-
ArtykułyTak kończy się świat, czyli książki o końcu epokiKonrad Wrzesiński5
-
ArtykułyCi bohaterowie nie powinni trafić na ekrany? O nie zawsze udanych wcieleniach postaci z książekAnna Sierant18
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać419
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
Biblioteczka
2023-11-04
2023-04-26
Jak dla mnie uczta!
Nie wiem, za co dostaje się nagrody Bookera. Liczba otrzymanych wyróżnień nie jest dla mnie kryterium w doborze lektury. Ale … coś jest w tej książce, co zdecydowanie przykuwa uwagę.
Czy jest to wielowarstwowa wiwisekcja motywów, którymi się kierujemy, czy nader obrazowy opis przepoczwarzania się czarno-białego nastoletniego sposobu myślenia w to pełne mechanizmów obronnych postrzeganie świata przez człowieka u kresu życia, czy może zakończenie, które pozostawia wiele niedomówień i szerokie pole do interpretacji?
Nie wiem.
Ale zanim coś więcej o ksiażce, to najpierw przyczepię się trochę do polskiego tytułu.
Otóż ‘Poczucie Kresu’ zupełnie mi nie pasuje do fabuły książki, która – choć owszem – rozgrywa się częściowo pod koniec życia narratora i zawiera w sobie podsumowania czy refleksje typowe bardziej dla wieku dojrzałego niż trzpiotliwie nastolęcego, to jednak … sednem książki nie był żaden kres ani jego poczucie. Szkoda, że tłumacz tak się przy tym uparł…
Myślę, że nie jestem odosobniona w tych poglądach. Znalazłam takie wytłumaczenie tytułu: "Barnes has taken his title from Frank Kermode, who in his 1965 book, The Sense of an Ending, explored the way in which writers use "peripeteia" – the unexpected twist in the plot – to force readers to adjust their expectations." (Barnes zapożyczył tytuł od Franka Kermode, który napisał książkę pod tym samym tytułem, w której opisuje sposób, w jaki autorzy używają pewnego zabiegu zwanego 'perypetiami' :)) - nieoczekiwanego zwrotu w akcji - aby zmusić czytelnika do zweryfikowania swoich oczekiwań - cytat za The Guardian book reviews).
I tu jest właśnie sens :)
'Sense' nie w znaczeniu odczuwania, czy poczucia, ale raczej nabierania sensu (It finally makes sense; in the end :)), rozwikłania jakiejś zagadki, poukładania elementów układanki. Choć właściwie ... pod koniec książki mamy jedynie tylko pewne poczucie, że rozumiemy zakończenie. A tymczasem wiele kryje się w sferze niedomówień.
Niestety, mimo wielokrotnych prób znalezienie alternatywnego tłumaczenia, nie jestem w stanie zaoferować (nomen omen) sensownego polskiego tytułu. Bliskie dosłownemu ‘Sensowne Zakończenie’ lub 'Sens Zakończenia' brzmą oczywiście tragicznie.
A może po prostu ‘Puenta’?
Tu trzeba by chyba zapytać samego Juliana Barnesa…
W końcowej scenie filmu nakręconego na podstawie książki padają takie słowa: "Jak często opowiadamy historie naszego życia? Jak często nanosimy poprawki, ubarwiamy, przycinamy tu i tam? Im dłużej żyjemy, tym mniej jest wokół nas ludzi, który mogą nam powiedzieć, że nasze życie nie jest tak naprawdę naszym życiem, ale historią, którą opowiedzieliśmy. Historią opowiedzianą innym, ale głównie nam samym."
I w tym tkwi esencja.
Anthony próbuje poukładać sobie w jedną całość elementy układanki, o której istnieniu jeszcze do niedawna nie miał nawet pojęcia. Zmotywowany, przez nietypowy spadek zaczyna sam sobie opowiadać historię swojego życia. Wczesnoszkolnych przyjaźni, nastoletnich kompleksów, pierwszych erotycznych fascynacji i frustarcji.
I właśnie sposób, w jaki opisuje te refleksje Barnes porusza mnie trafnością spostrzeżeń*, a także dosadnością i szczerością w ich nazywaniu.
U Barnesa nawet zdania typu: ‘Jak wróciłem do domu, to się porządnie wysrałem' czy ‘Masturbowałem się do umywalki spuszczając spermę do kanalizacji’ mnie nie mierziły. W innej książce pewnie by mnie albo mocno zniesmaczyły, albo uznałabym je za zupełnie zbędną próbę szokowania czytelnika zbyt naturalistycznymi obrazami i tanią odwagą epatowania seksem. A tutaj są integralną częścią całości. Bo to ‘wysranie’ jest potrzebnym elementem układanki. Narysowania postaci Tony’ego. Takiego niby poukładanego, refleksyjnego, wzbudzającego współczucie, a jednak przyziemnego, nieporadnego i takiego właśnie ‘fizjologicznego’.
Historia Tonego, Weroniki i Adriana to historia bez hollywoodzkiego blichtru, bez zatykających dech w piersiach zwrotów akcji, bez wyrazistego zakończenia. Opowieść, którą moglibyśmy usłyszeć od sąsiada z naprzeciwka. Zwyczajna, a jednak pełna niespodzianek i dzięki małym skrawkom przeszłości i teraźniejszości zszywanych w różnych miejscach i bez pośpiechu, niesamowicie klimatyczna i refleksyjna.
