźmi; wręcz przeciwnie, starają się trzymać od nich jak najdalej - wraz z zagładą cywilizacji nastąpił upadek człowieka i wszelkich wartości wypracowanych w czasie tysiącleci jej trwania. Ludzie zatracili zasady moralne i uczucia wyższe, stali się okrutnymi i bezwzględnymi drapieżnikami nie cofającymi się nawet przed kanibalizmem i innymi przejawami krańcowego barbarzyństwa. Mimo tego ojciec i syn wierzą - a przynajmniej starają się wierzyć - że nie są jedynymi dobrymi ludźmi, jacy pozostali na pozbawionym wszelkiej nadziei świecie.
To, co najbardziej porusza w powieści i wręcz ściska za gardło, to wbrew pozorom nie sugestywna, ponura i wyjątkowo pesymistyczna wizja postapokaliptycznego świata, a relacje między ojcem a synem. Fakt, że mają tylko siebie, świadomość, że jeden bez drugiego by zginął (chłopiec - to rozumie się samo przez się; mężczyzna - bo gdyby nie syn, którego kocha, którym się opiekuje i uczy go świata, odebrałby sobie życie) i to, że nawzajem nadają sens swojemu życiu jest czymś, wobec czego nie można pozostać obojętnym, co silnie działa na wyobraźnię, a przede wszystkim na emocje - zwłaszcza, że otaczająca bohaterów rzeczywistość nie napawa optymizmem, nie pozostawia złudzeń co do przyszłości i poddaje w wątpliwość wszystko to, co przed apokalipsą miało jakiekolwiek znaczenie.
A tymczasem chłopiec, dla którego ojciec jest całym światem, zaś nauki przez niego wpajane - jedynymi punktami odniesienia - widzi sens w tym, by się do nich stosować; co więcej - stoi na ich straży, często wbrew zdrowemu rozsądkowi i instynktowi przetrwania. Jest kompasem, który przypomina targanemu zwątpieniem ojcu, co w życiu się liczy, dlaczego warto żyć i się nie poddawać. Ojciec z kolei czerpie siłę z miłości do syna: wartości, jakie mu przekazuje, choć były dla niego już pustymi słowami, dzięki chłopcu znowu nabierają znaczenia, ożywają i pomagają mu jeśli nie wierzyć, to mieć siłę i poczucie, że warto trwać, dla niego. Właśnie dlatego "Droga" jest metaforą życia, ścieżki, jaką pokonuje każdy rodzic ze swoim dzieckiem ucząc je i przygotowując do zarówno do samodzielnego życia, jak i nieuniknionego ostatecznego rozstania. Uświadamia, że życie byłoby drogą donikąd, gdyby zabrakło w nim miłości nadającej mu sens; walka o przetrwanie, próby zachowania człowieczeństwa w świecie pozbawionym wszelkich zasad i nadziei na lepsze jutro, byłaby syzyfową pracą, gdyby nie możliwość i potrzeba przekazania dalej tego, co dobre, ważne i piękne. McCarthy uświadamia, że "nie wszystek umrę", jeśli mam kogoś, kogo mogę kochać i pokazać mu, jak dobrze przejść przez życie, które przestaje być udręką, jeśli pojawia się w nim miłość i nadzieja, czasem na przekór wszystkiemu, a także jak godzić się ze stratą, która jest naturalną koleją rzeczy. Pokazuje też, że tak naprawdę piekłem jest egzystencja w oderwaniu od zasad moralnych i uczuć wyższych, skupiona na przetrwaniu za wszelką cenę. Jedyną nieprzemijającą wartością jest miłość.
"Droga" ma głęboko pesymistyczny wydźwięk; atmosfera beznadziei i nieuniknionego końca jest wszechogarniająca, sugestywna i namacalna, jednak dzięki temu tym bardziej trafia do nas jej przesłanie. Oszczędność i minimalizm prozy McCarthy'ego, precyzja i prostota w doborze słów i wyrażaniu myśli, surowe piękno, a zarazem poetyckość języka jedynie potęgują wymowę i ładunek emocjonalny powieści, nieustannie zachwycając i ściskając za gardło. Nie ma tu zdania, które pojawiłoby się przypadkowo - każde ma znaczenie i czemuś służy, każde niesie ze sobą kolejne pytania: o sens życia, istotę człowieczeństwa, o to, co w życiu najważniejsze. "Droga", choć wyczerpuje emocjonalnie, pozwala spojrzeć na nasze życie z innej perspektywy, sprowadzić je do właściwego wymiaru, przypominając, co powinno się w nim liczyć najbardziej i dlaczego.
"Wyszedł na szary dzień, stanął i przez ułamek sekundy zobaczył absolutną prawdę o świecie. Zimne nieprzejednanie krążące po ziemi pozbawionej jutra. Nieubłagana ciemność. Spuszczone ze smyczy ślepe psy słońca. Miażdżąca czarna pustka wszechświata. (...) Czas dany na kredyt i świat na kredyt, i oczy na kredyt, by go nimi opłakiwać."
"Droga" Cormaca McCarthy'ego to jedna z...
2014-10-02
C.S.Lewisa chyba nikomu specjalnie przedstawiać nie trzeba - ten wykładowca języka i literatury angielskiej w Oxfordzie i Cambridge zasłynął jako wybitny autor tekstów religijno - filozoficznych, dzięki którym zyskał miano apologety chrześcijaństwa, ale także jako twórca fantastycznych światów w "Trylogii międzyplanetarnej" i "Opowieściach z Narnii". Nie ukrywam, że należy do grona moich ulubionych i najbardziej cenionych pisarzy, a jako taki jest dla mnie postacią szczególnie intrygującą. Sięgając po biografię Lewisa autorstwa Michaela White'a miałam wobec niej ogromne oczekiwania - pragnęłam dowiedzieć się jak najwięcej o nim samym, jego życiu, inspiracjach, twórczości - to jasne; nie spodziewałam się jednak tak wnikliwej analizy psychologicznej niemal każdego aspektu jego zaledwie 65-letniego życia i tak barwnie, sugestywnie nakreślonych ram obyczajowych epoki, do której przynależał. Otrzymałam znacznie więcej, niż oczekiwałam, na dodatek w znakomitym stylu.
Portret C.S.Lewisa wyłaniający się z kart książki White'a jest intrygująco niejednoznaczny i dzięki temu tak fascynujący. Autor ze swadą opowiada o dzieciństwie Jacka - okresie, który miał najbardziej znaczący wpływ na jego dalsze życie głównie ze względu na traumę, jaką była dla niego śmierć matki, z którą łączyła go niezwykle silna więź emocjonalna. Przerywała ona szczęśliwe, beztroskie dzieciństwo, którego atmosferę już jako dorosły próbował przenieść do fantastycznej krainy Narnii i zapoczątkowała trwający całe życie głęboki i bolesny konflikt z ojcem. W pewnym stopniu przedwczesna śmierć matki i tęsknota za nią miały wpływ na nietypowy - zwłaszcza jak na owe czasy - związek ze sporo starszą od niego Janie Moore, który Lewis nawiązał w wieku 19 lat i który kształtował jego życie przez lat ponad trzydzieści. White w niezwykle ciekawy i szczegółowy sposób opowiada o relacjach Lewisa z jego najbliższym otoczeniem: niełatwych stosunkach z bratem Warrenem, dwudziestoletniej przyjaźni z Tolkienem - opartej na wzajemnej fascynacji, szacunku, ale i rywalizacji - która niestety nie przetrwała próby czasu i innymi członkami grupy Inklingów czy wreszcie wielkiej, niespodziewanej, późnej miłości do Joy. Sporo miejsca poświęca także karierze akademickiej Lewisa w Oxfordzie i Cambridge oraz jego twórczości; opowiada o jego literackich inspiracjach i kulisach powstania jego najsłynniejszych dzieł: "Opowieści z Narnii", "Trylogii międzyplanetarnej" czy "Listów starego diabła do młodego", jak również o szczegółach jego nawrócenia i wpływie, jaki ten akt wywarł na jego dalsze życie i pisarską karierę.
White, pochylając się nad kolejnymi etapami życia Lewisa, konfrontuje ze sobą rozmaite źródła informacji; spojrzenie na sylwetkę wybitnego pisarza z różnych punktów widzenia, skrupulatna analiza mocnych i słabych punktów tychże źródeł zaowocowały powstaniem zupełnie nowej perspektywy i nakreśliły w pewnym stopniu odkrywczy, a na pewno bardziej wyważony wizerunek Jacka, niż ten, jaki dotąd znaliśmy. Autor jest jak najdalszy od apoteozowania Lewisa i przypinania mu łatki pisarza chrześcijańskiego, nie skupia się na jego działalności poświęconej głoszeniu wiary bardziej niż na pracy naukowej czy innych aspektach jego twórczości, lecz dokonuje próby zespolenia wszystkich przejawów aktywności w jeden, wielowymiarowy wizerunek, możliwie najbliższy prawdy i poruszająco autentyczny.
White'owi udało się ukazać Jacka jako człowieka z krwi i kości, nie świętego, jakim chcieliby go widzieć niektórzy, a mężczyznę pełnego sprzeczności, uprzedzeń, skrywanych uraz i wątpliwości, typowo ludzkich wad i przywar, mrocznych myśli, a zarazem wybitnego erudytę, obdarzonego niezwykłą wyobraźnią i darem mówienia o najtrudniejszych sprawach w prosty, przemawiający do każdego sposób.
