-
ArtykułyTu streszczenia nie wystarczą. Sprawdź swoją znajomość lektur [QUIZ]Konrad Wrzesiński1
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać315
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz1
-
Artykuły„Piszę to, co sama bym przeczytała”: wywiad z Mags GreenSonia Miniewicz1
Biblioteczka
2017-09-28
2017-09-16
Są książki, które swoim blaskiem potrafią już na wstępie oczarować czytelnika. Jest to wartość najcenniejsza, której autorzy pożądają. Chcą ją okiełznać, posiąść i stworzyć coś, co zostanie w pamięci czytelnika na wieczność. Są też takie, które przeglądamy bezmyślnie, wobec których nie potrafimy wykrzesać ikry zainteresowania. Ten czarno — biały schemat pomaga czytelnikowi w odbiorze danej powieści, w ocenie jej zawartości. Rozwiązuję wszelkie rodzące się wątpliwości i pozwala zakwalifikować dzieło do jednej szufladki. Ale co jeśli, książka balansuję gdzieś pomiędzy? Co, jeśli czerpie jednocześnie z czerni i bieli? W jaki sposób ją spamiętać, w jaki ocenić, jak do niej podejść? Wierzę w to, że każdy czytelnik zmierzył się kiedyś z podobnym dylematem. Nie ukrywam, że mnie takie wątpliwości naszły po raz pierwszy, a to za sprawą „Wielkiego układu”, o którym trudno powiedzieć cokolwiek jednoznacznego.
Są książki, które swoim blaskiem potrafią już na wstępie oczarować czytelnika. Jest to wartość najcenniejsza, której autorzy pożądają. Chcą ją okiełznać, posiąść i stworzyć coś, co zostanie w pamięci czytelnika na wieczność. Są też takie, które przeglądamy bezmyślnie, wobec których nie potrafimy wykrzesać ikry zainteresowania. Ten czarno — biały schemat pomaga czytelnikowi w odbiorze danej powieści, w ocenie jej zawartości. Rozwiązuję wszelkie rodzące się wątpliwości i pozwala zakwalifikować dzieło do jednej szufladki. Ale co jeśli, książka balansuję gdzieś pomiędzy? Co, jeśli czerpie jednocześnie z czerni i bieli? W jaki sposób ją spamiętać, w jaki ocenić, jak do niej podejść? Wierzę w to, że każdy czytelnik zmierzył się kiedyś z podobnym dylematem. Nie ukrywam, że mnie takie wątpliwości naszły po raz pierwszy, a to za sprawą „Wielkiego układu”, o którym trudno powiedzieć cokolwiek jednoznacznego.
Aby napisać cokolwiek o tej książce, potrzebowałam odstępu w czasie. Nie mogłam od razu o niej opowiedzieć, gdyż nadal jestem pełna wątpliwości, czy ostatecznie to, co zaprezentował Hubert „Hunter” Gruszczyński, przypadło mi do gustu. Nie można jednak odmówić autorowi talentu oraz tego w jak płynny sposób potrafi przedstawić stworzoną historię, a co ważniejsze, połączyć ze sobą wątki, których w tym dziele jest naprawdę sporo. Historia Vaux i Michaela została porządnie napisana i to pod wieloma względami. Posiada ona wiele zalet, ale także nieliczne wady, które pomimo swojej rzadkości są na tyle istotne, że w ostateczności przeszkadzają w odbiorze. Dlatego tak problematyczne okazało się przedstawienie książki szerszemu gronu odbiorców. Bo jak napisać cokolwiek na jej temat jednocześnie nie zniechęcając, ale równocześnie nie zachęcając zbyt pochopnie? Mam świadomość tego, że powieść nie jest kierowana do wszystkich, że tylko nieliczny odnajdą w niej wartość, a co najważniejsze jedynie wybrani dotrwają do jej końca..
Urzekło mnie to, w jaki sposób autor postanowił rozpocząć swoją opowieść. W pierwszym rozdziale umieścił, jak się później okazuję, retrospekcję, w której poznajemy głównych bohaterów jako już dorosłych ludzi rozmawiających ze sobą, wspominających dawne czasy. Staje się to pretekstem do snucia historii życia Vaux i Michaela. Retrospekcję towarzyszą czytelnikowi przez całą treść, są przerywnikami pomiędzy ważnymi wydarzeniami z życia bohaterów. Buduję to niepewność, ciekawość i chęć poznawania dalszych losów. Są to jednocześnie fragmenty najlepiej przyswajalne, bowiem pozostała część książki nie jest już tak łatwa w odbiorze.
Na uwagę zasługuję to, w jaki sposób autor wykreował magię, obrzędy z nią związane i sposób jej użycia. Jest to najbardziej atrakcyjna strona książki oraz najmocniejszy atut tej powieści. Nie znajdziecie tutaj szablonowych rozwiązań, rzucania zaklęć posługując się różdżką, rzucania czarów czy uroków. Autor postanowił zbudować swój magiczny świat od podstaw i wyszło mu to nad wyraz dobrze. A, jako że jest to powieść z gatunku fantasty, to tym bardziej należą się słowa uznania. Niewielu autorów jest na tyle odważnych, aby wykreować coś nowego, coś nietuzinkowego. Wiążę się to z pewnym ryzykiem, z jakim postanowił się zmierzyć Hubert Gruszczyński. Według autora siła magii nie tkwi w wypowiedzianych słowach, ale w tych pisanych, a czar powoływany jest do istnienia dzięki specjalnemu atramentowi. Oprócz tego w świecie wykreowanym przez Huntera duszę zmarłych można przechowywać w specjalnych fiolkach, a dzięki takiemu zabiegowi mądrość umarłych może służyć kolejnym pokoleniom. Brzmi interesująco?
Opisy, opisy i jeszcze raz opisy. Tak w skrócie można opisać tę powieść. Jest ona przepełniona opisami, co nie każdemu może się spodobać. Autor z pieszczotliwością oddaję klimat i wygląd miejsc odwiedzanych przez czytelnika. Zarysowuje detale, opisuje je w sposób szczegółowy. Według mnie autor niektórym kwestiom poświęcił zbyt wiele czasu. Doceniam to, że zadbał o czytelnika i chciał opisać najwiarygodniej to, co sam stworzył, jednak na dłuższą metę to się niestety nie sprawdza. Nie ukrywam, że przez ten zabieg wielokrotnie musiałam zrobić sobie przerwę od powieści Gruszczyńskiego. Nie sposób przyswoić tego dzieło w jeden dzień. Jest to taki typ literatury, do której trzeba podejść z pełnym skupieniem, z pełnym oddaniem i z pełną świadomością przeznaczonego na nią czasu, aby cokolwiek z niej wynieść. Tu wydarzenia nie mkną w zawrotnym tempie. Tu jest czas na chwilę zastanowienia, czas na podziwianie wykreowanego przez autora świata.
Wspomniałam już o tym, że autor w swoim dziele porusza bardzo wiele wątków, co czyni tę powieść barwnym ptakiem. Niestety pisarz nie jest sprawiedliwy, gdyż niektórym kwestiom poświęcił więcej czasu niż pozostałym. Hunter porusza w dziele takie kwestie jak miłość, wojna, niewolnictwo, intryga polityczna, przyjaźń, oddanie, patriotyzm, służba w wojsku, nauka w szkole magii aż w końcu życie w więziennej rzeczywistości. Nie wydaje mi się, abym wymieniła wszytko to, do czego odwołuje się autor. Myślę, że w powieści znajduję się jeszcze więcej ważnych sprawach, o których trudno jest mówić. Potencjalny czytelnik musi wiedzieć o tym, że Gruszczyński w swoim dziele przedstawia sytuację niezwykle realistycznie i z nie ukrywaną brutalnością. Jest to zrozumiałe, bo w końcu jak oddać okrucieństwo wojny nie stosując się do wspomnianych zasad? To czyni tę pozycję zakazaną dla osób zbyt wrażliwych na krzywdę ludzką.
Wracając jednak do poruszanych przez autora wątków, niewiele jest mowy o tym, jak przebiegała edukacja Vaux, nad czym bardzo ubolewam, gdyż jej losy były dla mnie o wiele ciekawsze niż Michaela. Tymczasem to właśnie jemu autor poświęca najwięcej uwagi. Być może to dlatego, książkę nie potrafiłam docenić. Jest w niej zbyt wiele opisów wziętych z życia Michaela, którego los rzuca w sidła wojny. Oczywiście wojna sama w sobie jest tematem, o którym można napisać w sposób nie tyle ciekawy, ile kontrowersyjny, jednakże mam wrażenie, że autor nie wykorzystał odpowiednio tego, w jakich okolicznościach znalazł się główny bohater. Te niedociągnięcia ostatecznie przerodziły się w niedosyt, który pozostał po zakończeniu lektury i którego niezwykle trudno jest się pozbyć. Żywię nadzieję, że w kolejnych częściach trylogii „Wielki układ”, do której należy „Racja stanu”, autor w jakiś znany tylko jemu sposób, wynagrodzi mi wszystko to, co uważam za nierozwinięte.
Ów niedosyt poniekąd wynagrodziły mi zalety, których w ostatecznym rozrachunku książka posiada o wiele więcej niż samych wad. Otóż dla osoby, która nie lubi „babrać” się w wątkach romantycznych, było wielką przyjemnością nie musieć takowej ze szczegółowością charakterystyczną dla tego autora, poznawać. Autor potraktował ten wątek po macoszemu, nie pogłębiał go zanadto i w ten sposób nie naraził się na niechęć czytelników. W końcu pisarz opowiada o ważniejszych kwestiach niż o miłości. Nie podobały mi się natomiast sceny erotyczne, których opisów tu nie znajdziecie. Kilka razy dochodzi do zbliżeń, ale autor ich nie opisuje, jakby bał się wgłębiać w ten temat, albo może po prostu nie jest w tym dobry. To niewielka wada, na którą w ostateczności można przymknąć oko, ze względu na to, że jak już wspomniałam wątek miłosny nie gra tu głównej roli. Ponadto bohaterowie, jak i świat zostali wykreowani z niezwykłą poprawnością, co jest kolejnym dowodem na to, jak wielki talent posiada autor. Zarówno Vaux, jak i Michael posiadali coś, co sprawia, że postacie stają się nam bliższe, bardziej wiarygodne. Mowa tu o przeszłości, o trudnych przeżyciach, które rzucają cień na ich dotychczasowe życie. To, co przeżyli, trwale utkwiło w ich psychice, a dzięki temu autor stworzył sobie idealnie warunki do stworzenia w książce tego, co tak bardzo doceniam. Mianowicie, chodzi mi tu o przemianę głównych bohaterów, których poznajemy jako dzieci i towarzyszymy im aż do dorosłości. Jako osoba, która docenia wszelkie metamorfozy, przemiany wykreowane w literaturze byłam tym zabiegiem niezwykle usatysfakcjonowana. Ten okres, nie jest w książce rozwleczony. Autor w sprytny i płynny sposób przeniósł wydarzenia w czasie, a czytelnik ma wrażenie, że towarzyszy bohaterom od dawna, a tymczasem okazuję się, że znamy ich dopiero przeszło sto stron.
