rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Anatomia kłamstwa Susan Carnicero, Michael Floyd, Philip Houston, Don Tennant
Ocena 6,8
Anatomia kłamstwa Susan Carnicero, Mi...

Na półkach: , ,

Nie oszukujmy się - każdemu nieraz zdarzyło się kłamać. Robimy to od najmłodszych lat, kiedy próbowaliśmy wmówić rodzicom, że to nie my stłukliśmy ten wazon, częściej lub rzadziej i z różnych powodów. Mimo to, nikt z nas nie lubi być oszukiwany i zawsze staramy się dążyć do odkrycia prawdy. Pozostaje tylko kwestia tego, czy tak na prawdę można wykryć kłamstwo, czy może tylko nam się tak wydaje.

Troje byłych agentów CIA, najwybitniejszych specjalistów od demaskowania kłamstw, podzieliło się swoim doświadczeniem i obserwacjami tworząc rzetelne źródło informacji. Ale dzięki wielu ciekawym, z życia wziętym przykładom "Anatomia kłamstwa" jest czymś więcej niż tylko zwyczajnym poradnikiem.

Ta niepozorna książka to nie byle jaki zbiór obserwacji i spostrzeżeń, poczynionych przez lata praktyki. Wszystko opiera się na metodologii opracowanej przez byłych agentów jednej z najsłynniejszych amerykańskich agencji rządowych. Byłoby wielką krzywdą uznać "Anatomii kłamstwa" za podrzędny poradnik, kiedy śmiało można ją potraktować jako swego rodzaju podręcznik. Jednak autorzy nie skupiają się jedynie na przekazaniu nam tajemnej wiedzy - na pokazaniu na co zwracać uwagę i zadawaniu właściwych pytań. Obalają również wszelkie mity, które narosły wokół kłamstwa, sięgając przy tym również do źródeł znanych dość szerokiej publiczności.

Ładnie łączy się tutaj teoria z praktyką. Nie mamy tutaj tylko suchych zagadnień nie popartych żadnymi przykładami. A skoro o przykładach mowa - jest ich naprawdę sporo. Wszystko jest rozłożone na czynniki pierwsze i poddane dogłębnej analizie, a dzięki temu możemy zobaczyć nie tylko jakie metody wykrywania kłamstwa zostały zastosowane, ale również te, którymi posłużył się kłamca. Z każdym kolejnym rozdziałem powoli staramy się też samodzielnie do tego dochodzić, a świadomość, że trafiliśmy z "diagnozą" napawa nas radością - bo w końcu nic nie cieszy bardziej niż własny sukces.

Specjaliści w swoim fachu, bardzo dobrze sprawili się w przekazaniu części swojej wiedzy laikom w przystępny sposób. Zatroszczyli się też oto, aby czytelnik samodzielnie mógł rozwikłać kilka zagadek, jednocześnie sprawdzając przy tym swoją wiedzę wyniesioną z rozdziałów. A dodatkowo podzielili się listą pytań, którymi możemy się posłużyć, chociażby wtedy gdy będziemy chcieli dowiedzieć się czy nasz partner nasz zdradza, sprawdzić czy nasze dziecko zażywa narkotyki albo będziemy chcieli zatrudnić opiekunkę do dziecka.

Dzięki "Anatomii kłamstwa" magia kłamstwa już nie jest taką czarną magią. Rzuca ona również trochę światła na pracę tych wszystkich agentów, detektywów, policjantów, którzy goszczą na ekranach naszych telewizorów/komputerów czy na kartkach powieści, a których tak podziwiamy. Jeśli więc chcecie pobawić się trochę w tropienie kłamstwa, z pewnością jest to książka dla was.


http://soldier-of-reading.blogspot.com/2015/04/anatomia-kamstwa-na-tropie-kamstwa.html

Nie oszukujmy się - każdemu nieraz zdarzyło się kłamać. Robimy to od najmłodszych lat, kiedy próbowaliśmy wmówić rodzicom, że to nie my stłukliśmy ten wazon, częściej lub rzadziej i z różnych powodów. Mimo to, nikt z nas nie lubi być oszukiwany i zawsze staramy się dążyć do odkrycia prawdy. Pozostaje tylko kwestia tego, czy tak na prawdę można wykryć kłamstwo, czy może...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Są takie książki, które poruszają umysł. Są takie książki, które poruszają serce. Są takie książki, które doprowadzają do śmiechu. Są takie książki, które doprowadzają do łez. Są takie książki, które doprowadzają na skraj wytrzymałości. Są takie książki, które nie robią wrażenia. Są takie książki, które doprowadzają do wściekłości. Są takie książki, które usypiają. Są takie książki, które doprowadzają do szaleństwa. Są takie książki, które sprawiają, że się boimy. I są takie książki, które pochłaniają bez reszty. Wpadamy w ich sidła i choćbyśmy się szarpali, to tylko mocniej zacieśniamy ten uścisk. Zatruwają nas swoją genialnością, mieszają w głowach, wywołują skrajne emocje. "Maybe Someday" jest właśnie takie.

“Hey, heart. Are you listening? You and I are officially at war.”

Sydney miała idealne życie - wspaniałego chłopaka, najlepszą przyjaciółkę za współlokatorkę, wymarzone studia i dobrą pracę. A wieczory spędzane na balkonie na przysłuchiwaniu się grze chłopaka z naprzeciwka nadają mu tylko uroku. Jednak jak powszechnie wiadomo, wszystko, co dobre szybko się kończy. Sprawy przybierają nieoczekiwany obrót, kiedy dowiaduje się, że jej już nie tak wspaniały facet ją zdradza. Jak się okazuje to najmniejszy ze wszystkich problemów. Bo gdy na jej drodze staje tajemniczy chłopak z balkonu, nic nie będzie takie samo.

Colleen Hoover po raz kolejny udowadnia, że ma talent do tworzenia genialnych historii. Zaskakuje, bawi do łez i funduje niezłą przejażdżkę rollercoasterem. Sprawia, że "Maybe Someday" z rozdziału na rozdział, ze strony na stronę staje się coraz lepsze, coraz bardziej wciąga i zaskakuje, co wcale nie ułatwia oderwania się choćby na chwilę. Przełamuje też pewne konwencje i jednocześnie wyłamuje się ze schematu typowego New Adult. Żadnych mrocznych tajemnic, mrocznych przeszłości czy mrocznych bohaterów. Za to dużo pozytywnych emocji, w granicach rozsądku, oczywiście. Ale jest coś jeszcze. Coś za co kocham tę opowieść jeszcze bardziej. Jest muzyka.

Emocje, uczucia, relacje, wydarzenia, wrażenia. I choć obserwujemy wszystko z boku, to dzięki słowom i melodiom stworzonym przez Griffina Petersona, mamy ten zaszczyt zobaczyć, co dwójce głównych bohaterów w duszy gra. Nie pomylę się za bardzo mówiąc, że dzięki temu "Maybe Someday" zyskuje na cudowności oraz wartości. To trochę jak z facetem w garniturze - niby taki szczegół, ale jakiego uroku dodaje.

Podoba mi się, że miłość nie ma tutaj swego oklepanego charakteru. Sprawia dużo problemów i jest nieco okrutna w swoim żarcie. Ale jest jednocześnie słodka, opiekuńcza, czasem wręcz nadopiekuńcza. Nie ma tu miejsca na wielkie, rozdmuchane dramaty czy chorobliwą zazdrość. Jest delikatność, pewna pochopność i wątpliwość. Złe decyzje i, co ważniejsze, ich konsekwencje. I z pewnością są momenty, które nieraz przyprawią o szybsze bicie serca. Mimo to kilka razy zastanawiałam się jak to będzie z tym happy endem, czy historia tak poplątana może skończyć się dobrze, dobrze dla wszystkich. Bo czy można kochać więcej niż jedną osobę? Czy może jednak miłość jest egoistką?

W czasach, gdy o schematyczność bardzo łatwo, a oryginalność jest produktem pożądanym, pośród wszystkich, mniej lub bardziej, przeciętnych powieści znalazła się perełka - "Maybe Someday". Jest to historia z rodzaju tych zapadających w pamięć, z postaciami, których nie można ot tak wyrzucić z serca. Napisana tak dobrze, że nie sposób porzucić ją nawet na chwilę. I choć wydaje się być tylko błahą, nic nie wartą opowiastką, jakich wiele, to kiedy zaczniecie czytać, będziecie pewni, że ma w sobie to coś. Zapamiętajcie sobie Colleen Hoover, bo mam przeczucie, że jeszcze nie raz o niej usłyszycie. A kto wie, czy w dalekiej przyszłości jej twórczość nie będzie uchodzić za klasykę gatunku New Adult.

“Words can sometimes have a far greater effect on a heart than a kiss.”

http://soldier-of-reading.blogspot.com/2015/01/maybe-someday-miosc-nie-wybiera.html

Są takie książki, które poruszają umysł. Są takie książki, które poruszają serce. Są takie książki, które doprowadzają do śmiechu. Są takie książki, które doprowadzają do łez. Są takie książki, które doprowadzają na skraj wytrzymałości. Są takie książki, które nie robią wrażenia. Są takie książki, które doprowadzają do wściekłości. Są takie książki, które usypiają. Są takie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jesień i zima to idealna pora na książki z nieco cięższym klimatem. Kryminały, thrillery - historie mrożące krew w żyłach (chociaż nie aż tak jak horrory), wydawałoby się, że gdy jest zimno nie ma nic gorszego, a jednak. Bądźmy szczerzy, kto nie lubi spędzać czasu w ciepłym łóżku, pod kołdrą/kocem z kubkiem herbaty czy kawy? No właśnie. U mnie sezon rozpoczął się od "Wzorca zbrodni".

Zwykła akcja policji obfituje w nieprzewidziane skutki. Ginie partner Johna Tallowa, a mieszkanie 3A to tak naprawdę puszka Pandory. Każdy znaleziony tam dowód, to kolejna nierozstrzygnięta sprawa, a brak rąk do pracy powoduje, że wszelkie nadzieje na urlop trafia szlag, a rozwiązanie zagadki spada na Johna (który notabene zmaga się z czymś między szokiem pourazowym a depresją).

