-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński4
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać352
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik15
Biblioteczka
2014-11-15
Siedemnastoletnia Bella, chcąc ułatwić matce podróżowanie z niedawno poślubionym baseballistą Philem, postanawia przeprowadzić się ze słonecznego Phoenix do deszczowego i wiecznie zachmurzonego Forks, w którym mieszka i pracuje jej ojciec. Rozpoczyna naukę w lokalnym liceum i już pierwszego dnia jej uwagę przykuwa niezwykłe rodzeństwo. Kiedy na lekcji biologii Bella siada koło jednego z pięciorga Cullenów, nie wie jeszcze, że doświadczy rzeczy, o jakich jej się nie śniło. Wśród nich są emocje tak silne, że nawet śmierć nie jest w stanie im przeszkodzić.
Serio, czy ten wstęp był w ogóle potrzebny? Jeśli - poza moimi rodzicami - istnieje jeszcze osoba, która nie zna tej historii, byłabym w ciężkim szoku.
Zmierzch to nie tylko jakaś tam seria. Zmierzch to era. Zmierzch zmienił romans paranormalny. Z gatunku czasem czytanego stał się gatunkiem czytanym najchętniej i najczęściej. Nagle pojawiło się mnóstwo książek o tej tematyce, a wampiry już nigdy nie będzie kojarzone z morderczymi istotami. Czy to dobrze? Mnie pasuje.
No dobra, ale skoro tak wychwalasz, to czemu tylko 3/6? Odpowiedź jest bardzo prosta. Zmierzch był moim pierwszym stopniem do wtajemniczenia. Nigdy wcześniej nie czytałam romansów, tym bardziej paranormalnych, a przeczytałam go, mając lat siedemnaście, więc nietrudno było mi utożsamić się z główną bohaterką. Wtedy byłam oczarowana, zakochana w sadze po uszy i przeczytałam wszystkie cztery książki chyba trzy razy pod rząd. Potem przyszło forum. Oczarowanie przerodziło się w miłość, potem zaczęłam dorastać, zmieniać swoje podejście do świata, miłość przerodziła się w sentyment, zaczęłam zajmować się własnym życiem, czytać więcej różnorodnej literatury, sentyment nigdy nie umarł, ale osłabł. Zapomniałam o Sadze. Zapomniałam o forum, które umarło, a które kochałam i kocham nadal, bo chcąc, nie chcąc, zmieniło moje życie na wielu płaszczyznach.
Czytając Zmierzch po latach, mając porównanie w postaci innych książek z gatunku, a także patrząc przez pryzmat moich przekonań i doświadczeń, wiem już, że jest to seria daleka od ideału. Wiem, że Bella jest bezpłciowa, arogancka i głupia. Wiem, że Edward to manipulant, którego uczucie dalekie jest od miłości. Wiele razy miałam ochotę rąbnąć oboje, bo to dokładnie ten typ bohaterów, których nie cierpię. On ma gdzieś jej zdanie, a ona ulega mu, jednocześnie uważając się za silną i niezależną.
I mimo że to książka tak kiepska, że bohaterowie tak ubodzy i nijacy, to nie umiem jej znienawidzić. Doskonale wiem, jaką ma opinię i jest to typ, który albo się kocha, albo nienawidzi. Ja kocham, mimo że jest to uczucie zupełnie irracjonalne, ale wiecie co? Nie obchodzi mnie to.
Kilka dni temu skończyłam dwadzieścia cztery lata i pomyślałam sobie, że czas jasno i wyraźnie dać sobie samej do zrozumienia, że nie interesuje mnie, co inni sądzą o moich gustach. Dojrzewałam do tego przez dłuższy czas i myślę, że ta postawa po prostu przychodzi z wiekiem. Śmieszy mnie, gdy widzę w sieci osoby mówiące o swoich "guilty pleasures", czyli rzeczach, które lubią, mimo że lubić nie powinni. NIE POWINNI. Dlaczego? Kto mówi, co powinieneś, a czego nie powinieneś lubić? W końcu większość rzeczy, książki, muzyka, robienie na drutach są po to, żeby uszczęśliwiać, sprawiać radość, dostarczać rozrywki. Nie ma czegoś takiego jak "guilty pleasures". Jeśli coś lubisz i nie krzywdzisz tym nikogo, to naprawdę świetnie. Kim jest reszta, żeby mówić Ci, co masz robić i jak żyć? Dlaczego ludzie czują się w obowiązku poinformowania mnie, że nie powinnam lubić tego, co mi się podoba? Przecież nie wpływa to na nich w żaden sposób. Jeśli jesteś jedną z osób, która miesza innych z błotem tylko dlatego, że lubi coś, co powszechnie uważane jest za nielubiane i za coś, czego nie powinno się lubić ot tak, dla zasady, to radzę Ci usiąść i przemyśleć, co robisz. A potem zajmij się własnym życiem, bo najwidoczniej masz jeszcze sporo do zrobienia, skoro starasz się ingerować w życie drugiej osoby.
I wiecie co? Jestem szczęśliwym człowiekiem. Lubię Zmierzch. Zawsze będzie zajmował w moim sercu i na półce honorowe miejsce. Nie jestem w stanie ubrać w słowa moich uczuć do Sagi, ale wiem, że osoby, które ją przeczytały, kiedy tylko została wydana, czują się podobnie.
Skończę czytać serię po angielsku, a jak już będę czuła się na siłach, to przeczytam też po norwesku, bo czemu nie?
Czy polecam? Chyba nie muszę, ale życzę Wam, żebyście nie wstydzili się czytać Zmierzchu w autobusie, bo nie ma nic ważniejszego od radości, jaką Wam to sprawia ;)
Ocena: 3/6
Więcej na blogu czytam-wiec-zyje.blogspot.com (I tym razem to nie jest sucha recenzja ;))
Siedemnastoletnia Bella, chcąc ułatwić matce podróżowanie z niedawno poślubionym baseballistą Philem, postanawia przeprowadzić się ze słonecznego Phoenix do deszczowego i wiecznie zachmurzonego Forks, w którym mieszka i pracuje jej ojciec. Rozpoczyna naukę w lokalnym liceum i już pierwszego dnia jej uwagę przykuwa niezwykłe rodzeństwo. Kiedy na lekcji biologii Bella siada...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-08-17
W trzydzieści lat po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej kraj, który znamy to przeszłość. Panują tu strach i choroby, kwaśny deszcz koloru rdzy brudzi ubrania, a chmury smogu spowijające niebo przesłaniają słońce za dnia i gwiazdy nocą do tego stopnia, że w ogóle ich nie widać i tylko co bogatsi obywatele mogą pozwolić sobie na cyfrowe projekcje tychże. Jednym z nich jest pisarz Konrad Piotr, który wzbogacił się, publikując książki i artykuły zgodne z tym, co narzucił Kościół. Jest i poseł Lepki, który określony został mianem jednego z tysięcy likwidatorów spółki z ograniczoną odpowiedzialnością, którą kiedyś nazywano Polską. Jest też Atlas Symbol, poeta, zwyczajny Polak, który ma wiele do powiedzenia, ale nigdy w obliczu zagrożenia i który odwraca wzrok, kiedy komuś dzieje się krzywda. Mamy Amalryka Dymałę, urzędnika, który w wyniku pewnych zbiegów okoliczności pnie się po szczeblach kariery w trybie ekspresowym. Nie należy zapomnieć o postaci, przed którą drżą wszyscy wyżej wymienieni - pan Światłoniesień, którego nazwisko dość dobitnie sugeruje jego zamiary.