Lektura biografii uświadamia przede wszystkim, jak bogate i dramatyczne zarazem życie miał Lewis oraz jak pełną sprzeczności, skomplikowaną był osobowością. Nie da się ukryć, że jego ojciec miał wiele racji nazywając Jacka snobem z rozdętym ego; odnosił się on bowiem z lekceważeniem do osób niewykształconych, zwłaszcza do kobiet, ale trzy z nich wyjątkowo cenił i głęboko kochał: matkę, Janie i Joy; nie akceptował homoseksualistów, a to właśnie gej był przez długie lata jego przyjacielem i powiernikiem; nie przepadał za dziećmi, a stworzył jedne z najpiękniejszych opowieści właśnie dla nich. Nie cierpiał akademickich rytuałów i nauczania, ale nie mógł znieść myśli o opuszczeniu uczelni. Nie lubił łatki "popularnego pisarza", a niezwykle cenił sobie sławę i kontakt z czytelnikami; nie potrafił opowiadać o swych emocjach i uczuciach, chyba że ukrywał je pod literackim przebraniem. Nie do wiary, że Michael White uchwycił wszystkie te niuanse osobowości Lewisa, w dodatku poddając je drobiazgowej analizie psychologicznej. Wbrew pozorom nie czyni to lektury nudną czy nużącą, lecz tym bardziej intrygującą. Wizerunek odmitologizowanego Lewisa niejednokrotnie zaskakuje - arogancją, szowinizmem, złośliwością, sadystycznymi zapędami w młodości, długotrwałym, prawdziwym uczuciem do sporo starszej kobiety - niemniej jednak jest to portret wyjątkowo autentyczny, nietendencyjny, a jako taki - bardziej wiarygodny. Nie sposób nie docenić wysiłku autora, którego spostrzeżenia, wywody i analizy są nie tylko logiczne, przejrzyste i wyważone, ale też zajmujące i pełne pasji. White rzeczywiście prezentuje punkt widzenia inny niż dotychczasowe - choć prowadzi narrację z pozycji wielbiciela twórczości Lewisa, nie można odmówić mu sporej dawki niezbędnego dla biografa krytycyzmu, dzięki czemu publikacja nabiera wiarygodności. Ta książka jest jedną z najlepszych, najbardziej satysfakcjonujących biografii, jakie zdarzyło mi się czytać.
C.S.Lewisa chyba nikomu specjalnie przedstawiać nie trzeba - ten wykładowca języka i literatury angielskiej w Oxfordzie i Cambridge zasłynął jako wybitny autor tekstów religijno - filozoficznych, dzięki którym zyskał miano apologety chrześcijaństwa, ale także jako twórca fantastycznych światów w "Trylogii międzyplanetarnej" i "Opowieściach z Narnii". Nie ukrywam, że należy...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-07-21
Jeszcze do niedawna, śledząc z wypiekami na twarzy losy Plantagenetów, Tudorów czy Burbonów na kartach powieści takich tuzów beletrystyki historycznej, jak Philippa Gregory czy Christopher Gortner, mogłam jedynie marzyć, by znalazł się ktoś, kto z podobnym rozmachem, polotem i pasją zechciał napisać o polskiej historii. Wszak i nasze rodzime dzieje, kształtowane w równym stopniu przez chłodną, polityczną kalkulację, jak i gwałtowne namiętności czy wybujałe ambicje, obfitują w bratobójcze walki, zdradzieckie spiski, karkołomne sojusze lub zakulisowe intrygi, tak porywająco przedstawione przez mistrzów gatunku.
Moje żale i ubolewania skończyły się w chwili, gdy sięgnęłam po Koronę śniegu i krwi Elżbiety Cherezińskiej - powieść tak tętniącą życiem, barwną, soczystą i pod każdym względem zachwycającą, że po raz pierwszy w życiu poczułam autentyczną dumę z historii własnego kraju. Byłam wtedy przekonana, że to jedna z najlepszych powieści, jakie kiedykolwiek czytałam - dziś, mając świeżo w pamięci lekturę Niewidzialnej korony, jestem zdania, że palma pierwszeństwa należy się najnowszej powieści Cherezińskiej, która najwyraźniej - i ku mojej wielkiej radości - nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.
Fabuła Niewidzialnej korony stanowi bezpośrednią kontynuację wydarzeń rozgrywających się na kartach Korony śniegu i krwi; po siedmiu zaledwie miesiącach panowania zostaje zamordowany pierwszy od dwustu lat król Polski, Przemysł II. Zdarzenie to jest początkiem politycznego chaosu - ościenni władcy, piastowscy książęta, przedstawiciele najznaczniejszych rodów królestwa upatrują w nim szansy na zdobycie polskiego tronu: brandenburscy margrabiowie zajmują przygraniczne grody, łakomym okiem popatrując na Pomorze, podobnie zresztą jak rosnący w siłę Zakon Krzyżacki; książę Henryk Głogowczyk sięga po ziemie Starszej Polski, a król Czech Vaclav II nie cofnie się przed niczym, by ozdobić swoje skronie polską koroną. Tymczasem rada królewska na czele z arcybiskupem gnieźnieńskim Jakubem Świnką wybiera na następcę Przemysła księcia kujawskiego, Władysława (zwanego później Łokietkiem). Bardzo szybko przekona się on jednak, że droga wiodąca do królewskiego tronu jest wyboista i wymagająca nadzwyczajnych poświęceń, o których w gorącej wodzie kąpanemu Władkowi wcześniej się nawet nie śniło.
Co tu dużo mówić - po raz kolejny dałam się uwieść prozie Cherezińskiej - tak sugestywnej, intensywnej i tętniącej życiem, jak to tylko możliwe. Od pierwszych stron wręcz oszołomiła mnie mnogością wątków, powiązań i bohaterów prowadzących pewnie przez meandry polskiej historii, zachwyciła tym urzekająco naturalnym połączeniem surowych, średniowiecznych realiów i magicznego świata chrześcijańskich i pogańskich wierzeń oraz pradawnych legend wzajemnie się przenikających i tworzących jedyne w swoim rodzaju uniwersum perfekcyjnie oddające klimat epoki i mentalność ówczesnego społeczeństwa. Wyjątkowo atrakcyjna, legendarno - baśniowa otoczka skrywa wydarzenia przełomu XIII i XIV wieku traktowane raczej po macoszemu w podręcznikach historii - okres bezkrólewia, jaki nastał po śmierci Przemysła II, walki o wpływy i władzę zakończone intronizacją Władysława Łokietka, nie jawią się przeciętnemu odbiorcy szczególnie interesująco. Cherezińska sprawiła, że czytelnik będzie śledził fabułę Niewidzialnej korony z wypiekami na twarzy - nie tylko dzięki wartkiej, niebywale dynamicznej akcji z ogromnym wyczuciem zabarwionej dramatyzmem lub humorem, sytuacyjnym bądź słownym; nie tylko za sprawą żywego, sugestywnego języka i skrzących dowcipem dialogów ani z powodu huśtawki emocjonalnej, w jaką wprawiają gwałtowne zmiany nastroju, wydźwięku czy ciężaru gatunkowego poszczególnych wątków, ale także - a może przede wszystkim - dzięki przebogatej galerii postaci czarującej charakterologiczną i psychologiczną różnorodnością.
Podobnie jak miało to miejsce na kartach Korony śniegu i krwi, także i tutaj każdy z bohaterów, choćby i najpośledniejszy, olśniewa wyrazistością osobowości, ekspresyjnością mowy i gestów, po prostu tętni życiem zdając się rozsadzać ramy powieści, skutecznie domaga się naszej uwagi i budzi emocje, na które nie można pozostać obojętnym - począwszy od głównego bohatera Niewidzialnej korony, Władysława Łokietka, poprzez gnuśnego Przemyślidę Vaclava III, zdradzieckiego biskupa krakowskiego Jana Muskatę po ulubionego mężowskiego giermka księżnej Jadwigi, czyli Pawła Ogończyka. Nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, że w tym jakże barwnym gronie bohaterów prym wiodą... kobiety, Piastówny. Choć rzadko wspominane w podręcznikach historii, nie da się ukryć, że odgrywały ważną rolę w polityce swych mężów, synów i braci, w na wskroś męskim świecie średniowiecznej Polski. Cherezińska oddaje im sprawiedliwość, przywołuje na karty powieści, gdzie radzą sobie po prostu przebojowo; wystarczy wspomnieć choćby Jadwinię (o, przepraszam: księżnę Jadwigę), cierpliwą, mądrą żonę Władka, nad wiek dojrzałą Rikissę pogodnie poddającą się swemu przeznaczeniu czy moje ulubienice - wrocławskie klaryski, niezamężne i owdowiałe Piastówny, które, choć zamknięte w murach klasztoru, są zaskakująco dobrze poinformowane na temat aktualnej sytuacji politycznej i potrafią w zabawny i inteligentny sposób komentować rzeczywistość.
Co tu dużo mówić - Elżbieta Cherezińska posiadła niezwykły dar ożywiania historii, opowiadania o niej w taki sposób, że czytelnik, krok po kroku, ze wzruszeniem i dumą odkrywa bogactwo i piękno przeszłości własnego kraju. Żal było rozstawać się z bohaterami, trudno było wracać do rzeczywistości, dziwnie bladej, mizernej i bezbarwnej w porównaniu z tą, w której żyłam przez ostatnie kilka dni. Niewidzialna korona to powieść historyczna najwyższych lotów: pełnokrwista, tętniąca życiem, porażająca rozmachem i bogactwem zdarzeń, charakterów i znaczeń, mocno osadzona w historycznych realiach, a jednocześnie zanurzona w magiczno - baśniowym klimacie epoki. Dzięki niej Cherezińska udowadnia, że aby szanować i rozumieć historię własnego kraju nie trzeba otaczać jej patosem, powagą i mesjanizmem - wystarczy pasja, wyobraźnia i zdrowy dystans podszyty humorem.
Jeszcze do niedawna, śledząc z wypiekami na twarzy losy Plantagenetów, Tudorów czy Burbonów na kartach powieści takich tuzów beletrystyki historycznej, jak Philippa Gregory czy Christopher Gortner, mogłam jedynie marzyć, by znalazł się ktoś, kto z podobnym rozmachem, polotem i pasją zechciał napisać o polskiej historii. Wszak i nasze rodzime dzieje, kształtowane w równym...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-07-07
Najnowsza powieść Philippy Gregory jest książką wyjątkową i chyba nie mijam się z prawdą twierdząc, że szczególnie niecierpliwie wyczekiwaną przez miłośników twórczości brytyjskiej pisarki. "Biała księżniczka" jest bowiem ogniwem łączącym dwa najsłynniejsze cykle powieściowe Gregory: wojen kuzynów i tudorowski, a wszystko za sprawą głównej bohaterki. Jest nią nie kto inny, a Elżbieta York - córka Edwarda IV i Elżbiety Woodville, księżniczka spod znaku białej róży, a jednocześnie żona pierwszego Tudora na tronie Anglii i matka Henryka VIII. Losy królowej, przez całe życie zmuszonej wybierać między Yorkami a Tudorami, między własnym mężem a pretendentem do korony utrzymującym, że jest jej zaginionym bratem, należą do najbardziej dramatycznych w historii Anglii. Choć samą Elżbietę York trudno zaliczyć do najpopularniejszych brytyjskich monarchiń, Philippa Gregory, snując opowieść o jej losach, nie tylko spina klamrą dwa cykle powieściowe, ale też przybliża czytelnikowi intrygującą, tragiczną sylwetkę założycielki dynastii Tudorów.