„Racja stanu” jest powieścią, o której czytelnicy długo pamiętają. Jest w niej coś, co nie pozwala o niej zapomnieć. Czy chodzi o fabułę? Czy chodzi o nowe spojrzenie na magię? A może ten nieznośny niedosyt, który pojawia się zaraz po zamknięciu książki? Tego nie jestem w stanie określić, gdyż dla każdego to zawsze będzie coś innego. Doceniam wkład, jaki autor włożył w stworzenie tej książki, a biorąc pod uwagę, że jest to jego debiutanckie dzieło, jestem skłonna stwierdzić, że to jeden z najlepszych debiutów, jakie ostatnio czytałam. Warto poświęcić mu chwilę uwagi, zwłaszcza gdy jesteś wymagającym czytelnikiem, a jednocześnie pełnym cierpliwości. Siła w „Racji stanu” tkwi w bohaterach, którzy są wiarygodni, a przede wszystkim w świecie, jaki stworzył Hunter. Pomimo tego, iż rozległe opisy nie ułatwiają lektury, warto dać powieści szansę.
Są książki, które swoim blaskiem potrafią już na wstępie oczarować czytelnika. Jest to wartość najcenniejsza, której autorzy pożądają. Chcą ją okiełznać, posiąść i stworzyć coś, co zostanie w pamięci czytelnika na wieczność. Są też takie, które przeglądamy bezmyślnie, wobec których nie potrafimy wykrzesać ikry zainteresowania. Ten czarno — biały schemat pomaga czytelnikowi...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-09-10
„Wszystko mogę zacząć od nowa” jest jedną z dwunastu książek wchodzących w skład cyklu „Kurs pozytywnego myślenia” autorstwa Beaty Pawlikowskiej. Autorka dla każdego miesiąca przygotowała jeden poradnik, a niewątpliwą zaletą tego projektu jest fakt, iż nie trzeba czytać ich według z góry narzuconej kolejności. Czytelnik samodzielnie wybiera, od której części rozpocznie kurs, którego zadaniem jest pomoc we wprowadzeniu drobnych, aczkolwiek istotnych zmian w życiu odbiorcy. Należy pamiętać, aby nie czytać książek w pośpiechu. Należy dawkować informację, poznawać jeden tekst dziennie, każdego poranka, a następnie zapisywać myśli, sentencję, refleksję, które naszły czytelnika podczas poznawania treści i obserwować następujące zmiany w toku myślenia potencjalnego czytelnika.
Jest to już moje drugie spotkanie z Kursem pozytywnego myślenia. Muszę jednak przyznać, że entuzjazm, który posiadałam przy pierwszym spotkaniu z cyklem autorstwa Beaty Pawlikowskiej, nieco osłabł. Mogę jedynie przypuszczać, że jest to spowodowane tym, iż mniej więcej wiem już, co autorka ma mi do przekazania i zdaję sobie sprawę z siły oddziaływania treści na mój światopogląd, moje przyzwyczajenia i to, w jaki sposób patrzę na świat. Powszechnie wiadomo, że to, co nowe, co świeże budzi znaczne emocje, ale jeżeli spędzamy z tym zbyt dużo czasu, cała magia w niewytłumaczalny sposób nagle wygasa.
Beata Pawlikowska w szóstym już tomie cyklu przypomina o znaczeniu przyrody w życiu człowieka. To, w jaki sposób traktujemy dzieła natury, ma swoje odzwierciedlenie w naszym życiu. Przede wszystkim nie należy popędzać drzew w produkowaniu owoców, nie wolno pospieszać ich rozwoju, bo tylko w naturalnych warunkach przyroda może ofiarować człowiekowi to, co dla niego najlepsze. Myślę, że to spojrzenie ku ludzkości ma przypomnieć nam — obywatelom ziemi, o tym, że przyroda od wieków towarzyszyła pierwotnym i to na niej opiera się funkcjonowanie nie tylko naszej planety, ale i organizmów, które umożliwiają nam prawidłowe funkcjonowanie. Dlatego tak ważne jest dbanie o to, aby mogła rozwijać się w swobodnych i dobrych dla niej warunkach. Niestety mamy coraz mniej czasu, aby zwracać uwagę na jakość żywności, jaką oferują nam supermarkety. I o tym między innymi Beata Pawlikowska piszę w swojej publikacji. Przyrównuje rośliny do ludzi, nadaję im ludzkie cechy, wszystko po to, aby uświadomić odbiorcę, jak ważną rolę odgrywa w naszym życiu przyroda.
W dziele Pawlikowskiej nie zabraknie czasu na refleksję nad człowieczeństwem, nad zachowaniami ludzkimi, nad tym, jak często nieświadomie manipulujemy innymi ludzi, aby samych siebie postawić w lepszym świetle. Warto się nad tym zastanowić, aby zlikwidować takie zachowania i żyć w zgodzie nie tylko z innymi ludźmi, ale także z samym sobą. Ponadto bycie miłym dla osób zupełnie nam nieznanych często przynosi obopólne korzyści, o czym również autorka przypomina. Jeden najmniejszy gest niewiele nas kosztuje, a przecież tak wiele może. Nasze nastawienie wpływa na zachowanie innych ludzi i jeżeli oczekujemy od kogoś szacunku i serdeczności to najpierw sami musimy się tym podzielić z innymi. Wydaje się to być proste, jednak w praktyce rzadko komu wychodzi. Niewielu z nas jest na tyle odważnych, aby spojrzeć w oczy drugiemu człowiekowi i obdarzyć go szczerym uśmiechem, odrobiną serdeczności.
Ważną dla mnie częścią tego tomu była nauka szanowania własnego ciała. Dzięki słowom zawartym w tym kontekście zaczęłam patrzeć na swoje ciało nie jako coś, co po prostu jest, bo musi być, abym istniała, ale jako coś, co muszę szanować, jeżeli chcę, aby służyło mi jak najdłużej. Ponadto autorka pomogła mi zaakceptować niektóre strefy mojego ciała i nauczyła mnie nowego spojrzenia na miejsca, które uważałam za obrzydliwe, niesmaczne czy też nie do zaakceptowania.
Ponadto nie zabraknie aspektów psychologicznych, które pomogą radzić sobie z traumą, która często ma swoje korzenie w czasach dzieciństwa. Autorka uświadamia, że okazywanie emocji nie jest niczym złym, że nie są to gesty, na które tylko ludzi słabi mogą sobie pozwolić. Każdy z nas jest prawowitym mieszkańcem Ziemi i każdy z nas ma prawo wyrażać swoje emocje niezależnie od tego, jakie one są.
Beata Pawlikowska w szóstym tomie cyklu „Kurs pozytywnego myślenia” pokazuję, że jest osobą, która potrafi poruszać wiele kwestii, która ma swój własny punk widzenia, z którym niekoniecznie musimy się zgadzać. Każdego dnia dostajemy coś zupełnie nowego, jednak za każdym razem autorka zmusza nas do zastanowienia się nad innymi kwestiami. To czyni tę publikację różnorodną i w pewnym stopniu ciekawą, gdyż każdego dnia czytelnik jest ciekaw, co tym razem zaproponuję mu kolejna karta książki, nad czym będzie musiał pomyśleć. Przede mną jeszcze jeden tom i po zapoznaniu się z nim zdecyduję, czy nadal chcę kontynuować kurs.
Zarówno cały kurs, jak i tę publikację polecam osobom cierpiącym na depresję, gdyż może pomóc wyjść osobom cierpiącym na to schorzenie z choroby. Małymi kroczkami wraz z Beatą Pawlikowską dojdziecie do wyznaczonego celu, jednak pod warunkiem, że będziecie mieli odpowiednie nastawienie, będziecie otwarci na treści, jakie autorka przedstawia. Ponadto publikacja może być przydatna w terapii. Narzuca pacjentom pewien obowiązek, dzięki któremu terapeuci będą mogli spojrzeć na pacjenta z innej strony i dowiedzieć się, czy faktycznie jest gotowy na zmiany w swoim życiu. Polecam także tym, których ta publikacja zwyczajnie zaintrygowała. Warto dać jej szansę i sprawdzić, czy ta forma przekazu jest dla Ciebie odpowiednia.
„Wszystko mogę zacząć od nowa” jest jedną z dwunastu książek wchodzących w skład cyklu „Kurs pozytywnego myślenia” autorstwa Beaty Pawlikowskiej. Autorka dla każdego miesiąca przygotowała jeden poradnik, a niewątpliwą zaletą tego projektu jest fakt, iż nie trzeba czytać ich według z góry narzuconej kolejności. Czytelnik samodzielnie wybiera, od której części rozpocznie...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-09-04
„Prawdziwa miłość” jest trzecią, a zarazem ostatnią częścią Sagi rodu Cantendorfów. Książka była dla mnie wyzwaniem z tego powodu, że nie zaznajomiłam się z poprzednimi częściami. Nie zrobiłam tego, gdyż opowieść snuta przez Krystynę Mirek nigdy nie intrygowała mnie na tyle, abym pragnęła jej skosztować. Jednak kiedy nadarzyła się okazja zapoznania się z twórczością autorki, bez wahania podjęłam się tej próby. Głównie ze względu na to, iż jestem otwarta na gatunki, których nie darzę szczególną sympatią. Ponadto po twórczość rodaków sięgam z przyjemnością, więc nie widziałam przeciwwskazań, aby Krystynie Mirek nie dać szansy, na którą każdy autor zasługuję. Nieświadoma tego, co czynie zabrałam się za lekturę powieści i przyznaję — przepadłam.
Trzecia części Sagi rodu Cantendorfów wita czytelnika sytuacjami, które pilnie proszą się o wyjaśnienie. Na łożu śmierci znajduję się jedyna powiernica długo skrywanej w murach zamku mrocznej tajemnicy. Postanawia wyjawić prawdę wiedźmie Alice oraz hrabiemu Aleksandrowi. To teraz od nich będzie zależał dalszy los rodu Cantendorfów. Tymczasem Kate, dawna narzeczona Aleksandra podupada na zdrowiu, ze względu na brutalną prawdę, której nie jest w stanie wybaczyć swojemu ukochanemu. Lady Isabelle Adler walczy z wątpliwościami i trudnymi wyborami, bo co jest w życiu ważniejsze — majątek czy los jej nienarodzonego dziecka i prawdziwa miłość?
„Prawdziwą miłość” czytałam w trudnym dla mojego życia okresie i właściwie to cieszę się, iż splot wydarzeń właśnie wtedy powiązał moje losy z tą książką. Sprawiła, że oderwałam się od ciążących problemów, przeniosłam się do innego świata i żyłam życiem bohaterów, co pozwoliło mi zapomnieć o tym, co nie daje mi spokoju. Cudownym doświadczeniem było dla mnie przeniesienie się w odległe czasy, pełne swoistego piękna, które z ciężkim sercem opuściłam. Po zakończeniu lektury żałuję, iż nie przeczytałam całej sagi od początku do końca, wedle powszechnie przyjętych zasad. Wiem, że przecież to nie jest nic straconego, jednakże satysfakcja z poznawania losów bohaterów nie będzie już tak samo intensywna.
Oprócz przyjemnie spędzonych chwil przyznaję, iż Krystyna Mirek ofiarowała mi pewną ważną lekcję, o której nigdy nie zapomnę. Jak do tej pory byłam uprzedzona co do niektórych gatunków literackich, a zwłaszcza co do romansów. Krystyna Mirek uświadomiła mi, że można napisać dobrą książkę, w której dominuję wątek romantyczny, a ten nie zawsze musi być przesłodzony, mało realistyczny i irytujący. Ze zniecierpliwieniem poznawałam losy bohaterów, ich życiowe rozterki, a kilku z nich w szczególności doskwierało to jedno, najpotężniejsze uczucie, które zwie się miłością. Pomimo tego, iż jest to prosta historia, której daleko do arcydzieła, to posiada ona cechy, które są niezwykle ujmujące i sprawiają, iż nie sposób oderwać się od lektury. Czytelnik chcę więcej, coraz więcej z trwogą wyglądając końca historii.