Brzmi intrygująco? O tak. Niestety, kiedy dochodzi do zderzenia z rzeczywistością, to wcale nie jest tak różowo. Pomysł na fabułę był, ale wykonanie leży i kwiczy. Narrację prowadzi John i Łowca, te sytuacje się ze sobą przeplatają, lecz wszystko dzieje się według określonego schematu. I o ile na początku wydawało się to jeszcze w jakimś stopniu ciekawe, tak po pewnym czasie zaczęło się to robić po prostu nudne oraz przewidywalne. Akcja miała swoje stałe tempo, od czasu do czasu nabierając większego rozpędu. Z intrygą też nie jest najlepiej, a zakończenie to w ogóle jakaś pomyłka. Sprawę ratują jedynie elementy historii Nowego Jorku, szczególnie, że jest to uwielbiane przeze mnie miasto.

Na dobrą sprawę autorowi udała się kreacja dwójki bohaterów... drugoplanowych. Scarly i Bat w odróżnieniu od Tallowa, mają w sobie jakąś ikrę, żywotność i barwność. Najlepsze momenty, to właśnie te, gdzie oni się pojawiają, bo wtedy ta historia nie jest już aż tak nijaka i przez chwilę ma się nadzieję, że może jednak będzie lepiej. Natomiast nasz główny bohater nie wzbudza jakichś szczególnych uczuć, co sprawia, że trudno wczuć się w tę opowieść. A to nie dobrze. Nawet bardzo.

Ogólnie rzecz biorąc, trudno doszukać się w powieści Warrena Ellisa jakichś plusów. Jeśli nie wszystkie, to przynajmniej zdecydowana większość elementów pozostawia wiele do życzenia. Nie wspominając już o dziwnych porównaniach typu: "Telefon pod 911 jest jak sygnał bólu, wędrujący od czubka ogona dinozaura do jego mózgu". Chociaż nie oczekiwałam cudów, to jednak po cichu liczyłam, że Wzorzec zbrodni będzie przynajmniej bardzo dobry. Może do najgorszych nie należy, ale jeśli chcecie spędzić miły wieczór w towarzystwie dobrego kryminału, to lepiej wybierzcie coś innego.

Jesień i zima to idealna pora na książki z nieco cięższym klimatem. Kryminały, thrillery - historie mrożące krew w żyłach (chociaż nie aż tak jak horrory), wydawałoby się, że gdy jest zimno nie ma nic gorszego, a jednak. Bądźmy szczerzy, kto nie lubi spędzać czasu w ciepłym łóżku, pod kołdrą/kocem z kubkiem herbaty czy kawy? No właśnie. U mnie sezon rozpoczął się od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

"Grounded likely means no phone or computer", Jamie said. "But if I encounter an owl, I'll try to smuggle a message to the outside, okay?"

Debiutancka powieść Michelle Hodkin o Marze Dyer została wydana w 2011 roku, zyskała popularność i grono wielbicieli, jednak premiera polskiego przekładu będzie miała miejsce dopiero we wrześniu. Od dawna chciałam ją przeczytać, by dowiedzieć się, o co tyle szumu. Byłam do niej bardzo pozytywnie nastawiona. I żałuję...
...że nie sięgnęłam po nią wcześniej.

Mara obudziła się w szpitalu nie mając pojęcia, co się stało, dlaczego i jak tam trafiła. Nie wiedząc o tym, że opuszczony budynek szpitala psychiatrycznego runął i pogrzebał jej najlepszą przyjaciółkę, chłopaka i jego siostrę, a tylko ona wyszła z tego prawie bez szwanku. Jednak przeprowadzka do oddalonego o kilkaset kilometrów Miami uświadamia jej, że od przeszłości wcale nie tak łatwo jest uciec. Zmagając się z zespołem stresu pourazowego, a może po prostu paranoją, stara się wieść na pozór zwyczajne życie. Tak jak dawniej. Witajcie w świecie Mary Dyer.

The Unbecoming Of Mara Dyer to książka wspaniała, cudowna, niesamowita - nie sposób się jej oprzeć. Wciąga do swojego świata już od pierwszych stron i trzyma w napięciu od nietuzinkowego wstępu aż do samego, wstrząsającego zakończenia. Nie chodzi tu tylko o fabułę samą w sobie, czy o to jak świetnie została poprowadzona. Specyficzny klimat, atmosfera pełna tajemnic, mroku, niewiadomych, także robią swoje. Nie wspominając o tych wszystkich dziwnych zdarzeniach, na które nie nie ma racjonalnego wytłumaczenia. Niezaprzeczalnie pierwszy tom trylogii o Marze Dyer ma w sobie to coś.

Pokochacie Marę. Nie jest ideałem - jest tak realistyczna jak się tylko da, nie można tego nie docenić. Za wszelką cenę stara się odkryć, co się stało tamtej nocy i co się z nią dzieje, a przy tym nie popaść w szaleństwo. Mimo wszystko stara się być normalna, chodzić do szkoły, mieć przyjaciół, być przykładną siostrą i córką. Natomiast Noah Shaw, to całkiem inna historia. Na pierwszy rzut oka może się wydawać typowym najbardziej nieodpowiednim i intrygującym chłopakiem ze szkoły. Cóż, jest nieco inaczej. Więcej nie zdradzę, przekonajcie się sami, jak to naprawdę wygląda. Ale ostrzegam - wpadniecie po uszy.

Więź między Marą a Noah to coś, czego można się było spodziewać. Jednak Michelle Hodkin nadała jej znaczenie, nie spłyciła do kolejnej rozdmuchanej, przewidywalnej big love, zrobiła ją nieprzewidywalną. Ich związek, choć to może nad wyraz powiedziane, stanowi dużą i ważną część fabuły, ale warto zaznaczyć, że nic, ani nikt na tym nie cierpi. Nie ma tutaj miejsca na wahanie się między dwoma facetami i użalanie się nad swoim problemem przez 3/4 książki, a rozglądanie się za innymi dziewczynami nie ma prawa bytu. Jest tylko Noah i Mara, Mara i Noah. Nikogo więcej.

The Unbecoming Of Mara Dyer jest absolutnie genialną historią. Nie jest to mdłe, głupiutkie i denne coś, które wstyd nazwać książką. Posiada błyskotliwych bohaterów, atmosferę, która nieco przyprawia o gęsią skórkę, sarkastyczne wypowiedzi, przez co nieraz parskniecie śmiechem, ale i te, które powodują szybsze bicie serca, nawet po skończonej lekturze. Ja już się zakochałam. Teraz Wasza kolej.

"You’re the girl who called me an asshole the first time we spoke. The girl who tried to pay for lunch even after you learned I have more money than God. You’re the girl who risked her ass to save a dying dog, who makes my chest ache whether you’re wearing green silk or ripped jeans. You’re the girl that I—" Noah stopped, then took a step closer to me. "You are my girl".

http://soldier-of-reading.blogspot.com/2014/08/the-unbecoming-of-mara-dyer-na-granicy.html

"Grounded likely means no phone or computer", Jamie said. "But if I encounter an owl, I'll try to smuggle a message to the outside, okay?"

Debiutancka powieść Michelle Hodkin o Marze Dyer została wydana w 2011 roku, zyskała popularność i grono wielbicieli, jednak premiera polskiego przekładu będzie miała miejsce dopiero we wrześniu. Od dawna chciałam ją przeczytać, by...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

"You are your mother and your father. You are your experiences and your fears and the love you let yourself feel. You are your degree and your talent and your passion. You are your pain, your joy, and your fantasies. You are me and Sheil and Jenny and Will and every person that touches your soul... but most of all you are you, whoever you dream that to be"

Kiedy wyjeżdżam gdzieś na wakacje, od kilku lat, zawsze zabieram ze sobą coś do czytania. Początkowo były to książki (prawie zawsze było ich za mało), teraz jest to kindle, którego w tym roku uzupełniałam o nowe ebooki, na jakieś 10 minut przed wyjazdem na lotnisko. Niestety, wyszło jak wyszło i dotarły tylko te z Amazona. Tak więc przez 6 dni, leżąc na leżaku przy basenie, z okularami przeciwsłonecznymi na nosie, łączyłam przyjemne z pożytecznym czytając po angielsku. Zaczęłam od Sweet Thing i choć oczekiwałam trochę więcej, to w gruncie rzeczy książka nie okazała się dnem.

Po niespodziewanej śmierci ojca, Mia Kelly przeprowadza się do Nowego Jorku, by zająć się jego kawiarnią, dopóki nie wymyśli, co dalej ze sobą zrobić. Przypadkowe spotkanie z pewnym urokliwym gitarzystą pozwala dostrzec, jak mogłoby wyglądać jej życie, gdyby poświęciła je muzyce. Kiedy Will staje się jej współlokatorem, a potem najlepszym przyjacielem, staje się jasne, że mogłoby z tego być coś więcej. Jednak nie jest to takie łatwe jak mogłoby się wydawać, bo Mia ma plan. Plan, który nie przewiduje złamanego serca przez faceta z gitarą, a stabilizację u boku statecznego, majętnego mężczyzny biznesu.

Fabuła nie należy do zbyt skomplikowanych, więc poniekąd można domyślić się jak skończą nasze najważniejsze postacie. Skupia się ona głównie na dwóch elementach. Po pierwsze, na Willu i Mii, ich relacji i problemach. A po drugie - na muzyce, która jest jej nieodłącznym elementem. Główni bohaterowie używają jej, by wyrazić, to czego nie potrafią powiedzieć czy przekazać emocje, których nie potrafią wyjaśnić. Grają, piszą, śpiewają, słuchają. Nie ważne czy szukają w niej ukojenia, topią smutki czy chcą poczuć się bliżej tych, których już nie ma. Mamy wgląd do ich myśli i uczuć. Świetnie to oddaje jeden cytat: Songs are always evolving, Mia, like us. That's why we play so well together... beacuse playing and singing is more about listening and feeling than anything else.

Mia konsekwentnie trzyma się swojego zarządzenia. Dobrze wie, że jej serce (ekhem, albo coś innego) wolałoby, aby sprawy przybrały całkiem inny obrót. Twardo obstaje przy swoim, nie wymięka przy pierwszym podejściu, nawet jeśli czasem cierpi z tego powodu. Szczególnie, kiedy Will dokłada swoje trzy grosze - przesuwa wyznaczoną przez nią granicę jak się tylko da, testując jak daleko może się posunąć jednocześnie nie przekraczając jej. Wilbur Ryan jest utalentowany, troskliwy, słodki, i z pewnością podbije wasze serca.

Autorka nie pozostawia złudzeń - nic nie jest doskonałe. Nie idealizuje więzi bohaterów, tych głównych i tych drugoplanowych, ani ich samych. Poświęca uwagę także przyjaźni. Trudno tu mówić o więzi takiej jak choćby Sky i Six (Hopeless, Colleen Hoover), bo prezentuje się to całkiem inaczej, ale z pewnością ma ona swoją rolę do odegrania. Tak jak zresztą wszystko.