Polska to kraj brudny, szary, biedny i pijany, sprzedany kawałek po kawałku i skorumpowany. Polska to kraj, w którym rządzi Kościół; kraj, w którym prezydent to jedynie bezmyślna marionetka kurczowo ściskająca pluszowego misia i plotąca coś od rzeczy. Obywatele żyją w strachu przed policją i zesłaniem na Śląsk, który stał się dla współczesnej Polski tym, czym był dla niej Oświęcim w czasach drugiej wojny światowej. Polska to obraz nędzy i rozpaczy. Sytuacja zmienia się, kiedy na Suwalszczyźnie zostają odkryte złoża ropy, na które już ostrzą sobie ząbki grube ryby, wietrząc tu konkretny interes. Czy Polska ma jeszcze szansę, by pozbyć się pasożytów, odrodzić się i pokazać swą wielkość?
Do napisania tej recenzji zbieram się od tygodnia. Nie że brak mi weny, po prostu nie bardzo wiedziałam, jak się do tego zabrać. Książka wywołuje różne emocje. Moim zdaniem jest to taka słodko-gorzka powieść, dystopia mająca ukazać obraz upadku Polski i polskości po przejęciu rządów przez Kościół. Dlaczego słodko-gorzka? Bo coraz mniej przypomina dystopię, a coraz bardziej biografię. Jeśli śledzicie wydarzenia, które miały miejsce w ciągu ostatnich kilku miesięcy, to wiecie, o czym mówię.
"Przenajświętsza..." to powieść mocna, surowa i przepełniona nienawiścią, obnażająca nasze, Polaków, wady. Jak na mój gust trochę za dużo tutaj przekleństw. Lubię Piekarę, to mój ulubiony autor, więc przywykłam do słownictwa, jakiego używa w swoich powieściach. Sama od używania mocnych epitetów też raczej nie stronię, ale całkiem możliwe, że z biegiem lat gust mi się po prostu zmienia i coraz mniej podoba mi się tak duże ich stężenie w jednej książce.
Jeśli chodzi o akcję i fabułę, to sama nie wiem. Z jednej strony wszystko przebiega raczej płynnie, czyta się szybko i dość przyjemnie, ale bywają momenty, które nie wiadomo skąd się biorą, a potem nie są objaśnione. Akcja biegnie jednostajnie i wije się tylko po to, żeby pod koniec zawiązać się i zakończyć w ciągu kilku stron. Tak jakby brakło już pomysłów i czas naglił, więc trzeba było raz dwa skończyć i od razu słać książkę do druku, w efekcie czego po skończeniu zamknęłam ją i zrobiłam :/, bo nie do tego przyzwyczaił mnie Piekara. Jego książki są zwykle dopracowane i dopięte na ostatni guzik, a tutaj takie niemiłe zaskoczenie.
Technicznie nie mam się do czego przyczepić. Fabryka Słów jak zwykle odwaliła kawał dobrej roboty, redagując książkę. Błędów się nie doszukałam, ale całkiem możliwe, że to dlatego, iż moje wydanie ma już kilka ładnych lat, a wtedy wydawnictwa wciąż dbały o to, żeby to, co wydają trzymało się kupy i nie wywoływało gęsiej skórki nawet u najbardziej wymagającego czytelnika.
Podsumowując: czy mi się podobało? Tak i nie, ale bardziej tak. Czy polecam i komu? Jasne, że polecam. Powieść powinna spodobać się fanom polskiej fantastyki, fanom Piekary, fanom dystopii i antyutopii.
Ocena: 4-/6
czytam-wiec-zyje.blogspot.com
W trzydzieści lat po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej kraj, który znamy to przeszłość. Panują tu strach i choroby, kwaśny deszcz koloru rdzy brudzi ubrania, a chmury smogu spowijające niebo przesłaniają słońce za dnia i gwiazdy nocą do tego stopnia, że w ogóle ich nie widać i tylko co bogatsi obywatele mogą pozwolić sobie na cyfrowe projekcje tychże. Jednym z nich...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-07-27
Nowe Crobuzon. Metropolia. Centralny punkt świata Bas-Lag, w którym ludzie, zmutowani prze-tworzeni oraz obce rasy żyją koło siebie we względnej symbiozie. Miasto wiecznie spowite chmurami smogu i rządzone twardą ręką Parlamentu i milicji nie nastraja do odwiedzin, a mimo to zjawia się w nim tajemnicza postać rozpaczliwie szukająca pomocy. Odnajduje tu Isaaca Dana der Grimnebulina, ludzkiego naukowca, który rozpoznaje w Yagharku garudę, przedstawiciela rasy ludzi-ptaków żyjących w Cymek. Yagharek, jak się okazuje, utracił skrzydła, co było jego karą za zbrodnię, której się dopuścił. Zbrodnię "kradzieży wyboru drugiego stopnia z kompletnym nieposzanowaniem". Isaac nie rozumie, co to oznacza, ale postanawia pomóc garudzie, uznając jego przypadek za szalenie fascynujący, Yagharek bowiem nie chce zwyczajnych, doczepianych skrzydeł. On znów chce latać, nie będąc zależnym od żadnej maszyny, niezależnie od metody czy środków podjętych przez Grimnebulina. Naukowiec od razu zabiera się do pracy, korzystając z pomocy Lemuela Pigeona, który jest kontaktem Zaaca z przestępczym półświatkiem. Mężczyzna prosi Piegona, by ten dostarczył jak najwięcej różnorodnych próbek w postaci osobników, które posiadły zdolność latania. Lemuel puszcza informację w eter i już wkrótce pracownia Grimnebulina roi się od najróżniejszych skrzydlatych gatunków zamieszkujących Nowe Crobuzon. Szczególną uwagę naukowca przyciąga piękna, wielokolorowa gąsienica. Zupełnie przypadkiem odkrywa, że istota nie chce pożywiać się niczym, poza nowym, silnym narkotykiem, który ostatnio pojawił się w mieście. Najedzona, wielka i tłusta gąsienica zaczyna się przepoczwarzać. Isaac nie może doczekać się finalnego produktu tej przemiany, nie zdając sobie sprawy, że już wkrótce za jego sprawą w mieście zapanuje terror, jakiego dotąd Nowe Crobuzon nie widziało.