Autorka wykreowała kilka wątków, które zadziwiającą stoją na równym poziomie. Nie odnalazłam w powieści fragmentów nużących czy też gorszych, a każdą sytuację obserwowałam z równie przejmującą ciekawością.
Intrygującą postacią była dla mnie lady Isabelle Adler, gdyż interesowało mnie to jakich dokona wyborów i czy ważniejszy okaże się dla niej majątek, wartości materialne, czy też prawdziwa miłość, którą darzy swoje nienarodzone dziecko i mężczyznę, którego musiała porzucić ze względu na wygórowane wymagania co do statusu majątkowego swojego przyszłego partnera.
Obserwujemy także chorobę Kate Milton, która po odkryciu grzechów hrabiego Aleksandra, którego darzyła prawdziwą miłością, podupada na zdrowiu i cierpi na duszy. Nikt nie wie, z jakiego powodu hrabia zdradził Kate i każdy mieszkaniec jest tą historią niezwykle poruszony.
Zagadkową postacią wydaje się Alice, jednakże cały czar pryska, gdyż autorka już na samym początku informuję nas, jakie jest prawdziwe pochodzenie wiedźmy, co wydaje mi się być na tyle niekorzystne i powinno być początkowo utajone, bo nie każdy poznaję serię od pierwszego tomu, czego jestem przykładem.
Amelia, która jest siostrą Kate, swoją nieszczęśliwą miłością pełną niesprawiedliwości przykuwa uwagę czytelnika i jest ważną częścią całej historii. Oprócz wymienionych postaci są jeszcze ciotki Aleksandra, które przedstawione są w bardzo niekorzystnym świetle, gdyż nie posiadają ważnego atutu, jaki kobieta powinna posiadać, aby zdobyć partnera. Mowa tu o uroku osobistym, a także urodzie. Z tego względu są damami bez nadziei na znalezienie prawdziwej miłości, ale czy na pewno? Tego dowiecie się podczas czytania dzieła Krystyny Mirek.
Autorce oprócz barwnych postaci, które posiadają nie tylko ciało, ale i dusze udało się równie dobrze wykreować intrygi, które kuszą czytelnika, aby nie odkładał książki, dopóki nie odkryje, co jest prawdą, a co dziwnym splotem wydarzeń owianym łuną kłamstwa. Prawda okazuję się szokująca i powoduję, że po jej poznaniu życie wielu osób nie będzie już nigdy takie samo. Śmiem twierdzić, że to właśnie tajemnica, która stanowi tło wydarzeń, jest tak naprawdę powodem, dzięki któremu dzieło Krystyny Mirek jest tak mocno intrygujące i wciągające. Gdyby była to jedynie opowieść o miłości, z pewnością nie skradłaby mojego serca równie mocno. Mogłaby to być jedynie kolejna historia miłosna rozgrywająca się w odległych dla współczesnego czytelnika czasach, a przez to mocno powszechna i wielokrotnie poruszona przez wielu innych autorów. Dlatego też dobrym posunięciem ze strony autorki, było stworzenie mocnej, zadziwiającej i strzeżonej tajemnicą przeszłości, która odciska swoje piętno na obecnym życiu bohaterów i która ma ogromny wpływ na ich ostateczne wybory. To dzięki temu saga zyskała tak wielu wielbicieli i nie mam wątpliwości, że kolejni czytelnicy z wypiekami na twarzy będą poznawali losy rodu Cantendorfów.
Pomimo niewątpliwie prawidłowo wykreowanej fabuły, książka sama w sobie ma kilka wad, których nie sposób nie zauważyć. Mianowicie historia sama w sobie została stworzona według pewnych schematów, które sprawiają, iż jest ona nad wyraz prosta. Trudno jednoznacznie określić czy jest to wada powieści, czy też jej zaleta, ponieważ to zależy od tego, czego dany czytelnik spodziewa się po książce. Jako że jestem wymagająca co do powieści, które czytam, nie czuję się w pełni usatysfakcjonowana, choć przyznaję, że okoliczności, w których czytałam powieść były sprzyjające zarówno dla mnie, jak i dla dzieła Krystyny Mirek. Był to czas, w którym potrzebowałam czegoś, przy czym się zrelaksuję i zapomnę o problemach i „Prawdziwa miłość” spełniła się w tej roli. Jednakże, dla czytelnika, który oczekuję czegoś więcej, to może nie wystarczyć, dlatego wolę wyczulić na tę kwestę każdego, kto w przyszłości planuję sięgnąć po Sagę rodu Cantendorfów.
Dzieło Krystyny Mirek cierpi na brak malowniczych opisów krajobrazów i pejzaży, które w przypadku czasu trwania wydarzeń mogły prezentować się niezwykle atrakcyjnie, gdyby oczywiście w ogóle istniały. Co prawda autorka na pierwszych stronach próbuję pokazać nam, jak mniej więcej wyglądał zamek, ale to byłoby na tyle i czytelnik, chcąc nie chcąc musi się z tym pogodzić. Dominują dialogi, a opisy dotyczą rozterek bohaterów, które wydawać się może, że są uzupełnieniem danego dialogu. Może być to atrakcyjna cecha dla tych, którzy za opisami nie przepadają. Osobiście jestem tym brakiem niezwykle rozczarowana, ale przyznam, że nie wadziło mi to jakoś mocno, gdy poznawałam losy bohaterów. Wstyd się może przyznać, ale kompletnie zapomniałam o opisach przyrody, gdyż wydarzenia, o których pisała autorka, były zbyt interesujące i pochłonęły w całości moją uwagę.
Język, którym posługuje się autorka, ma jeden ważny atut, który sprawia, że jej dzieło okazało się tak interesujące. Potrafi przenieść czytelnika do świata odległego od tego, który znamy. Krystyna Mirek dyskretnie przechodzi do kolejnych wątków, odwracając uwagę odbiorcy od tych wydarzeń, na które najbardziej oczekuje. Dzięki temu pisarka dawkuje emocje, potrafi wzbudzić zainteresowanie czytelnika i nie pozwala oderwać się od wydarzeń, które przedstawiła. Pomimo korzystnych stron warsztatu pisarskiego, autorka posiada również wady, o których nie sposób zapomnieć. Przede wszystkim rzuca się w oczy język, jakim posługują się bohaterzy książki, który jest zbyt współczesny jak na tamte czasy. Myślę, że gdyby autorka lepiej przygotowała się pod tym kątem, książka mogłaby być bardziej klimatyczna, a przez to bardziej zapamiętywana. Na szczęście w mojej wyobraźni kobiety nadal przechadzały się w pięknych sukniach, a mężczyźni byli dostojni jednak to nie wynagradza braków, jakie autorka powinna nadrobić.
Tak naprawdę podczas poznawania treści nie zdawałam sobie sprawy z tego, że czytam ostatnią część Sagi rodu Cantendorfów, ale był to taki rodzaj niewiedzy, który wprawiał w błogi nastrój, którego aż żal jest niszczyć. Po zakończeniu lektury obiecałam sobie, że zapoznam się z poprzednimi częściami tej sagi, gdyż jestem ciekawa, jak wyglądało życie bohaterów przed poznaniem tajemnicy. Z mojej strony serdecznie polecam osobom, które szukają czegoś prostszego, niewymagającego, czegoś, co potrafi zabrać czytelnika w inny, odrębny od tego, który znamy świat. Ci, którzy cenią sobie historie z morałem i z tajemnicą w tle mogą śmiało zasmakować Sagi rodu Cantendorfów. Nie zapominajmy, że jest to powieść o miłości, która nie jest banalna, nie irytuje. O miłości, której się po prostu kibicuję. Mnie zafascynowały odległe czasy, w których mają miejsce wydarzenia przedstawione przez autorkę, oraz tajemnica, która tylko z pozoru jest tłem wydarzeń. Jestem zaskoczona tym, w jaki sposób Krystyna Mirek oczarowała mnie swoją opowieścią i pomimo tego, że nie przepadam za wątkami miłosnymi, które są fundamentem historii, to tym razem zostałam mile zaskoczona i przekonana o tym, aby nie darzyć książek uprzedzeniami, gdyż nigdy nie wiadomo co kryję się w ich wnętrzu.
Recenzja oryginalna dostępna na:
https://kruczegniazdo94.blogspot.com/2017/09/prawdziwa-miosc-krystyna-mirek.html
„Prawdziwa miłość” jest trzecią, a zarazem ostatnią częścią Sagi rodu Cantendorfów. Książka była dla mnie wyzwaniem z tego powodu, że nie zaznajomiłam się z poprzednimi częściami. Nie zrobiłam tego, gdyż opowieść snuta przez Krystynę Mirek nigdy nie intrygowała mnie na tyle, abym pragnęła jej skosztować. Jednak kiedy nadarzyła się okazja zapoznania się z twórczością...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-08-25
„Wszystko będzie najlepiej” to jedna z dwunastu książek wchodzących w skład cyklu „Kurs pozytywnego myślenia” autorstwa Beaty Pawlikowskiej. Co miesiąc ukazuję się nowa część kursu, a niewątpliwą zaletą jest fakt, iż nie trzeba czytać ich według kolejności. Czytelnik samodzielnie wybiera, od której książki pragnie rozpocząć kurs, którego zadaniem jest wprowadzenie drobnych, aczkolwiek istotnych zmian w życiu odbiorcy. Jedyna obowiązująca reguła, którą narzuca autorka, dotyczy dawkowania wiadomości poprzez poznawanie jednego tekstu dziennie, każdego poranka, przez trzydzieści dni, a następnie zapisywanie swoich myśli i refleksji, które towarzyszyć nam będą przez cały nadchodzący dzień.
Jak to bywa z poradnikami, każdy z nas doskonale wie. Wiele osób nie docenia ich prostoty, a także siły oddziaływania, która nie każdego potrafi zmienić. Osobiście rzadko sięgam po poradniki, ale jestem otwarta na nowe gatunki, a także na światopogląd innych ludzi. Nie należy do rzeczy łatwych konfrontacja ze sposobem myślenia drugiego człowieka, poznanie jego wartości, według których żyje. Beata Pawlikowska jest autorkom, która wzbudza mieszane uczucia. To dopiero moje trzecie spotkanie z jej twórczością, ale czy ostatnie?
Zaletą tego typu publikacji jest ich objętość. Gdy jest zbyt obszerna, wtedy treść staję się nużąca i odbiera chęci do dalszego poznawania tekstu. Beata Pawlikowska proponuje krótkie formy, krótkie zdania, na które przeznaczysz niewiele czasu. Poświęcenie kilku minut dziennie, zdecydowanie wystarczy na zapoznanie się z tym, co autorka pragnie danego dnia przekazać.
Pawlikowska ma specyficzne poczucie humoru, które nie każdego potrafi zauroczyć. Wydaje mi się być dość infantylna, lekkoduszna i nieposiadająca zbyt wiele pokładów powagi. Różnię się od autorki pod wieloma względami, dlatego wiele opinii czy też sposobów myślenia, zaprezentowanych przez autorkę nie są mi bliskie. Niektóre słowa były dla mnie zbyt proste, zbyt lekkomyślnie napisane i nie oddziaływały na mnie motywująco. Faktem jest jednak, że na wiele aspektów życia autorka otworzyła mi oczy. Po lekturze tej książki czuję wewnętrzny spokój, gdyż wiem, że los zaprowadzi mnie tam, gdzie moje miejsce. Że nie muszę być we wszystkim idealna, nie muszę mieć nad wszystkim kontrole. Że są rzeczy ważniejsze niż moje urojone problemy. Że moje marzenia mogą się spełnić i mogę żyć w przyszłości inaczej niż teraz, lepiej, tak jak sobie wymarzyłam. Teraz jakoś łatwiej patrzy mi się na otaczający mnie świat, a szczególnie na przyrodę, z którą powinnam się trwale zaprzyjaźnić. Nie powinnam szukać na siłę akceptacji, gdyż nie warto zabijać swojej indywidualności, dla opinii innych i ich aprobaty. I w końcu: czekanie na osobę, która mnie zmieni, jest bezcelowe, gdyż jedynym człowiekiem, który ma na to wpływ, jestem ja.