Książka Renee Carlino to z pewnością udany debiut. Ratuje ją muzyka, która sprawia, że wyróżnia się ona na tle innych. Jest lekka, napisana prostym językiem, więc czyta się ją szybko i przyjemnie, ale oczekiwałam od niej nieco więcej. Nie zrozumcie mnie źle. Sweet Thing nie jest złą powieścią. Po prostu brakuje jej tego czegoś, co sprawiłoby, że będzie genialna.

"See, baby, chivalry isn't dead"

"You are your mother and your father. You are your experiences and your fears and the love you let yourself feel. You are your degree and your talent and your passion. You are your pain, your joy, and your fantasies. You are me and Sheil and Jenny and Will and every person that touches your soul... but most of all you are you, whoever you dream that to be"

Kiedy wyjeżdżam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"- Kobieta z twoim gustem zasługuje na to, by zafundować jej drinka. [...]
- Mężczyzna z twoim gustem zasługuje na to, by za niego zapłacić."

Czasem nachodzi taki czas, kiedy ma się dość tych wszystkich powieści fantastycznych, bohaterów mających po szesnaście, siedemnaście lat, przeważnie żyjących w totalitarnym państwie, stawiających się władzy i starających się przeżyć wszystkie możliwe kataklizmy, katastrofy i inne takie. Przychodzi ochota na zwykłą, normalną obyczajówkę, z dorosłymi bohaterami, którzy nie posługują się jakąś wymyślną bronią i supernowoczesnymi gadżetami (no, może poza Komandosem), mają jakąś tam pracę, która nie polega na mordowaniu ludzi i z reguły mają jakieś tam życie towarzyskie, choćby nawet ograniczało się ono do spotkań ze znajomymi.

Byli najlepszymi przyjaciółmi na studiach. Ona w szczęśliwym związku, on co chwilę z nową dziewczyną. Teraźniejszość jednak nie jest aż tak różowa jakby można by było się spodziewać. Rachel jest po trzydziestce i po trzynastu latach na nowo uczy się bycia singielką, podczas gdy Ben niedawno obchodził drugą rocznicę ślubu. Ich spotkanie w bibliotece sprawia, że na nowo muszą zdefiniować to, co ich kiedyś łączyło i zmierzyć się z konsekwencjami swoich czynów. Odżywają stare wspomnienia, rany i głęboko skrywane uczucia. Czy uda im się naprawić, to co było między nimi? Czy wszelkie starania poniosą klęskę?

Dorośli bohaterowie powieści obyczajowych mają to do siebie, że pewnych zachowań nie można zwalić na ich wiek. Ich decyzje muszą być bardziej przemyślane i muszą brać odpowiedzialność za swoje czyny i słowa, nawet te, które wydawałyby się przeszłością. Nie mogłoby być inaczej, bo byłoby to sztuczne i nierealne. Postacie wykreowane przez Mhairi McFlarne są niepowtarzalne, nie do końca idealne, nieco nieszablonowe, czasem zabawne, a niektóre nawet irytujące. Weźmy pod uwagę choćby główną bohaterkę. Ma chwile słabości, jak każdy, a jedyną rzeczą na jaką ją wtedy stać jest płacz. Nie wszystko też idzie po jej myśli. Ale otaczają ją wspaniali przyjaciele, którzy ją wspierają w trudnych chwilach. Potrafi postawić na swoim i jest silna, co nie oznacza, że nie zdarza się jej mieć chwili słabości. Zachowuje się naturalnie i nie sposób jej nie polubić.

Autorka zgrabnie porusza się między przeszłością, a teraźniejszością. Dzięki temu zabiegowi możemy dowiedzieć się, co doprowadziło do sytuacji, w której aktualnie znajdują się bohaterowie. I dlaczego wszystko potoczyło się tak a nie inaczej. Bez takich retrospekcji nieco trudniej byłoby się połapać w fabule. A tak, możemy nawet przyłapać bohaterów na kłamstwach, a to nie często trafia nam się taka okazja.

Książek, w których główna bohaterka nie może zdecydować się, którego faceta wybrać (nie wiedzieć czemu faceci nie mają takich problemów) jest tyle, że stało się to już nieznośne. Jest to chyba jeden z najbardziej oklepanych motywów jakie świat widział. Na szczęście McFlarne wykazała się bystrością umysłu na tyle, aby nie popełnić tego błędu. Owszem, jest Rachel-Ben-Olivia, ale nie odbywa się to na takich zasadach, co zwykle. A przynajmniej tak mi się wydaje. Chodzi o to, że ze względu na to, że nie mamy wglądu w procesy myślowe Bena możemy jedynie spekulować, co do osoby, którą wybierze. Nawet jeśli myślicie, że wszystko od samego początku jest jasne, to jesteście w błędzie. Nawet jeśli jesteście na etapie, gdy sądzicie, że już po ptokach.

Nie mów nic, kocham cię to chyba moja pierwsza styczność z romansem jako gatunkiem. Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się fajerwerków, ale ta książka jest taka jaka miała być. Czyta się ją szybko i przyjemnie, a styl McFlarne jest lekki i przyjazny. Nie należy spodziewać się zbyt wiele po tej książce, bo jest to odmóżdżacz, ale z gatunku tych dobrych, więc o swoje zdrowie psychiczne nie macie się co martwić na zapas. Może zakończenie nie wbije was w fotel, ale szczerze mówiąc jest dość zaskakujące, biorąc pod uwagę zamieszanie jakim posłużyła się autorka, i niespotykane, także warto z tą pozycją się zapoznać. Nie przeraźcie się tylko mikroskopijną czcionką. Gwarantuję, że po jakimś czasie przyzwyczaicie się do niej.

"- Nie cierpisz na wegetarianizm, pescowegetarianizm, humanitaryzm albo inną nietolerancję przyjemności?
- Nie zjem niczego, co ma twarz - rzucam teatralnie.
- O to się nie martw. Wszystko, co zamierzam zamówić, zostało pozbawione twarzy."

http://soldier-of-reading.blogspot.com/2014/03/nie-mow-nic-kocham-cie-mhairi-mcflarne.html

"- Kobieta z twoim gustem zasługuje na to, by zafundować jej drinka. [...]
- Mężczyzna z twoim gustem zasługuje na to, by za niego zapłacić."

Czasem nachodzi taki czas, kiedy ma się dość tych wszystkich powieści fantastycznych, bohaterów mających po szesnaście, siedemnaście lat, przeważnie żyjących w totalitarnym państwie, stawiających się władzy i starających się przeżyć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"The world is not a wish-granting factory"

W związku z jesienną porą (jakże obrzydliwą aktualnie) zachciało mi się przeczytać powieść, którą wszyscy chwalą i przekonać się, o co jest tyle szumu. Udało mi się znaleźć chwilę, a nawet kilka, aby poznać Hazel i Augustusa (i Isaaca, oczywiście), ich historię i historie, przyjaciół, wspomnienia - te dobre, ale też złe - smutki, radości, problemy, ich razem i każdego z osobna. Mimo że miało się tutaj trochę większą styczność z chorobą, jej przebiegiem i leczeniem niż w Look, nie jest to wcale mankamentem, wręcz przeciwnie - ma to znaczenie dla fabuły, a bez tego ta pozycja byłaby po prostu... pusta. Czy było warto poświęcić cenny czas na przeczytanie Gwiazd Naszych Wina? W sumie to chyba tak.

Hazel ma szesnaście lat i choruje na raka. Jest zmuszona do tachania ze sobą butli z tlenem, co nie ułatwia jej, już trudnego, życia. Spędza czas na oglądaniu America's Next Top Model i czytaniu po raz kolejny swojej ulubionej książki, a towarzystwa dotrzymują jej rodzice i Philip... który jest niczym innym jak tylko butlą tlenową. W niczym nie przypomina to codzienności przeciętnych nastolatek, które dzielą swój czas między szkołę, rodzinę, przyjaciół, chłopaka i rozwijanie pasji. Jednak wszystko zaczyna się zmieniać. Promyczkiem koloru w szarej rzeczywistości okazuje się być Augustus Waters, chłopak, którego poznała na niezwykle nudnych zajęciach grupy wsparcia.

Bohaterowie powieści młodzieżowych mają to do siebie, że nie zawsze są całkiem tacy, jakbyśmy tego chcieli. Brakuje im naturalności, realizmu, polotu, są jednowarstwowi i płytcy. Jednak tym, którzy wyszli spod pióra (klawiatury?) Johna Greena, nie można się oprzeć. Starają się funkcjonować w miarę normalnie, mają marzenia, troski, otaczają ich ludzie, którzy się o nich troszczą, trzymają się razem, śmieją i wspierają. To, że z dystansem podchodzą do swojej choroby, nie użalają się nad sobą i nie mają pretensji do całego świata, za ich stan zdrowa, pewnie powoduje, że tę książkę tak przyjemnie się czyta. Każda z postaci jest też wyjątkowa, powiedziałabym nawet, nieszablonowa. Tak jak Harry'ego Pottera nie można porównać ze Zmierzchem, tak nie można porównać ze sobą Hazel, Augustusa, Isaaca czy van Houtena. Wydawałoby się, że mając różne pasje, poglądy, zainteresowania, nie są w stanie się dogadać, to tę trójkę połączyła przyjaźń, a między Gusem i Hazel zrodziła się miłość. W końcu nie od dzisiaj wiemy, że przeciwieństwa się przyciągają.

Wątek miłosny gra tu ważną rolę. Jest to dość często spotykane we wszelkiego typu książkach, nieważne czy jest to tandetne romansidło, paranormal romance czy młodzieżówka. Z reguły jest to jeszcze wielka miłość od pierwszego wejrzenia, a główna bohaterka nie może powstrzymać się od wzdychania co dwie strony jaki to on jest wspaniały. Jednak dzieło Greena ma to do siebie, że wyłamuje się z tego utartego schematu. Nie ma wielkich, głębokich i niemiłosiernie patetycznych wyznań. Bohaterowie nie zakochują się w sobie po pierwszych pięciu sekundach znajomości. Nie wpadają sobie w ramiona przy każdej możliwej okazji i nie całują się tak, że nie wiadomo, która część ciała jest czyja. Wszystko rozgrywa się naturalnie i w swoim tempie. Śledząc miłosne uniesienia Hazel i Augustusa nie ma się odruchów wymiotnych. Wręcz przeciwnie. Kibicuje się temu związkowi i pragnie się jak najszczęśliwszego zakończenia.