Dworzec Perdido to moje kolejne spotkanie z twórczością Chiny Miéville'a. Pierwszy raz zapoznałam się z nią, czytając Ambasadorię i już wtedy byłam pod wrażeniem, jest to bowiem twórczość oryginalna na tyle, że zasługuje na uwagę. To jeden z tych autorów, z których dziełami warto się zapoznać, nawet pomimo braku zainteresowania gatunkiem, bo są jedyne w swoim rodzaju. Zastanawiam się czasem, w jaki sposób pracuje mózg autora, bo jakby nie było, trzeba mieć łeb, żeby wymyślić nowe nazwy dni tygodnia czy też miesięcy, że o zupełnie nowych rasach nie wspomnę. Do tego dochodzi steampunk i przygnębiająca aura swego rodzaju antyutopii, która towarzyszy nam od początku do końca powieści. Powiem tak: Dworzec Perdido to świetna przygoda. Nietuzinkowa fabuła, różnorodne, wielowymiarowe postacie, jedynym mankamentem jest to, że ta książka jest zwyczajnie za długa. To prawie 650 stron, a prawdziwa i konkretna akcja zaczyna się tak naprawdę pod sam koniec. Muszę przyznać, że przez większość czasu niestety się nudziłam i to między innymi dlatego przeczytanie tej książki zajęło mi tyle czasu. Opisy miasta, jego dzielnic i mieszkańców, owszem, są ciekawe, ale jak dla mnie było tego za dużo. Do tego dochodzą rozwleczone wątki, często zupełnie niepotrzebnie. Zatem skąd taka wysoka ocena, zapytacie. Ano stąd, że to naprawdę świetna powieść, koncept ciem żywiących się umysłami, wypijającymi myśli, sny i marzenia jest niesamowicie ciekawy, do tego autor opisuje ich punkt widzenia w taki sposób, że czytelnik jest w stanie zrozumieć ich motywy, a nawet współczuć. Takich konceptów jest wiele, ale mój ulubiony to chyba sposób, w jaki funkcjonuje Cymek, ojczyzna garudów.
"Ukraść wybór to pozbawić kogoś możliwości wyboru… Zapomnieć o jego konkretnej sytuacji, uczynić go abstrakcyjnym, zapomnieć o tym, że wszyscy są elementami matrycy, że wszelkie czyny mają swoje konsekwencje. Nie wolno odbierać innej istocie możliwości wyboru… Przecież sama społeczność nie jest niczym innym, jak…sposobem na zapewnienie jednostkom… nam wszystkim… możliwości wyboru. [...] My, mieszkańcy pustyni, mamy znacznie mniej. Czasem głodujemy, czasem odczuwamy pragnienie. Ale wszelkie wybory, jakich możemy dokonać, są dla nas dostępne. Chyba że ktoś się zapomni, że nie pomyśli o realiach cudzego życia, że zachowa się tak, jakby był samotną jednostką…Kradnąc pożywienie, odbiera innym możliwość wyboru: jeść czy nie jeść? Kłamiąc, że nie widział zwierzyny, odbiera innym szansę na udane polowanie. Atakując kogoś bez powodu, odbiera mu możliwość bycia nieposiniaczonym albo życia bez strachu. Dziecko, które kradnie płaszcz najbliższej osobie, aby nocą podchodzić zwierza… – ciągnął garuda – także odbiera jej wybór noszenia lub nienoszenia płaszcza, ale czyni to z poszanowaniem, może nawet z nadmiernym poszanowaniem. Inne kradzieże wiążą się jednak zazwyczaj z nieposzanowaniem. Zabić… ale nie na wojnie czy w samoobronie, tylko… zamordować, znaczy potraktować kogoś z tak kompletnym, absolutnym nieposzanowaniem, że pozbawia się go nie tylko wyboru „żyć lub nie żyć w danym momencie”, ale wszystkich wyborów, których ofiara mogłaby dokonać, gdyby żyła… Wybór rodzi wybór."
"[...] Ty powiedziałbyś, że zostałam zgwałcona, ale ja tak nie mówię, to słowo nic dla mnie nie znaczy. On ukradł mój wybór i za to został... osądzony. Wyrok był ciężki... tylko jeden jest gorszy od niego... Istnieje wiele rodzajów kradzieży wyboru mniej ohydnych niż ten i bardzo niewiele straszliwszych... Są i takie, które karze się w identyczny sposób, choć w większości niczym nie przypominają zbrodni Yagharka. Niektórych w ogóle nie uznałbyś za przestępstwo. Czyny bywają różne, ale wina jest jedna: kradzież wyboru. – Tłumaczyła Kar'uchai. – Wasi sędziowie, wasze prawa... seskualizują i sakralizują... dla nich jednostki są abstrakcyjne... nie liczy się matrycowa natura społeczeństwa... kontekst sytuacyjny odwraca ich uwagę od natury przestępstwa... nie ogarniają jej."
Ten fragment zwrócił moją szczególną uwagę, bo czy i w naszym świecie nie jest tak samo? Często okoliczności, usposobienie czy pozycja w społeczeństwie mają ogromny wpływ na wyrok, podczas gdy przestępstwo jest przestępstwem i nic tak naprawdę tego nie zmieni.
Kwestie techniczne. Ogólnie tłumaczenie jest na bardzo wysokim poziomie. Wydawnictwo jak zwykle się przyłożyło, jednak jest jedno "ale". Okazuje się, że problem sprawił zapis partykuły "nie" z przymiotnikami. Błąd niby niewielki, ale razi, szczególnie jeśli powtarza się bezustannie. Poza tym nie mam wydawnictwu nic do zarzucenia, powieść przetłumaczona i wydana jest porządnie.
Komu polecam? Jak już powiedziałam wyżej - każdemu. Naprawdę warto się przemęczyć przez to tomiszcze, bo Dworzec Perdido to kawał bardzo porządnej literatury.
Ocena: 5-/6
czytam-wiec-zyje.blogspot.com
Nowe Crobuzon. Metropolia. Centralny punkt świata Bas-Lag, w którym ludzie, zmutowani prze-tworzeni oraz obce rasy żyją koło siebie we względnej symbiozie. Miasto wiecznie spowite chmurami smogu i rządzone twardą ręką Parlamentu i milicji nie nastraja do odwiedzin, a mimo to zjawia się w nim tajemnicza postać rozpaczliwie szukająca pomocy. Odnajduje tu Isaaca Dana der...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-11-28
"Baśnie Barda Beedle'a" to obowiązkowa pozycja dla każdego fana serii o Harrym Potterze. Bajki zawarte w tej książeczce stanowią jeden z fundamentów dzieciństwa wielu pokoleń czarodziejów, a każda z nich, mimo że krótka, czegoś uczy i niesie jakiś morał.
Do każdej bajki dołączone są komentarze samego Albusa Dumbledore'a, z których dowiadujemy się nowych rzeczy o świecie czarodziejów i jego historii. Często jednak te komentarze dłużyły się i odbiegały od tematu, przez co czytając tę i tak krótką książkę, wynudziłam się dość mocno.
Wszystkie historyjki są ciekawe i mogłyby wyjść z nich całkiem interesujące opowiadania, gdyby je trochę rozpisać, a tymczasem dostałam naiwne i spłycone do maksimum bajeczki. Rozumiem, rzecz jasna, że to bajki dla dzieci, ale dzieci wychowujące się z serią o Harrym są już często po dwudziestce i jednak miło byłoby dostać kolejną ciekawą historię, żeby czas spędzony w czarodziejskim świecie przedłużyć możliwie jak najbardziej.
Co mnie urzeka w tych potterowych spin-offach to to, że czytelnik może się faktycznie poczuć, jakby miał w rękach książkę pochodzącą wprost ze świata magii, co w wypadku "Baśni..." sugeruje nam na przykład wzmianka o tym, że z run na język angielski tłumaczyła je Hermiona Granger (w "Fantastycznych zwierzętach..." i "Quidditchu przez wieki" jest to co prawda zaakcentowane jeszcze mocniej poprzez "odręczne" dopiski Złotego Trio).