Autorka zachęca odbiorcę do wprowadzenia nawet najdrobniejszych zmian w naszym życiu, bo to one wpływają na życiowy sukces. Dłuższy sen nie tylko zapewnia odpoczynek, ale wpływa kojąco na nasze zdrowie psychiczne i fizyczne, o czym autorka piszę, opierając się o własne doświadczenia. Drugim ważnym pojęciem, które pisarka omawia, jest zmiana stylu życia, przywiązywanie większej uwagi do tego, co spożywamy i jakie kupujemy produkty. Okazuję się, że prowadzenie zdrowszego stylu życia jest o wiele łatwiejsze, niż nam się wydaję. Jedyną przeszkodą są chęci, których wielokrotnie nam brakuje.
Muszę się przyznać, że początkowo nie podchodziłam do książki zbyt poważnie i nie brałam jej zawartości na serio. Czytałam ją w pośpiechu, bez zaangażowania i nie odczuwałam żadnego sensu w jej dalszym poznawaniu. Postanowiłam dać jej jeszcze jedną szansę i już za drugim razem czytałam ją bardziej poważnie, z większym skupieniem i dokładnością. I tak sobie myślę, że wtedy się udało. Dlatego pragnę przekazać przyszłym czytelnikom, żeby znaleźli te kilka minut spokoju i ciszy, aby treść została prawidłowo odebrana. Trudno jest stosować się do zaleceń autorki i czytać jedną myśl każdego dnia. Osobiście nie potrafiłam aż tak się zmobilizować i czytałam, kiedy to faktycznie znalazłam te kilka minut dla siebie. Dzięki temu moja relacja z treścią nie była naciągana i śmiało stwierdzam, że wyszło mi to na dobre.
To, czy wiadomości przekazane przez Beatę Pawlikowską są wartościowe, zależy od człowieka, który je poznaję. Prawdą jest, że każdy z nas jest inny i każdy z nas inaczej patrzy na świat. Nie żałuję, że zapoznałam się z tą publikacją, pomimo dystansu jakim darzyłam początkowo tę książkę. Nie spowodowała w moim życiu wielkiej rewolucji, ale zwróciła uwagę na kwestię, które w codziennej egzystencji pomijam. Cenię sobie czas, który zmusza mnie do myślenia, refleksji, a jeżeli moje myśli odgrywają w tym ważną rolę, to jestem jak najbardziej usatysfakcjonowana. Uważam, że cały cykl jest idealny dla terapeutów, szczególnie ze względy na to, iż istnieje możliwość zapisywanie myśli, które można następnie przeanalizować. Ponadto osoby z depresją również powinny zapoznać się treścią, pomimo tego, że może okazać się niezbyt pomocna. Z chęcią zapoznam się z kolejnymi częściami cyklu „Kurs pozytywnego myślenia” i nie omieszkam podzielić się z Wami moimi wrażeniami.
Martwy Kruk
https://kruczegniazdo94.blogspot.com
„Wszystko będzie najlepiej” to jedna z dwunastu książek wchodzących w skład cyklu „Kurs pozytywnego myślenia” autorstwa Beaty Pawlikowskiej. Co miesiąc ukazuję się nowa część kursu, a niewątpliwą zaletą jest fakt, iż nie trzeba czytać ich według kolejności. Czytelnik samodzielnie wybiera, od której książki pragnie rozpocząć kurs, którego zadaniem jest wprowadzenie drobnych,...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-07-30
Czytanie książek podróżniczych jest pasjonującym zajęciem, zwłaszcza w wakacje, kiedy to wielu z nas nie może sobie pozwolić na zwiedzanie pięknych, nieodkrytych miejsc. Pozwala to na chwilę oderwać się od codziennych zajęć i tylko choćby w wyobraźni zwiedzać opisywane przez autorów miejsca. Jeżeli zaliczacie się do tego grona, to książka, z którą dzisiaj przychodzę, nie jest dla Was. „Niezbędnik podróżnika” jest kierowany do tych osób, które mogą sobie pozwolić na od dawna wyczekiwany urlop i najnowsza pozycja Beaty Pawlikowskiej ma im w tym pomóc.
„Niezbędnik podróżnika” jest zarazem poradnikiem, jak i notesem, który wzorcowo przygotuję Cię na wymarzoną podróż. Znajdziesz w nim zasady zachowania, które obowiązują w różnych kulturach, porady jak podróżować w sposób bezpieczny i zdrowy, oraz jak udzielić pierwszej pomocy w nagłych wypadkach. Dodatkowo dużo miejsca przeznaczono na notatki, rachunki, kalendarium i listę ekwipunku. Wszystko brzmi bardzo profesjonalnie, jednak czy wystarczająco dobrze?
Skłamałabym, gdybym stwierdziła, że książka jest w zupełności bezwartościowa, bo tak oczywiście nie jest. Autorka przekazuje nam kilka bardzo ważnych z perspektywy podróżnika informacji. Dowiemy się m.in. jak dostosować ubiór, odpowiedni do obowiązujących w danym kraju zasadach, aby nie narazić się tubylcom. Dzięki tej wiedzy kobiety unikną niepotrzebnej prowokacji, nie narażą się na niebezpieczne zachowania ze strony mieszkańców danego regionu, zwłaszcza mężczyzn. Pawlikowska przypomina nam o tym, że to, co w naszym społeczeństwie powszechnie akceptowane może budzić skrajne emocje wśród mieszkańców innej nacji.
Dzięki tej publikacji dowiesz się jak zachowywać się w kulturach krajów buddyjskich, hinduskich, muzułmańskich, aby nie obrazić ich wyznawców oraz jak okazywać szacunek poprzez swoja mimikę, gesty, zachowania przy okazji dowiadując się wielu ciekawych rzeczy na temat poszczególnych społeczeństw i kultywowanych przez nich tradycji.
Jednym z najważniejszych poruszanych aspektów przez autorkę jest bezdyskusyjnie pierwsza pomoc, która często przez osoby planujące wycieczkę spychana jest na boczny tor. Beata Pawlikowska dostarcza czytelnikowi wiedzy, która w niejednej sytuacji może okazać się przydatna. Informuje przyszłego podróżnika co robić, gdy podczas wyprawy złapie nas biegunka, czy oparzy nas meduza, ukąsi nas wąż, jadowity pająk czy mrówka pociskowa, której ukąszenie jest najbardziej bolesne na świecie. Ponadto autorka dzieli się z nami domowym i naturalnym przepisem, dzięki któremu skutecznie odstraszysz komary.
Najwięcej miejsca w publikacji poświęcono notatką, które możemy samodzielnie stworzyć. Znajdzie się również miejsce na listę rzeczy, bez których nie możemy wyruszyć w podróż i zaznaczania co aktualnie posiadamy, a w co musimy się jeszcze zaopatrzyć, oraz na słówka i wyrażenia, które przed wyjazdem możemy wpisać, aby znać chociaż podstawowe zwroty w danym języku. Kilka kartek wydrukowano w celach rachunkowych, gdzie możesz zapisać i podliczyć wszystkie wydatki, a całość otwiera kalendarz podróży.
Równie ważną kwestią jest przypomnienie podróżnikowi, o jakich dokumentach i zaświadczeniach należy pamiętać, aby móc przekroczyć bezproblemowo granicę. Treści są oprawione złotymi myślami autorki i specyficznymi dla niej rysunkami, przypominającymi bazgroły dziecka.
Poradniki takie jak „Niezbędnik podróżnika” są specyficzną formą przekazywania treści, które nie posiadają zbyt licznego grona zwolenników. Wielu sięga po takie pozycję z uwagi na sławną autorkę, mniejsza część natomiast z prawdziwej potrzeby. Wątpię, aby ktokolwiek zdecydował się na zakup tej publikację, gdyż większość z tych rzeczy można wykonać we własnym zakresie. Prawdą jest, że wiele faktów przedstawionych przez Pawlikowską jest interesujących, lecz nie wydaje mi się, żeby ta kwestia mogła zachęcić licznych czytelników. Ponadto niewiele osób decydujących się na odbycie podróży planuję ją tak szczegółowo, jak proponuje nam to zrobić Pani Beata. Większość idzie po prostu na żywioł, bo tym charakteryzują się wakacje — spontanicznością. Nie będę Was okłamywać i wmawiać Wam, że ta pozycja jest doskonała w każdym calu, że każdy przyszły „zdobywca świata” musi ją posiadać, bo tak z pewnością nie jest. Podczas jej przeglądania miałam wrażenie, że jest to raczej notes z przerwami na kilka ciekawych informacji, które śmiało moglibyśmy nabyć samodzielnie. Zdecydowanie wolę Beatę Pawlikowską w innym wydaniu.
Polecam tym, którzy darzą sympatią autorkę, którzy widzą w niej pewnego rodzaju autorytet. Jeżeli kolekcjonujesz publikację tej pisarki, to również powinieneś mieć i tę. Wtedy posiadanie jej najnowszego dzieła mającego na celu ułatwienie nam podróży może być czymś satysfakcjonującym. Pozostałej części odbiorców — odradzam.
Źródło: https://kruczegniazdo94.blogspot.com
Przeczytaj oryginalną recenzję: https://kruczegniazdo94.blogspot.com/2017/07/niezbednik-podroznika-beata-pawlikowska.html?showComment=1501445321378#c8327717347685168542
Czytanie książek podróżniczych jest pasjonującym zajęciem, zwłaszcza w wakacje, kiedy to wielu z nas nie może sobie pozwolić na zwiedzanie pięknych, nieodkrytych miejsc. Pozwala to na chwilę oderwać się od codziennych zajęć i tylko choćby w wyobraźni zwiedzać opisywane przez autorów miejsca. Jeżeli zaliczacie się do tego grona, to książka, z którą dzisiaj przychodzę, nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-07-25
Znacie to uczucie, kiedy już sama okładka zachęca do sięgnięcia po dany tytuł? Powszechnie wiadomo, że nie powinno oceniać się książki po okładce, ale nie ukrywajmy, że pierwsze wrażenie jest najważniejsze, a przecież książka nie potrafi mówić, na pierwszy rzut oka, nie wiemy, co w niej jest zawarte, nie zakochamy się w wypowiedzianych przez nią słowach. Dlatego też to okładka jest elementem, który niejednokrotnie decyduje o tym, czy dana pozycja zostanie przez nas przeczytana. Szata graficzna może jednak okazać się jedynie złudzeniem, które oszukuję odbiorcę, zachęca niczym złowieszcza bestia pod przykrywką pięknej otoczki.
Dlaczego o tym napisałam? Dlaczego wspomniałam powyżej o okładce? Dlatego, że muszę przyznać, że to jak, prezentuje się „Everest”, zasługuję nawet na moją pochwałę. Nigdy nie wspominam w recenzjach o szacie graficznej, gdyż z zasady nie wywołuje we mnie zachwytów. Jednak zdarzają się wyjątki i okładka książki, którą zaprezentuję w tej recenzji, zdecydowanie od nich należy.