Czytamy, aby oderwać się od szarej codzienności. Temu też po powieści, gdzie główne skrzypce gra choroba, szczególnie nowotworowa, nie sięgamy zbyt często. Fachowe słownictwo, atmosfera, otoczenie - to wszystko może przytłaczać czytelnika, szczególnie młodego. John Green nie wybrał sobie więc dość łatwego tematu na powieść młodzieżową. Jednak udało mu się sprostać wyzwaniu i przeczytania Gwiazd Naszych Wina nie można nazwać przebrnięciem. Bo wbrew pozorom ta książka nie jest tylko o chorobie, walce z nią, o bezsilności jaka towarzyszy w chwilach, kiedy wszystko z pozoru poukładane się sypie. Jest o szczęściu, miłości, przyjaźni, zawiłościach losu, uśmiechu, śmiechu, przywiązaniu, błahostkach, płomykach nadziei, chwilach błogiego zapomnienia. To co w niej zobaczysz zależy tylko od Ciebie. Wystarczy czytać uważnie, czytać między wierszami.

Książka jest dobrze napisana. Przyjemnie się ją czyta, a wciągającej fabule nie idzie się oprzeć. Historia z pewnością nie jest banalna, ale nie jest też łzawą historyjką. Uważam, że dzieło Johna Greena to świetny przykład tego jak powinny wyglądać powieści skierowane do młodzieży. Osobiście jednak jakoś nie powaliło mnie na kolana. A przynajmniej nie na tyle, że po lekturze Gwiazd Naszych Wina nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Spróbuję podejść do tej książki jeszcze raz, za jakiś czas. Może wtedy będę potrafiła powiedzieć coś o moich odczuciach, bo chwilowo nie jestem w stanie tego zrobić. Nie mniej jednak, nie odradzam Wam sięgnięcia po drugą najlepszą powieść młodzieżową wszech czasów, według Entertainment Weekly, zaraz po Harrym Potterze. Każdy może ją przeczytać, niezależnie od wieku. Cała rodzina czyta Greena? Czemu nie?

"Nie masz wpływu na to, że ktoś cię zrani na tym świecie, staruszku, ale masz coś do powiedzenia na temat tego, kim ta osoba będzie. Podoba mi się mój wybór. Mam nadzieję, że ona jest zadowolona ze swojego"

http://soldier-of-reading.blogspot.com/2014/01/gwiazd-naszych-wina-john-green.html

"The world is not a wish-granting factory"

W związku z jesienną porą (jakże obrzydliwą aktualnie) zachciało mi się przeczytać powieść, którą wszyscy chwalą i przekonać się, o co jest tyle szumu. Udało mi się znaleźć chwilę, a nawet kilka, aby poznać Hazel i Augustusa (i Isaaca, oczywiście), ich historię i historie, przyjaciół, wspomnienia - te dobre, ale też złe - smutki,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Jednym z największych problemów Chrisa jest strach przed utratą włosów. „Moje piosenki nie mówią o wojnie i pokoju. Wszystkie opowiadają o wątpliwościach łysiejącej gwiazdy rocka.”"

Naprawdę rzadko sięgam po biografie. Z reguły moje zdobywanie wiedzy na temat jakiegoś aktora, piosenkarza czy zespołu ogranicza się do przeczytania kilku informacji na Wikipedii, która niekoniecznie jest zaufanym i wyczerpującym źródłem informacji. Jednak ostatnio postanowiłam coś zmienić (skłoniła mnie do tego konieczność zrecenzowania czegoś na WOK), więc sięgnęłam po dzieje jednego z najbardziej znanych i lubianych zespołów – Coldplay.

Książka opowiada o historii zespołu poczynając od czego to wszystko się zaczęło, a kończąc na 2005 roku, kiedy wydali trzecią płytę w ich w karierze (nie sięga dalej, ze względu na to, że biografia została wydana w 2006 roku, a premiera kolejnej płyty zespołu była w 2008 roku). Myślę, że dla osób, które nie wiedzą zbyt wiele lub nie wiedzą nic o Coldplay, będzie to idealna pozycja. Dlatego, że jest to zbiór najważniejszych i jednocześnie ciekawych informacji o działalności grupy. Zapaleni fani mogą czuć się trochę rozczarowani tą biografią, ale sądzę, że w większości powinna spełnić ich oczekiwania – rzuci nowe światło na twórczość zespołu oraz pozwoli im poznać istotne fakty, o których nie mieli pojęcia.

Marcin Babko ma bardzo przyjemny styl. Dzięki temu łatwo idzie przebrnąć przez tę biografię, a jej czytanie jest raczej przyjemnością niż katorgą. Sądziłam, że będę miała z tym duży problem i będę się musiała z nią bardzo męczyć starając się dobrnąć do końca. Uważam, że lekkie pióro jest tak samo konieczne do pisania biografii, jak i powieści (nie chodzi mi tu o plastyczne opisy i inne tego typu rzeczy, na które zwraca się uwagę podczas recenzowania książek, bo w biografiach coś takiego nie ma miejsca, a wszystkie barwne opisy wprowadzałyby zamęt i problem ze zrozumieniem prostych zadań). Inaczej życiorys, który choćby nie wiadomo jak wiele ciekawych informacji zawierał, będzie raczej zniechęcał niż zachęcał do sięgania po tego typu twórczość.

Strona techniczna tej publikacji jest wykonana dość dobrze, ale trochę jej brakuje do zadowalającego poziomu. Rozdziały są zatytułowane fragmentami piosenek zespołu, a dla ułatwienia ich nazwy zostały podane w nawiasach. Z tego, co się orientuję po opiniach na lubimyczytac.pl, to większość słuchała ich podczas słuchania. Dużą rolę odgrywają tutaj też zdjęcia, stanowiące gdzieś 1/3 objętości książki. Większość z nich jest świetnym urozmaiceniem, ale niektóre pozostawiają wiele do życzenia. Brakuje mi pod nimi podpisów, a szczególnie pod tymi, gdzie jest cały zespół – jedyną osobą, którą rozpoznaję jest Chris Martin. Nie za bardzo też rozumiem, co kierowało autorem podczas wyboru zdjęć i czemu na większości widnieje wokalista Coldplay. Ostatnią kwestią do poruszenia jest poprawność i wygląd tekstu. Tutaj wydawnictwo się postarało. Nie zauważyłam żadnych literówek, czcionka ma optymalną wielkość i krój, a marginesy są na tyle szerokie, żeby nie wyłamywać książki przy czytaniu.

Coldplay. Otwórz oczy to biografia, którą polecam każdemu. Skupia się nie tylko na samej historii zespołu, ale również na życiu prywatnym jego członków, twórczości, zaangażowaniu w to, aby każda płyta była najlepsza, nawet jeśli wiązało się to z jej ponownym nagrywaniem, czy wspieraniu akcji charytatywnych. Warto po nią sięgnąć nawet po to, aby przekonać się, że nie wszyscy artyści to gwiazdeczki, które nie widzą nic poza czubkiem swojego nosa i, dla których ważne jest tylko honorarium. Najważniejszą rzeczą, jaką moim zdaniem pokazuje ta biografia jest to, że wystarczy tylko chcieć i nie zwracać uwagi na to, co inni myślą o Tobie, a można osiągnąć sukces.

"„Spójrz w gwiazdy” śpiewał Chris Martin na pierwszej płycie. Dziś sam jest jedną z nich"

"Jednym z największych problemów Chrisa jest strach przed utratą włosów. „Moje piosenki nie mówią o wojnie i pokoju. Wszystkie opowiadają o wątpliwościach łysiejącej gwiazdy rocka.”"

Naprawdę rzadko sięgam po biografie. Z reguły moje zdobywanie wiedzy na temat jakiegoś aktora, piosenkarza czy zespołu ogranicza się do przeczytania kilku informacji na Wikipedii, która...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

http://soldier-of-reading.blogspot.com/2013/07/sekret-julii-tahereh-mafi.html

"Cholera, mały, nie możesz tak tutaj biegać i kroić sobie rąk. Przez ciebie dostanę jakiegoś cholernego zawału"

Sekrety. Każdy je ma. Niektóre są mniejsze, a niektóre większe. Niektóre doszczętnie nas niszczą, a niektóre nieco mniej. Sekrety jak to sekrety. Sieją spustoszenie i pogrom. Nie da się zaprzeczyć, że potrafią zrujnować wszystko, nawet jeśli byłoby nie wiadomo jak trwałe. Ale czasem są pomocne. Bo choć zniszczyły to, co było poprzednio, dały możliwość na zbudowanie czegoś nowego, silniejszego.

Uciekając przed Komitetem Odnowy, Julia, Adam, Kenji i James, znaleźli schronienie w Punkcie Omega - miejscu dla osób z niesamowitymi i najróżniejszymi talentami. Właśnie tam Julia stara się nauczyć jak zapanować nad swoim darem i dowiedzieć się na czym on polega. Adam za to poddaje się badaniom, które mają wykazać dlaczego może jej dotknąć i do czego jest zdolny. Wydawałoby się, że lepiej być nie mogło, jednak rzeczywistość jest całkiem inna.
W tej części fabuła skupia się głównie na przygotowaniach do wojny z Komitetem. Nie zostało to nam na tyle przedstawione, żebyśmy wiedzieli jak dokładnie one wyglądają, a że nie jest to jakoś strasznie ważne i do szczęścia koniecznie nam potrzebne, nie odnosi się wrażenia, że coś zostało pominięte. Tym samym książka straciła nieco na objętości, ale raczej nikt nie lubi zapychaczy zwiększających ilość stron i nic nie wnoszących do fabuły, więc nie ma nad czym płakać. A skoro już o zapychaczach mowa, to w tym miejscu autorce należy się pochwała, bo nie potrafię wskazać żadnej sytuacji, dialogu czy opisu, bez którego szłoby się obejść.

Poza tym, z pewnością, tej książce nie brakuje wartkiej akcji. Owszem są chwile wytchnienia, gdzie to wszystko zwalnia, ale tylko po to, by potem znowu ruszyć pełną parą. Przy czym w momencie, gdzie akcja przyspiesza, autorka, nie wiedzieć czemu, koniecznie chce, abyśmy zeszli na zawał. Naprawdę. Ale to dobrze, że zdarzały się momenty, kiedy robiłam wielkie oczy, a jedynym komentarzem, na który było mnie w takich chwilach stać było: "CO?!". Bardzo dobrze świadczy to o prowadzeniu akcji, bo nikt nie lubi, gdy w powieściach nic ciekawego się nie dzieje.