Jest to miła książka, ale prawdopodobnie więcej do niej nie wrócę, bo i nie ma tu tak naprawdę nic, do czego chciałabym wracać. Polecam zagorzałym fanom serii (takim jak ja), jeśli nimi jednak nie jesteście, to niczego właściwie nie tracicie.
"Baśnie Barda Beedle'a" to obowiązkowa pozycja dla każdego fana serii o Harrym Potterze. Bajki zawarte w tej książeczce stanowią jeden z fundamentów dzieciństwa wielu pokoleń czarodziejów, a każda z nich, mimo że krótka, czegoś uczy i niesie jakiś morał.
Do każdej bajki dołączone są komentarze samego Albusa Dumbledore'a, z których dowiadujemy się nowych rzeczy o świecie...
2013-11-18
Maris od dziecka marzyła o lataniu. Będąc małą dziewczynką, często obserwowała szybujących lotników, wyobrażając sobie, że jest jednym z nich. To marzenie spełnia się, kiedy adoptuje ją Russ, jeden z lotników, czyniąc tym samym spadkobierczynią skrzydeł, a te można było otrzymać wyłącznie drogą dziedziczenia. Maris uwielbia latać i nie chce robić w życiu już nic innego, wie jednak, że wielkimi krokami zbliża się dzień, w którym będzie musiała przekazać skrzydła Collowi, młodszemu bratu, prawdziwemu synowi Russa. Chłopiec natomiast nienawidzi latać, boi się wiatru i oceanu i pragnie przekazać skrzydła starszej siostrze, na co nie chcą zgodzić się inni lotnicy, a już na pewno nie Russ, który tradycję ceni ponad wszystko. Wtedy zdesperowana Maris wykrada skrzydła i zwołuje radę lotników, w czasie której zmienia na zawsze nie tylko swoje życie, ale życia wszystkich lotników i losy całej Przystani wiatrów.
Bardzo lubię fantastykę i kiedy tylko przeczytałam opis „Przystani wiatrów” stwierdziłam, że muszę to przeczytać. Akcja książki osadzona jest w zupełnie innym świecie, w którym ludzie dzielą się na lotników i szczury lądowe, cała planeta składa się na zbiór niewielkich wysp, a jedynym łącznikiem między nimi są lotnicy bądź statki handlowe.
Kiedy czyta się o majestatycznych skrzydłach i podniebnych przygodach lotników, człowiek czuje się tak, jakby tam był i niemal sam czuje wiatr smagający go po twarzy, ciesząc się, że znów leci przekazać nowiny zwierzchnikom innych wysp.
Książka składa się na cztery części, w których wędrujemy przez kolejne etapy życia Maris, począwszy od wczesnych lat dziecięcych, a na późnej starości skończywszy. Główne postaci są tutaj wyraźne, myślą racjonalnie, popełniają błędy, miewają wątpliwości i odczuwają strach, moim zdaniem są to cechy bohaterów dobrych powieści. Maris nie irytowała mnie wcale, momentami zdarzało mi się nie rozumieć jej wyborów, ale z czasem zostały wyjaśnione przez nią samą.
Fabuła i sam pomysł są świetne, brakowało mi jednak akcji. Było jej stanowczo za mało jak na mój gust i przez to „Przystań wiatrów” nie porwała mnie tak jak się tego spodziewałam. Oczywiście coś w książce dzieje się cały czas, ale przydałoby się trochę dynamiki, jednak zdaję sobie sprawę, że powieść powstała ponad trzydzieści lat temu i wtedy standardy i gusta były nieco inne. W kwestiach technicznych nie mam zastrzeżeń, tłumaczenie jest jak zwykle świetne, wkradło się kilka drobnych literówek, a Maris w pewnym momencie na krótką chwilę zmieniła imię na Marion, ale poza tym nie mogę narzekać.
„Przystań wiatrów” polecam przede wszystkim osobom, które lubią fantasy/science-fiction, myślę, że powinniście być zadowoleni.
P.S. Czytając inne opinie o książce, widzę, że ludzie sięgają po "Przystań wiatrów" głównie ze względu na to, że przeczytali PLiO. Warto jednak nadmienić, że "Przystań..." jest w głównej mierze dziełem Tuttle.
Ocena: 4/6
czytam-wiec-zyje.blogspot.com
Maris od dziecka marzyła o lataniu. Będąc małą dziewczynką, często obserwowała szybujących lotników, wyobrażając sobie, że jest jednym z nich. To marzenie spełnia się, kiedy adoptuje ją Russ, jeden z lotników, czyniąc tym samym spadkobierczynią skrzydeł, a te można było otrzymać wyłącznie drogą dziedziczenia. Maris uwielbia latać i nie chce robić w życiu już nic innego, wie...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-10-03
Ally Hanningan to z pozoru zwyczajna dziewiętnastolatka z dobrego domu, z planami na przyszłość. Tym, co odróżnia ją od całej reszty jest fakt, że spotyka się z gwiazdą rocka, wokalistą i liderem znanego na całym świecie zespołu Bitter Grace. Mimo przeciwności losu i knowań wrogów Brade’a i Ally, młodzi schodzą się, by ich miłość rozkwitła bardziej niż kiedykolwiek.
Zacznę może od tego, co naprawdę mi się podobało. W tej kwestii będzie bardzo krótko – okładka. Cała reszta okazała się klapą. Mniejszą lub większą, ale nadal klapą. Zacznę od Allison, bo to ona irytowała mnie najbardziej. Otóż z zachowania dziewczyny wynika, iż ma najwyżej pięć lat – bawi się uczuciami Brade’a, udaje wściekłą, mimo że wcale nie jest, tylko po to, żeby sprawdzić jego reakcję, kłamie jak najęta, nie mówi całej prawdy tylko po to, żeby oszczędzić chłopakowi tego, co i tak prędzej czy później wypłynie, jest zwyczajnie wyrachowana w tej swojej dziecinności. Wiek dziewczyny (a może powinnam napisać „dziewczynki”) wynika również z opisów. Otóż Ally robi minki, pociąga noskiem i zaciska rączki w piąstki. Idźmy dalej – Ally to standardowa Mary Sue, której wszystko w życiu się udaje i dostaje to, czego chce. No chyba że każda umiejąca robić zdjęcia dziewiętnastolatka dostaje pracę w Vanity Fair, a szef, z którego nastolatka jawnie się naśmiewa, wprost ją uwielbia, nie cierpiąc tym samym reszty ekipy. Jeśli tak faktycznie jest – przepraszam. A nie, wybaczcie, nie jest tak idealnie. Dziani rodzice Ally są przeciwni jej związkowi z grajkiem i za wszelką cenę chcą, żeby córka skończyła prawo i prowadziła dostatnie życie, zamiast dać się zapłodnić przed dwudziestką. Okropni ci rodzice, doprawdy. Myślę, że jednym z powodów, który pozwala mi sądzić, że Ally nie jest jeszcze gotowa na dziecko (poza tym, że to jeszcze nastolatka), jest fakt, że dziewczyna ma problemy z wypowiedzeniem na głos, a nawet w myślach, słowa „penis” i zastępuje je wygodnym „ekhem”. A może to po prostu wymysł autorki, ale wychodzę z założenia, że jeśli pisze się sceny erotyczne, to warto oswoić się z nazewnictwem intymnych części ciała.