Rok 1485. Henryk VII Tudor, po rozgromieniu pod Bosworth wojsk Ryszarda III, zostaje władcą Anglii. Aby zjednoczyć królestwo targane wojną domową, zyskać poparcie możnych i umocnić swą władzę, bierze za żonę księżniczkę z pokonanej dynastii, Elżbietę York. Córka Edwarda IV wciąż jest pogrążona w żałobie po śmierci poległego króla, rozumie jednak, jak wielka odpowiedzialność na niej ciąży i że praktycznie nie ma wyboru. Po ślubie bardzo szybko przekonuje się, że największy wpływ na królewskiego małżonka ma jego matka, lady Małgorzata Stanley. Henryk nie ufa własnej żonie i jej licznym krewnym, wszędzie wietrzy spiski i nie czuje się pewnie na tronie, na którym przed nim zasiadali uwielbiani przez lud Yorkowie. Wkrótce okazuje się jednak, że jego podejrzenia nie były bezpodstawne - poddani buntują się przeciw władzy Tudora, a za wszystkim wydaje się stać królowa wdowa, Elżbieta Woodville, która nie traci nadziei na odnalezienie jednego z synów ocalonego przed laty z Tower, liczy na jego powrót do kraju i przywrócenie władzy Yorkom. Intrygi matki stawiają w dwuznacznej sytuacji jej rodzoną córkę, żonę Tudora, która zmuszona jest wybierać między lojalnością wobec męża a wiernością własnemu rodowi, miłością do matki i kogoś, kto podaje się za jej ukochanego brata.
Philippa Gregory po raz kolejny udowodniła, że w pełni zasługuje na miano mistrzyni powieści historycznej, a nadanie jej tego tytułu nie było czysto kurtuazyjnym gestem. Uwielbiam to oszałamiające uczucie, kiedy rozpoczynam lekturę i od pierwszych zdań z łatwością mogę dosłownie wejść w skórę narratorki i zarazem głównej bohaterki. Nieodmiennie zachwyca mnie bogactwo szczegółów, historyczna i psychologiczna wiarygodność zarówno tła powieści, jak i sylwetek bohaterów świadczące o tym, że pisarka swobodnie, z wyczuwalną pasją porusza się w realiach epoki, ma wyraźną i spójną wizję powieści i z godnym pozazdroszczenia rozmachem potrafi ją zrealizować.
"Biała księżniczka" niczym nie różni się od pozostałych powieści Brytyjki - jest równie dopracowana, fascynująca, wspaniała. Stanowi zarazem doskonałe zwieńczenie i dopełnienie cyklu Wojen kuzynów, jak i intrygujący punkt wyjścia dla serii tudorowskiej - na jej kartach pisarka kontynuuje i rozwiązuje wcześniejsze wątki, zwłaszcza te dotyczące losów bohaterów poprzednich powieści, którzy i tu odgrywają niezwykle ważne role; wystarczy wspomnieć Elżbietę Woodville ("Biała królowa"), która po śmierci swego królewskiego szwagra Ryszarda III, wraz z Małgorzatą Beaufort ("Czerwona królowa") próbuje pogodzić zwaśnione rody Yorków, Lancasterów i Tudorów swatając swoją córkę z synem niedawnej antagonistki, a następnie osadzić na tronie swego zaginionego przed laty syna. Cudownie było móc śledzić dalsze poczynania i intrygi tych dwóch niezwykłych, silnych kobiet, z którymi tak trudno było mi się rozstać, i to nawet pomimo konieczności zweryfikowania opinii na ich temat: moja ulubienica Elżbieta Woodville rzeczywiście okazała się pierwszej wody intrygantką, która nie cofnęła się przed niczym, by osadzić na tronie swoją córkę, a następnie nie zawahała się spiskować przeciw niej i jej mężowi, gdy na horyzoncie pojawił się dziedzic z rodu Yorków. No cóż, była to dla mnie gorzka pigułka do przełknięcia, chociaż trzeba przyznać, że portret królowej - wdowy jest spójny z tym, jaki wykreowała Gregory w poprzednich tomach serii. Ociepleniu uległ natomiast wizerunek Małgorzaty Beaufort - matki bezgranicznie oddanej jedynemu synowi można nie lubić z wielu względów, jednak jej postawa musi budzić - i o dziwo budzi - szacunek i podziw.
Kolejnym wątkiem, jaki doczekał się kontynuacji, jest jedna z najbardziej tajemniczych historii w dziejach Anglii, zagadka, która do dziś nie doczekała się rozwiązania. Mowa oczywiście o losie zaginionych książąt z Tower - dwóch małoletnich synów Edwarda IV i Elżbiety Woodville; chociaż ich ciał nigdy nie odnaleziono, tradycyjnie o zabójstwo posądza się ich stryja, Ryszarda III. Philippa Gregory już w poprzednich powieściach podważyła tę popularną teorię i ukuła własną, popartą bardzo rzetelnym researchem i mocno osadzoną w bogatym materiale źródłowym. Choć po dziś dzień nikt tak naprawdę nie wie, jaki los spotkał książąt Yorków, wersja brytyjskiej pisarki wydaje się niezwykle prawdopodobna, jej interpretacja faktów - logiczna, wiarygodna, nienaciągana, a przy tym wyjątkowo fascynująca - na niej zresztą zasadza się intryga powieści, z niej wynika wewnętrzne rozdarcie bohaterki.
Postać królowej Elżbiety, choć niezbyt dobrze znana szerszemu gronu czytelników, jest ze wszech miar interesująca. W imię racji stanu zmuszona do poślubienia pretendenta do angielskiej korony, pogromcy Yorków - Henryka Tudora, przez całe życie lawirująca między lojalnością wobec męża a wiernością własnemu rodowi, i to w obliczu nieustannych konfliktów podsycanych przez jej własną matkę i jej wpływowych stronników. Nic dziwnego, że jej małżeństwo z Henrykiem nie należało do udanych - nowy król nigdy chyba nie poczuł się pewnie na tronie, mało komu ufał (bezgranicznie tylko własnej matce i stryjowi), wciąż musiał stawiać czoła rebeliom, spiskom i intrygom Yorków, co kładło się cieniem na jego relacjach z żoną próbującą zadowolić obie strony. Gregory znakomicie udało się nakreślić portret Elżbiety, jej wewnętrzne rozdarcie, nieustanny niepokój i niepewność co do bezpieczeństwa krewnych i przyszłości najbliższych. Arcyciekawą postacią okazał się również jej królewski małżonek - monarcha podejrzliwy i nieufny (co akurat jest w pełni zrozumiałe), nie potrafiący zjednać sobie poddanych, pozostający w cieniu uwielbianych przez lud władców z pokonanej dynastii. Cena, jaką zapłacił za koronę, była ogromna: całe jego życie i lata panowania były nieustanną i niewdzięczną walką o tron i utrzymanie wywalczonego dziedzictwa dla następnych pokoleń założonej przez siebie dynastii.
Zarówno Henryka VII, jak i Elżbietę York, śmiało można nazwać postaciami tragicznymi: ją - w bardziej klasycznym, antycznym wymiarze za sprawą wewnętrznego konfliktu, który determinował jej życie, jego - przez nieustanne, skazane na niepowodzenie dążenie do sprostania własnym i cudzym wyobrażeniom o idealnym władcy. Obserwowanie ich duchowych zmagań, dylematów, rozterek i wątpliwości na wielu różnych poziomach, śledzenie wewnętrznych monologów godnych pióra samego Szekspira, okazało się prawdziwie fascynującym doznaniem.
Wielbicieli twórczości Philippy Gregory specjalnie zachęcać do lektury "Białej księżniczki" nie trzeba; najnowsza powieść brytyjskiej pisarki dorównuje poziomem poprzednim i zachwyca tym, do czego autorka zdążyła przyzwyczaić swoich czytelników: nakreślonym z rozmachem, dbałością o szczegóły i wiernością historycznym przekazom realiom obyczajowym, brawurowo prowadzonej fabule, a przede wszystkim - tchnącymi autentyzmem, intrygująco wielowymiarowymi portretami bohaterów, którzy, choć żyli przed wiekami, dzięki lekturze wydają się być na wyciągnięcie ręki.
Najnowsza powieść Philippy Gregory jest książką wyjątkową i chyba nie mijam się z prawdą twierdząc, że szczególnie niecierpliwie wyczekiwaną przez miłośników twórczości brytyjskiej pisarki. "Biała księżniczka" jest bowiem ogniwem łączącym dwa najsłynniejsze cykle powieściowe Gregory: wojen kuzynów i tudorowski, a wszystko za sprawą głównej bohaterki. Jest nią nie kto inny,...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-04-18
Historie ukryte w malowidłach potrafią być naprawdę intrygujące. Rozszyfrowywanie metafor, doszukiwanie się ukrytych symboli i znaczeń w kompozycji portretu, rozmieszczeniu postaci, ich pozach, gestach, otaczających przedmiotach, odgadywanie cech osobowości, charakteru łączących więzi, statusu społecznego, a nawet losów poszczególnych postaci, może stanowić prawdziwe intelektualne wyzwanie, a jednocześnie fascynującą przygodę. Nie inaczej jest w przypadku XVI-wiecznego obrazu, którego fragment zdobi okładkę powieści Vanory Bennett. Mowa o portrecie rodziny Thomasa More'a - filozofa, polityka, prawnika i wybitnego humanisty, piastującego na dworze Henryka VIII funkcję lorda kanclerza - autorstwa Hansa Holbeina Młodszego. Fabuła "Portretu nieznanej damy" jest efektem inspiracji autorki artykułem opartym na wnikliwej analizie dzieł wybitnego artysty, dotyczącym prawdziwej tożsamości jednej z postaci malarskiej kompozycji Holbeina, Johna Clementa. W ten oto sposób powstała barwna, porywająca powieść osadzona w realiach epoki Tudorów, koncentrująca się na losach rodziny Thomasa More'a, jego błyskotliwej karierze i spektakularnym upadku.