„Everest” jak już sam tytuł podpowiada, przedstawia historię pewnej ekspedycji, która za cel obrała zdobycie Mount Everest. Głównym bohaterem jest Martin Moltzau — światowej sławy podróżnik i zdobywca niedostępnych rejonów świata, dwukrotnie okrzyknięty tytułem Podróżnika Roku. Od jego ostatniej wyprawy minęło zbyt dużo czasu i sponsorzy jego poprzednich podróży naciskają na odbycie kolejnej wyprawy. Martin wpada na pomysł samotnego okrążenia ziemi wzdłuż równika ze wschodu na zachód, który zostaje odrzucony. Zostaje wysunięta korzystniejsza i efektowniejsza w oczach sponsorów propozycja: Martin musi zdobyć Mount Everest — szczyt, o którym wszyscy przecież kiedyś już słyszeli. Martin nie jest himalaistą. Mimo to daje się skłonić na zdobycie Mount Everestu. Wykupuje udział w ekspedycji, prowadzonej przez brytyjską legendę himalaizmu, sir Richarda Lawrence'a. W czasie, gdy ekipa walczy o zdobycie najwyższego punktu ziemi, ujawnione zostają niebezpieczne prawdy i kłamstwa.
Pora letnia, wakacje nastrajają czytelników na czytanie książek z motywem podróży i nie ukrywam, że również uległam temu trendowi. Po „Everest” sięgnęłam z nadzieją, że wyrwie mnie z wakacyjnej codzienności uposażonej w upalne dni. Zabierze mnie do innego świata, w którym królują góry, natura, z którą bardzo trudno jest zwyciężyć. Ochłodzi rozgrzane powietrze, poczuję dzięki niej chłodną bryzę. Moje oczekiwania były całkiem spore, nie tylko pod tym względem. Zarówno podpis pod tytułem jak okładka obiecują pełną niebezpieczeństw podróż, przepełnioną emocjami, napięciami i zamartwianiem się o bohaterów. Należy jednak sprostować pewien fakt, otóż książka nie powinna zaliczać się do gatunku, jakim jest thriller. Zabrakło mi w niej wszystkich tych elementów, które charakteryzują pozycję godną tego zakwalifikowania. Powiedziałabym, że jest to raczej książka
przygodowo - obyczajowa, którą charakteryzuję pełne zaskoczeń zakończenie.
Przez większość stron tej powieści cały czas oczekiwałam na niespodziewane zwroty akcji, czy też momenty grozy, które nadadzą fabule dynamiki. Cały czas czytałam z nadzieją, że coś się wreszcie wydarzy. Niestety muszę Was poinformować, że pod tym kątem książka nie spełniła moich
oczekiwań. Akcja rozgrywała się wolno, a to dlatego, że bohaterowie większość swojego czasu spędzali w obozach, w celu aklimatyzacji lub po prostu oczekiwania na odpowiednią pogodę. Rożnie zabijają swój czas, jedni grają w karty, drudzy spacerują, a jeszcze inni po prostu wypoczywają. Byłam w stanie sobie wyobrazić jak ten czas, musiał się bohaterom niemiłosiernie dłużyć. Pomimo mojego rozczarowania, po skończeniu lektury tej książki uważam, że dzięki temu powieść wypadła realistycznie. Ponadto tkwił w mojej podświadomości niemal przez cały czas niepokój, gdyż tak wolne tempo akcji zazwyczaj jest poprzednikiem jakiś dramatycznych wydarzeń. Pomimo że nic takiego nie miało miejsca, należą się gratulacje autorowi, gdyż niewielu pisarzy potrafi zbudować narastający grozą i niepewnością klimat i to w dodatku w powieści czysto przygodowej. Darzyłam podejrzliwością każdego bohatera, byli dla mnie nieobliczalni, gdyż na początku lektury niewiele o nich wiemy, nawet nie wiadomo dlaczego biorą oni udział w ekspedycji. Dopiero później dostajemy cały portret każdego uczestnika. Ponadto wciąż ten strach przed tym, jaka pogoda spotka bohaterów, czy będzie można spokojnie dotrwać do szczytu, a może świat przyrody okaże się zabójczy ? Niczego nie można być pewnym.
Podobało mi się w to, w jaki sposób autor przedstawił czytelnikowi postacie. Tak jak już
wspomniałam, niczego początkowo o nich nie wiemy, ale w miarę rozwoju fabuły dowiadujemy się na ich temat coraz to więcej ciekawych informacji, które niejednokrotnie objęte są ścisłą tajemnicą. Każdy z nich ma swoje pobudki do tego, aby zdobyć Mount Everest. Nie wyczułam pomiędzy nimi najmniejszej sympatii, każdy z nich zrobiłby wszystko, aby zdobyć Everest bez względu na konsekwencję. Są do siebie wrogo nastawieni, są w stanie poświęcić życie drugiej osoby, aby tylko osiągnąć upragniony cel. W efekcie mamy
bardzo mocne postacie, które skrywają w sobie mroczne tajemnice i rządzę. Jedyna rzecz, jaka ich łączy to brak zobowiązań, jakie niesie ze sobą posiadanie rodziny. Każdy z nich jest samotnym wilkiem. Przyczyny wzięcia udziału w tak niebezpiecznej wyprawie każdego z bohaterów są naprawdę ciekawe i przybliżają nam ich profil psychologiczny. Niektórzy z nich nie zdają sobie sprawę z tego, z jakim trudnym wyzwaniem zdecydowali się zmierzyć. Pomimo tego bezdyskusyjnie są to ludzie pełni odwagi, którzy są napędzani przez swoje ambicje i chęć pokonania słabości. Ponadto każdy z uczestników ekspedycji jest innej narodowości, co bardzo mnie zaintrygowało, gdyż ludzie, którzy w ogóle nie mieli prawa się znać, nagle muszą stworzyć grupę, współpracować ze sobą i sprawić, aby wyprawa odniosła sukces.
Postaciami, bez których nie poradzono by sobie w warunkach górskich, są Szerpowie, bohaterowie, których zadaniem jest wnoszenie lin, ekwipunku turystów, następnie ich znoszenie, montowanie lin. Są to ludzie gór, którzy urodzili się w trudnych, warunkach i traktują je jak swój dom. Są najlepiej przygotowani do tego klimatu, jednak nie są nieśmiertelni i to oni wielokrotnie narażają swoje własne życie, aby tylko dogodzić podróżnikom. Są to dla mnie postacie godne podziwu, gdyż to właśnie oni wykonywali najtrudniejszą pracę. Dużo się od nich wymaga, jednak to tylko dzięki nim można cokolwiek osiągnąć.
Warto nadmienić, że autor w 2007 roku zdobył Everest, dlatego tym przyjemniej było mi czytać wszystkie opisy z pierwszej ręki. A opisów, zwłaszcza w końcowym stadium książki jest naprawdę sporo. Wydaje mi się, że odzwierciedlenie warunków panującym na Evereście nie stanowiło dla
Hauge problemu, gdyż doskonale wiedział, o czym tak naprawdę piszę. Niestety nie wiedziałam, do czego służą niektóre elementy potrzebne do wspinaczki, gdyż nigdy nie zdobywałam gór, a nawet nie śmiem o tym marzyć, dlatego momentami czułam się rozkojarzona, bo nie wiedziałam, czym jest np.
jumar i do czego służy. Szkoda, że autor nie zadbał o tę część czytelników, którzy są amatorami. Jednak zostało mi wszystko wynagrodzone, gdyż pisarz urozmaicił historie, zgrabnie wplatając różne ciekawostki na temat Everestu, historie, które wydarzyły się naprawdę. To wszystko sprawiło, że czytanie tej pozycji było dla mnie pasjonującym przeżyciem i były momenty, w których żałowałam, że nie mogę zobaczyć na własne oczy tego, co autor tak pięknie w swojej książce opisał.
Ponadto Odd Harald Hauge idealnie oddał objawy choroby wysokościowej, braku tlenu na wysokościach i wszystkie skutki uboczne, jakie towarzysza człowiekowi podczas podobnych wędrówek. Same opisy, w jaki sposób bohaterowie radzili sobie z warunkami pogodowymi, a także ludzkimi potrzebami było dla mnie czymś zupełnie nowym i dostarczyły sporej dawki wiedzy na temat naszej fizjonomii.
Historia ta pokazują, że wyprawy nie zawsze wiążą się z ciągłą przygodą, że jest zbyt wiele czasu przeznaczonego na oczekiwania. Powoduje to powszechnie obecną rezygnację, złość na kompanów, zmęczenie, niechęć, oraz niecierpliwość. Takie sytuacje ukazują rasę ludzką z najgorszej strony, gdyż wtedy wychodzą z nas wszystkie negatywne emocje, których chcemy się pozbyć. Bohaterowie im dalej od cywilizacji, tym bardziej tracą swoje ludzkie odruchy. Ktoś kiedyś powiedział, że człowiek jest ludzki w ludzkich warunkach i ta opowieść stanowi potwierdzenie tych słów. Książka jest brutalnym dowodem na to, że w obliczu natury człowiek często jest bezradny, że to od niej zależy byt każdej śmiertelnej istoty. Ludzkość często lekceważy siły natury, chcę w nią ingerować, ale nie zawsze niesie to ze sobą pożądane skutki. Aby mierzyć się z jej potęgą, do zwycięstwa trzeba być dobrze przygotowanym zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym, ale także pod względem sprzętu, który niejednokrotnie ratował życie bohaterom.
Celem autora było ukazanie człowieka zależnego od drugiego człowieka oraz od warunków pogodowych. Pisarz duży nacisk kładzie na ukazanie tego, z jakimi dylematami musieli mierzyć się uczestnicy ekspedycji. W książce pokazana została przemiana bohaterów, którzy zmieniają się w trakcie wyprawy, ich walka z własnymi słabościami. Ukazano, w jaki sposób traktuje się drugiego człowieka w nieludzkich dla niego warunkach. Autor pokazuje świat zdecydowanie różniący się od tego, który bohaterowie zostawili dawno za sobą. Jest to świat ludzi zdeterminowanych, walczących o swój honor i niejednokrotnie płacących za swoje czyny cenę, której nigdy nie uda im się spłacić. Po takich doświadczeniach człowiek nie jest już tą samą osobą. Polecam szczególnie tym, którzy interesują się podobnymi wyprawami i sami marzą o tak ekstremalnej wyprawie. Niejednemu bowiem ta książka wybije ten pomysł z głowy. Jest to także doskonałe studium ludzkiej psychiki, która zostaje wystawiona na ciężkie próby walki ze swoimi słabościami i ambicjami.
Martwy Kruk
Źródło recenzji:
https://kruczegniazdo94.blogspot.com/2017/07/everest-odd-harald-hauge.html
Znacie to uczucie, kiedy już sama okładka zachęca do sięgnięcia po dany tytuł? Powszechnie wiadomo, że nie powinno oceniać się książki po okładce, ale nie ukrywajmy, że pierwsze wrażenie jest najważniejsze, a przecież książka nie potrafi mówić, na pierwszy rzut oka, nie wiemy, co w niej jest zawarte, nie zakochamy się w wypowiedzianych przez nią słowach. Dlatego też to...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-07-16
Dzieciństwa nie powinniśmy wspominać źle. Dla wielu z nas był to czas pełen radości życia, gdyż wszystko nas cieszyło, bo było takie pierwsze, takie nowe. Beztroskie lata naszego życia z zasady mijają bardzo szybko, a to co po nich zostaje jest z nami przez całe życie. I byłaby to doba wiadomość, gdyby każdy z nas posiadał tylko te dobre wspomnienia z tego okresu. Często jest jednak zupełnie inaczej. Wielu z nas wychowało się pod presją rodziców, wielu z nas było molestowanych psychicznie przez ludzi, którzy powinni darzyć nas bezkresną miłością. Życie jest jednak brutalne i to nie prawda, że cierpienie dzielone jest na równo. Są tacy, których dotyczy ono w większym stopniu niż pozostałą część populacji.