Podejrzewam, że wiele osób (zbyt łatwo) wrzuci ją do szufladki 'Nudna'.
A ja właśnie uwielbiam takie klimaty.
Realistyczne, nieprzerysowane, nieupiększone, nienafaszerowane nadętymi dialogami.
Z ciszą w tle.
* Barnes włożył np. takie spostrzeżenie w usta żony Tonego: "Margaret powtarzała, że kobiety często popełniają błąd, zachowując styl uczesania, które przyjęły wtedy, kiedy były najbardziej atrakcyjne, że choć fryzura już dawno wyszła z mody, trwają przy niej uparcie, z obawy przed radykalny skróceniem włosów" - jak czytam taki fragment, to niezmiennie zastanawiam się, czy jest to obserwacja własna autora - co stawiałoby jego zmysł obserwacji na niedoścignionych wyżynach (ze względu na swoją trafność) czy może jest to parafraza jakiegoś cytatu z magazynu czy poradnika, co i tak samo w sobie wskazuje na dogłębność spostrzeżeń. Chyba to właśnie najbardziej zachwyciło mnie w tej książce, że nie będąc nastoletnim chłopakiem, nie będąc dziewczyną uwikłaną w skomplikowany trójkąt, nie będąc mężczyzną u kresu życia, czułam, że to co mówili było autentyczne, a nie sztucznie wydumane na potrzeby powieści.
książka 9/10, film 'Th:e Sense of an Ending', 2017, Ritesh Batra, scenariusz Julian Barnes & Nick Payne - 8/10
Jak dla mnie uczta!
Nie wiem, za co dostaje się nagrody Bookera. Liczba otrzymanych wyróżnień nie jest dla mnie kryterium w doborze lektury. Ale … coś jest w tej książce, co zdecydowanie przykuwa uwagę.
Czy jest to wielowarstwowa wiwisekcja motywów, którymi się kierujemy, czy nader obrazowy opis przepoczwarzania się czarno-białego nastoletniego sposobu myślenia w to pełne...
2022-08-20
Na wstępie muszę, bo się uduszę …
Ludzie! Jaki zbiór reportaży o Kanadzie???? Czy wy w ogóle czytaliście tę książkę czy tylko pobieżne opinie innych ‘odhaczaczy’ modnych lektur?
Szczerze powiedziawszy nie nazwałabym tego nawet reportażEM o Kanadzie. Może z naciskiem na ‘Kanadzie’, bo na gatunek się ostatecznie mogę zgodzić. To tak jakby ktoś nazwał książkę o Jedwabnem reportażem o Polsce …
Owszem, książka opisuje pewne zjawiska, które miały miejsce w Kanadzie, analizuje, co kanadyjski rząd robi w tej sprawie, przedstawia opinie różnych stron. Obala mity, burzy porządek i obraz wielokulturowej i tolerancyjnej Kanady. Ale to nie jest reportaż o Kanadzie!
Ach! I jeszcze jedno … w jakiejś recenzji przeczytałam, że im dalej w las tym robi się słabiej, że autorka zapełnia strony tak by dobrnąć do magicznej (?) liczby trzysta.
I chyba znowu mówimy o innej książce? Albo o książce niedoczytanej, bo rozdział ‘Ptaszynka’ - jeden z ostatnich – wali z grubej rury!
Tyle tyrada! Czas na recenzję.
Książka odbiła się szerokim echem, więc nie ma najmniejszego sensu ani jej streszczać, ani pisać, jak bardzo jest poruszająca i szokująca. Nie dodam tu nic nowego.
Jej czytanie boli.
Krótkie, siermiężnie proste zdania spełniają swoją rolę dużo lepiej niż morze wyszukanego słownictwa. Nie ma epitetów. Nie ma oceniania. Fakty przedstawione szeptem intymnej, pozornie niezobowiązującej rozmowy wrzeszczą same za siebie. U różnych czytelników poruszając inne struny. Rozmówczyni nie komentuje nawet zarzutów (a raczej prowokujących uwag; bo nikt przecież samej pani Gierak-Onoszko nie atakował werbalnie) odnośnie jej własnego postrzegania i raczej niecelowej próby porównywania doświadczeń bohaterów książki do obywateli krajów bloku wschodniego.
Czytając książkę lub oglądając film często, zupełnie niezamierzenie, skupiam się na jakimś ‘drugoplanowym’, pędzącym po równoległych torach zagadnieniu. Zdarza się, że temat przewodni, nurt główny, wniosek nasuwający się w sposób oczywisty nie są tym, na czym koncentruje się moja uwaga. Pokrętnie zauważam nie tyle drugie dno, bo nie o żadnych ukrytych objawieniach tu mowa, ale aspekt, który porusza mnie bardziej od ‘mainstreamu’.
W przypadku tej książki było podobnie.
Mieszkam od paru ładnych lat w wielokulturowej Wielkiej Brytanii.