Fabuła jak to fabuła – prosta jak budowa cepa i słodka do porzygu, nie ma co się bardziej nad tym rozwodzić.
Kwestie techniczne – tekst leży i kwiczy. Tak autorka, jak i korekta dały po prostu ciała. Mam tu na myśli między innymi regionalizmy typu „rozglądnął”, „otwarły się”, „oglądnął”. Ogólnie rzecz biorąc nie jest to błąd, ale w książce nie tyle nie ma prawa, co nie powinno występować takie słownictwo – to tak jak z rusycyzmami. Dalej. Im bliżej końca książki, tym więcej błędów. Wszyscy już chyba byli tak rozemocjonowani, że uznali iż brak litery czy kropki tu i tam nie zrobi nikomu różnicy. Jednak na łopatki rozłożyło mnie zdanie „Wszystko, co zrobiła, na co się zgodziła i co mu powiedziała odebrał zupełnie opatrznie”. Droga autorko, droga korekto – słowo „opatrznie” nie występuje i nie występowało w naszym pięknym, acz jakże zwodniczym języku. Przynajmniej nie w tym znaczeniu. Po przeczytaniu tego zdania miałam ochotę śmiać się i płakać jednocześnie. Autorka stara się, żeby każde zdanie ociekało patosem (śmiesznym zresztą), dzięki czemu całość tego wszystkiego to jeden pięknie i poetycko brzmiący, ale jednak totalny bełkot, a tym czasem problem stwarza jak widać zajrzenie do słownika. Powiecie „przecież od tego jest korekta, autor nie ponosi odpowiedzialności” – niestety ponosi i to ogromną. Wychodzę z założenia, że jeśli ktoś chce pisać po polsku i robi to, biorąc od nas nie takie małe pieniądze (bo trzydzieści parę złotych to może i nie majątek, ale już nie taka groszowa sprawa), wypadałoby, żeby robił to jak należy.
Strasznie zawiodłam się tą częścią. Szkoda, bo pierwsza bardzo mi się podobała. Śliczna okładka niestety nie zrekompensuje mi kiepskiej fabuły, płaskich i głupich postaci oraz błędów w tekście. Czy przeczytam ostatnią część? Przeczytam, ale pewnie z paskiem między zębami, żebym nie odgryzła sobie języka ze złości.
Komu polecam? Ogólnie nie polecam, ale mimo wszystko warto ogarnąć temat, jeśli czytaliście tom pierwszy.
ocena: 2/6
http://czytam-wiec-zyje.blogspot.com/
Ally Hanningan to z pozoru zwyczajna dziewiętnastolatka z dobrego domu, z planami na przyszłość. Tym, co odróżnia ją od całej reszty jest fakt, że spotyka się z gwiazdą rocka, wokalistą i liderem znanego na całym świecie zespołu Bitter Grace. Mimo przeciwności losu i knowań wrogów Brade’a i Ally, młodzi schodzą się, by ich miłość rozkwitła bardziej niż kiedykolwiek.
Zacznę...
2013-09-21
Ambasadoria. Miasto podlegające rządom Bremen, ludzkiego imperium znajdującego się na planecie Dagostin. Stworzone na Ariece położonej na krańcach nurtu, dostosowane i zamieszkane przez ludzi. Kolonia od wielu megagodzin żyje w zgodzie z Ariekenami zwanymi inaczej Gospodarzami, a jedyną barierą między ludźmi a tubylcami jest Język, któremu mieszkańcy Arieki są zupełnie podporządkowani. Jedynym łączem są Ambasadorowie, genetycznie zaprojektowane, władające Językiem klony, stanowiące jeden umysł w dwóch osobach, dzięki czemu jako jedyni są w stanie porozumieć się z Gospodarzami.
W Ambasadorii mieszka dziewczynka, Avice Benner Cho, która w wyniku splotu różnych wydarzeń zostaje poproszona przez Gospodarzy o przysługę. Tamtego dnia Avve zapisuje się w historii Języka jako dziewczynka, którą skrzywdzono w ciemności i która zjadła to, co jej dano. Avice dorasta i spełnia swoje marzenie – zostaje zanurzaczką, badaczką nurtu. W trakcie swoich podróży poznaje mężczyznę, którego poślubia i który zafascynowany Ariekenami prosi Avice o powrót do Ambasadorii. Kobieta nigdy nie chciała wracać do miasta, gdzie spędziła całe swoje dzieciństwo, jednak ulega namowom męża. Tu dostępuje wszelkich zaszczytów i traktowana jest jak celebry tka, dzięki czemu zapraszana jest na przyjęcia wydawane z najróżniejszych okazji. Jedną z takich okazji jest powitanie nowego Ambasadora. EzRa nie wygląda jednak jak każdy Ambasador, których Avice do tej pory widziała. Ez i Ra różnią się między sobą diametralnie, a kiedy przemawiają po raz pierwszy, coś się zmienia. Coś, co od tej pory nada historii Ariekenów inny bieg. Coś, co tylko Avice będzie w stanie powstrzymać.
Muszę przyznać, że nie jest to lekka książka. Jest na pewno przyjemna, ale wymaga od czytelnika pełnego skupienia, bo mamy tu do czynienia z czymś kompletnie nowym, a te nowości mogłabym wymieniać bez końca począwszy od aparycji obcych, a na ich toku myślenia skończywszy, a to jest dopiero ciekawostka! Okazuje się bowiem, że na Ariece to nie język służy użytkownikom, ale Ariekeni służą niejako Językowi.
„Ambasadorię” trzeba czytać bardzo uważnie, bo jest tu cała masa neologizmów, które trzeba po prostu przyswoić, żeby zrozumieć całość. Dlatego też tyle czasu zajęło mi przeczytanie i zrecenzowanie, bo z początku moja przygoda z „Ambasadorią” szła mi dość opornie, ale ta dezorientacja nie trwa długo i po kilkudziesięciu stronach człowiek się przyzwyczaja i dostraja.
Bardzo podoba mi się fabuła książki i sam koncept. Pomysł na Ariekenów, Język i Ambasadorów to coś wyjątkowego, czego dopieszczanie zajęło autorowi sporo czasu (sama idea zrodziła się, kiedy miał 11 lat) i w efekcie czego dostaliśmy jajo Faberge literatury. Nie czytuję science fiction (ale zacznę, jak babcię kocham, zacznę!), jednak zagłębiając się w uniwersum stworzone przez Mieville’a, intrygi i postaci – przepadłam bez reszty. Pomijam w tej chwili dziwacznych Ariekenów i ich niesamowity Język, a przejdę do najbardziej trywialnej sprawy – nareszcie dostałam nieirytującą bohaterkę płci żeńskiej. Nareszcie! Avice nie jest głupią lalą, która nie potrafi zapanować nad własnym libido. Avice to kobieta lojalna, nieco powściągliwa, spostrzegawcza i umiejąca wykorzystać sytuację (ludzi czasem też). Widać to wyraźnie, kiedy jako dziecko poproszona Ariekenów o pomoc zgadza się, wiedząc jednocześnie, że wyciągnie z tego korzyści w późniejszym życiu i tak też się staje, kiedy Avice zostaje zanurzaczką i bada to, co niezbadane, czyli nurt. No właśnie, co to jest ten nurt. Posłużę się cytatem, bo kto lepiej to wytłumaczy, jeśli nie sama Avice?