Główny bohater "Pędzli w kieliszku" należy do grona tych osób, które o dzieciństwie najchętniej by zapomniały. Wychowany pod tyranią ojca, żył w ciągły strachu przez jego słabość do alkoholu. Pomimo swoich przeżyć, nie radząc sobie z traumą z dzieciństwa i swoim ówczesnym życiem Janek idzie w ślady ojca i rzuca się w wir alkoholizmu. Jego życie to ciągła walka o lepsze jutro. Gdy dostaje pracę w magazynie jego los odmienia się na lepsze. Poznaje Wiktorię, którą darzy miłością i obiecuje sobie, że już nigdy nie sięgnie po alkohol. Po latach Janek wraca również do swojej pasji, którą rozwijaj w dzieciństwie - malarstwa. Jest doskonałym artystą i pewnego dnia zostaje zauważony przez łowce talentów. Gdy przyszłość maluję się Jankowi w ciepłych i pozytywnych barwach, życie przypomina mu, że nie zawsze jest tak jak sobie wymarzy, a los tylko czyha na okazje, żeby jasne barwy przemienić w ciemne, pozbawiające człowieka niemal wszystkich rzeczy, o które tak bardzo się walczyło.
Już na wstępie zaznaczę, że "Pędzle w kieliszku" to debiutancka powieść Patryka Beniamina Grabca, a do takich książek należy podchodzi z rezerwą i łagodnością, być wyrozumiałym recenzentem, bo to przecież dopiero początki kariery. Nie obiecuję, że moja recenzja właśnie taka będzie, gdyż przeczytałam już sporo debiutów polskich autorów i cóż poradzić, że stałam się bardzo wymagająca co do nowych powieści świeżych autorów.
Postanowiłam podjąć się recenzji tej książki z dwóch ważnych dla mnie względów. Po pierwsze problem alkoholizmu jest trudnym problemem i osoby, które bezpośrednio nie miały kontaktu z osobami uzależnionym od alkoholu nie będą być może w stanie pojąć wagi destrukcyjnej mocy alkoholizmu. Z tego też powodu chciałabym, aby ta tematyka była częściej poruszana zarówno w książkach jak i w filmach, serialach czy też na blogach. Często ludzie spisują na straty alkoholików, a prawda jest taka, że są to z reguły dobre, wrażliwe osoby nie radzące sobie z rzeczywistością. Zresztą prawdą jest, że każda osoba uzależniona od czegokolwiek czy to od narkotyków, alkoholu, papierosów czy jedzenia to z reguły człowiek, nie radzący sobie z własnym życiem.
Po drugie jestem pasjonatką sztuki, uwielbiam czytać powieści, w których swoje miejsce znajduje artysta. Czuję wtedy pewną więź z daną postacią i z łatwością jest mi się z nią utożsamić.
Te dwie powyższe cechy z założenia powinny sprawić, że będę usatysfakcjonowana z lektur, ale niestety muszę temu zaprzeczyć.
Pomysł na fabułę był prosty - wykreować życiowego nieudacznika, który ma problem z alkoholem, ledwo wiąże koniec z końcem i nie widzi żadnych perspektyw, które miałyby zmienić tą sytuację. Na domiar złego zostaje wyrzucony z pracy, lecz wtedy pojawia się światełko w tunelu, gdyż dostaje dobrze płatną pracę i poznaję tam Wiktorię - miłość jego życia. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, iż Janek w ogóle mnie od siebie nie przekonał. Myślałam, że będzie mi bliższy, bo przecież jest malarzem, jednak nie czułam z nim żadnej więzi. Śmiem twierdzić, że był mi ona w zupełności obojętny, zresztą jak i wszystkie postacie wykreowane w tej książce. Zarówno bohaterowie jak i sama fabuła zostali opisani płytko, treściwie, zwięźle, ale za to konkretnie. Być może są czytelnicy, którzy nie przepadają za rozległymi opisami, ale bez nich nie potrafię sobie wyobrazić jak ktokolwiek może zapamiętać taką książkę na długo. Należę do osób bardzo ciekawych świata i chętnie czytam pewnego rodzaju rozszerzenia danej historii. Lubię poznawać bohaterów od podszewki, cenie sobie gdy mają dusze, są ludzcy. Niestety tych wszystkich cech zabrakło mi w tym dziele. Jedyną postacią, która jako tako jest opisana bardziej szczegółowo jest oczywiście nie kto inny, jak główny bohater. Jednak są to nawiązania do jego przeszłości, która moim zdaniem była bardzo przewidywalna.
Autor w książce przedstawił typowe dla alkoholików chęci odstawienia alkoholu, które zazwyczaj kończą się przegraną z własnymi myślami. Dzięki temu ukazane zostały wzloty i upadki z naciskiem na te drugie. Gdy Janek ma problem i nie potrafi go rozwiązać idzie do baru, gdzie nikt go nie zna i tam ochoczo oddaje się swoim przyzwyczajeniom, choć początkowo miał być to tylko jeden kieliszek.
Styl debiutanta jest bardzo zwięzły i rzeczowy, a ja nie należę do zwolenniczek aż takiej oszczędności w kwestii opisów jak i dialogów. W tej książce nie ma zbyt dużo miejsca na rozwinięcie aspektów psychologicznych dotyczących walki człowieka z nałogiem. Tego mi w głównej mierze w tym dziele zabrakło. Czuję się zawiedziona, gdyż uważam, że zbyt dużo czasu autor przeznaczyła na tzw. "gadanie o niczym". Fabuła jest dość schematyczna, opiera się na seksie, alkoholu, miłości do Wiktorii, odwiedzin u przyjaciela i malarstwie - i tak w kółko o jednym i tym samym. Wyczułam to już w początkowym stadium lektury. Dialogi są bardzo ubogie, krótkie nie możemy z nich wywnioskować jakie cechy mają postacie. Opisów również jest tu nie za wiele. Czytelnik głównie skupia się na myślach Janka, jego obawach, rozterkach. Te elementy w ostateczności sprowadzają się do tego, że całość czyta się sprawnie, szybko - na całe szczęście. Przeczytałam ją w dwa dni, ale nie wyobrażam sobie większej liczby stron w przypadku tego utworu, ponieważ obawiam się, że nie dotrwałabym do końca tej powieści, bez dłuższej przerwy.
Jedyne co w "Pędzlach w kieliszku" mnie zaintrygowało i jednocześnie pocieszyło, że jednak nie był to stracony przeze mnie czas, to zakończenie, które jest niejednoznaczne, odzwierciedlające to, jak życie potrafi nas zaskoczyć, pokrzyżować nasze plany i z samego szczytu znieść nas znowu na same dno.
Książka dotyka trudnego tematu i ukazuje człowieka, który stracił już wszystko, ale jednak los na krótką chwilę się do niego uśmiecha. Ważny temat nie został moim zdaniem trafnie opisany, gdyż brakowało mi w powieści jakiegoś impulsu, który zmusiłby mnie do refleksji, odmienił moje życie, albo chociaż sprawił, że zapamiętam tę książkę na długo. Uważam, że autor nie opisał zbyt dobrze problemu alkoholowego i gdyby nie zakończenie żałowałabym, że w ogóle przeczytałam jego dzieło. Niezaprzeczalnie jest to powieść pouczająca, której celem jest ukazanie złudnego szczęścia oraz tego w jaki sposób wykorzystać doznane w dzieciństwie rany, aby czynić dobro. Pomimo tego nie polecę tej książki z czystym sumieniem, gdyż moim zdaniem nie jest ona warta uwagi. Chyba, że szukasz obecnie czegoś o alkoholizmie, ale poprowadzonego w lekki sposób, jednak nie robiących krzywdę Twojej duszy. Chciałam żeby ta książka mnie wzruszyła, wywarła niepowtarzalne wrażenie, jednak nic takiego nie odczułam. Pozostał jedynie niedosyt wrażeń spragnionego czytelnika.
Martwy Kruk
http://kruczegniazdo94.blogspot.com/
Dzieciństwa nie powinniśmy wspominać źle. Dla wielu z nas był to czas pełen radości życia, gdyż wszystko nas cieszyło, bo było takie pierwsze, takie nowe. Beztroskie lata naszego życia z zasady mijają bardzo szybko, a to co po nich zostaje jest z nami przez całe życie. I byłaby to doba wiadomość, gdyby każdy z nas posiadał tylko te dobre wspomnienia z tego okresu. Często...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-07-12
Jeżeli wciąż nie wiecie jaką książkę przeczytać tego lata mam dla Was dobrą wiadomość. Do mnie "Siódemka" trafiła zupełnie przypadkowo, choć nie ukrywam, że od pierwszych zapowiedzi bardzo mnie zaciekawiła swoją fabuła, która dla mnie była czymś nowym, czymś czego wcześniej nigdy nie miałam okazji poznać. W internecie krążą głównie negatywne opinie na temat "Siódemki" autorstwa Erici Spindler. Dziś rzucę nieco inne, bardziej pozytywne światło na wzbudzającą wiele kontrowersji powieść autorki, której dzieł nie miałam jeszcze okazji poznać.
Jedną z głównych bohaterek powieści jest Micki Dare, która ukazana została jako doświadczona i zasadnicza policjantka. Poznajemy ją w przełomowym dla jej kariery momencie. Otóż zostaje ona wtajemniczona w eksperymentalny program szkoleniowy FBI. Od tej pory jej głównym zadaniem będzie czuwanie nad bezpieczeństwem jej nowego partnera Zacha Harrisa, którego misją jest ściganie przestępców za pomocą nadprzyrodzonych zdolności. Dążą oni do wyjaśnienia sprawy dotyczącej porwaniu kilku dziewcząt, aby zaprzestać kolejnym zniknięciom i odnaleźć zaginione.
Przed przeczytaniem "Siódemki" nie czytałam ani jednej opinii na jej temat, gdyż nie chciałam się zrażać. Do każdej książki tak podchodzę. Gdy już zabrałam się za pisanie recenzji postanowiłam poznać jakie emocje wyrwała u innych czytelników ta powieść. I muszę przyznać, że jestem zaskoczona. Nie spodziewałam się, aż tak niskich notowań. Tym trudniej będzie pisało mi się recenzje tej książki zważywszy na to, że ja nie odbieram jej aż tak negatywnie.
Napis umieszczony z tyłu okładki obiecuje czytelnikowi "pełen zaskakujących zwrotów akcji i dramatycznych wydarzeń thriller Siódemka to lektura, od której nie sposób się oderwać. Wciąga i trzyma w napięciu aż do ostatniej strony". Z częścią tych słów jestem w stanie się zgodzić. To prawda, że nie mogłam oderwać się od lektury, to również prawda, że trzymała mnie w napięciu do ostatniego słowa. Dzięki temu przeczytałam ją bardzo szybko, chłonęłam strony, chciałam poznać kolejne wydarzenia. Nawet gdy jej nie czytałam to myślami byłam w wykreowanej przez Spindler rzeczywistości. Jednak nie jestem pewna czy zwroty akcji były zaskakujące i dramatyczne. Co prawda niektóre fakty mnie naprawdę zaskoczyły, ale nie w takim stopniu jak tego bym chciała. Nie sprawiły, że siedziałam z otwartymi ustami. Były to raczej lekkie, subtelne elementy zaskoczenia, które wprowadzały do fabuły pewnego rodzaju smaczki, dzięki którym lepiej poznałam charaktery niektórych bohaterów.