I – żeby nie rozwodzić się zbytnio – od lat nurtował mnie temat wszechobecnego rozżalenia obywateli byłych kolonii. Dlaczego – pytałam samą siebie, bardzo cicho, w myślach tylko, pośpiesznie je potem wymazując, jakby czując, że są nikczemne – wciąż ciągną temat? Dlaczego nie odpuszczą? To przeszłość! Mleko się, owszem, wylało, ale królowa próbuje się zrehabilitować, większość tych państw odzyskało niepodległość albo wyszło spod bezwzględnej kontroli mocarstwa. Tak, krew się lała, grabieże miały miejsce, ale przecież Wielka Brytania się pokajała, BBC nakręciło parę filmów, potomkowie uciskanych dostali wraz z brytyjskim paszportem drugą szansę. Po co to rozpamiętywać?
Książka ’27 śmierci Tony’ego Obeda’ przemówiła do mnie być może inaczej niż do większości czytelników. Kazała mi raz na zawsze zamknąć ryj. I nie próbować ponownie wyszczekiwać słów o przekazywaniu traumy pokoleniowej. Bo tak to właśnie nazywałam – długo, długo, przed tym jak pani Gierak-Onoszko dowiedziała się o losach rdzennych ocaleńców z terytorium obecnej Kanady. Podskórnie czułam, że taka trauma istnieje. Ale uważałam, że można ją z siebie otrząsnąć przy pomocy paszportu bogatego państwa, a już na pewno nie ma potrzeby podsycać jej i się na niej skupiać.
Po lekturze nie umiem myśleć inaczej jak tylko: Jakim, kurwa, prawem?!
Obawiam się, że na polskim rynku książka niestety za bardzo przyciągnie krytyków kościoła katolickiego (lub innych chrześcijańskich denominacji). I owszem, jest to obrzydliwe, co jest robione w tzw. imię boga. A temat jest szerszy. I obecny ruch – siłą rzeczy w Polsce prawdopodobnie niszowy - ‘Black lives matter’ jest niczym innym jak kolejnym głosem w tym samym temacie. Dominacji białego, uprzywilejowanego człowieka nad ‘resztą’ (a w rzeczywistości przecież większością) świata. I ludzie komentujący ten ruch słowami ‘Every life matters’ po prostu zupełnie nie załapali, o co w temacie chodzi.
Książka ’27 śmierci Toby’ego Obeda’ pomogła mi zrozumieć, choć zapewne dopiero w ułamku procenta, co to znaczy zabranie tożsamości całemu narodowi.
Książka pani Gierak-Onoszko jest pozycją bardzo nietypową na polskim rynku wydawniczym nie tylko ze względu na temat, ale też na uczenie wyczucia językowego (nie, nie przesadnie chorej poprawności politycznej), ale języka, który nie krzywdzi i bierze pod uwagę odczucia innych.
Zdecydownie ‘a must-read’!
Na wstępie muszę, bo się uduszę …
Ludzie! Jaki zbiór reportaży o Kanadzie???? Czy wy w ogóle czytaliście tę książkę czy tylko pobieżne opinie innych ‘odhaczaczy’ modnych lektur?
Szczerze powiedziawszy nie nazwałabym tego nawet reportażEM o Kanadzie. Może z naciskiem na ‘Kanadzie’, bo na gatunek się ostatecznie mogę zgodzić. To tak jakby ktoś nazwał książkę o Jedwabnem...
2013-05-06
Bierzesz książkę do ręki, czytasz parę stron i coś ci się nie zgadza. Nic nie rozumiesz. Jakiś krawiec coś szyje, wylewa swoje frustracje. Nagle narrator zaczyna mówić o sobie w pierwszej osobie. Co gorsza, nie wiesz, kim jest narrator, bo raz jest tobą, raz służącą, raz notariuszem. Wertujesz parę kartek w poszukiwaniu jakiegoś klucza, tytułu, drogowskazu i odkrywasz, że 178 stron napisane jest ciągiem. Jednym ciągiem! Zero rozdziałów, zero podrozdziałów. Są jakieś wcięcia w tekście i to wszystko. Możesz jeszcze przeczytać opinie innych czytelników, które utwierdzą cię w przekonaniu, że nie rozumieją tej książki, tak samo jak ty.
Ale jeśli ... zafrapuje cię język (a jest wciągający od samego początku), jeśli zdecydujesz się dać tej książce drugą szansę, jeśli odkryjesz klucz, wg którego należy ją czytać, to się nie zawiedziesz.
Mnie książka ZACHWYCIŁA. Językiem właśnie, celnością z jaką Magdalena Tulli nazywa pewne emocje, spostrzeżenia, zjawiska.
To książka 'wizualna'. Czytasz słowa i widzisz nie tyle obrazy, ile przesuwający się przed oczami film. Porównałabym go do animacji zrobionej jedną kreską, w której jadący samochód nagle 'dostaje' skrzydeł i przemienia się w samolot. Ten w locie przeistacza się w Pegaza, Pegaz ląduje, zamienia się w psa, pies biegnąc staje się myszką itp. itd. Kamera przechodzi z obiektu na obiekt, robiąc zbliżenia i pokazując przedmioty z zaskakującej perspektywy. Dosłowność miesza się z symboliką.
W tej książce jedna scenka przeistacza się w następną i każda z nich postrzegana jest oczami innego bohatera. Autorka używa do tego ciekawego zabiegu, pisząc w pierwszej osobie, a jednocześnie wcielając się w poszczególne postaci ("Jeśli jestem służącą od notariusza, w kamienicy pod siódemką na pierwszym piętrze, wyjmuję z koszyka włoszczyznę i zabieram się do gotowania obiadu.").