„Zakres nurtu zupełnie nie odpowiada wymiarom czasemprzestrzeni – rzeczywistości, w której żyjemy. Trudno mi to opisać, mogę tylko powiedzieć, że nurt nieustannie ją podmaka, opływa i nasącza; jest jak langue (język), przy którym nasza rzeczywistość to jedynie parole (mowa). Tutaj, gdzie odległość mierzy się w dekadach świetlnych i petametrach, Dagostin jest jedynie bardziej odległy od Tarsku i Hodgsona niż od Arieki. Ale w nurcie z Dagostinu do Tarsku jest jedynie kilkaset godzin przy sprzyjającym wietrze, Hodgson znajduje się w samym środku spokojnych i bardzo uczęszczanych głębin. Arieka zaś leży bardzo daleko od wszystkiego.”
W tym miejscu chciałabym złożyć podziękowania tłumaczce, Krystynie Chodorowskiej, bo domyślam się, że nie był to łatwy orzech do zgryzienia, a tłumaczenie jest naprawdę świetne i na najwyższym poziomie.
No, jak zwykle wyszedł mi chaos, bo chciałabym pociągnąć wiele wątków na raz, więc może przejdę do meritum: „Ambasadoria” jest niesamowita, fantastyczna w każdym tego słowa znaczeniu. Cytat na okładce nie kłamie „Ambasadoria to w pełni dojrzałe dzieło sztuki!”.
Komu polecam? Na pewno miłośnikom sci-fi, a także miłośnikom porządnej, zmuszającej do wysiłku intelektualnego literatury.
Ocena: 6/6
czytam-wiec-zyje.blogspot.com/
Ambasadoria. Miasto podlegające rządom Bremen, ludzkiego imperium znajdującego się na planecie Dagostin. Stworzone na Ariece położonej na krańcach nurtu, dostosowane i zamieszkane przez ludzi. Kolonia od wielu megagodzin żyje w zgodzie z Ariekenami zwanymi inaczej Gospodarzami, a jedyną barierą między ludźmi a tubylcami jest Język, któremu mieszkańcy Arieki są zupełnie...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-08-04
Bohaterem „Mojego kumpla…” jest Nikolaj Okholm, syn znanej duńskiej piosenkarki Grith i mniej znanego listonosza Allana. Poznajemy go, kiedy wchodzi w wiek dojrzewania i podnieca się na widok majtek koleżanki, przysparzając sobie niezłych kłopotów. Nikolaj od zawsze był niesforny, a nagła śmierć rodziców tylko pogłębia ten stan. Odtąd chłopcem zajmuje się Sanne, starsza siostra Nikolaja, pieszczotliwie nazywana przez niego Siorką. Dziewczyna staje na głowie, żeby bratu niczego nie brakowało i zawsze stara się być przy nim, rekompensując tym samym brak rodziców. Chłopak jednak wykorzystuje zaangażowanie Siorki i robi wszystko, żeby odciągnąć ją od jej własnego życia, zainteresowań, związków i okazuje się być bezgranicznym egoistą. W końcu jednak Sanne poznaje Briana, niezbyt urodziwego, jednak bardzo dobrego człowieka. Dziewczyna sprzedaje rodzinny dom i wyprowadza się do nowego partnera. Wszyscy czują, że ma dość zachowania Niko. Rodzeństwo nie widuje się ze sobą przez rok, mając ze sobą jedynie telefoniczny kontakt, w końcu jednak Siorka postanawia spotkać się z Nikolajem i zaprasza go do siebie. Na miejscu chłopak odkrywa, że jego siostra jest w zaawansowanej ciąży i spodziewa się syna, odczuwa tym samym dotkliwe ukłucie zazdrości. Niko wie jednak, że wciąż jest dla Siorki najważniejszy i pewnej spokojnej nocy w akcie kompletnego egoizmu przychodzi do domu Sanne i podcina sobie żyły. Na wpół śpiąca dziewczyna nie do końca rozumie, co się dzieje, natomiast Brian zrywa się i wiezie szwagra do szpitala. Wracając do domu już wie, że wydarzyła się tragedia, która zmieni życia najbliższych Siorki.
Z początku chciałam rzucić tę książkę i dać sobie z nią spokój. Nie byłam w stanie znieść egoizmu Nikolaja i jego zachowań. W odpowiednim momencie wkracza jednak tytułowy Jezus. Pojawia się on dosłownie kilkukrotnie w życiu Nikolaja, jednak to właśnie on powoduje, że chłopak całkiem się zmienia, a my jesteśmy tej zmiany naocznymi świadkami.
Nie uświadczycie tutaj żadnych biblijnych przypowieści. W zasadzie niczego związanego z Biblią, poza samym Jezusem, jest za to mnóstwo seksu, śmierci, przemocy i ostrych słów. Chyba to właśnie cenię w skandynawskich pisarzach – nie owijają w bawełnę. Ich styl jest bardzo charakterystyczny i odznacza się pewną surowością, ale też realizmem. Na pewno znacie to uczucie, kiedy mentalnie pukacie się w czoło, myśląc „co robisz, durna, w normalnym życiu ludzie się tak nie zachowują!”. To właśnie z reguły cechuje postacie fikcyjne, brak racjonalnego myślenia jest dla nich typowy, natomiast w „Moim kumplu…” tego nie ma. Wszystko opisane jest w taki sposób, że jesteśmy w stanie zrozumieć zachowania i motywy Nikolaja, a także osób z jego otoczenia.
Fabuła książki jest dość nietypowa, podobnie jak narracja, która prowadzona jest w czasie teraźniejszym z perspektywy narratora wszechwiedzącego (o, chyba jednak coś wyniosłam z lekcji języka polskiego), którym jest Nikolaj, a ten czasem spoileruje… co w ogólnym rozrachunku takie straszne nie jest.
Mimo wszystko mam mieszane uczucia. Nie wiem, czy mi się ta książka podobała, czy nie. Jest dobra i ciekawa, nietypowa, ale czegoś jej brakuje. Jakiejś iskry. No i zakończenie jest rozczarowujące, przynajmniej według mnie. Pozostaje otwarte, ale w bardzo irytujący sposób, jakby autor zostawiał sobie bardzo szeroko otwartą furtkę, a z tego, co wiem, kontynuacji nie będzie. Ciężko wystawić mi jakąkolwiek ocenę, ale dam mocne, porządne 4.
Komu polecam? W zasadzie każdemu, bo to książka dla wszystkich, myślę, że każdy znajdzie w niej coś dla siebie.
Ocena: 4/6
http://czytam-wiec-zyje.blogspot.com/
Bohaterem „Mojego kumpla…” jest Nikolaj Okholm, syn znanej duńskiej piosenkarki Grith i mniej znanego listonosza Allana. Poznajemy go, kiedy wchodzi w wiek dojrzewania i podnieca się na widok majtek koleżanki, przysparzając sobie niezłych kłopotów. Nikolaj od zawsze był niesforny, a nagła śmierć rodziców tylko pogłębia ten stan. Odtąd chłopcem zajmuje się Sanne, starsza...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-07-30
„Irena” to historia trzech kobiet reprezentujących trzy różne pokolenia. Najmłodsza z nich to Jagoda – wykształcona, na wysokim i dobrze płatnym stanowisku "okołotrzydziestolatka". Dorota – kobieta po pięćdziesiątce prowadząca dobre i spokojne życie u boku ukochanego męża poznanego jeszcze w liceum, matka Jagody. I wreszcie tytułowa Irena – osiemdziesięcioletnia przyszywana ciotka Doroty, z pozoru surowa i o stalowych nerwach, jednak tak naprawdę jest – jak określiła ją Jagoda – jak żółw „taki twardy dlatego, że taki miękki”.