Główną bohaterką powieści, z perspektywy której śledzimy rozgrywające się wydarzenia, jest Meg Giggs, przybrana córka Thomasa More'a. Wkraczamy w życie rodziny w bardzo pomyślnym i szczęśliwym momencie: głowa rodu, sir Thomas, pnie się po szczeblach dworskiej kariery, zaś łaski i zaszczyty, jakie zyskuje u króla, spływają na całą jego rodzinę. A jest ona prawdziwym ewenementem w ówczesnej Europie: More, światły humanista o szerokich horyzontach, utrzymujący przyjacielskie kontakty z najtęższymi umysłami swej epoki i przywiązujący ogromną wagę do edukacji dzieci, nie tylko płci męskiej, sprawił, że jego córki należały do najlepiej wykształconych kobiet na kontynencie. Siostry Meg powychodziły za mąż i wyprowadziły się z rodzinnego domu; ona sama cieszy się ich szczęściem, jednak martwi ją perspektywa staropanieństwa - jej ukochany, dawny nauczyciel latorośli More'ów, wyjechał nagle i nie daje znaków życia. Okazją do ponownego spotkania całej rodziny jest przyjazd do posiadłości More'ów słynnego malarza, Hansa Holbeina, który ma uwiecznić wszystkich członków rodu w najpomyślniejszym okresie ich życia. Niespodziewanie przyjazd artysty zbiega się w czasie z powrotem ukochanego Meg, Johna Clementa. I podczas, gdy Holbein uczestnicząc w życiu rodzinnym More'ów przygotowuje się do podjęcia pracy nad rodzinnym portretem, Meg stara się przekonać ojca do wyrażenia zgody na małżeństwo z Johnem jednocześnie obserwując niepokojące zmiany, jakie zachodzą w jego charakterze: More, z wyrozumiałego humanisty i filozofa przeistacza się w religijnego fanatyka, który w obronie herezji zalewającej kościół nie zawaha się skazywać ludzi na śmierć. Czasy są trudne: Henryk VIII właśnie próbuje unieważnić swoje małżeństwo z Katarzyną Aragońską, by poślubić Annę Boleyn. Wpływy katolików maleją, posłuch u króla znajdują zwolennicy Reformacji, królewski kanclerz jednak nie rezygnuje ze swej misji.
Wielką krzywdę wyrządził powieści blurb sugerujący, że Vanora Bennett stworzyła romans historyczny. Nic bardziej mylnego; to prawda, że wątek miłosny nieustannie przewija się przez fabułę, jednak to nie on jest dla jej rozwoju najistotniejszy. Podobnie jak portret rodzinny More'ów jest on zaledwie pretekstem do ukazania bogatego tła obyczajowego i politycznego epoki Tudorów, z naciskiem na reformę religijną Henryka VIII i wyjątkowo barwny obraz ówczesnego środowiska humanistycznego Europy. Koncepcja stworzenia fabuły opierającej się w równej mierze na faktach historycznych jak i na interpretacji dzieł jednego z głównych przedstawicieli renesansu, Hansa Holbeina, okazała się strzałem w dziesiątkę. Dawno nie czytałam tak porywającej i fascynującej lektury. Spojrzenie na okres rządów Tudora z perspektywy otoczenia jego lorda kanclerza Thomasa More'a uzupełnione o świeże spojrzenie stojącego z boku bystrego obserwatora jakim okazał się Holbein, stało się intrygującym sposobem na wypełnienie wszelkich luk w historii nie tylko przez dopisanie własnej wersji wydarzeń, ale i zapoznania czytelnika z naukowymi hipotezami opierającymi się na analizie dzieł malarza. Całość wypada niezwykle wiarygodnie i przekonująco - nie tylko dzięki doskonałemu przygotowaniu merytorycznemu Bennett, ale też jej bujnej wyobraźni i rewelacyjnemu stylowi pisarskiemu. Przed oczami czytelnika autorka roztacza barwną historię rodziny More'ów z uwzględnieniem złożonych relacji łączących poszczególnych członków familii i ich bogatej charakterystyki, wplatając w opowieść interesujący rys obyczajowy przydający jej wiarygodności i klimatu. Historia jednej z najznaczniejszych swego czasu rodzin królestwa, a już z całą pewnością jednej z najlepiej wykształconych w Europie i szczycącej się kontaktami z najwybitniejszymi umysłami epoki (Erazm z Rotterdamu, Nicholas Kratzer, stała się pretekstem do ukazania szerokiego tła społeczno-kulturowego renesansu, zwłaszcza niepokojów związanych z szerzącą się na kontynencie Reformacją i wpływem nowych prądów myślowych na społeczeństwo, tak barwnie i wszechstronnie ukazanych przez autorkę.
Szczególną uwagę zwraca sposób przedstawienia postaci Thomasa More'a, bardziej niejednoznaczny i kontrowersyjny, niż dotąd zwykło się ją prezentować. Owszem, lord kanclerz to wciąż światły erudyta i wielki humanista, jednak okoliczności i pełniona funkcja ujawniają jego drugie, mniej przyjemne oblicze - religijnego fanatyka walczącego z herezją i palącego ludzi na stosach.
Wreszcie autorka serwuje prawdziwą gratkę dla miłośników nierozwiązanych zagadek historii dając wyraz jednej z hipotez na temat losów książąt z Tower, którzy zaginęli w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach. Wizja Bennett opiera się na naukowej analizie portretu rodzinnego More'ów autorstwa Holbeina i jest doprawdy intrygująca.
Według mnie najciekawszym akcentem powieści jest wątek pozornie najmniej istotnej postaci, skrywającej się w cieniu rodu kanclerza, samego Hansa Holbeina. Uczestniczy on w życiu rodziny, a jako bystry obserwator codzienności nie tylko odkrywa sekrety członków familii, trafnie ocenia ich charaktery oraz łączące ich więzi, lecz daje wyraz swojej wiedzy w powstającym malowidle. Za pomocą poetyckich metafor, mniej lub bardziej wyraźnych aluzji do aktualnej sytuacji politycznej, dziejów rodu, a nawet historii Anglii, ukrywa w sposobie przedstawienia postaci, ich gestach, mimice i otaczających przedmiotach, prawdę. Odkrywanie krok po kroku znaczenia poszczególnych elementów kompozycji artysty jest czymś maksymalnie fascynującym. To niewiarygodne, jak wiele można wywnioskować z jednego obrazu znając historyczny kontekst i niuanse kulturowe epoki. Niesamowite, jak niezwykle znaczące może okazać się konkretne ułożenie dłoni, pozornie przypadkowe spojrzenie, przechylenie głowy, przedmiot umieszczony w tle konkretnej postaci malarskiej kompozycji. W portrecie rodzinnym More'ów nic nie jest dziełem przypadku, każdy jego element zawiera podtekst i drugie dno. Jednoczesne śledzenie fabuły i studiowanie dzieła Holbeina (którego reprodukcja została dołączona do wydania książki, a jej fragment zdobi okładkę) jest nadzwyczajną intelektualną przygodą.
"Portret nieznanej damy" to prawdziwa gratka dla każdego miłośnika historii, z naciskiem na dzieje XVI-wiecznej Anglii epoki Tudorów oraz wielbicieli sztuki. Niezwykle barwna, napisana z rozmachem, stanowiąca efekt intrygującego połączenia historycznych faktów, literackiej fikcji i naukowych hipotez powieść Vanory Bennett jest prawdziwą literacką perełką. Gorąco polecam!
Historie ukryte w malowidłach potrafią być naprawdę intrygujące. Rozszyfrowywanie metafor, doszukiwanie się ukrytych symboli i znaczeń w kompozycji portretu, rozmieszczeniu postaci, ich pozach, gestach, otaczających przedmiotach, odgadywanie cech osobowości, charakteru łączących więzi, statusu społecznego, a nawet losów poszczególnych postaci, może stanowić prawdziwe...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-03-13
"Czujesz się tak, jakby twoje życie było żerdzią wystającą ponad krawędź klifu - posuwanie się naprzód jest niemożliwe, nie z powodu braku chęci, lecz z uwagi na brak miejsca. Perspektywa kolejnego dnia stoi w sprzeczności z prawami fizyki. Nie możesz też zawrócić. Chcesz więc spaść, odpuścić, poddać się, ale nie jesteś w stanie. I przypomina ci o tym każdy twój oddech. I tak to trwa."
Literatura wojenna jak żadna inna jest dowodem na to, że ludzkość nie potrafi uczyć się na własnych błędach. Każdy kolejny konflikt zbrojny jest niewyczerpanym źródłem najpotworniejszych tragedii i traumatycznych doświadczeń, jakże często przekuwanych w filozoficzne rozważania nad naturą człowieka, kondycją ludzkości, sensem życia czy fundamentalnych wartości. Lektura takich książek, jak "Na zachodzie bez zmian" Remarque'a czy "Krzycz, kiedy milczą anioły" Tima O'Briena uświadamia, że w literaturze wojennej nie o samą wojnę chodzi - jest ona jedynie pretekstem do ukazania głębszych prawd o nas samych. Nie inaczej jest w przypadku literackiego debiutu Kevina Powersa; "Żółte ptaki" idealnie wpisują się w tę tendencję, jednak autor udowadnia, że nawet tak wyeksploatowana tematyka ma czytelnikowi coś jeszcze do zaofiarowania, a pozornie mało oryginalna historia młodego Amerykanina, który na własnej skórze doświadczył koszmaru wojny, potrafi porazić swoją głębią i siłą przekazu.
21-letni John Bartle i osiemnastolatek Daniel Murphy poznają się na szkoleniu dla rekrutów w amerykańskiej bazie wojskowej. Zostają nie tylko towarzyszami broni, ale też przyjaciółmi na dobre i złe; przed wyjazdem na misję, John, trochę wbrew sobie, obiecuje matce Daniela, że przywiezie jej syna całego i zdrowego. Wkrótce cały pluton zostaje skierowany do irackiego miasta Al Tafar z rozkazem odbicia go z rąk bojowników. Wojenna rzeczywistość przytłacza żołnierzy i okazuje się gorsza od najbardziej koszmarnych wyobrażeń. Nieustanne obcowanie ze śmiercią, ekstremalne zmęczenie, wyczerpujące napięcie psychiczne co prawda zacieśniają więzy przyjaźni, ale jednocześnie uświadamiają Bartle'owi, jak trudno będzie spełnić obietnicę złożoną matce Murphy'ego. Kiedy po pewnym czasie jeden z nich powraca do kraju, jest wrakiem człowieka; choć wszyscy dookoła są z niego dumni, on sam, uwięziony we własnych wspomnieniach i poczuciu winy, pragnie tylko śmierci.