Przy bohaterach sprawy mają się nieco mniej różowo, ale nie jest źle. W tej części Julia nie ma lekko. Początkowe szczęście, które towarzyszyło jej, gdy znalazła się w Punkcie Omega zrobiło sobie wakacje i przez to jej użalanie się nad sobą nie była na dobrej drodze do tego, aby stać się moją ulubienicą. Lecz muszę przyznać, że w niektórych momentach zaczynałam jej współczuć i cieszę się, że Kenji dał jej porządnego kopa w (przepraszam za wyrażenie) dupę. Jeśli chodzi o ukochanego głównej bohaterki, to tutaj sprawy się komplikują. Zrobił się z niego mazgaj. W niczym nie przypomina tego silnego i wspaniałego Adama z poprzedniej części, a bardziej ciepłe kluchy. I o ile to, co stało się z Julką potrafię jeszcze znieść i zrozumieć, to tego, co autorka z nim zrobiła już nie. Natomiast Warner to całkowicie inna bajka. W Sekrecie Julii mamy okazję go poznać takim jakim jest. Niesamowita i poruszająca historia, fakt, że poznajemy jego imię i to, co łączy z nim Julię, sprawia, że nie da się w nim nie zakochać. Moje drogie, jeśli w Dotyku Julii pałałyście uwielbieniem do Adama, szykujcie się do zmiany frontu. Żałuję, że Tahereh Mafi nie przybliżyła nam niektórych postaci trochę bardziej, ponieważ część z nich wydała mi się ciekawa i z chęcią poznałabym je lepiej. Myślę jednak, że przy tym typie narracji i przy tym jakie ta historia ma rozwinięcie, nie było na to możliwości. Mimo to mam nadzieję, że dowiemy się o nich więcej w kolejnej części.

Spodobało mi się, że sami mieliśmy możliwość wybrania tytułu dla drugiej części przygód Julii. Jest to naprawdę fajna rzecz, że mogliśmy chociaż trochę włożyć czegoś od siebie do tej książki. Poza tym nie wymagało to od nas zbyt wiele wysiłku - wystarczyło mieć fejsbuka i nacisnąć jedną z opcji w sondzie na fanpejdżu Moondrive'a - więc nawet największy leń mógł się przyczynić do wyboru tytułu. No i przede wszystkim pokazuje to, że jednak czytamy te książki, a wydawnictwo z nami, czytelnikami, się liczy.

Podsumowując, Sekret Julii to naprawdę udana kontynuacja świetnej dystopii. Niezły pomysł na fabułę, akcja, Warner, bez konserwantów i zapychaczy, Warner, nutka tajemniczości (nie oszukujmy się, każdy czytelnik lubi trochę sekretów), nareszcie jakiś niezły kop w dupę, Warner, trochę humoru. Brzmi jak skład jakichś pysznych ciastek, ale w rzeczywistości z tego składa się Sekret Julii. Smakowicie, prawda? Aż chciałoby się sięgnąć po kolejną część.

"Jego usta są delikatniejsze niż cokolwiek, co dotąd znałam, miękkie jak pierwszy śnieg, jak wata cukrowa, jak roztopienie się i unoszenie na powierzchni, jak bycie nieważkim w wodzie. Słodkie, tak, lekko słodkie"

http://soldier-of-reading.blogspot.com/2013/07/sekret-julii-tahereh-mafi.html

"Cholera, mały, nie możesz tak tutaj biegać i kroić sobie rąk. Przez ciebie dostanę jakiegoś cholernego zawału"

Sekrety. Każdy je ma. Niektóre są mniejsze, a niektóre większe. Niektóre doszczętnie nas niszczą, a niektóre nieco mniej. Sekrety jak to sekrety. Sieją spustoszenie i pogrom. Nie da...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Miłość, która nigdy się nie powtórzy, bo nie ma najmniejszej szansy na powtórzenie rzeczy tworzących zupełność."

Historia na pierwszy rzut oka wydaje się oklepana. W końcu blogowych opowiadań o gwiazdorach powstała już cała masa. Jak kiedyś królowało Tokio Hotel, tak teraz blogerki na tapetę wzięły Justina Biebera i One Direction. Mimo że fanfikowe trendy się zmieniają to schemat pozostał ten sam i nie wielu potrafi się wysilić i stworzyć coś innego, nowego. Jednak Ostatnia Spowiedź nie jest wcale szablonowa, a wręcz przeciwnie - wyróżnia się na tle chmary beznadziejnych powieści i tym samym zdobywa pierwszego plusa.


Bradin jest chłopakiem, za którym uganiają się dziewczyny z całego świata - w końcu bycie wokalistą Bitter Grace to nie byle co. Ally za niedługo rozpocznie studia, a trwanie w chorym (a, co dopiero dziwnym) związku tylko dla uszczęśliwienia rodziców, nie ułatwia jej życia. Ich przypadkowe spotkanie na lotnisku nie przechodzi bez echa i wkrótce zaczynają rozumieć, że rodzi się między nimi uczucie, które nie powinno zaistnieć.

Zacznę od fabuły. Wiemy jak wygląda show-biznes. Ale czy na pewno? Nina Reichter pokazała nam jak właściwie to jest z tą sławą. Ukazuje nam kulisy wielkiej popularności, czyli to z czym tak na prawdę członkowie Bitter Grace muszą się na co dzień zmagać, przy czym robi to tak, żeby nas trochę przerazić, ale nie jednak wystraszyć na śmierć - w końcu to nie horror. Jak już przy wstępie wspomniałam, bałam się, że Ostatnia Spowiedź będzie szablonowa i do świata młodzieżowej literatury nic nowego i ciekawego nie wniesie. Nie oszukujmy się, w końcu od pewnych schematów nie łatwo jest uciec. Jednak autorce zgrabnie udało się wyprowadzić nas z błędu. Wątek Ally i Bradina z pewnością został ciekawie rozwinięty. Cieszy mnie to, że autorka nie zapomniała o czymś takim jak tworzenie więzi i tak z niczego wyskoczyła nam z uczuciem między głównymi bohaterami. Wprawdzie od początku można się było spodziewać jak potoczą się zdarzenia, to pewnych zawiłości, naprawdę, nie szło przewidzieć. Podoba mi się, że wszystkie wątki tworzą spójną całość. Nie ma sytuacji, gdzie czułoby się, że coś jest strasznie naciągane i do fabuły zostało wprowadzone tylko dlatego, żeby zwiększyć objętość książki.

Wyrazistość. Odmienność. To cechuje postacie wykreowane przez Ninę Reichter. Każda z nich jest inna na swój sposób. Nie idzie za bardzo ich też ze sobą pomylić. Plusem z pewnością jest to, że każdy z nich ma jakąś wadę, choćby drobną, ale dobrze to świadczy o autorce. Bradin Rothfeld to gwiazdor. Bardzo przystojny i utalentowany gwiazdor. Robi to o czym zawsze marzył, jednak nie jest do końca szczęśliwy. Rzadko kiedy zdarza się, żebym nie zakochała się w głównym męskim bohaterze. Z reguły rozpływam się nad nimi z zachwytu. Jednak w przypadku Ostatniej Spowiedzi jest inaczej. Postać Brade'a jakoś do mnie nie przemawia i do końca nie wiem czemu. Pewnie to, po prostu, nie mój typ. Za to o wiele bardziej lubię Toma. Również utalentowany i również bardzo przystojny. Z nieco odmiennym nastawieniem do dziewczyn niż jego młodszy brat - typowy kobieciarz, ale za to z artystyczną duszyczką. W sumie, nie jest on taki zły jak początkowo myślałam. A po pewnych wydarzeniach dużo zyskał w moich oczach. Natomiast Ally Haninngan to bardziej szara myszka niż drapieżna kocica. Ale...no właśnie... Nie można o niej powiedzieć, że to typowy szaraczek pokroju Belli. Świetnie sama sobie daje radę, ale przecież każda dziewczyna lubi się do kogoś przytulić, nieważne czy ma dziewięć lat czy dziewiętnaście. No i właśnie tu pojawia się problem. Polubiłam Hanningan za to, że mimo wszystko starała się być szczęśliwą, nawet po tym co przeszła. Czasem irytowała mnie jej płaczliwa natura i tym, że nie chciała dopuścić Bradina bliżej - ale nikt przecież nie jest idealny.

Nina Reichter ma bardzo przyjemny styl. Może nie jest on jakoś niesamowicie lekki, ale nie mogę powiedzieć, że jest toporny. Bez problemu potrafi przedstawić czytelnikowi dane wydarzenia i to tak wyraźnie jakbyśmy oglądali film. Akcja goni akcję, jednak mamy chwile wytchnienia i na dobrą sprawę nigdy do końca nie wiemy, co za moment się wydarzy. Dzięki takim zabiegom nie sposób się nudzić przy lekturze Ostatniej Spowiedzi. A szczególnie po tym, co wydarzyło się na zakończenie. Przyznam szczerze, że chyba nigdy nie byłam w aż takim szoku czytając końcówkę książki. Siedziałam w ławce (nie mogłam się powstrzymać od czytania, a co innego miałam robić na luźnej lekcji historii?) z wielkimi oczami i rozdziawioną gębą, z kłębiącym się w głowie pytaniem (jakże ambitnym): "COO?!" i zdradzając M. to, co się dzieje.

Gdyby zmieszać niezły styl z dawką śmiech i wzruszeń, dodać do tego świetną kreację bohaterów, intrygującą i wciągającą fabułę, zwroty akcji oraz wymarzone miejsca na poprowadzenie historii, a dla smaku dość ładną okładkę, można by otrzymać całkiem dobrą powieść. Jak myślicie - jest to wykonalne? Ja uważam, że jak najbardziej, a Ostatnia Spowiedź jest tego dowodem. Jak również, że niektórzy Polacy jednak potrafią pisać.

"Mówią, że w życiu tylko raz można przeżyć miłość. Tylko raz coś zrywa cię do biegu, każe gnać przed siebie, choćbyś nie widział wtedy początku ani końca. Coś staje się słuszne, choćby miało przeciw sobie wszystkie racjonalne wybory. Coś każe ci walczyć, pragnąć i wierzyć. Coś sprawia, że nigdy nie zapomnisz chwil i miejsc, w których ostatni raz czułaś to, co odeszło"


http://soldier-of-reading.blogspot.com/2013/07/ostatnia-spowiedz-nina-reichter.html?spref=fb

"Miłość, która nigdy się nie powtórzy, bo nie ma najmniejszej szansy na powtórzenie rzeczy tworzących zupełność."