Cała historia rozpoczyna się w momencie śmierci Felka – męża Ireny. Tutaj poznajemy też Jagodę i Dorotę i od razu dostrzegamy różnice między nimi. Dorota jest dość roztrzepana, łatwo wyprowadzić ją z równowagi i szybko panikuje. Jej córka natomiast przyjmuje wszystko chłodno i z dystansem, nie pozwalając sobie, by zawładnęły nią negatywne emocje. Kontakt matki z córką nie wygląda ciekawie, a im bardziej zagłębiamy się w historię, konflikt między nimi tylko się pogłębia. Matka bowiem oczekuje od córki, że ta wyjdzie w końcu za mąż, urodzi jej wnuki i przestanie zaharowywać się na śmierć. Córka natomiast to typowy yuppie i nie w głowie jej zamążpójście, a tym bardziej macierzyństwo i każda rozmowa na ten temat kończy się awanturą. Po kolejnej takiej kłótni Jagoda ma dość i wychodzi z domu, postanawiając, że zerwie z matką wszelkie kontakty, bo czuje, że nigdy nie dorośnie do oczekiwań Doroty. Tu do akcji wkracza Irena, która podejmuje wszelkie możliwe środki, by pogodzić kobiety ze sobą. Okazuje się jednak, że to sprawa wcale nie taka prosta, każda z nich bowiem ma tajemnice, które bardzo wpłynęły na ich życie i wciąż je zatruwają.
Muszę przyznać, że z początku „Irena” szła mi bardzo opornie. Strasznie przeszkadzał mi charakter Jagody i sposób, w jaki traktowała innych ludzi – zawsze z góry, zawsze Jagódka jest lepsza od reszty świata: rozważniejsza, mądrzejsza, bardziej elokwentna – nie cierpię takiego zachowania i był to główny powód, dla którego „Irenę” odłożyłam na półkę. I to był ogromny błąd, bo kiedy znów po nią sięgnęłam, historia nabierała tempa i Jagodę zaczynałam coraz lepiej rozumieć. Myślę, że wiele z nas zna to uczucie, kiedy wiemy, że nie spełniliśmy oczekiwań naszych rodziców i nie jesteśmy tacy, jakimi oni chcieliby nas widzieć, dlatego w miarę czytania utożsamiałam się z Jagą coraz bardziej. Z drugiej jednak strony (to zapewne dzięki temu, że książka pisana jest zarówno z perspektywy Jagody, jak i Doroty) byłam w stanie zrozumieć uczucia targające matką. „Irena” to taka słodko–gorzka mieszanka różnych uczuć. Pełno tu niestety rozgoryczenia, żalu i winy, ale jest również spora dawka miłości i w rezultacie również zrozumienia.
Książkę czyta się świetnie, napisana jest bardzo lekkim stylem, pełna błyskotliwych uwag i dowcipów. Jeden fragment szczególnie rozłożył mnie na łopatki:
"Pamiętam, jak odłamał mi się drut od żyłki, taki do dziergania. Robiłam sobie lekki sweterek z żółtej bawełny bouclé. Poprosiłam siostrę
– Siostro, siostra zaniesie to na męską salę, może by chłopaki zreperowali? Rączki im trochę odpoczną – dodałam wesoło.
Zaniosła wraz z moim tekstem. Po godzinie wraca i mówi:
– Oddają nareperowany, ale mówią, żeby pani Dorcia tak mocno nie ciągnęła!"
Jest zabawnie, ale jest też poważnie i z sensem. Teraz całkowicie rozumiem moją ciocię zaczytującą się w powieściach Kalicińskiej. Naprawdę warto i żałuję, że z „Ireną” czekałam tak długo. Płakałam i śmiałam się na zmianę, bardzo to pozytywna, życiowa i taka zwyczajnie ciepła książka.
Komu polecam? Każdej pani. Młodszej, starszej – bez znaczenia, bo to książka typowo o nas i dla nas. Pozwala dostrzec inny punkt widzenia i naprawdę daje do myślenia. Warto!
„Irena” to historia trzech kobiet reprezentujących trzy różne pokolenia. Najmłodsza z nich to Jagoda – wykształcona, na wysokim i dobrze płatnym stanowisku "okołotrzydziestolatka". Dorota – kobieta po pięćdziesiątce prowadząca dobre i spokojne życie u boku ukochanego męża poznanego jeszcze w liceum, matka Jagody. I wreszcie tytułowa Irena – osiemdziesięcioletnia przyszywana...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-12-13
Allison Hanningan poznajemy w chwili, gdy właśnie ukończyła szkołę średnią i wraca ze Stanów do Francji, w której spędziła większość życia. Tu ma przyjaciół, rodzinę i chłopaka. Teraz Ally planuje dalszą przyszłość na studiach prawniczych. Wszyscy są z niej dumni, każdy jest szczęśliwy… poza samą zainteresowaną. W drodze do domu, następują pewne komplikacje. Samolot, którym Allison leci ze Stanów, w których spędziła ostatnie trzy lata, ma spore opóźnienie, dlatego dziewczyna zmuszona jest przeczekać całą noc na opustoszałym lotnisku. Kiedy z nudów dziewczyna wychodzi zapalić, ognia użycza jej tajemniczy młody chłopak o androgynicznej, acz bardzo urzekającej urodzie. Spędzają razem kilka niezapomnianych godzin, ale wtedy jeszcze nie wiedzą, co ich czeka. Kim okaże się tajemniczy Bradin? Ally podąży za sercem czy za rozumem? Do kogo nareszcie uśmiechnie się los?
Zauważyłam, że ostatnimi czasy wydawnictwa z upodobaniem wydają książki, które początkowo były fanficami. Czy to dobrze? Uważam, że tak, pod warunkiem, że fanfic jest dobry, a „Ostatnia spowiedź” zdecydowanie do tej kategorii się zalicza. Mamy okazję poznać mnóstwo utalentowanych (czasem odrobinę mniej) osób, które dzięki wydawcom mogą naprawdę rozwinąć skrzydła. Nina Reichter skorzystała z okazji i bardzo dobrze zrobiła. Tak sobie, jak i nam – czytelnikom.
Postacie stworzone przez Reichter są jak najbardziej charakterne i różne, co bardzo mi się podoba, łatwo tu jednak popaść w przesadę i autorka, niestety, momentami zapędziła się aż za bardzo, jednak nie mam jej tego za złe. W ostatecznym rozrachunku wykreowane przez nią postacie nie są bezpłciowe i nijakie, każdą cechują jakieś konkretne zachowania i motywy działania.