Kevin Powers oparł fabułę swej debiutanckiej powieści na własnych wojennych doświadczeniach: w latach 2004 - 2005 służył w armii amerykańskiej w Iraku jako strzelec karabinu maszynowego - i jako taka jest ona tworem niezwykle osobistym, głęboko emocjonalnym i porażająco realistycznym. Co ciekawe, pomimo tych cech historia dwóch zwyczajnych, młodych ludzi, zaciągających się do wojska z braku lepszego pomysłu na życie, z chęci przeżycia przygody czy potrzeby udowodnienia czegoś sobie, ich zmagania z wojenną rzeczywistością i tragicznymi jej skutkami, jest symboliczna, uniwersalna. Losy głównego bohatera nie są czymś wyjątkowym, wręcz przeciwnie - jego dramat jest dramatem tysięcy młodych ludzi rzuconych w wir wojny, której okrucieństwo i bezsens przemawiają do czytelnika z większą mocą nie chórem anonimowych głosów, ale rozpaczliwym krzykiem jednostki.
Tym, na co warto zwrócić szczególną uwagę w "Żółtych ptakach", jest zaskakująco wielowymiarowa wizja wojny. Zapis przeżyć i koszmarnych doświadczeń młodego żołnierza został pogłębiony i poszerzony o opisy towarzyszących im stanów emocjonalnych oraz refleksji będących na nie odpowiedzią. Wojna to nie tylko krwawe, brutalne, porażające szczegółowością i realizmem migawki z pola walki; uzupełnieniem rzeczywistego chaosu jest zamęt panujący w głowach i niszczący psychikę bohaterów. Zadziwiające jest to, z jaką maestrią i precyzją autorowi udało się oddać emocjonalne zagubienie postaci i ambiwalencję ich uczuć: poczucie nieuchronności śmierci przeplata się z instynktownym pragnieniem przeżycia za wszelką cenę, uczucie straty i wyrzuty sumienia spowodowane śmiercią któregoś z towarzyszy lub świadomością, że zabiło się człowieka mieszają się z euforią ocalonego, zaś mało komfortowe wrażenie utraty kontroli nad własnym życiem i przyzwolenie na konieczność równoważy ulga wynikająca z rozłożenia odpowiedzialności za własne czyny na barki przełożonych. Ale i to nie wszystko; Powers uświadamia, że pozostanie przy życiu i powrót do domu nie oznaczają końca koszmaru - on wciąż trwa: we wspomnieniach, które nie tyle powracają, ile nieustannie towarzyszą uniemożliwiając normalne funkcjonowanie, przejawia się w wyuczonych reakcjach ciała, wyraża w wyrzutach sumienia, poczuciu wewnętrznej pustki, wyalienowania i samotności, której nie chce się i nie można z nikim dzielić, a która wynika z rozdźwięku między własnym wstydem i poczuciem winy a dumą i uznaniem otoczenia.
Wizja Kevina Powersa przytłacza i poraża siłą wyrazu, w czym kluczową rolę odgrywa specyficzny styl autora. Zwraca uwagę precyzja, z jaką narrator artykułuje swoje myśli i emocje, porywa piękno, bogactwo i poetyckość języka, który wbrew pozorom nie brzmi fałszywie i sztucznie - zderzenie naturalistycznych opisów wyrażonych mocną, surową prozą i utrzymanych w lirycznym tonie refleksji tylko podkreśla kontrast między potwornościami wojny i nieuchronnością śmierci a kruchością i pięknem życia. Szczęśliwie udało się autorowi uniknąć patosu i sentymentalizmu, o jaki nietrudno przy tak karkołomnym zabiegu; choć niektóre frazy brzmią sentencjonalnie, są zarazem głęboko osobiste, szczere i bezpośrednie, stanowią udaną próbę jak najściślejszego wyrażenia własnych przeżyć i przemyśleń, oddania tego, co dzieje się w głowie i psychice doświadczonego traumą żołnierza. Powers utrzymuje uwagę czytelnika również dzięki fabule złożonej z przeplatających się wątków wojennych i powojennych - stopniowe odkrywanie kolejnych faktów z życia bohatera wzmaga napięcie i ciekawość, która może być zaspokojona dopiero w finale powieści, kiedy czytelnik uzyska pełny obraz wydarzeń, jakie miały miejsce w Al Tafarze. Kiedy cała historia zaczyna układać się w spójną i logiczną całość, wrażenie, jakie wywiera, ma wiele wspólnego z olśnieniem; nagle z całą mocą dociera do czytelnika banalna, zupełnie nie odkrywcza, ale wcale nie mniej przez to wstrząsająca, prawda: wojna nie ma w sobie nic z przygody, jest niszczycielskim chaosem, z którego nikt nie wychodzi cało. Kaleczy nie tylko fizycznie, ale i psychicznie, potrafi wyzuć z człowieczeństwa, na zawsze odgrodzić murem koszmarnych wspomnień od świata zewnętrznego.
Autor dokonał rzeczy niezwykłej: wstrząsnął czytelnikiem opowiadając o czymś, co coraz rzadziej nas porusza, o czym wydawałoby się, powiedziano już wszystko, i to po wielekroć. Udało mu się ubrać w słowa to, co niewyrażalne: grozę, okrucieństwo i bezsens wojny, przeanalizować i nazwać własne emocje, uchwycić i przekazać własne przemyślenia - a uczynił to w sposób dosłownie przytłaczający autentyzmem, bezpretensjonalny i szczery. Ta proza boli i zmusza do pogłębionej refleksji nie tylko nad istotą wojny i jej skutkami, ale wręcz sensem życia, kierunkiem, w jakim zmierza ludzkość i kondycją ludzkiej natury.
"Czujesz się tak, jakby twoje życie było żerdzią wystającą ponad krawędź klifu - posuwanie się naprzód jest niemożliwe, nie z powodu braku chęci, lecz z uwagi na brak miejsca. Perspektywa kolejnego dnia stoi w sprzeczności z prawami fizyki. Nie możesz też zawrócić. Chcesz więc spaść, odpuścić, poddać się, ale nie jesteś w stanie. I przypomina ci o tym każdy twój oddech. I...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-02-05
"Prawdą jest, że potrzebujemy źródła osobistych doświadczeń, z którego moglibyśmy czerpać zrozumienie. Każde nowe doświadczenie otwiera nowe źródło, a przydaje się nawet najmniejsze."
Największą krzywdą, jaką można wyrządzić kobietom formatu Marthy Gellhorn - inteligentnym, niezależnym, przebojowym i odważnym - jest postrzeganie ich postaci nie przez pryzmat spektakularnych dokonań będących ich dziełem, lecz sławnych mężczyzn, z którymi były związane - tak, jakby fakt ten miał je nobilitować i przydawać wartości. Czym zasłynęła Martha Gellhorn? Wielu z pewnością zapamięta ją jako żonę Ernesta Hemingwaya, choć małżeństwo to przetrwało zaledwie pięć lat. Prawdziwym powodem, dla którego warto jest pamiętać o tej niezwykłej kobiecie, są jej życiowe dokonania. Gellhorn była wybitnym korespondentem wojennym, w swojej karierze relacjonowała najważniejsze konflikty XX wieku począwszy od hiszpańskiej wojny domowej, poprzez wojnę w Wietnamie, wojnę sześciodniową, skończywszy na inwazji USA na Panamę. Podróżowała po III Rzeszy przygotowując reportaż o Hitlerze, brała udział w D-Day i wyzwalaniu obozu w Dachau, relacjonowała proces Adolfa Eichmanna. Nawet dziś skala jej dokonań budzi podziw, kilkadziesiąt lat temu tego typu praca wykonywana przez kobietę stanowiła fakt bez precedensu. Trudności, jakie dziennikarka spotykała na swojej drodze były niebagatelne i mocno zniechęcające, jednak nigdy się nie poddawała konsekwentnie dążąc do obranego celu. Nieposkromiona ciekawość świata, chęć poznania i zrozumienia otaczającej rzeczywistości w jak najszerszym i najgłębszym zakresie, niepospolita wytrwałość i elastyczność, odwaga granicząca z brawurą niejako predestynowały ją do wykonywania dziennikarskiego zawodu, przy czym nie zbywało jej na cechach nadających jej relacjom charakterystycznego, rozpoznawalnego rysu: autentycznego zaangażowania emocjonalnego, empatii, wrażliwości, ironicznego poczucia humoru, wybuchowego temperamentu oraz ogromnego dystansu do samej siebie. Połączenie tych cech z pełnym profesjonalizmem i niezaprzeczalnym pisarskim talentem zaowocowało licznymi publikacjami - takimi jak "Podróże z nim i samotnie". Podtytuł tej książki, "Pięć piekieł na ziemi", idealnie zapowiada temat i wprowadza czytelnika w klimat zebranych w niej tekstów. Martha Gellhorn opisuje wrażenia z podróży do pięciu różnych zakątków świata, podróży pełnych niebezpieczeństw i grozy, podjętych nieraz wbrew zdrowemu rozsądkowi w jednym tylko celu: aby na własne oczy zobaczyć najbardziej newralgiczne miejsca na ziemi, wyrobić sobie na ich temat własne zdanie i udokumentować to, co widziała i czego doświadczyła.