Dobór słów ułatwia - nawet osobie z tak kiepską zdolnością wizualizacji, jak ja - zobaczyć wszystko w najmniejszych szczegółach (żyłkowaty marmur, mosiężne grawerowane szyldy głoszące dziedziczną chwałę instytucji)
Zachwyciły mnie przenośnie i alegorie. Niby to zwykły opis szycia płaszcza, ale symbolizuje on życiowe frustracje i rozczarowania ("Im doskonalsze modele wyszły spod jego igły w pierwszym porywie natchnionej pracowitości, zanim gotówka się rozeszła na opłaty za komorne, tym większy potem wstyd, gdy dzieło zacznie się staczać w sztampę, tandetę, partaninę, Ale wstyd wietrzeje, nic się prędzej od niego nie obraca w pył.").
Trudno zidentyfikować, gdzie i kiedy toczy się akcja. Z jednej strony służąca (kto dziś miewa służące?) z drugiej strony krach ekonomiczny i spadek franka szwajcarskiego. Miasteczko, plac, miejsce - przedstawione przez autorkę jako scena teatralna, może znajdować się wszędzie. W każdym kraju, bo pewne zachowania, symbole, żądze i pragnienia są uniwersalne. Niechęć do nowoprzybyłych, strach przed władzą, zdrady i walka o wpływy - to część ludzkiej natury.
Czytając przeglądamy się w kolejnych obrazach, nawet zwykły kundel kradnący kiełbasę jest parabolą ("Im mniej ktoś znaczy, tym bardziej jego miłość własna wyda się wszystkim niestosowna. Lecz nawet chudy kundel, który przemyka pod ścianami domów i żywi się ochłapami, bezwstydnie pożąda najsmaczniejszych kąsków."). Każdy bohater ma swoją historyjkę, tę "z której się wziął i do której zamierza powrócić", każdy ma swoją 'najswojszą' prawdę i wg niej żyje.
Przez książkę się brnie, ale nie dlatego, że jest nudna, ale dlatego, że praktycznie każdy akapit zmusza do zatrzymania i odpowiedzenia sobie na pytania. Nie, nie jakieś filozoficznie wydumane, ale ważne; o sile tłumu, o bezradności, o przewadze życia nad śmiercią, a może śmierci nad życiem.
Mogłabym jeszcze długo opisywać i cytować, ale byłoby (już jest?) zamachem na tę książkę, której kolejnym, choć nie ostatnim atutem jest lapidarność, umiejętność oszczędnego, acz niesamowicie trafnego doboru słów.
Polecam gorąco. Dla mnie - książka, którą na pewno kupię i do której wrócę nie raz, chociażby po to, by się pozachwycać językiem.
Bierzesz książkę do ręki, czytasz parę stron i coś ci się nie zgadza. Nic nie rozumiesz. Jakiś krawiec coś szyje, wylewa swoje frustracje. Nagle narrator zaczyna mówić o sobie w pierwszej osobie. Co gorsza, nie wiesz, kim jest narrator, bo raz jest tobą, raz służącą, raz notariuszem. Wertujesz parę kartek w poszukiwaniu jakiegoś klucza, tytułu, drogowskazu i odkrywasz, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-08-01
Wzruszająco-ujmująca.
Śmierć dziecka jest niewyobrażalna.
Tego nie życzy się nawet najgorszemu wrogowi.
To temat, na myśl o którym odczuwa się niemal fizyczny ból, a przynajmniej napad paniki.
Kto zatem, nie doświadczywszy tego (a więc nie szukający jakiegoś pocieszenia, przetrawienia tematu, poukładania emocji - co by usprawiedliwiało szukanie tego typu lektur) chciałby czytać o takiej tragedii na własne życzenie?
Po co przedzierać się przez dwieście stron opisujących czyjąś śmierć, czyjeś bezgraniczne cierpienie?
Po to aby ...
Sama nie wiem, co mnie 'skusiło', żeby sięgnąć po tę książkę. Chyba opis mówiący o tym, że historia w niej zawarta jest tak naprawdę opowieścią o życiu, a nie o śmierci, że mieszając w sobie najboleśniejsze wspomnienia z wyobrażeniami, bez sentymentu i patosu, a w ciepły, mądry i dowcipny sposób wprowadza nas w świat ojca, który stracił ukochanego syna.
DOWCIP w kontekście tak trudnego tematu wydał mi się na tyle surrealistycznym przymiotem, by skutecznie przykuć moją uwagę.
I decyzji tej nie pożałowałam ani przez chwilę.
Powieść ma niesamowitą siłę przyciągania nie tylko z powodu wirtuozerskiego opisu miłości ojcowskiej (bez melodramatów, w męski, podszyty ironią sposób) ale głównie ze względu na osobę narratora, którym jest ... zmarły syn autora.
Michel Rostain oddał głos Lionowi, ukochanemu jedynakowi, który zmarł nagle na zapalenie opon mózgowych w wieku 22 lat.
Dlaczego?
Bo 'Lew' (jak pieszczotliwie był nazywany przez rodziców) może wszystko. Może wyśmiać zabobony, wykpić to ciągłe rozczulanie się, z humorem wytknąć ojcu wszystkie słabostki.
Wolno mu.