Główni bohaterowie nie są czarno-biali. Są to kolorowe postacie, które przez większość czasu irytowały niż sprawiały przyjemność swoimi słowami i wyczynami. Zarówno Micki jak i Zach mają specyficzne poczucie humoru, które momentami faktycznie mnie rozbawiało. Jeżeli ta dwójka bohaterów ze sobą rozmawia oznacza to tylko liczne riposty, ciągłe przekomarzanie i ukryta wojna słowna. Uwidacznia się tu bardzo intensywnie idealizacja bohaterów przez autorkę. Niestety nie przepadam za tego typu zabiegiem i staram się przymykać na to oko. Micki przedstawiono jako tą bardziej złą, bardziej wymagającą, bardziej nieludzką bohaterkę, która twardo stąpa po ziemi. Pod tą skorupą posiada jednak część wrażliwej duszy. Natomiast Zach jest uniwersalnym i typowym przystojnym mężczyzną, który poprzez swój urok osobisty powiązany z nadprzyrodzonymi mocami dąży do osiągnięcia swoich celów. Nie jest tak, że po prostu ich nie lubię, że przez cały czas mnie denerwowali. Tak jak napisałam nie da się ich jednoznacznie określić.
"Siódemka" to kryminałem z elementami fantastyki. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie każdy fan kryminałów przepada za podobnymi połączeniami. Przyznam się, że był to mój pierwszy kryminał tego typu i muszę przyznać, że było to dla mnie miłe zaskoczenie. Pewna odskocznia od tego co już znam. Być może dlatego odebrałam tą książkę bardziej pozytywnie niż inny czytelnicy. Teraz przynajmniej wiem, że tego typu mieszaniny są jak najbardziej dla mnie i w przyszłości postaram się przeczytać ich więcej. Ogólnie rzec ujmując, aby też nie zdradzać zbyt wiele napisze, że jest to książka z serii o Strażnikach Światła. Więcej zdradzać Wam nie chcę, ale dodam, że autorce pomysł na tą historie krążył od dawna po głowie. Jestem tylko ciekawa czy pojawia się kolejne części tej serii.
To co mi się jeszcze podobało to lekkie i krótkie nawiązania do przeszłości głównych bohaterów. Dzięki temu zabiegowi czytelnik miał szanse poznać losy bohaterów sprzed akcji jaka dzieje się w książce. Poznając ich wspomnienia potwierdza się tylko to co napisałam powyżej, że bohaterowie nie są jednolici, a przez to bardziej ludzcy dla czytelnika.
Akcja całej historii rozgrywa się w letniej porze. Przed każdym rozdziałem napisano dzień, miesiąc i godzinę. Cenie sobie takie drobne, ale jakże istotne wskazówki dla czytelnika Między innymi czas akcji sprawia, że jest to historia idealna na lato, gdyż wszystkie wydarzenia rozgrywają się w lipcu. Dodatkowo miejscem akcji jest Nowy Orlean. Nie znajdziecie w tej książce zbyt wielu opisów tego miejsca, jednak pomimo to uważam, że Spindler udało się wytworzyć odpowiedni ku tej historii klimat. Jeżeli mowa o opisach pragnę zaznaczyć, że w książce jest bardzo dużo dialogów co sprawia, że czyta ją się szybko i stanowi to kolejny punkt zaczepienia do potwierdzenia mojej tezy iż jest to książka idealna na letnie, leniwe i słoneczne dni.
Mam jeszcze parę zastrzeżeń do autorki za styl pisania, który nie do końca mi odpowiadał. Nie był tragiczny, był tylko na bardzo średnim poziomie. Nie jest wygórowany, jest bardzo potoczny. Jednak przecież nie mówimy tu o wymagającej lekturze, lecz lekkiej, którą czyta się szybko i przyjemnie. Więc nie wiem czy mam prawo wymagać czegoś więcej po autorce skoro jej celem było stworzenie czegoś, co po prostu dobrze się czyta, lecz zapomina po bardzo krótkim okresie czasu.
Przeczytałam również taką opinię, że fakty i wydarzenia nie trzymają się w "Siódemce" spójnej całości. Chciałabym obalić ten zarzut, gdyż nie odebrałam takiego wrażenia. Moim zdaniem akcja została poprowadzona w przemyślany sposób, a wszystko wyjaśnia się na samym końcu - czyli tak jak w każdej "normalnej" książce.
Mam nadzieję, że dzięki tej recenzji Ci, którzy spisali tą książkę na straty jednak dadzą jej szanse. Nie taki diabeł straszny jak go malują. Nie jest to górnolotna powieść, po której wrażenie będzie otrzymywać się długo. Jest to pozycja na kilka przyjemnych dni stworzona w czysto rozrywkowych celach. Polecam głownie tym, którzy szukają prostego kryminału z kilkoma nowymi smaczkami idealnego na leniwe wakacyjne dni. Dla mnie była to książka pod pewnym względem przełomowa, gdyż obawiałam się elementów fantastycznych w kryminałach, a ta pozycja pokazała mi, że można to wszystko zgrabnie połączyć. I z tego powodu zapamiętam tą książkę na długo.
Martwy Kruk
http://kruczegniazdo94.blogspot.com/
Jeżeli wciąż nie wiecie jaką książkę przeczytać tego lata mam dla Was dobrą wiadomość. Do mnie "Siódemka" trafiła zupełnie przypadkowo, choć nie ukrywam, że od pierwszych zapowiedzi bardzo mnie zaciekawiła swoją fabuła, która dla mnie była czymś nowym, czymś czego wcześniej nigdy nie miałam okazji poznać. W internecie krążą głównie negatywne opinie na temat...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-01-15
"O! Jakże trudno na tym świecie człowiekowi zrozumieć drugiego człowieka"
J.W. Goethe
"Cierpienia młodego Wertera"
Od zawsze zastanawiałam się jak wygląda prawdziwa miłość. Nigdy nie miałam okazji jej doświadczyć i z pewnością to właśnie stąd wzięły się moje rozmyślania na ten temat. Myślę, że we współczesnych czasach niezwykle trudno jest zdefiniować miłość. Czasy, w których żyjemy są bardzo chaotyczne i coraz mniej w nich miłości, szacunku, a w końcu samego człowieka w ludzkości. Po lekturze "Cierpienia młodego Wertera", która była dla mnie wprowadzeniem w świat literatury romantycznej dostrzegam różnice jakie zostały wykreowane od czasów stworzenia tego działa przez Goethego do naszej dekady. Według mnie Werter jest doskonałym przykładem bohatera, który obdarzył kogoś miłością fanatyczną, chorobliwą. Można by rzec, że swoje ogromne uczucia obsadził w nie właściwej osobie. Co było tego skutkiem? O tym moi drodzy musicie przekonać się sami sięgając po książkę, którą w dniu dzisiejszym zaprezentuje.
"Nie wiem, doprawdy, całkiem, po co się budzę, po co idę spać"
j.w
49 str.
"Cierpienia młodego Wertera" jest powieścią obowiązkową w klasie drugiej licealnej. Stanowi wprowadzenie do epoki romantyzmu, która charakteryzowała się występowaniem takich motywów jak nieszczęśliwa miłość, śmierć, cierpienie, samobójstwo, nostalgia, smutek, tęsknota, poszukiwanie sensu życia, duchowa walka, indywidualizm, tajemniczość, bunt oraz nadwrażliwość głównego bohatera. Wszystkie cechy, które przed chwilą wymieniłam posiada Werter i nie ukrywam, że w ich posiadanie wraz ze swoimi narodzinami weszła także i ja. Literatura romantyczna jest dla mnie pewnością, oraz pociechą, że tacy ludzie jak ja, którzy inaczej widzą świat i więcej czują istnieli. Dlatego z uporem maniaka poszukuje kolejnych wybitnych książek z tejże epoki, gdyż mam nadzieję, że pozwolą mi one odnaleźć spokój ducha.
"Sto razy chwytałem nóż, by ulżyć zbolałemu sercu. Podobne konie szlachetnej rasy, gdy są zdenerwowane biegiem i prze drażnione, instynktownie nagryzają sobie żyłę, by upuścić krwi i przyjść do siebie. I ja też, często, rady bym sonie otworzyć żyłę, by uzyskać wolność wieczysta"
j.w
52 str
Dzieło Goethego jest powieścią epistolarną co oznacza, że narracja prowadzona jest z perspektywy głównego bohatera, który przelewa swoje myśli na papier, tworząc formę listu adresowanego do swojego przyjaciela Wilhelma. Dzięki takiemu zabiegowi, autor pozwolił czytelnikowi spojrzeć na dane wydarzenia z perspektywy młodego Wertera. Początkowo główny bohater wydaje się być zwyczajnym młodym mężczyzną, który cieszy się życiem, uwielbia przebywać na łonie natury i fascynuje się literaturą. Sytuacja ulega diametralnej zmianie po poznaniu przez niego Lotty, która od tej pory staje się obiektem jego westchnień. Miłość, którą darzy swoją sympatie młodzieniec jest na tyle mocna, że tak młody i wręcz nadwrażliwy Werter nie potrafi sobie z nią poradzić. Okazuje się, że Lotta posiada już swojego ukochanego, który zwie się Albert. Tytułowy bohater zdaje sobie sprawę z tego, że nie może być z Lottą, że ta miłość jest niedozwolona, zakazana, gdyż jej serce należy do kogoś innego. Z tego powodu traci sens życia i nawet uwielbiana przez niego przyroda przypomina mu o ukochanej. Staje przed wyzwaniem: cóż w takiej sytuacji ma uczynić? Czy poświęcić całe swoje życie na bezcelowym wielbieniu Lotty, jednocześnie umierając z miłości? A być może jedynym wyjściem jest (jak to sam Werter określa) "uwolnienie się z więzienia duszy"?
" Bóg świadkiem, że kładę się często z pragnieniem, a nawet czasem nadzieją niezbudzenia się wcale. A rano otwieram oczy, spostrzegam słońce i czuję się nieszczęśliwy. Szkoda, ze nie jestem kapryśny, że nie mogę złożyć winy na pogodę, na kogoś innego, czy na nieudane przedsięwzięcie.Wówczas owo straszne brzemię zniechęcenia gniotłoby mnie jeno przez połowę. Tymczasem...czuję wyraźnie, że winien jestem tylko ja sam. Nawet nie jest to wina, ale we mnie bierze początek cała obecna niedola, jak ongiś ja sam byłem źródłem własnego szczęścia"
j.w
62 str
"Cierpienia młodego Wertera" jest powieścią bardzo osobistą dla samego autora, gdyż opiera się na jego biografii. Bardziej pozytywna część odnosi się do przyjazdu Goethego do pewnego miasta, gdzie poznał miłość swojego życia. Natomiast pesymizm wziął się stąd, iż przyjaciel pisarza o imieniu Wilhelm Jeruzalema nieszczęśliwie zakochał się w pewnej damie, ale nie mógł z nią być z powodu swojego niskiego pochodzenia. Zarówno Wilhelm, który jest postacią prawdziwą jak i Werter podzielili taki sam tragiczny finał swojego życia...