Historia na pierwszy rzut oka wydaje się oklepana. W końcu blogowych opowiadań o gwiazdorach powstała już cała masa. Jak kiedyś królowało Tokio Hotel, tak teraz blogerki na tapetę wzięły Justina Biebera i One Direction. Mimo że fanfikowe trendy się zmieniają to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Wspaniałomyślne bywają królowe i księżniczki"

Początkowo książka wydaje się przeciętna. Ot, zwykła niezbyt piękna nastolatka zostaje wypatrzona przez łowcę talentów, który wróży jej karierę modelki. Dochodzi do tego jeszcze przystojny chłopak, oczywiście zakochują się w sobie i typowa powieść murowana. Jednak wraz z kolejnymi rozdziałami fabuła nabiera charakteru, staje się ciekawsza, a bohaterowie bardziej wyraziści.

Edwina dając, wraz z siostrą, koncert na Carnaby Street zostaje zauważona przez łowcę talentów, który podarował jej wizytówkę agencji. Nie kryje zdziwienia jego propozycją. W końcu to nie ona ma piękne blond loki, fiołkowe oczy i piękny uśmiech godzien niejednej gwiazdy filmowej. Jednak sądząc, że to zwykły naciągacz nie czyni żadnych kroków w stronę kariery modelki. Kiedy okazuje się, że Simon wcale nie był oszustem, a pracownikiem agencji Model City, za namową siostry dołącza do świata blichtru i rywalizacji. Lecz, czy to wystarczy, by porzucić chorą siostrę dla kariery?

Kate Moss, Anja Rubik, Zuzanna Bijoch. Postacie znane na całym świecie i idolki wielu nastolatek. Większość dziewczyn chciałaby pójść w ich ślady, ale to wcale nie jest takie łatwe jakby się mogło wydawać i możemy się o tym przekonać czytając właśnie Look. Autorka dość zgrabnie wprowadziła nas w świat modelingu ukazując nam przy tym nie tylko jego pozytywną stronę. Wprawdzie nie natkniemy się na świat przesiąknięty narkotykami czy anoreksją, ale książka na tym nie traci. I choć Sophia Bennett tego nie pokazała, nie ma się wrażenia, jakby coś zostało pominięte. Dobrym posunięciem było też przedstawienie nam na czym polega zawód modelki poprzez opisanie go z doświadczeń Ted, a nie relacji innych bohaterek, nadając tym samym realności zdarzeniom i głównej bohaterce.

Postać głównej bohaterki początkowo nie wzbudziła mojego zachwytu, ponieważ wydała mi się trochę nijaka. Przeciętna nastolatka żyjąca w cieniu swojej ślicznej siostry. Nic nowego, prawda? Jednak z dalszym biegiem książki jej postać nabiera barw, staje się ciekawsza, można powiedzieć, że odżywa. Cieszy mnie to, że nie poddała się mimo niezbyt udanych początków. Dostała szansę o jakiej marzy wiele dziewczyn - przekonać się jak to jest być modelką, odkrywając tym samym swoją pasję. Przejawia się tu coś w rodzaju dojrzałości, co zdecydowanie idzie na plus. Podziwiam ją (na tyle, ile można podziwiać fikcyjną bohaterkę) za odwagę, jaką wykazała się obcinając włosy, tylko dlatego, żeby wesprzeć swoją siostrę. Zapewne niewielu odważyłoby się na taki czyn. Sama nie wiem, czy byłabym zdolna do czegoś takiego.

Ava za to została wykreowana na silną bohaterkę. Nie użalała się nad sobą i nie znosiła, kiedy ktoś nad nią płakał. Nie poddała się i walczyła dalej z chorobą, mając nadzieję, że znajdzie się w tych dziewięćdziesięciu procentach. Podoba mi się to, że Sophia Bennett nie zrobiła z niej dziewczyny popadającej w depresję i zrywającej kontakt ze wszystkimi. Emanowała od niej chęć do życia, do pomocy Ted i oczywiście do całowania, i choć zdarzały się gorsze chwile nadal śmiała się i wygłupiała razem z siostrą. Nie oznacza to jednak, że autorka skupiła się głównie na tych szczęśliwych momentach, co sprawia, że przedstawiona historia wydaje się być realna. Śmiało mogę stwierdzić, że Ava jest najważniejszą postacią, zaraz po jej siostrze. Przez to, że nie została zepchnięta na drugi plan, mamy możliwość przyglądać się zacieśnianiu siostrzanych relacji i obserwować wzloty i upadki obu sióstr. Można więc powiedzieć, że ta cała sytuacja wyszła im na dobre.

Spodobało mi się nieuniknięcie rozwinięcia tematu nowotworu wykrytego u Avy. Część autorów pewnie by stchórzyła sądząc, że młodzież nie zrozumiałaby o co chodzi i nie byłaby zainteresowana tym jak rozwinie się sytuacja. Bennett pokazała zmagania z chorobą, skutki chemii i radioterapii, a także nadzieję, która towarzyszy podczas leczenia. Nie było momentu, gdzie zostalibyśmy przytłoczeni fachowym słownictwem lub otoczeni tabunem lekarzy przekrzykujących siebie nawzajem o to jakie metody leczenia należy zastosować. Zdecydowanie jest to plusem, ponieważ nie musimy się zastanawiać, co lekarz miał na myśli, a także nie zanudzimy na śmierć.

Nie potrafię zrozumieć coraz częstszego fenomenu tłumaczenia imion. Wydaje mi się, że nikomu nie przeszkadzałyby oryginalne imiona, tłumaczowi krzywda by się się nie stała, a ja i moja schiza miałybyśmy się dobrze. W końcu, co to za problem zostawić Alexandrę czy Juliette. Ale wracając do meritum. O ile tłumaczenie imion mogę jeszcze znieść, tak tłumaczenia nazwisk nie potrafię przetrawić, bo: raz, jest to kompletnie nienormalne, a dwa, przy angielskich imionach polskie nazwiska wyglądają dziwnie, o ile nie bardzo dziwnie. Jeszcze bym to zrozumiała, gdyby to miało jakiś sens i nie raziło, ale Pstrąg naprawdę nie mieści się w granicach mojego rozumienia.

Wątek romantyczny nie gra pierwszych skrzypiec, co na dobrą sprawę dość rzadko się to zdarza. Nie został też przedstawiony jako wielka miłość od pierwszego wrażenia, dzięki czemu nie ma się wrażenia, że mamy do czynienia z tanim romansidłem. Nawet mnie, niepoprawnej romantyczce, spodobał się taki rozwój sytuacji. Tak naprawdę, to miłości między Nickiem a Ted nie ma tu za wiele, ale autorce nie można zarzucić, że potraktowała ten wątek po macoszemu. Bo choć Nick pojawia się raz na jakiś czas, zaprząta jednak myśli głównej bohaterki, przez co uczucie między nimi nie wzięło się znikąd. Widać, że Bennett nie chodziło o zrobienie z Look młodzieżowego romansidła z chorą siostrą w tle, więc myślę, że książka powinna przypaść do gustu również tym co stronią od wszelkich namiętności.

Piękna oprawa, przyjemny styl, a do tego brak zbędnych udziwnień i patosu. Mimo że powieść dość niepozornie wygląda, a opis może przywodzić na myśl płytkie młodzieżówki, to z dziełem Sophii Bennett naprawdę warto się zapoznać. Wprawdzie nie jest to najwspanialsza książka jaką kiedykolwiek czytałam, ale nie żałuję zakupu. Nie powinniście jednak zbyt wiele od niej oczekiwać, bo możecie się zawieść.

"Nowotwór Avy w przedziwny sposób wpłynął na nasze poczucie humoru. Chyba coś z nami było nie w porządku."

"Wspaniałomyślne bywają królowe i księżniczki"

Początkowo książka wydaje się przeciętna. Ot, zwykła niezbyt piękna nastolatka zostaje wypatrzona przez łowcę talentów, który wróży jej karierę modelki. Dochodzi do tego jeszcze przystojny chłopak, oczywiście zakochują się w sobie i typowa powieść murowana. Jednak wraz z kolejnymi rozdziałami fabuła nabiera charakteru, staje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Jestem po prostu s z c z ę ś l i w a - tak zwyczajnie, prawdziwie."

Miłość jest jedną z najlepszych emocji, do których człowiek jest zdolny. Kojarzy nam się ze szczęściem i poczuciem bezpieczeństwa. Od wieków służy za źródło inspiracji nie tylko pisarzy. Kochamy nie tylko naszą drugą połówkę, ale także rodzinę, domowych pupili, przyjaciół. Dla jednych jest ona uczuciem wyniszczającym, drudzy zaś oddaliby wszystko, byle tylko kochać i, co najważniejsze, być kochanym. Są tacy, którzy ją już spotkali, inni jednak wciąż na nią czekają. Mimo że powstało już tak wiele dzieł poświęconym temu tematowi, nie potrafimy jednak jednoznacznie określić czym jest miłość. Przyjemnością czy może chorobą?

Sześćdziesiąt cztery lata temu miłość została uznana za chorobę, czterdzieści trzy odkąd wynalezioną na nią lek. Amor deliria nervosa jest uważana za najbardziej zdradliwą chorobę na świecie. Każdy kto ukończył osiemnaście lat musi zostać poddany zabiegowi. Lena za dziewięćdziesiąt pięć dni - w swoje urodziny - otrzyma remedium. Czy się cieszy? Oczywiście. Jej matka popełniła samobójstwo z miłości, czy raczej z powodu choroby. Dlatego właśnie Magdalena, bo tak ma na imię, nie może się doczekać tego dnia - dnia, który zmieni wszystko. Zostanie sparowana, urodzi dzieci, stanie się przykładną obywatelką. Nie będzie zdolna do żadnych głębszych uczuć, ale przynajmniej się nie zarazi. Jednak kiedy do jej poukładanego światka wejdzie on, jej życie już nie będzie takie samo.

Fabuła nie jest strasznie skomplikowana, lecz nie należy zakładać, że od razu się wszystkiego dowiemy. Autorka zgrabnie przedstawia nam bieg wydarzeń, przy czym zapoznaje nas z historią samej choroby. Mimo tego, że nie ma tu zbyt wiele akcji to książka się nie dłuży i przyjemnie się ją czyta. Na dobrą sprawę to dziać się zaczyna trochę na początku i dopiero pod koniec. Intrygujący pomysł to coś, czego zawsze próbujemy się doszukać w książkach. Albo nam się udaje i jesteśmy zachwyceni, albo nie i jesteśmy zawiedzeni. W "Delirium" góruje pierwsza sytuacja. Nie dość, że sam pomysł jest ciekawy to jego rozwinięcie nie pozostawia wiele do życzenia. Wątek miłosny nie spada na nas z zaskoczenia i nie mamy do czynienia z miłością od pierwszego wejrzenia, jak to czasem w książkach się zdarza. Mimo że temat nieszczęśliwego uczucia jest niezwykle często powielany przez autorów to Oliver nie do końca zrobiła z Leny i Alexa nieszczęśliwych kochanków. I za to ma u mnie kolejnego plusa.