Książka zawiera nie tylko relacje Gellhorn napisane dla jej ówczesnego pracodawcy, "Collier's Weekly", ale również teksty będące obszernymi dziennikami z podróży. Czytelnik znajdzie tu zapiski z wyprawy do Chin pogrążonych w wojnie z Japonią, (dziennikarka miała relacjonować działania chińskiej armii i obronę przeciw mającemu nastąpić japońskiemu atakowi na wybrzeże Morza Południowochińskiego) czy też relację z włóczęgi po Karaibach, gdzie miała nadzieję zaobserwować działania wojenne prowadzone przez niemieckie U-Booty w tamtejszych wodach (choć nie było jej to dane, stworzyła arcyciekawy artykuł o mieszkańcach rajskich wysepek rzekomo odciętych od ogólnoświatowego konfliktu); wymarzona podróż do Afryki, wycieczka do Rosji lat 70-tych na zaproszenie wdowy po poecie i dysydencie Osipie Mandelsztamie czy wyjazd do Izraela i jednej z tamtejszych hipisowskich komun, zaowocowały kolejnymi zapiskami. A są one tak soczyste, sugestywne i żywe, tak działające na wyobraźnię i zapadające w pamięć, że czyta się je z prawdziwą przyjemnością i wypiekami na twarzy. Teksty Marthy Gellhorn świadczą dobitnie o jej nieprzeciętnej inteligencji, niezwykłej intuicji i zdolności do wyłuskiwania najbardziej charakterystycznych i istotnych zjawisk, umiejętności wnikliwej i wszechstronnej ich analizy oraz wyciągania wyjątkowo celnych, odkrywczych, opiniotwórczych wniosków. Każda jej obserwacja jest znacząca i służy budowaniu rzetelnego, wielowymiarowego obrazu rzeczywistości; opisy sytuacji i zjawisk są emocjonalne i fachowe zarazem, wnioski - oparte na solidnych podstawach, odważne, dalekowzroczne, uwzględniające szeroki kontekst nie tylko polityczny, ale i historyczny oraz obyczajowy; jej reakcje - szczere, pozbawione znamion znieczulicy, a przez to wzruszające w swojej naturalności. Czytelnik od pierwszego momentu czuje, że może zaufać jej doświadczeniu, odczuciom i osądowi, jednak najbardziej niesamowite jest to, że tak łatwo dać się porwać jej dynamicznej, tętniącej życiem prozie.
I tak na przykład obraz Chin czasów Czang Kaj-szeka, jaki Gellhorn utrwaliła na kartach swojej książki, jest daleko bardziej złożony, fascynujący i sugestywny, niż sugerowałby to właściwy cel wyprawy. Opis podróży przez bezdroża pogrążonego w wojnie kraju zdezelowanym samochodem czy samolotem, którego piloci bardziej polegali na swoim doświadczeniu i wzroku niż na przyrządach nawigacyjnych, okraszony ironicznym poczuciem humoru to prawdziwy majstersztyk reporterskiej prozy. Ponure, naturalistyczne opisy chińskiej rzeczywistości - skrajnej nędzy mieszkańców wsi wegetujących w warunkach urągających człowieczeństwu, przygnębiające scenki z niezliczonych palarni opium i fabryk wykorzystujących pracę dzieci nie służą czczemu epatowaniu koszmarnymi obrazami i bezmyślnemu atakowaniu wrażliwości czytelnika, gdyż zostały opatrzone błyskotliwymi, trafnymi wnioskami, które naprawdę dają do myślenia. Podobnie rzecz się ma z zapiskami z dziennika z podróży do Afryki, która mocno rozczarowała Marthę Gellhorn. Na własnej skórze przekonała się, że jest to kontynent wrogi białemu człowiekowi i zupełnie dlań niezrozumiały, zaś tamtejsza mentalność, obyczajowość i tradycja są barierą nie do pokonania. Tym przemyśleniom towarzyszy wyjątkowo interesująca i głęboka analiza mieszkańców Czarnego Lądu i jego relacji z białym człowiekiem - rzecz jasna ujęta w szerokim kontekście historycznym. Nie inaczej było w przypadku podróży dziennikarki do Rosji - wspomnieniom jej perypetii towarzyszy równie głęboka i uważna, poparta obserwacją analiza rosyjskiej mentalności i ustroju komunistycznego, zaś wnioski, jakie wysnuwa, są zaskakująco odkrywcze i prawdziwe.
"Podróże z nim i samotnie" to przykład błyskotliwej, odważnej i profesjonalnej dziennikarskiej prozy, którą czyta się nie tylko z podziwem dla charakteru i talentu literackiego autorki, ale i niekłamaną przyjemnością; czytelnikowi udzielają się intensywne i różnorodne emocje Gellhorn - od oburzenia, współczucia i litości po gniew, determinację i bezradność, zachwyca obraz świata: wielowymiarowy, realistyczny, niejednoznaczny, głęboko przemyślany i tym bardziej wartościowy, że uchwycony dzięki własnemu doświadczeniu i zmysłowi obserwacji autorki. Nie można jej zarzucić ani braku logiki, ani stronniczości czy nierzetelności. Co ciekawe - większość wniosków, choć sformułowana kilkadziesiąt lat temu, wciąż jest zadziwiająco trafna i przerażająco aktualna, niektóre okazały się wręcz prorocze. Gellhorn jest bezpośrednia i bezkompromisowa - nazywa rzeczy po imieniu i niczego nie owija w bawełnę - a także pewna siebie i bardzo wiarygodna. Jej książka, jej teksty są żywym odbiciem jej nadzwyczajnej osobowości. "Podróże z nim i samotnie" to mądra, wnikliwa, cudownie ironiczna i głęboko prawdziwa analiza współczesnego świata, jego największych bolączek i ludzkiej natury; pośrednio to fascynujący autoportret niezwykłej, błyskotliwej kobiety - pełnej temperamentu, determinacji i pasji, godnej rywalki Hemingwaya - Marthy Gellhorn.
"Prawdą jest, że potrzebujemy źródła osobistych doświadczeń, z którego moglibyśmy czerpać zrozumienie. Każde nowe doświadczenie otwiera nowe źródło, a przydaje się nawet najmniejsze."
Największą krzywdą, jaką można wyrządzić kobietom formatu Marthy Gellhorn - inteligentnym, niezależnym, przebojowym i odważnym - jest postrzeganie ich postaci nie przez pryzmat...
2014-01-25
Wydawać by się mogło, że kwestia rasizmu i segregacji rasowej, jakże często poruszana na kartach literatury, jest - podobnie jak Holokaust - tematem przepracowanym, o którym nie sposób już powiedzieć nic nowego i odkrywczego, który niczym więcej nas nie poruszy, nie zaskoczy, nie wpłynie na nasze życie czy sposób postrzegania świata. Kiedy jednak sięgam po książkę taką, jak "Sucha sierpniowa trawa", uświadamiam sobie, jak ogromny potencjał w niej drzemie. Ludzka głupota, bezmyślność i okrucieństwo nigdy nie powinny przestać nas poruszać i szokować - obojętność i przejście nad nimi do porządku dziennego w jakimś sensie czynią nas współwinnymi zła, jakie wywołują. Debiutancka powieść Anny Jean Mayhew - niełatwa, wyczerpująca emocjonalnie i boleśnie prawdziwa, zwracając uwagę na ludzką krzywdę, jednocześnie nas na nią uwrażliwia.
Akcja "Suchej sierpniowej trawy" rozgrywa się na amerykańskim Południu w latach 50-tych XX wieku. Choć Abraham Lincoln zniósł niewolnictwo na obszarze podległym Konfederatom już w 1862 roku, czyli rok po wybuchu wojny secesyjnej, mniej więcej w tym samym czasie tzw. Jim Crow laws zalegalizowały segregację rasową, która trwała aż do lat 60-tych następnego stulecia. Na jej mocy dzielono przestrzeń publiczną na tę przeznaczoną dla białych i kolorowych - istniały oddzielne szkoły, publiczne toalety, pociągi, restauracje, nawet ławki w parku, zabraniano zawierania międzyrasowych małżeństw. Zdelegalizowany dwadzieścia lat wcześniej Ku-Klux-Klan odradzał się w formie luźno powiązanych grupek praktykujących podpalenia, lincze i zabójstwa kolorowych. Oto w jakich czasach przyszło żyć trzynastoletniej June Watts, zwanej przez rodzinę Jubie, narratorce powieści. Jest lato 1954 roku, dziewczynka wybiera się wraz z matką, trójką rodzeństwa: starszą siostrą Stellą, młodszą nazywaną Pudding i braciszkiem Daviem - oraz czarnoskórą służącą Mary na wakacje do wujka Taylora na Florydę. June, która nie znajduje zrozumienia u surowego ojca i ciepła u nieczułej matki, jest bardzo silnie związana emocjonalnie ze swą opiekunką, która traktuje ją niemal jak własną córkę. Wrażliwa dziewczynka nie potrafi zrozumieć, dlaczego jej mądrą, ukochaną Mary wszyscy dookoła traktują pogardliwie i lekceważąco, dlaczego nie okazują jej szacunku, który powinien się należeć tak wspaniałej osobie. Stojąca u progu dojrzewania June zaczyna dostrzegać mnóstwo innych niepokojących i nie do końca dla niej zrozumiałych rzeczy: kłótnie rodziców, smutek matki, pokątne szepty o przyczynach ciągłych nieobecności ojca... wizyta u wujka będąca miłą odmianą od pełnej napięć codzienności spotyka się z entuzjazmem dziewczynki. Jednak będzie to podróż, która zatrzęsie posadami świata June, która na zawsze zmieni jej życie i sposób postrzegania świata, wepchnie ją w dorosłość - w sposób bolesny i trudny, bo naznaczony tragedią, która najmocniej dotknie właśnie ją.