Lew jest martwy, nieżywy, nieobecny. Nie jest już częścią tego świata (ani - w przekonaniu ojca - żadnego innego, choć jego racjonalizm nie zawsze zdaje się wygrywać z tym, co transcendentne).
Lew nie czuje bólu, nie przeżywa wciąż na nowo horroru patrzenia na umieranie, nie musi hołubić ostatniej iskierki nadziei, czekać na obiecujące choć częściową odpowiedź wyniki sekcji zwłok.
Nie musi organizować pogrzebu, nie musi ukrywać swoich emocji przed rodziną czy tłumaczyć się z nich przed sąsiadami.
Nie rozpacza nad niespełnionymi marzeniami.
Lew NIE ROBI niczego, co musiałoby by być udziałem ojca, gdyby to jemu przytrafiła się ta historia, gdyby sam siebie mianował narratorem.
To oczywiście wybieg.
Poruszający i sprytny.
To książka z kategorii niezapomnianych.
Semi-autobiograficzna, nie jest dokładnym zapisem dramatycznych wydarzeń.
Jest zbiorem emocji, patchworkiem wspomnień, mozaiką zapamiętanych przeżyć, zapisem bólu i sposobem poradzenia sobie z żałobą.
A oprócz tego wszystkiego, to książka o cudownym, ciepłym, ojcu-przyjacielu, ojcu jaki jest przywilejem niewielu.
Wzruszająco-ujmująca.
Śmierć dziecka jest niewyobrażalna.
Tego nie życzy się nawet najgorszemu wrogowi.
To temat, na myśl o którym odczuwa się niemal fizyczny ból, a przynajmniej napad paniki.
Kto zatem, nie doświadczywszy tego (a więc nie szukający jakiegoś pocieszenia, przetrawienia tematu, poukładania emocji - co by usprawiedliwiało szukanie tego typu lektur) chciałby...
2016-04-15
Kolejna cudowna książka mistrza historyjek dla dzieci małych i dużych, która śmieszy i wzrusza.
Nieśmiały i z pozoru fajtłapowaty pan Hoppy, ma w życiu dwie namiętności - hodowanie kwiatów i ... sąsiadkę, nieco ekscentryczną panią Silver.
Pewnego dnia Lavinia sprowadza sobie do domu lokatora, z którym zakochany po uszy (choć skrzętnie swoje uczucie ukrywający) pan Hoppy nijak nie może konkurować.
Lokator zostaje umieszczony w domku na balkonie.
Malutki żółwik, Alfie.
Obiekt westchnień, powiernik i oczko w głowie pani Silver.
Niestety Alfie (jak na żółwia przystało) nie rośnie zbyt szybko, spędzając 'mamci' sen z powiek.
Swoimi wątpliwościami dzieli się - w czasie codziennych międzybalkonowych pogawędek - z panem Hoppy. Ten zaś, widząc w tej sytuacji szansę na zyskanie dozgonnej wdzięczności pani S. podsuwa jej tajemną mantrę Beduinów, która ma pomóc rozwiązać problem.
Po miesiącu Alfie przestaje się mieścić w swoim balkonowym apartamencie.
Czyżby zaklęcie zadziałało?
Czy może 'cud' wymagał wspomagania?
Zdradzę tylko, że pan Hoppy okazuje się mieć głowę na karku i trzymać rękę na pulsie!
Resztę doczytajcie Szanowni Państwo sami.
Na podstawie książki (nie pierwszej i, jak podejrzewam, nie ostatniej) pana Dahl'a powstał przecudny, klimatyczny film z Nikt-Inny-Nie-Zagrałby-Tego-Lepiej Dustinem Hoffmanem i uroczą w roli pani Silver Judie Dench. Niestety, polski tytuł został przetłumaczony, jako "Pan Hoppy i żółwie", co jest zbrodnią w biały dzień, SZCZEGÓLNIE jeśli prześledzi się zmagania z wymyślaniem tytułu samego autora (polecam serdecznie; niestety jedynie po angielsku - http://www.roalddahl.com/roald-dahl/archive/archive-highlights/esio-trot-title-page).
"Eiw Łóż" (A może Ei! Włóż! lub wręcz - by zachować oryginalną liczbę pojedynczą - Włóż! :))) brzmi może trochę topornie (i język można sobie połamać - kochany, cudowny język polski :))), ale w końcu tytuł 'E-si-o Trot', też nie przywodzi na myśl angielskiego rzeczownika.
Polecam gorąco i film i książkę, która - mam nadzieję, doczeka się polskiego tłumaczenia pod właściwym tytułem.
Ps. Dodam tylko, że zetknęłam się z niepochlebnymi opiniami, krytykującymi Roalda Dahl'a za - co mnie rozśmieszyło setnie - 'promowanie' oszustwa jako drogi do małżeństwa oraz (tu już by można dyskutować o pewnej stereotypowości ról społecznych :)) za przedstawianie kobiet w roli słodkich, głupiutkich istot, które nie mają zbyt wiele pojęcia o życiu i dają się łatwo wywieść w pole.
Widocznie ktoś nie zauważył, że to jest ... bajka (sic!).
Historyjka dla dzieci, przedstawiana najczęściej w przejaskrawionych barwach i doszukiwanie się tu drugiego dna, czy 'dorosłych' podtekstów jest po prostu żenujące :)
książka 7/10 film 8/10 (Dearbhla Walsch, 2014)
Kolejna cudowna książka mistrza historyjek dla dzieci małych i dużych, która śmieszy i wzrusza.