Polubiłam główną bohaterkę. Jest zwykłą, normalną, niezbyt piękną dziewczyną. O ile normalnym można nazwać kogoś kto żyje w świecie, gdzie miłość jest uważana za chorobę. Początkowo jest gotowa poddać się ewaluacji teraz, zaraz, jednak z dalszym biegiem książki jej postać diametralnie się zmienia. Nadal odlicza dni do zabiegu jednak nie dlatego że nie może się doczekać, a dlatego żeby wiedzieć ile mają jeszcze czasu. Podoba mi się to, iż Lauren Oliver ukazała nam tę przemianę nie szufladkując jej przy tym. Mam na myśli to, że sami dochodzimy do takiego wniosku, a nie poprzez słowa wypowiedziane przez któregoś z bohaterów. Polubiłam Lenę też za to, że nie trzymała się kurczowo faktu, że miłość jest chorobą i dzięki Alexowi otworzyła oczy - zaufała mu i pozwoliła się do siebie zbliżyć. Do moich ulubieńców należy również Hana, czyli przykład wzorowej przyjaciółki. Ona jest tą odważniejszą, bardziej śmiałą, co jednak nie stoi im na przeszkodzie do przyjaźni. Pomagała także naszym zakochanym, mimo iż jest to nielegalne, za co zyskała wiele w moich oczach. Pozwólcie, że o Alexie nie wspomnę, bo moich odczuć wobec tej postaci nie potrafię umiejętnie zapisać, a wyrażenia typu: aaaaaa, kocham go! was pewnie nie interesują, a co więcej uznacie mnie jeszcze za osobę chorą psychicznie. Plusem jest również istnienie postaci nie budzących uznania. Za przykład mogą służyć porządkowi czy też Brian (choć pojawił się tylko raz, wkurzył mnie niemiłosiernie).

Świat przedstawiony, jak to w dystopiach bywa, jest całkowicie różny od naszego. Społeczeństwo jest pod stałą kontrolą, więc za każdy wybryk sprzeczny z tym jak po remedium człowiek powinien się zachowywać grozi wysłanie na ponowny zabieg lub co gorsza trafienie do Krypt - odpowiednika naszego więzienia. Autorka poświęciła uwagę szczegółom otaczającego Lenę świata, dzięki czemu z łatwością idzie sobie to wyobrazić. Wyleczeni powodowali u mnie lekkie przerażenie. Ich obojętność, niezdolność do głębszych emocji, niezłomna wiara w remedium to coś co powoduje u mnie nieco dziwne odczucia wobec nich. Niemniej jednak obraz takowego społeczeństwa przypadł mi do gustu i cieszę się, że zostało to dokładnie ukazane, a nie tylko wspomniane.

Styl Oliver jest dość prosty, jednak nie jest to mankamentem. Historia jest napisana płynnie i nie jesteśmy nagle przerzucani w akcji. Zgrabnie wpleciony humor powoduje, że nie odnosimy wrażenia, iż autorka nagle sobie o tym przypomniała i na siłę starała się go gdziekolwiek wcisnąć. Niesamowita lekkość z jaką czyta się tę książkę powoduje, że strony przelatują nam między palcami i ani się obejrzymy a dotrzemy do końca.

Podsumowując, "Delirium" jest pozycją godną polecenia i przeczytania. Nietuzinkowy pomysł, wspaniała kreacja bohaterów i śliczna okładka to tylko kilka powodów, dla których warto sięgnąć po tę książkę. Nie potrafiłabym ocenić tej pozycji inaczej i nie byłabym sobą gdybym to zrobiła, dlatego też stawiam jak najbardziej zasłużone 6/6.

"Straciłam kontrolę. I n a p r a w d ę c h o r e jest to, że mimo wszystko nie żałuję."

"Jestem po prostu s z c z ę ś l i w a - tak zwyczajnie, prawdziwie."

Miłość jest jedną z najlepszych emocji, do których człowiek jest zdolny. Kojarzy nam się ze szczęściem i poczuciem bezpieczeństwa. Od wieków służy za źródło inspiracji nie tylko pisarzy. Kochamy nie tylko naszą drugą połówkę, ale także rodzinę, domowych pupili, przyjaciół. Dla jednych jest ona uczuciem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"- Przestań. To nie do zniesienia, jaki jesteś zarozumiały.
- Przepraszam. Ale to takie... oszałamiające uczucie, wiedzieć, że z mojego powodu zapominasz o oddychaniu."

Życia, raz przewróconego do góry nogami, nie da się tak szybko uporządkować. Trzeba poświęcić trochę czasu nim wszystko wróci do normy. Bywa też tak, że musimy przyzwyczaić się do tej nowej normalności. Nie jest to łatwe, szczególnie gdy towarzyszą temu ciągłe braki odpowiedzi na zadawane pytania, tajemnice i kłamstwa. Do tego dochodzi jeszcze brak kontroli nad tym co ma się wydarzyć i brak jakiejkolwiek możliwości sprzeciwu. Nie jest łatwo, prawda?

Życie Gwen właśnie zostało obrócone o sto osiemdziesiąt stopni. Dowiedziała się, że to ona jest dwunastym podróżnikiem w czasie, rubinem, który zamyka krąg. Wydawałoby się, że powinna teraz mieć z górki. Nic bardziej mylnego. Niepewność co do swoich relacji z Gideonem, przygotowania do tajemnej misji, podziwianie zawsze idealnej Charlotty, wysłuchiwanie przytyków ze strony ciotki Glendy i Giordano, to wszystko razem skumulowane dają bombę. Nic tylko czekać aż wybuchnie.

Książka jest pełna humoru. Bohaterowie nie są przez cały czas poważni, co zdecydowanie idzie na plus. Nie ma się odczucia jakiejś wielkiej wzniosłości. Nie można być pewnym, czy przypadkiem podczas całowania się w konfesjonale, nie przeszkodzi nam gargulec. A propos gargulców, to poznajemy Xemeriusa. Jeśli myślisz, że skoro jest gargulcem to jest ponury, to jesteś w wielkim błędzie. Czytając większość jego wypowiedzi idzie popłakać się ze śmiechu (w moim przypadku to akurat rechotać sama do siebie jak wariatka). Tak, więc Xemerius dołącza do grona moich ulubionych postaci. Zabawnych sytuacji dostarczają nam też główni bohaterowie, a w szczególności Gwendolyn. Jedna z moich ulubionych scen to właśnie ta, w której stwierdziła, że pewien ktoś przerobił ją na budyń.

Akcja toczy się bardzo płynnie. Nie ma sytuacji, w której jakiś opis czy dialog byłby wepchnięty ot tak, na siłę, żeby tylko tę akcję dalej ciągnąć. Zaskoczeniem jest, że zdarzenia opisane w tej książce od tych mających miejsce w Czerwieni Rubinu dzieli tylko kilka dni. Jest opisanych tak wiele momentów, że ma się wrażenie, że akcja toczy się kilka miesięcy. I, mimo to książkę czyta się naprawdę świetnie.

Bohaterowie pozostali normalni. Gwendolyn nie zachowuje się jak Charlotta, tylko dlatego, podróżuje w czasie. Gideon jest arogancki i romantyczny - w zależności od sytuacji. Zdecydowanie bardziej lubię tą romantyczną wersję. Ciotka Glenda pozostała wredną, wiecznie niezadowoloną, zrzędzącą, mającą fioła na punkcie swojej córki kobietą/wredną, starą, rudą miotłą (Stray, kochana, dzięki za to porównanie). Przypomina mi ona macochę z Kopciuszka i moją wychowawczynię. Muszę stwierdzić, że autorce świetnie udała się postać ciotki. Przecież w książkach nie zawsze muszą występować dobre i kochane postacie, prawda? Z łatwością możemy sobie ją wyobrazić - w końcu każdy z nas zna taką Glendę. Podoba mi się to, że Kerstin Gier pozwala czytelnikowi na poznanie córki Aristy poprzez jej zachowanie, a nie tylko przez opisanie jej przez Gwen.

Zakończenie znowu jest niesamowite. Widać, że autorka wie jak wprawić czytelnika w osłupienie i tym samym powodując, że ze zniecierpliwieniem oczekuje się następnej części. Do tego jeszcze prolog z epilogiem - nic tylko się zakochać.

W tym tomie kolejny raz mamy do czynienia z wartką akcją, świetnie wykreowanymi postaciami, momentami płaczu i śmiechu. Nie byłabym sobą, gdybym oceniła tę książkę inaczej.

"To jest niestety niezaprzeczalna prawda, że zdrowy rozsadek cierpi tam, gdzie do gry wkracza miłość."

"- Przestań. To nie do zniesienia, jaki jesteś zarozumiały.
- Przepraszam. Ale to takie... oszałamiające uczucie, wiedzieć, że z mojego powodu zapominasz o oddychaniu."

Życia, raz przewróconego do góry nogami, nie da się tak szybko uporządkować. Trzeba poświęcić trochę czasu nim wszystko wróci do normy. Bywa też tak, że musimy przyzwyczaić się do tej nowej normalności....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Czasem wydaje mi się, że moja samotność eksploduje rozsadzając mnie od środka. Czasem zastanawiam się, czy wypłakanie, wykrzyczenie albo wyśmianie tego obłędu może w czymkolwiek pomóc. Czasem pragnienie dotyku, bycia dotykaną, c z u c i a jest tak silne, że porywa mnie do jakiegoś innego wszechświata, a tam, stojąc na krawędzi przepaści, nabieram pewności, że spadnę i nikomu nigdy nie uda się mnie znaleźć."

Potrafisz sobie wyobrazić spędzić w zamknięciu 264 dni? I to w całkowitym odosobnieniu? No cóż, może nie w całkowitym. Za towarzystwo w końcu służą ci: notatnik, pióro, okno i ściany. Nie wątpię, że na pewno byście się dogadali. Ja bym nie wytrzymała. Nie potrafię się nie odzywać (nie licząc 45 minut lekcji gdy nie ma M. lub Stray). A gadanie sam do siebie nie jest zbyt dobrym posunięciem, chyba, że chce się do końca zwariować. Myślę, że też byś nie wytrzymał. W końcu 264 dni to szmat czasu. Pocieszeniem może być tylko to, że możesz pisać. Sam do siebie, ale możesz.