"Sucha sierpniowa trawa" jest powieścią napisaną bardzo oszczędnym, także w sensie emocjonalnym, stylem. Spojrzenie na rzeczywistość amerykańskiego Południa lat 50-tych i rozgrywające się wydarzenia oczami bądź co bądź jeszcze dziecka, do którego dopiero zaczyna docierać okrucieństwo i niesprawiedliwość świata, jest dla czytelnika, którego one nie dziwią, niezwykłym doznaniem. Przede wszystkim perspektywa małej narratorki jest jak kubeł zimnej wody: jej naiwność, niewinność i niezrozumienie budzą zdziwienie, a zaraz potem wstyd; jak to możliwe, byśmy zachowania będące przejawami rasizmu mogli traktować tylko w kategoriach faktu, przyjmując je do wiadomości i unikając potępienia za każdym razem, kiedy mamy z nimi do czynienia choćby tylko na kartach książki? Opowieść June jest jak jeden wielki wyrzut sumienia; nie może się pogodzić z tym, że Mary pracuje ponad siły, podczas gdy rola matki w domu ogranicza się do wydawania jej poleceń i wizyt w salonie piękności; w drodze na Florydę zastanawia się nad znaczeniem mijanych przydrożnych tablic z rasistowskimi napisami: "Segregacja się nie popsuła. Nie majstrujcie przy niej" (ostrzeżenie dla liberalnych białych), "Dla białych, nie dla brudasów" czy bardziej finezyjne "Niektóre rzeczy się nie mieszają: oliwa i woda, kolorowi i biali". Na każdym kroku spotyka się z przejawami rasizmu o różnym natężeniu i zdaje się, że tylko ona jedna dostrzega okropność całej sytuacji. Bo każdy z białych bohaterów Anny Jean Mayhew jest w jakimś stopniu rasistą, wszyscy oni prezentują cały wachlarz dyskryminacyjnych zachowań; począwszy od białych bandytów jeżdżących po ulicach miasta po godzinie policyjnej i polujących na zabłąkanych kolorowych, poprzez ojca June wykazującego maniery właściciela plantacji, jej matkę, której wydaje się, że traktuje swoją służącą "przyzwoicie", a tak naprawdę poniża ją na każdym kroku po wuja komandora, który bardzo się stara ukrywać swoje przekonania pod płaszczykiem wyrozumiałej wyższości, ale nie do końca mu to wychodzi. Nawet osoby przypadkowo spotkane w czasie podróży na Florydę: właścicielka motelu, mechanik samochodowy, miejscowy szeryf, sąsiadka z domku na plaży - wszyscy oni hołdują przeświadczeniu o swojej wyższości względem kolorowych i dają przyzwolenie na ich piętnowanie. Spostrzeżenia June są bardzo bolesne, zwłaszcza, że ofiarą tych zachowań pada jedyna osoba, która okazuje jej serce - Mary. Poczucie krzywdy i niesprawiedliwości jest tak dojmujące, że udziela się czytelnikowi, a jest ono tym głębsze, że jego ofiarą pada wrażliwa dziewczynka dopiero co wkraczająca w dorosłość. Ona jako jedyna potrafi zachować się właściwie, po ludzku, ma odwagę przeciwstawić się wszystkim - nawet własnej rodzinie - postąpić w zgodzie z własnym sumieniem i poczuciem sprawiedliwości, którego niejeden mógłby jej pozazdrościć. Reakcja June na rozgrywający się dramat, jej rozpaczliwy bunt przeciw rasizmowi i dyskryminacji przynosi nieoczekiwany efekt, budzi sumienie osoby dla niej najważniejszej. Wszystko to daje mocno do myślenia, nie pozostawia obojętnym, nie pozwala przejść nad tym do porządku dziennego. Jednak siła przesłania "Suchej sierpniowej trawy" nie wynika tylko i wyłącznie z poruszanej tematyki, ale z tego, w jaki sposób historia została opowiedziana: w stylizacji narracji na opowieść małej dziewczynki nie ma krzty przesady ani tandetnego grania na emocjach czytelnika, czego osobiście nie cierpię. Wszystko brzmi wiarygodnie i autentycznie, zaś wrażenie to potęguje zabieg dokonany przez autorkę, która ograniczyła się do pokazania nagich faktów oczami dziecka, wyciągnięcie wniosków pozostawiając czytelnikowi. Nie kształtuje ona jego sposobu postrzegania świata narzucając mu swoją wizję, a jedynie pokazuje go takim, jaki jest. Bardzo to sobie cenię, bo stanowi wyraz szacunku do czytelnika, poza tym w żaden sposób go nie ogranicza i sprzyja snuciu swobodnych refleksji. W tym właśnie tkwi wartość książki, która koncentrując się na jednej, niepozornej historii, w istocie opowiada dosłownie o wszystkim, co w naszym życiu ważne. "Sucha sierpniowa trawa" to boleśnie prawdziwa, ale cudownie wielowymiarowa opowieść o tolerancji i wolności, o społecznej niesprawiedliwości i jej ofiarach: nie tylko tych prześladowanych, ale i jej sprawcach z wykoślawionym przez chorą ideologię obrazem świata. Powieść Mayhew to również piękna, głęboka historia o dorastaniu, pozbywaniu się złudzeń, poznawaniu siebie i swojej wartości, dowodzeniu swego człowieczeństwa. Gorąco polecam.
Wydawać by się mogło, że kwestia rasizmu i segregacji rasowej, jakże często poruszana na kartach literatury, jest - podobnie jak Holokaust - tematem przepracowanym, o którym nie sposób już powiedzieć nic nowego i odkrywczego, który niczym więcej nas nie poruszy, nie zaskoczy, nie wpłynie na nasze życie czy sposób postrzegania świata. Kiedy jednak sięgam po książkę taką, jak...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-01-21
Albo się na starość robię sentymentalna, albo ostatnio mam niebywałe szczęście do wyjątkowo pięknych, wartościowych lektur. Takich, co to z każdym przeczytanym zdaniem coraz głębiej zapadają w serce nie pozwalając o sobie zapomnieć. Takich, które po odwróceniu ostatniej strony upewniają w przeświadczeniu, że życie bez nich byłoby dużo uboższe, choć może i łatwiejsze. Takich, które znajdują szczególne miejsce w mojej pamięci. Przed paroma dniami do ich grona dołączyła powieść autorstwa Julii Alvarez, "Czas motyli". Ta Amerykanka dominikańskiego pochodzenia, której rodzina na początku lat 60-tych uciekła z kraju przed represjami krwawej dyktatury Rafaela Trujillo i dzięki temu prawdopodobnie ocaliła życie, spędziła młodość w cieniu tych, które nie miały tyle szczęścia. Mowa o siostrach Mirabal, bohaterkach narodowych Dominikany - odważnych, charyzmatycznych, niezwykłych kobietach, które za swe zaangażowanie w działalność rewolucyjną zapłaciły najwyższą cenę. Alvarez, będąca pod wielkim wrażeniem ich nadzwyczajnej odwagi i głęboko poruszona tragicznym losem sióstr, postanowiła spisać ich historię. Nie jest łatwo pojąć, dlaczego ktokolwiek - zwłaszcza kobieta, żona i matka - poświęca siebie, ryzykuje życiem nie tylko swoim, ale także najbliższych - i decyduje się podążać niebezpieczną drogą własnych przekonań, choć musi zdawać sobie sprawę, czym to grozi. One nie dały się zastraszyć, były wierne sobie do samego końca - jednak skąd czerpały na to siły w obliczu paraliżującego wszelkie przejawy niezależności krwawego reżimu Trujillo, pozostaje dla mnie zagadką. Powieść Julii Alvarez, choć jak sama autorka zaznacza nie jest biografią, a jej bohaterkom daleko do historycznych pierwowzorów, jest literacką próbą przedstawienia losów Las Mariposas (czyli Motyli, bo pod takim pseudonimem występowały siostry Mirabal w opozycyjnym podziemiu), nakreślenia ich osobowości w sposób odpowiadający faktom, ale zarazem bardziej wiarygodny pod kątem psychologicznym, niż są one postrzegane dzisiaj - jako pomnikowe, na wpół legendarne, uwielbione bohaterki narodowe. Postaci wykreowane przez Alvarez, choć mocno osadzone w historycznych realiach czasów dyktatury Trujillo, pozbawione są patyny mitu, mniej niedostępne, a bardziej ludzkie. To prawdziwe kobiety z krwi i kości, autentyczne w swoich emocjach, wątpliwościach, obawach, nadziejach. Zeszły ze swojego piedestału wprost na karty powieści, by opowiedzieć swoją historię.
Cztery siostry Mirabal spędziły dzieciństwo w rodzinnym miasteczku Salcedo i już od najmłodszych lat każda z nich wykazywała się tymi cechami charakteru, które ostatecznie przesądziły o ich losach. Najstarszą, Patrię Mercedes, wyróżniała szczególna powaga, stateczność i głęboka wiara, która nieraz pomagała jej przetrwać trudne chwile. Bardzo wcześnie wyszła za mąż i została matką - odpowiedzialną, kochającą, pogodzoną z losem, całkowicie skupioną na swojej rodzinie, będącą jej prawdziwą ostoją w trudnych latach dyktatury Trujillo. Co więc sprawiło, że ta rozważna, realizująca się w ognisku domowym kobieta wkroczyła na ryzykowną i niebezpieczną drogę rewolucji?
Minerva od zawsze była niespokojnym duchem, rodzinną buntowniczką i ulubienicą ojca. Niezależna, bezkompromisowa, ambitna, inteligentna, przekonana o swej wartości nigdy nie pogodziła się z ograniczoną, społeczną rolą kobiety i represjami reżimu - to ona pociągnęła za sobą siostry do działania, to od niej wszystko się zaczęło.
Maria Teresa, najmłodsza z Motyli i chyba najbardziej wrażliwa. Pod wieloma względami naiwna, niezwykle oddana i pełna podziwu dla odwagi sióstr. Dla nich była gotowa do największych poświęceń, w działalności opozycyjnej nieoczekiwanie odnalazła cel swojego życia.
Dede, ta, która ocalała. Jedyna z sióstr Mirabal, która nigdy aktywnie nie zaangażowała się sprawy rewolucji, zbyt uległa i bojaźliwa, by przeciwstawić się własnemu mężowi i wesprzeć pozostałe Motyle. Przez całe życie w głębokim konflikcie z własnym sumieniem, nigdy nie wybaczyła sobie, że opuściła własne siostry, że przeżyła, podczas gdy one zginęły. Długie życie i opiekę nad rodzinnym domem zamienionym w muzeum traktowała jako zasłużoną karę. Żyje wspomnieniami w domu pełnym duchów, nieustannie roztrząsając przeszłość, przeżywając ją wciąż od nowa, skazana na niekończącą się, naznaczoną sobie samej pokutę. Czy łatwiej zostać bohaterką i męczennicą podziwianą przez tysiące rodaków czy strażniczką ich pamięci, opiekunką całej gromadki osieroconych dzieci, zamkniętą w przeszłości, z której nie ma ucieczki? Czy to łaska czy też okrutna kara? Czy życie Dede w ogóle do niej należy?