Nieśmiały i z pozoru fajtłapowaty pan Hoppy, ma w życiu dwie namiętności - hodowanie kwiatów i ... sąsiadkę, nieco ekscentryczną panią Silver.
Pewnego dnia Lavinia sprowadza sobie do domu lokatora, z którym zakochany po uszy (choć skrzętnie swoje uczucie ukrywający) pan Hoppy...
2012-11-20
Trudno mi się zdecydować, co najbardziej podobało mi się w tej książce, bo to że nastrojowa, wciągająca, mistrzowsko zagadkowa, o nieco gotyckim zabarwieniu, to już zostało nie raz napisane.
Najciekawsze jest chyba to, że główna bohaterka i narratorka, osoba, której imię nie pada nawet raz w całej powieści (!) zostaje zdetronizowana przez ... wspomnienie, przez kobietę z obrazu, przez zmarłą pierwszą żonę Maxa. Tytułowa Rebeka bowiem dominuje całe życie nowej pani na włościach, poślubionej (uwierzmy, że z miłości) przez majętnego i przystojnego hrabiego. Wpływa na ich świeżo budowaną relację - choć dzieje się to raczej z winy kompleksów i wyimaginowanych obaw kobiety z niższych sfer, niż z domniemanej tęsknoty jej męża za pierwszym, gorącym uczuciem do zmarłej żony.
Fascynującą, choć przerażającą postacią jest też pani Danver, służąca Rebeki, która w swoim uwielbieniu do zmarłej (w tragicznym wypadku, jak się okaże) pani, nie jest w stanie znieść obecności intruza, nie może pogodzić się z myślą, że MUSI służyć tej, która nawet do pięt nie dorasta majestatycznej, przepięknej, pewnej siebie Rebece.
Genialnym zabiegiem jest też to, że 'warstwa kryminalna' zaczyna się niemalże pod sam koniec powieści. Nieco rozleniwiony początek zapowiada nic innego jak wiktoriańską powieść obyczajową dla kobiet. Nieco banalny i łzawy wątek brzydkiego kaczątka, któremu przyszło zamieszkać w domu pięknego łabędzia może początkowo nie wciągać, szczególnie mężczyzn. Niech jednak osoba Hitchcock'a, który był wielkim fanem twórczości Daphne du Maurier (choć czerpał z niej jedynie inspirację do swoich filmów, wprowadzając na potęgę zmiany i modyfikacje, których sama autorka nie cierpiała szczerze) będzie tu adekwatną rekomendacją.
Koniec powieści pełen jest wstrzymujących oddech wydarzeń i jeszcze bardziej zaskakujących ich konsekwencji.
Istnieje duże prawdopodobieństwo, że du Maurier była sama sobie prototypem pani de Winter (czyż sam dobór nazwiska nie jest już znaczącą sugestią?), gdyż również doświadczyła 'pozycji drugiej żony' (choć sama du Maurier pochodziła z arystokracji), również - po długim pobycie w Egipcie, zamieszkała w potężnej kornwalijskiej posiadłości Menabilly (vs. powieściowe Manderley), gdzie natknęła się na pozostałości po pierwszej narzeczonej swojego męża majora Toma Browninga.
Zresztą, jak sama mawiała, "Rebeka" to nie żadna romantyczna opowiastka, ale ... 'studium zazdrości'.
Moim zdaniem powieść nie do końca jest jednak odpowiedzią na pytanie do czego zdolna jest zazdrość i czy opiera się na racjonalnych przesłankach.
To raczej zaskakująca historia pokazująca, jak kobieta potrafi zmienić mężczyznę w kogoś zadowolonego, tryskającego humorem i chęcią życia, albo ... w rozgoryczonego, zdeterminowanego i nieobliczalnego człowieka.
Owiana legendą Rebeka ("Znałam jej twarz, drobną i owalną, piękną gładką skórę i burzę ciemnych włosów. Wiedziałam, czym pachniała, a gdybym usłyszałam jej głos wśród tysiąca innych, rozpoznałabym go. Rebeka, zawsze ta Rebeka. Nigdy się od niej nie uwolnię.") kryje w sobie jednak tajemnicę większą niż tylko bycie uwielbianą, podziwianą i niepodzielną panią Manderley...
książka 8/10 film 7/10 (Jim O'Brien, 1997 TV series)
Trudno mi się zdecydować, co najbardziej podobało mi się w tej książce, bo to że nastrojowa, wciągająca, mistrzowsko zagadkowa, o nieco gotyckim zabarwieniu, to już zostało nie raz napisane.
Najciekawsze jest chyba to, że główna bohaterka i narratorka, osoba, której imię nie pada nawet raz w całej powieści (!) zostaje zdetronizowana przez ... wspomnienie, przez kobietę z...
2016-04-07
- Może dlatego właśnie dlatego przyjeżdża? Może chce, byś była tą osobą?
- Jaką osobą?
- Której powie, że umiera.
Chcielibyście być wybrani do takiej roli?
Nie odpowiadajcie pochopnie.
Podejrzewam, że w pierwszym porywie empatii reakcja byłaby pozytywna.