Fabuła jest jak najbardziej porywająca, a wydarzenia praktycznie nierealne i wręcz bajkowe, a niektóre sytuacje wydawały się wyjątkowo infantylne, ale kim bym była, gdybym nie poddała się ich urokowi? Przecież właśnie za to kochamy książki. Jest miłość, jest niepewność, jest intryga i tragedia – jest wszystko, czego od zawsze szukam w tego typu książkach i co tak rzadko udaje mi się znaleźć.
Język, jakim operuje autorka to coś nieprawdopodobnego. To jest zwyczajnie piękne. Takie właśnie słowa pragną czytać kobiety – piękne. Czasem podniosłe i patetyczne, chwytające za serce, czułe, ciepłe, wypowiadane szeptem, a jednocześnie tak głośne od zawartych w nich emocji. Czasem jednak gorzkie i pełne jadu, zawistne i mącące spokój, a taka mieszanka to wyjątkowo łatwopalny i bardzo wybuchowy materiał.
Jeśli nadal nie umiecie odpowiedzieć na pytanie, czy mi się podobało – PODOBAŁO SIĘ. Ogromnie się podobało. Czy przeczytam kolejny tom? Już nie mogę się go doczekać. Mam nadzieję, że do tej pory emocje związane z „Ostatnią spowiedzią” trochę opadną, bo książka wywołała w mojej głowie niemałe zamieszanie. Mam nadzieję, że wspomnienia z nią związane zatrą się odrobinę, bo kiedy ściągnę ją z półki i przeczytam raz jeszcze, zanim sięgnę po kolejną część, chcę mieć taką samą radość, jaką miałam przez te ostatnie dwa dni. Niechaj więc wieść się niesie, a Wy, moje drogie, które to czytacie, nie opierajcie się Bradinowi, kochajcie go, drugiego takiego nie ma i nie będzie.
„Bradin był delikatnością. On cały i wszystko, co było w nim.”
Komu polecam? Wszystkim osobom, które tak jak ja, szukają w książce o miłości tego „czegoś”, co chwyci je za serce i już nigdy nie puści, bo nie ma co się oszukiwać – taka książka już się nie powtórzy… „bo nie ma najmniejszej szansy na powtórzenie rzeczy tworzących zupełność”...
Ocena: 5.9/6
http://czytam-wiec-zyje.blogspot.com
Allison Hanningan poznajemy w chwili, gdy właśnie ukończyła szkołę średnią i wraca ze Stanów do Francji, w której spędziła większość życia. Tu ma przyjaciół, rodzinę i chłopaka. Teraz Ally planuje dalszą przyszłość na studiach prawniczych. Wszyscy są z niej dumni, każdy jest szczęśliwy… poza samą zainteresowaną. W drodze do domu, następują pewne komplikacje. Samolot, którym...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-12-11
Co byś zrobił, gdyby nagle okazało się, że mimo otwartych szeroko oczu, pozostawałeś ślepy na to, co dzieje się wokół Ciebie? Co, gdyby wizyta u niezbyt lubianych dotąd członków rodziny zmieniła Twoje życie o sto osiemdziesiąt stopni, a łyk mleka wywrócił świat do góry nogami? Co, gdyby motyle okazały się maleńkimi wróżkami, a to, co pluska w jeziorze i chybocze kajakiem, którym płyniesz, było tak naprawdę złośliwą nimfą?
Na te i inne pytania odpowiedzą Kendra i Seth, rodzeństwo, które pod nieobecność rodziców zwiedzających Skandynawię, przebywa w posiadłości niezbyt lubianych przez siebie dziadków. Już na początku pobytu Stanley Sorenson ustala zasady i wytycza wnukom granice, pozostawiając do ich dyspozycji pokój zabaw, w którym umieszcza serię zagadek. Jedną, i najważniejszą z nich, jest „Dziennik sekretów”, po którego otworzeniu oczom Kendry ukazują się… puste strony. Dziewczynka jest zawiedziona. Jednak na ostatniej stronie odnajduje informację, która sprawi, że życie Setha i jej zmieni się nieodwracalnie. Rodzeństwo w końcu zacznie dostrzegać świat taki, jakim jest naprawdę, niejednokrotnie jednak staną w obliczu ogromnego niebezpieczeństwa. Wkrótce bowiem nadejdzie Noc Kupały, granice dwóch światów zatrą się, a wtedy wydarzyć może się wszystko.
„Baśniobór” to książka dokładnie taka, jaką pragnęłam przeczytać. Zupełnie odrealniona, ukazująca kompletnie inny świat, wnosząca w życie dzieci odrobinę magii, ukazująca każdą drobną rzecz jako zaczarowaną. Chyba nic tak bardzo nie zachęci najmłodszych do picia mleka jak „Baśniobór”.
Jest to książka pełna rodzinnego ciepła, ukazująca potęgę miłości i szczerych intencji. Mówiąca o tym, że posłuszeństwo i skrucha zawsze zostaną nagrodzone, a butność może nieść za sobą straszliwe konsekwencje. Pokazującą przewagę dobra nad złem.
„Baśniobór” przede wszystkim cechuje lekkość języka, w końcu to książka dla dzieci. Znajdą się jednak wyrażenia, z którymi najmłodsi niekoniecznie sobie poradzą (np. ameboidalny). Autorowi zdarzyło się również gdzieniegdzie popełnić głupawy dialog, natomiast Seth ze swoim ciągłym „ja chcę!” stawał się denerwujący, jednak wybaczam mu, bo w ogólnym rozrachunku polubiłam i jego.
Cały świat przedstawiony przez Mulla jest urzekający. Mnogość istot prosto z bajek zapiera dech, natomiast barwne i plastyczne opisy sprawiają, że wyobraźnia czytelnika pracuje na pełnych obrotach. Tu nie sposób nie wspomnieć o wróżkach, maleńkich skrzydlatych postaciach, promieniejących jasnym blaskiem, które zaskakują nas przez cały czas. Te zauroczyły mnie chyba najbardziej. Ich różnorodność wprawia w zachwyt. Mamy wróżkę albinoskę, srebrną wróżkę, włochatą, całkiem przezroczystą, grającą muzykę tak piękną, że krążą o tym legendy i wiele, wiele innych.
Komu polecam? Każdemu, kto kocha bajki w, w których w dodatku jest wartka akcja, a które przy okazji są pouczające i ciepłe. Na pewno polecam wszystkim rodzicom – połóżcie się wieczorem z pociechą i poczytajcie jej, na pewno nikt Wam wtedy nie zarzuci, że zafascynowała Was jakaś tam bajka ;)
Ocena: 5/6
http://czytam-wiec-zyje.blogspot.com
Co byś zrobił, gdyby nagle okazało się, że mimo otwartych szeroko oczu, pozostawałeś ślepy na to, co dzieje się wokół Ciebie? Co, gdyby wizyta u niezbyt lubianych dotąd członków rodziny zmieniła Twoje życie o sto osiemdziesiąt stopni, a łyk mleka wywrócił świat do góry nogami? Co, gdyby motyle okazały się maleńkimi wróżkami, a to, co pluska w jeziorze i chybocze kajakiem,...
więcej mniej Pokaż mimo to
http://czytam-wiec-zyje.blogspot.no/2014/11/o-em-dzi-ona-czyta-zmierzch.html
http://czytam-wiec-zyje.blogspot.no/2014/11/o-em-dzi-ona-czyta-zmierzch.html
Pokaż mimo to