Wyobraź sobie, że nie możesz nikogo dotknąć. Nie możesz się do nikogo przytulić. Nikomu nie możesz podać ręki. Nie możesz się na nikim podeprzeć. Nikogo nie możesz uderzyć, nie wyrządzając przy tym większych krzywd. Nie możesz trzymać się z chłopakiem za rękę. Inaczej...inaczej będzie źle. I to bardzo.
No, więc, wyobraź to sobie, a już wiesz jak ona się czuje.

Julia nie jest wcale typową nastolatką. Nie chodzi do szkoły, nie ma chłopaka, przyjaciółek, rodziców. Nie ma domu, bo tego gdzie "mieszka" nie można nazwać domem. W takim razie kim jest? Zbiegiem? Wariatką? Więźniem? Nie, nie do końca i tak. Została zamknięta przez Komitet Odmowy. Gdzie? Tego ona sama nie wie. Za co? Jak pewnie się domyślasz, za morderstwo. I to wcale nie z premedytacją.
Jest sama, nie licząc notatnika, pióra, liczb, okna czy też ścian. Aż w końcu dostaje współwięźnia. Niby to nic takiego, ale powoduje więcej, niż sama zainteresowana by się tego spodziewała.

Akcja toczy się w przyszłości. Świat całkowicie różni się od tego, którego my znamy. Zamiast spokoju, jest chaos. Matka natura się buntuje - nie ma już tylu drzew co dawniej. Pogoda może zmienić się w ciągu godziny. W dzień może być upał nie do wytrzymania, a nocą możesz zamarznąć na kość. Mówi się, że kiedyś było zielono. Chmury były białe, a słońce zawsze właściwie świeciło. Nie ma już ptaków, tylu gatunków roślin. Jest inaczej niż kiedyś, a inaczej wcale nie oznacza, że jest lepiej. Nie ma już parlamentu, prezydenta czy króla. Teraz jest Komitet Odnowy i to on sprawuje władzę. Miał pomóc, a szkodzi. Jest inicjatywą nieznoszącą sprzeciwu, nie przyjmującą do wiadomości wyjaśnień.

Bohaterowie nie są płytcy. Mają własne uczucia, własny wygląd, własne doświadczenie. Nie ma się wrażenia, że są nudni. Niektórzy zaznali bólu, nieważne czy fizycznego, czy psychicznego. Nie są idealni, przez co są bardziej realni.

Pierwsze wyznanie uczuć jest jakoś w połowie książki. Co zdecydowanie idzie na plus. Śmiało możemy powiedzieć, że to coś więcej niż tylko zauroczenie. Znają się odkąd mieli po czternaście lat. Mimo tego, że w tamtym okresie nie wypowiedzieli do siebie słowa, zakochali się w sobie. Przecież nie zawsze wyznacznikiem miłości są tylko i wyłącznie słowa. Liczą się czyny. A teraz, gdy są w wieku siedemnastu lat, między nimi tworzy się więź silniejsza niż wcześniej. Taka jaka nigdy między główną bohaterką, a chłopakiem nie miała prawa istnieć. Dzięki temu Julia musi nauczyć się kochać, musi dowiedzieć się co to znaczy kochać. I to właśnie sprawia, że ich uczucie jest niesamowite.

Nie podoba mi się przetłumaczenie imienia Julii (w oryg. Juliett). Uwielbiam angielskie imiona i nie cierpię gdy są tłumaczone na j. polski. To tak jakby przedstawić się nie swoim imieniem. Pani Małgorzata ma szczęście, że nie zakłóca to odbioru książki, inaczej bym się chyba pobeczała. Dziękuję autorce, że nie nazwała Julii Katherine, bo czytania o Katarzynie bym nie zdzierżyła.

Podsumowując. Wartka akcja, ciekawi bohaterowie, miłość, niezwykły dar i zakończenie dające nam choć trochę nadziei na to, że Julia w końcu będzie mogła w miarę normalnie żyć, wymieszane razem daje nam fantastyczną, dystopijną powieść na miarę Delirium.

"Wszystko się zmienia, ale tym razem się nie boję. Tym razem wiem, kim jestem. Dokonałam właściwego wyboru i gram we właściwej drużynie. Czuję się bezpieczna. Pewna siebie.
Wręcz podekscytowana.
Bo tym razem...
...jestem gotowa."

"Czasem wydaje mi się, że moja samotność eksploduje rozsadzając mnie od środka. Czasem zastanawiam się, czy wypłakanie, wykrzyczenie albo wyśmianie tego obłędu może w czymkolwiek pomóc. Czasem pragnienie dotyku, bycia dotykaną, c z u c i a jest tak silne, że porywa mnie do jakiegoś innego wszechświata, a tam, stojąc na krawędzi przepaści, nabieram pewności, że spadnę i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Co było gorsze? Zwariować czy naprawdę podróżować w czasie? Chyba to drugie, pomyślałam. Na to pierwsze pewnie można brać jakieś tabletki."

Żyjemy w takim a nie innym świecie, więc o podróżach w czasie możemy tylko pomarzyć...lub też poczytać.
Mamy to szczęście (lub nieszczęście), że nie zwali nam się, jednego dnia, wszystko na głowę. Nie przeniesiemy się znienacka do innego wieku i to jeszcze w drodze do sklepu. Nie okaże się, że to nie nasza znienawidzona kuzynka posiada ten nieszczęsny gen podróży w czasie, tylko my sami. No i nie staniemy się wrogiem, numer jeden oraz nie będziemy musieli wysłuchiwać oskarżeń o to, że robimy to wszystko tylko i wyłącznie aby być w centrum uwagi. Nie będziemy mieli zmarnowanego dzieciństwa musząc uczęszczać na lekcje fechtunku, tańca, misteriów czy na naukę języków obcych. I, przynajmniej, nikt nie będzie nam truł głowy tym, że nie znamy nawet podstawowych faktów historycznych, a cała nasza wiedza na ten temat bierze się z filmów.

Gwendolyn jest zwykłą szesnastolatką. Ma wspaniałe rodzeństwo, kochającą rodzinę (nie licząc ciotki Glendy i Charlotty) i najlepszą na świecie przyjaciółkę. Może po za faktem, że widzi duchy wszystko z nią w porządku. Do czasu kiedy dowiaduje się, że to nie jej kochana kuzynka odziedziczyła gen, tylko ona. Jak można łatwo się domyślić powoduje to szereg przedziwnych zdarzeń. Choć są też plusy tej sytuacji - poznaje jego. Gideon został przydzielony Gwen jako towarzysz jej przeskoków w czasie, razem mają do wykonania ważną misję, która zaważy o ich losie.

Postać głównej bohaterki przypadła mi do gustu. Autorka wykreowała ją na normalną, trochę zwariowaną dziewczynę, mogącą całe dnie opowiadać o filmach i aktorach. Nie jest ona idealna przez co łatwo jest się z nią utożsamić. Jej przyjaciółka - Leslie - pomaga odnaleźć się jej w tym szaleństwie. Gdyby nie ona, myślę, że Gwen oszalałaby od tego zamieszania wokół genu, który odziedziczyła.

Bohaterowie mają swój własny charakter, nie znajdziemy, więc dwóch identycznych osób. Gideon to ucieleśnienie marzeń większości dziewczyn. Jest przystojny, mądry i nieco arogancki, a do tego student medycyny. Nic dziwnego, że Gwendolyn się w nim zakochała (kto by się nie zakochał - ja wpadłam). Jednak w jej uczuciach do Gideona nie jest sama. Charlotta zapuszcza sidła, nie zawsze ze skutkiem, którego by oczekiwała.
Charlotta jest wiecznie niezadowolona i wredna. Na jej obronę można powiedzieć tyle, że jest to prawdopodobnie skutek przygotowań do wypełnienia misji, przez co zamiast zaprzyjaźnić się z rówieśnikami i bawić się lalkami, ciągle latała na wszystkie możliwe lekcje - poczynając od nauki tańca, przez misteria, kończąc na nauce języków.

Prolog i epilog toczą się w przeszłości. Przybliżają one nam postać Paula i Lucy. Autorka wpadła na świetny pomysł, ponieważ, dzięki temu mamy wgląd nie tylko w dzieje Gwen, ale też jej rodziny, mające wpływ na akcję toczącą się w XXI wieku. Mimo tego, że czarny turmalin i szafir nie byli wspomniani wiele razy, polubiłam ich. A w szczególności momenty, gdy de Villiers zwracał się do ukochanej księżniczko.

Na pozytywny odbiór tej książki, nie wątpliwie, ma też umieszczenie akcji w Anglii. Nie pałam miłością do Niemiec, skąd pochodzi autorka, jak i do języka niemieckiego. Tak, więc czytanie o Niemczech byłoby pewnie męką niż przyjemnością. Na pochwałę zasługuje również pani tłumacz. Nie przetłumaczyła imion z czym można się dość często spotkać. Nie wiem czy jest to zasługa imion trudnych do przełożenia, chociaż prawdopodobnie jakiś ciekawy odpowiednik w naszym języku by się znalazł.

Nad zakończeniem książki można się rozpływać. Nie dość, że jest to chyba największy ciffhanger z jakim w książce miałam do czynienia, to jeszcze miejsce i reakcja głównej bohaterki sprawia, że idzie zwariować.

Jeśli wymieszamy ciekawą akcję, różnorodnych i nieraz intrygujących bohaterów, pełne humoru momenty, podróże w czasie, prolog z epilogiem i śliczną okładkę to otrzymamy naprawdę świetną książkę, napisaną lekkim i przyjemnym stylem, godną kupienia, przeczytania i polecenia.

"- Jest w nim zakochana. - Nie, nie jest. - Ależ tak, jest. Tylko jeszcze o tym nie wie."

"Co było gorsze? Zwariować czy naprawdę podróżować w czasie? Chyba to drugie, pomyślałam. Na to pierwsze pewnie można brać jakieś tabletki."

Żyjemy w takim a nie innym świecie, więc o podróżach w czasie możemy tylko pomarzyć...lub też poczytać.
Mamy to szczęście (lub nieszczęście), że nie zwali nam się, jednego dnia, wszystko na głowę. Nie przeniesiemy się znienacka do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

O JA PIERDZIELĘ!!!

O JA PIERDZIELĘ!!!

Pokaż mimo to