A jednak myślę, że to jedna z ostatnich rzeczy, z jaką chcielibyśmy się zmierzyć.
Śmierć przyjaciela.
Śmierć dopiero nadchodząca.
Śmierć, z której świadomością musimy nie tylko poradzić sobie sami, ale przede wszystkim pomóc ją oswoić temu, który stanie z nami z twarzą w twarz już za chwilę. W czwartym stadium raka.
Nicola wybrała Helen.
To z Helen wiąże ją nierozerwalna, choć nieco już sfatygowana nić przyjaźni, utkana ze wspólnych wędrówek, zbierania kwiatów na łące, obserwowania zachodów słońca, śmiania się do łez i porozumiewania bez słów.
Czy wybór Helen jest zatem oczywisty? Tego zdaje się nie wiedzieć sama Nicola, która jako oficjalny powód przyjazdu do Melbourne, gdzie mieszka Helen, podaje trzytygodniową terapię w ośrodku medycyny alternatywnej.
Kochana Hel (Darling Hel - zdrobnienie, które po angielsku może mieć zgoła inną wymowę - nawiązując do wymawianego tak samo piekła - hell) zostaje postawiona przed faktem dokonanym.
Nie podejrzewając dramatyzmu sytuacji, z jakim będzie się musiała zmierzyć - przygotowuje niezamieszkany pokój na przyjęcie gościa.
Rzeczywistość - spłycana, bagatelizowana, owiana przez Nicolę mgłą niedopowiedzeń i białych kłamstw - zdaje się jednak przerosnąć Helen nie tylko emocjonalnie, ale też fizycznie.
Oglądanie przyjaciółki w stanie agonalnym, obserwowanie jej niewyobrażalnego cierpienia na skutek bolesnych zastrzyków z witaminy C, mycie, zmienianie przesiąkniętej hektolitrami potu pościeli i ubrań to tylko jeden z aspektów trudnej drogi, na którą wkroczyła (została wepchnięta).
Od samego początku pojawia się bowiem wątpliwość, czy rzeczona klinika nie jest przybytkiem szarlatanerii, wyłudzającym grube pieniądze od ludzi tracących nadzieję.
Pytań jest więcej: czy Helen powinna się wtrącać w wybory przyjaciółki, czy powinna namówić ją na chociażby przyjmowanie środków uśmierzających ból, którym Nicola mówi kategoryczne 'nie'.
Aż wreszcie, czy jej rolą jest uświadomienie przyjaciółce, że umiera, a nie zdrowieje - w co Nicola zdaje się święcie wierzyć.
I czy w obliczu nieuniknionej śmierci powinno się skonfrontować ... kłamstwo lub (łagodząc nieco) emocjonalną nieszczerość.
Książka Helen Garner znalazła się liście 'Najlepszych Nie-Czytanych Książek Dekady' Guardian'a.
I jako nie-specjalistka, nie-recenzentka, nie-wyrocznia w sprawach książkowych ABSOLUTNIE się z tym zgadzam.
To książka przeoczona, nierozreklamowana, nieodkryta. A może celowo pominięta, bo dotyka pewnego sacrum?
Liczba trudnych pytań, które musimy sami sobie zadać, lub chociażby refleksji, na które musimy się zdobyć przy lekturze tej niepozornej - wydawałoby się - książki, jest ogromna.
Helen Garner oparła fabułę na własnych doświadczeniach, prawdopodobnie celowo nadając jednej z głównych bohaterek swoje własne imię. Autentyczność widać zresztą w każdym zdaniu tej książki.
Garner zdaje się prowadzić swojego rodzaju zapiski z trzytygodniowego pobytu Nicoli w tytułowym 'wolnym pokoju'.
Zapiski, które początkowo wydają się być suchym, zdystansowanym rejestrem wydarzeń, zakończonym jednak emocjonalnym tornadem.
Powieść poruszyła mnie tak bardzo, że przeczytałam ją dwukrotnie w niewielkim odstępnie czasu, co niech będzie - przy moich ograniczeniach czasowych (czwórka dzieci, praca zawodowa i takie tam duperele :)) - najlepszą rekomendacją.
- Może dlatego właśnie dlatego przyjeżdża? Może chce, byś była tą osobą?
- Jaką osobą?
- Której powie, że umiera.
Chcielibyście być wybrani do takiej roli?
Nie odpowiadajcie pochopnie.
Podejrzewam, że w pierwszym porywie empatii reakcja byłaby pozytywna.
A jednak myślę, że to jedna z ostatnich rzeczy, z jaką chcielibyśmy się zmierzyć.
Śmierć przyjaciela.
Śmierć...
2012-06-10
Thriller psychologiczny "Moja kuzynka Rachela" zdecydowanie zostaje w cieniu osławionej i wielokrotnie filmowanej "Rebeki". I mimo, iż rzeczywiście zakończenie tej ostatniej jest majstersztykiem, talentu narracyjnego nie można du Maurier odmówić i w przypadku 'Racheli'.
Nieoczekiwana śmierć Ambrose we Florencji , gdzie przeprowadził się z deszczowej Kornwalii ze względów zdrowotnych, całkowicie zwala z nóg jego zaadoptowanego w dzieciństwie krewnego Phillipe'a Ashley. Sprawa nie wydaje się zwykłym zrządzeniem losu, jako że w drodze do Włoch Phillipe, który zamierza odwiedzić swojego wuja, dostaje od niego wysłany jeszcze przed śmiercią list sugerujący, że mógł zostać otruty.