Sam Werter jest postacią niezwykle zagadkową, wrażliwą, subtelną. Jeżeli kocha robi to całym swoim sercem, całą swoją duszą. Przez to tak silne uczucie jakim jest miłość wypala go zewnętrznie. Żyje marzeniami, które prowadzą go do idealizacji rzeczywistości, która okazuje się dla młodzieńca niezwykle brutalna i niesprawiedliwa, stąd bierze się jego bunt wobec świata, nie zgoda z prawami jakie obowiązują na ziemi. Poetyzuje świat pod wpływem wielu lektur, a obiekt swoich westchnień idealizuje, pozbawia jakichkolwiek wad. Przez cały czas towarzyszy mu przerażająca samotność, która doprowadza go do poczucia izolacji od reszty ludzkości, do osamotnienia duchowego i poczucia braku jakiegokolwiek wsparcia. Werter przyznaje się do tego, że odczuwa "ból świata". Traci sens życia, czuje się odrzucony, zbędny. Tak oto przedstawia się postać młodego Wertera.
Johan Wolfgang Goethe pisząc "Cierpienia młodego Wertera" nie zdawał sobie sprawy, że jego dzieło odbije się tak głośnym echem wśród ówczesnych młodych ludzi. Zapanowała moda na tzw. werteryzm. Terminem tym określa się postawę romantyczna, charakteryzującą się pesymizmem, melancholia poczuciem wyjątkowego osamotnienia, wyobcowania i nie zrozumienia prze otoczenie oraz wielka, tragiczną miłość. Ponadto obowiązywała wtedy moda na strój werterowski. na który składał się niebieski frak i żółta kamizelka w przypadku panów. Natomiast panie podobnie jak Lotta ubierały sukienki z różowymi kokardami. Opisane przeze mnie powyżej zjawiska być może nie okazują swojej toksycznej natury. Jednak pod wpływem werteryzmu wielu młodych ludzi na przełomie XIII i XIX wieku podobnie jak Werter popełniało samobójstwo, głównie z powodu nieszczęśliwej miłości.
"Cierpienia młodego Wertera" często jest określana "powieścią duszy", charakteryzującą się miłosnymi wyzwaniami bohatera, przepełnionymi niezwykle mocnymi emocjami i uczucia. W dziele napotkacie się także na liczne refleksję i zadumę nad życiem. Dzieło Goethego spotkało się z liczną krytyką za równo ze strony specjalistów, jak i zwykłych czytelników. Po dziś dzień dramat ten zbiera pozytywne i negatywne emocje, jednakże faktem jest iż opowieść o Werterze to książka, która spotkała się z bardzo dużym niezrozumieniem ze strony odbiorców, dlatego uważam, że jest to książka jedynie dla tych, którzy czuja się podobni do tytułowego bohatera, a także odnajdują się w epoce romantyzmu. Mnie osobiście książka przypadła do gustu i ogłaszam ją arcydziełem, który będę wielbić do końca moich dni. Takich historii nie spotyka się na odzień. Tak szczerych.. refleksyjnych.. po protu pięknych. Sam Werter jest postacią nietuzinkową, oznaczającą się przeogromnym tragizmem. Dla pesymistów książka idealna.
" (...) smutne koleje jego życia wycisnąć muszą łzę z oczu. Zacna duszo, odczuwająca te same co on tęsknoty, niechże ci z cierpień jego spłynie w duszę pociecha i jeśli los zawistny lub wina własna nie pozwoliły ci pozyskać przyjaciela bliższego, niechże ci książka ta przyjacielem się stanie"
j.w
zw wstępu do książki
"O! Jakże trudno na tym świecie człowiekowi zrozumieć drugiego człowieka"
J.W. Goethe
"Cierpienia młodego Wertera"
Od zawsze zastanawiałam się jak wygląda prawdziwa miłość. Nigdy nie miałam okazji jej doświadczyć i z pewnością to właśnie stąd wzięły się moje rozmyślania na ten temat. Myślę, że we współczesnych czasach niezwykle trudno jest zdefiniować miłość. Czasy, w...
2015-12-16
Koniec 2017 roku zbliża się małymi kroczkami. To, że za kilka miesięcy powitamy kolejny rok, nie jest jeszcze aż tak odczuwalne. Niemniej jednak na rynku wydawniczym już teraz zaczęły pojawiać się propozycję kalendarzy na 2018 rok. Jaki z nich wybrać i czy w ogóle jest nam to do czegoś potrzebne? Osobiście nie wyobrażam sobie codzienności bez planowania, dlatego mnie wszelka forma organizacji okazuje się niezwykle pomocna. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że większość ludzi żyje z dnia na dzień, a w codzienności stawia na spontaniczność. Jednak w życiu czasami występują takie sytuacje, o których powinniśmy widzieć z wyprzedzeniem, a wtedy pomocne okazują się dostępne kalendarze czy też notatniki. Każdy z nas ma własną opinię na temat takiej formy organizacji i porządkowania spraw z życia codziennego. Postanowiłam przetestować jeden z dostępnych od niedawna kalendarzy, którego autorką jest Beata Pawlikowska. Ostatnio zapoznałam się ze sporą liczbą publikacji autorki, dlatego będąc w temacie, postanowiłam sięgnąć po kolejny, najnowszym. Jakie są moje odczucia i czy warto zaopatrzyć się w nie byle jaki kalendarz, ale taki, który łączy w sobie naukę języka angielskiego z jego powszechnie znanym przeznaczeniem?
Każdy kalendarz, który ma służyć nam przez co najmniej dwanaście miesięcy, musi być porządnie wykonany. Twarda okładka i strony wykonane z wysokiej klasy papieru w przypadku dzieła Pawlikowskiej są zapewnieniem jego trwałości oraz dbałości, z jaką został wykonany. Pod względem jego wykonania nie ma się do czego przyczepić. Jestem pewna, że po kilku latach, jeżeli będę chciała zapoznać się z jego zawartością będzie on w tak samo dobrej kondycji, w jakiej jest teraz. To niezwykle ważne nie tylko w przypadku kalendarzy czy notatników, ale również wtedy, gdy chodzi o powszechnie dostępną literaturę, o czym wydawcy często zapominają. Przyzwyczaiłam się już do tego, że niemal wszystkie publikację Beaty Pawlikowskiej zostały wydane z dbałością o szatę graficzną, która nie tylko jest estetyczna, ale co ważniejsze użyto do jej wyprodukowania dobrej jakości surowców. Może to być miłym zaskoczeniem dla tych, którzy przedtem z twórczością tej autorki nie mieli do czynienia.
Jeżeli chodzi o zawartość kalendarza, to na pierwszy rzut oka nie różni się niczym szczególnym od innych, dostępnych kalendarzy. Każdy tydzień został rozpisany na jednej stronie, a na sąsiedniej znajduję się miejsce na notatki poprzedzone sentencjami i myślami w języku angielskim, które oczywiście zostały przetłumaczone na język polski, a w nawiasie znajdziecie
rozpis poszczególnych liter, które pomogą czytelnikowi perfekcyjnie przeczytać podane zdanie. Dla mnie była to jedna z tych najbardziej atrakcyjnych stron tej publikacji, ze względu na to, iż pomimo mojej znajomości języka angielskiego nadal mam problem z wymawianiem niektórych wyrazów. Dzięki autorce poćwiczyłam to i owo.
Poza tym na kilku stronach autorka przygotowała zadania dla osób, które chcą nauczyć się języka angielskiego. Byłoby to miłe urozmaicenie, gdyby kalendarz w podtytule nie obiecywał, iż jest on przeznaczony do nauki języka angielskiego. Niestety, ale będzie on pomocny głównie osobom początkującym, którzy o słówkach angielskich wiedzą niewiele. Był to ten moment, w którym publikacja mnie rozczarowała. Oczekiwałam czegoś bardziej wymagającego, czegoś dla osób o wysokim poziomie znajomości języka angielskiego. Niestety w tej pozycji tego nie znajdziecie. Być może i taki właśnie był zamiar autorki, aby stworzyć dzieło dla osób początkujących, dlatego nie neguję w całości pracy, jaką włożyła w stworzenie tego kalendarza autorka. Dla mnie było to po prostu za mało.
Autorka przygotowała również odpowiedzi do stworzonych przez nią zadań, które znajdują się na końcu tego terminarza. Zdecydowanie ułatwia to zapisywanie słów i zachęca do samodzielnego spróbowanie stworzenia zdań, gdyż odbiorca ma świadomość, że jeżeli coś pójdzie nie tak, to autorka skoryguje błąd, jaki popełnił. Dzięki temu uczymy się na błędach, co według mnie daje największe efekty zwłaszcza w nauce języka angielskiego.
Warto również zaznaczyć, że kalendarz posiada bardzo dużo pustych kartek, na których możemy zapisać wszystko to, co przyjdzie nam do głowy. Autorka zadbała, aby posiadacz terminarza poczuł, że to do niego należy ów kalendarz i to od niego zależy, co zostanie w nim zapisane. Stwarza to swego rodzaju iluzję, iż to my, kupujący jesteśmy jego kreatorami. Dla jednych może być to ogromną zaletą, a dla drugich jedynie zapychaczem, aby pozycja miała większą objętość. Jeżeli zaś chcecie poznać moje zdanie na ten temat, to uważam, iż taka swoboda, zwłaszcza jeżeli chodzi o kalendarze czy notatniki daje nam ogromne pole manewru i sprawia, że możemy napisać w nich, co tylko chcemy, czy to numery telefonów, czy ważne myśli, sentencje, a może tak po prostu zasłyszany w telewizji przepis, który koniecznie chcemy w przyszłości wypróbować. Możliwości jest wiele, a to od nas zależy, jak puste strony wygospodarujemy.
Jeżeli chodzi o praktyczność wykonania, to dodam, że kalendarz posiada żółtą wstążeczkę, dzięki której zaznaczymy co ważniejsze strony, co umożliwia nam szybsze „podróżowanie” przez karty kalendarza.
Jak do tej pory kupowałam kalendarze w kioskach. Były one przede wszystkim tanie co odbijało się na ich wykonaniu. Kalendarz autorstwa Beaty Pawlikowskiej był pierwszym, który został stworzony z dbałością o szczegóły, co zrobiło na mnie dość duże wrażenie. Jeżeli chodzi o estetykę z jaką została wykonana szata graficzna jestem w pełni usatysfakcjonowana. Natomiast mam zarzuty do treści jakie zaoferowałam autorka. Spodziewałam się wyższego poziomu języka angielskiego, a są to treści przeznaczone dla początkujących, co sprawiło, że mój odbiór tej pozycji nie jest taki jaki początkowo wydawał mi się, że będzie. Ćwiczenia jakie znajdziecie w środku są łatwe i przyjemne, nie sprawiają trudności osobom, które angielskiego uczą się już od kilku lat. Nie zmienia to faktu, że pod względem wymowy angielskich słówek dzięki Pawlikowskiej podszkoliłam swój język. Pomimo tego, polecam go odbiorcom zainteresowanym taką formą kalendarza, fanom Beaty Pawlikowskiej oraz początkującym uczniom języka angielskiego. Jeżeli zaliczasz się do grona tych osób, zapewniam Cię, że powinieneś być zadowolony z wyboru kalendarza, który będzie Ci towarzyszył przez cały 2018 rok.
Koniec 2017 roku zbliża się małymi kroczkami. To, że za kilka miesięcy powitamy kolejny rok, nie jest jeszcze aż tak odczuwalne. Niemniej jednak na rynku wydawniczym już teraz zaczęły pojawiać się propozycję kalendarzy na 2018 rok. Jaki z nich wybrać i czy w ogóle jest nam to do czegoś potrzebne? Osobiście nie wyobrażam sobie codzienności bez planowania, dlatego mnie...
więcej Pokaż mimo to