Julia Alvarez nakreśliła sylwetki swoich bohaterek nie tylko z wyjątkową psychologiczną wiarygodnością, ale i niebywale malowniczo, wyraziście i sugestywnie. Pozwoliła każdej z nich przemówić własnym głosem i przedstawić najważniejsze wydarzenia życia z ich perspektywy, dzięki czemu historia stała się cudownie wielowymiarowa, bogata i znacznie pełniejsza, niż gdyby udzielić głosu jednemu narratorowi. Ten fascynujący wielogłos pozwala nie tylko poznać dramatyczne realia Dominikany lat 50-tych XX wieku pozostającej pod rządami dyktatury Rafaela Trujillo, ale i ówczesną obyczajowość charakterystyczną dla krajów Ameryki Łacińskiej z naciskiem na sytuację i społeczną rolę kobiety. Cały urok powieści polega jednak na tym, że nie sytuacja polityczna ani warunki społeczno - obyczajowe grają tu pierwsze skrzypce. Najgłębszą warstwą fabuły jest sfera psychologiczna koncentrująca się na relacjach międzyludzkich, pozwalająca zajrzeć do świata wewnętrznych uczuć, emocji, motywacji, poznać najtajniejsze myśli i wątpliwości bohaterów, wkroczyć w niezwykle złożoną strefę najtrudniejszych życiowych wyborów i ich dramatycznych konsekwencji.
Najbardziej fascynująca była dla mnie możliwość przyglądania się dorastaniu sióstr Mirabal, kształtowaniu ich osobowości i hartowaniu charakterów, obserwowania ich relacji rodzinnych i ich wpływu na dalsze życie każdej z nich. Julia Alvarez stworzyła porywającą sagę prezentującą losy rodziny wplecione wydarzenia przełomowe dla całego kraju, delikatnie - wzorem Isabel Allende - przesączone mistycyzmem, buzujące od emocji, nabrzmiałe od moralnych dylematów i głębokiego tragizmu, naznaczone cierpieniem. Bogatą, wieloznaczną treść można odczytać na wielu poziomach; na pierwszy plan wysuwa się walka z dyktaturą Trujillo, walka o wolność - i tu trzeba podkreślić doskonale uchwycone tło polityczne uwzględniające narastające szaleństwo reżimu i okrucieństwo stosowanych represji, jak również różnorodność reakcji i postaw społecznych. Autorka wybrała przykłady reprezentatywne i wyraziste, choć nie tendencyjne, dzięki czemu przekaz bardzo zyskał na wiarygodności. Niemniej wyraziście zarysowane zostało tło obyczajowe, a szczególnie społeczna rola kobiety w na wskroś patriarchalnym społeczeństwie. Każda z sióstr na swój własny sposób przeciwstawia się dominacji mężczyzny, walka z reżimem staje się dla nich również walką ze społeczną niesprawiedliwością. Jednak tym, co mnie poruszyło najbardziej, była niezwykle silna więź łącząca siostry, zrozumienie, miłość i szacunek, jakimi się wzajemnie darzyły. Alvarez z niezwykłym wyczuciem nakreśliła osobowości bohaterek i głęboki wewnętrzny konflikt, jakiemu każda z nich musiała stawić czoła. Religijna Patria - oddana żona i matka, podejmuje decyzję o przyłączeniu się do ruchu oporu, kiedy jest świadkiem bezsensownej, okrutnej śmierci młodego chłopca. Wrażliwa Maria Teresa, przeświadczona o jałowości swej egzystencji, idzie za przykładem sióstr i odnajduje cel w życiu. Buntownicza Minerva ryzykuje życie swoje i swych najbliższych, przeświadczona o słuszności własnych przekonań. Wszystkie trzy giną brutalnie zamordowane przez siepaczy Trujillo - przy życiu zostaje tylko Dede, nawiedzana przez duchy przeszłości, skazana na życie przepełnione bólem niepowetowanej straty, wyrzutami sumienia i z piętnem jedynego ocalonego.
"Czas motyli" to porywająca, nakreślona z rozmachem, przepiękna i bolesna zarazem, a przede wszystkim wzruszająco prawdziwa opowieść o sile więzi rodzinnych, granicach odwagi, poświęcenia i samotności, potrzebie bycia wolnym, dramatycznym rozdźwięku między poczuciem obowiązku a głosem serca. Historia sióstr Mirabal, mimo, że osadzona w konkretnym czasie i miejscu, jest uniwersalną opowieścią o tragizmie życiowych wyborów, fundamentalnych wartościach, miłości i przyjaźni. Stawia pytanie o definicję prawdziwego bohaterstwa, każe zastanowić się nam nad tym, ile w tym, co za nie uważamy, jest zwykłego ludzkiego strachu, wahania i wątpliwości; prowokuje do rozmyślań nad tym, czy jesteśmy władni panować nad własnym życiem i kształtować je wedle naszego uznania, czy też jedyne, co możemy zrobić, to próbować jak najlepiej rozegrać karty rozdane nam przez los; próbuje odpowiedzieć na pytanie, co stanowi o wartości każdego człowieka i dlaczego człowiek jest w stanie tak wiele poświęcić, by być naprawdę wolnym. Chociaż Patria, Minerva i Maria Teresa zapłaciły za swe życiowe wybory najwyższą cenę, wydaje się, że ich poświęcenie nie poszło na marne. W 1999 roku, niespełna czterdzieści lat po brutalnym morderstwie sióstr Mirabal, ONZ ustanowiło 25 listopada Międzynarodowym Dniem Eliminacji Przemocy wobec Kobiet. Za życia walczące z jednym tyranem, Motyle po śmierci stały się wzorem i inspiracją dla kobiet walczących z wszelkiego rodzaju niesprawiedliwością. Chociażby dlatego warto sięgnąć po znakomitą powieść Julii Alvarez - by oddać hołd tym niezwykłym, wyjątkowym, odważnym kobietom.
Albo się na starość robię sentymentalna, albo ostatnio mam niebywałe szczęście do wyjątkowo pięknych, wartościowych lektur. Takich, co to z każdym przeczytanym zdaniem coraz głębiej zapadają w serce nie pozwalając o sobie zapomnieć. Takich, które po odwróceniu ostatniej strony upewniają w przeświadczeniu, że życie bez nich byłoby dużo uboższe, choć może i łatwiejsze....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Zwykle słyszę z różnych źródeł słowa,że "to nie jest lektura dla dzieci".Dlaczego? Bo podobno baśnie są krańcowo smutne,nieraz okrutne,przygnębiające,nie kończą się hollywoodzkim happy endem.Wzbudzają w dzieciach niepokój,powodują senne koszmary.A tak być nie powinno.
Moim zdaniem nie ma bardziej odpowiedniej lektury,jeśli chcemy wychować wrażliwe,współczujące dziecko,które w stosunkach międzyludzkich potrafi wykazać się choćby odrobiną empatii.To prawda,że baśnie Andersena są smutne - mimo fantastycznej otoczki opowiadają o prawdziwym życiu,które bardzo rzadko przecież jest usłane różami,które przynosi też ból,cierpienie i niedolę.Los "Dziewczynki z zapałkami" do dziś wzbudza we mnie podobne uczucia,jak w dzieciństwie,kiedy zetknęłam się z nią po raz pierwszy - litości,gniewu na ludzką obojętność,smutku nad zmarnowanym życiem.
Nierzadko towarzyszyły im łzy żalu.
I czy to źle? Co złego jest w tym,że dziecko wzrusza się losem drugiego człowieka,choćby ten był fikcyjnym bohaterem? Kto powiedział,że dzieciństwo powinno być beztroskie i wesołe? A czy to znaczy,że także pozbawione głębszych uczuć,prowokujących do zastanowienia nad sobą,nad światem,wyciskającym łzy z oczu,przecinającym bezchmurne,dziecięce czoło zmarszczką egzystencjalnego smutku? Że za wcześnie? Że z wiekiem przyjdzie czas na smutne myśli? Bzdura! Później będzie za późno.
Wbrew pozorom Andersen przyzwyczaja dzieci do "prawdziwego" życia w niezwykle subtelny sposób - cierpiące z powodu odrzucenia i nietolerancji Brzydkie Kaczątko przemienia się w pięknego łabędzia i sam staje się obiektem zazdrości ; ginąca z miłości Mała Syrenka godzi się z losem i zmienia się w ducha morza,pełna nadziei na uzyskanie duszy ; ołowiany żołnierz ginie co prawda w ogniu,ale razem ze swoją ukochaną baletnicą ; dziewczynka z zapałkami umiera,ale po tamtej stronie spotyka Babunię,która zabiera ją do Boga ; Karen,której pycha została ukarana w okrutny sposób,odzyskuje nogi po tym,kiedy jej skrucha staje się szczera.
Przykłady można by mnożyć ; baśnie rzadko kiedy kończą się szczęśliwie w potocznym rozumieniu tego słowa ; autor pokazuje czytelnikowi,że nie wszystko,co uważamy za tragedię,musi nią być;że nawet najtrudniejsze życiowe doświadczenie czegoś nas uczy.Oswaja nas z cierpieniem i śmiercią nie tylko naszą,ale także naszych bliskich,uczy ją akceptować,traktować jako nieodłączny element życia.Pokazuje,że choć życie rzadko bywa sprawiedliwe i nie toczy się po naszej myśli - możliwe jest pogodzenie się z wyrokami losu,uodpornienie się na zadawane ciosy,co czyni nas silniejszymi,lepszymi i mądrzejszymi.
Być może dzieci nie ogarną ogromu symboliki i przesłania "Baśni",ale z pewnością intuicyjnie je wyczują ; gwarantuję,że ich pierwsze refleksje,będące nieraz i wynikiem szoku po lekturze co bardziej wstrząsających utworów,zaważą na całym ich późniejszym światopoglądzie.Taka jest magia i siła "Baśni" pana Andersena.
Nie odmawiajmy dzieciom pierwszych prawdziwych wrażeń w ich życiu,pozwólmy im przeżyć je po swojemu ; bądźmy przy nich,by wytłumaczyć,rozwiać wątpliwości,by wzruszać się razem z nimi.Kiedyś nam za to podziękują.
Zwykle słyszę z różnych źródeł słowa,że "to nie jest lektura dla dzieci".Dlaczego? Bo podobno baśnie są krańcowo smutne,nieraz okrutne,przygnębiające,nie kończą się hollywoodzkim happy endem.Wzbudzają w dzieciach niepokój,powodują senne koszmary.A tak być nie powinno.
więcej Pokaż mimo toMoim zdaniem nie ma bardziej odpowiedniej lektury,jeśli chcemy wychować wrażliwe,współczujące dziecko,które...