Tajemniczości całej sprawie dodaje Rachela, jak się okazuje daleka kuzynka Ambożego i Phillipe'a, którą to krótko przed śmiercią poślubił wuj, do tej pory zadeklarowany stary kawaler.
Guz mózgu jest oficjalną przyczyną śmierci, co zamiast rozjaśnić sprawę, czyni ją jeszcze bardziej podejrzaną. Tym bardziej, że po śmierci drugiego męża (owdowiała już wcześniej) hrabina Rachela Sangaletti znika wraz ze swoim doradcą finansowym Rainaldim.
Phillipe wraca do Anglii, by zająć się posiadłością wuja, którą odziedziczył.
Rachela, której nigdy wcześniej nie poznał, a do której zdążył już zapałać nienawiścią i obwinić za śmierć wuja okazuje się - przy nieuniknionym spotkaniu - zupełnie inną osobą, niż wyobrażał sobie pogrążony w żałobie Phillipe.
W drobnej, efemerycznej, delikatnej i eleganckiej Racheli nie ma ani śladu diabolicznej femme fatale, która byłaby w stanie w jakikolwiek sposób przyczynić się do śmierci Ambrożego. Jej osobisty urok i nienarzucający się sposób bycia w połączeniu z niebanalną urodą mogą prowadzić tylko do jednego.
Jednak ... można powiedzieć, że nawet dotarłszy do tego miejsca (choć przyznaję, strześciłam dość sporą część książki) nadal nie można być pewnym, co rzeczywiście miało miejsce w odległej Florencji i jakie tajemnice chowa przed światem piękna kuzynka (także z czystym sumieniem nie zaznaczam tej opinii jako spoiler :))
A i zachowanie Phillipe'a zaczyna się zmieniać ...
Daphne du Maurier, z typowym dla siebie kunsztem, konstruuje fabułę bardzo misternie i maluje portret tytułowej bohaterki w taki sposób, że do ostatniej chwili zadajemy sobie pytanie: Zrobiła to, czy nie?
Odpowiedź jak i samo zakończenie książki będą, jak na mistrzynię suspensu przystało - zaskakujące.
Ta książka, mimo iż osadzona w XIX-wiecznej Anglii i Florencji (co może sugerować trącanie myszką) , to mistrzostwo dwuznaczności, niejasności i niedopowiedzeń. Do ostatniej strony!
Moim zdaniem klasyka dla fanów thrillerów i kryminałów (choć rozumiem, że osadzenie powieści w erze wiktoriańskiej nie przemówi do każdego).
Uwaga! Wciąga!
Thriller psychologiczny "Moja kuzynka Rachela" zdecydowanie zostaje w cieniu osławionej i wielokrotnie filmowanej "Rebeki". I mimo, iż rzeczywiście zakończenie tej ostatniej jest majstersztykiem, talentu narracyjnego nie można du Maurier odmówić i w przypadku 'Racheli'.
Nieoczekiwana śmierć Ambrose we Florencji , gdzie przeprowadził się z deszczowej Kornwalii ze względów...
2016-04-07
Przeczytałam ponownie w ramach przekopywania (i nadrabiania braków w czytaniu) klasyki.
Nie jestem w tej książce 'romantycznie-nastoletnio' zakochana.
Nie płaczę nad losem małego przybysza z odległej planety.
Nie traktuję jak prawdy objawionej.
Nie wieszam sobie cytatów w ramkach.
A może powinnam ...
Zdumiewające jest bowiem to, jak wciąż świeże i (może zabrzmi to banalnie, ale nie ugnę się nawet pod presją bycia uznaną za naiwną gąskę :)) ODKRYWCZE są obserwacje autora!
Zrodzone w erze sprzed podręczników do psychologii dostępnych w każdej księgarni, bez trenerów osobistych, bez poradników na temat rozwoju dzieci, bez wiedzy na temat inteligencji emocjonalnej, toksycznych rodziców, socjologii i wszelkiej innej 'logii', poruszają swoją prostotą, ale też ostrością spostrzeżeń.
A stworzona galeria postaci - genialna!
Daleka jestem od idealizowania dziecięcej optyki.
I nie tęsknię za wszystkimi aspektami dzieciństwa.
Lubię być dorosła :)
Świat dowodzony ręką (i mózgiem) dziecka byłby delikatnie mówiąc miejscem chwiejnym (a jedyny znany mi bliżej młodociany król - Maciuś - skończył nie najweselej).
Oczywistym jest dla mnie, że ludzie dojrzewają, ich poglądy ewoluują, 'realnieją', szczególnie wraz z (o ironio losu!) pojawieniem się dzieci. I to jest dobre.
Szkoda tylko, że nie widzą słonia połkniętego przez węża, nie dostrzegają baranka przez ścianki skrzynki, oceniają astronomów po strojach i wszystko przeliczają.
Nie magiczna, nie bajeczna, nawet nie alegoryczna - dla mnie to po prostu książka mądra.
Przeczytałam ponownie w ramach przekopywania (i nadrabiania braków w czytaniu) klasyki.
Nie jestem w tej książce 'romantycznie-nastoletnio' zakochana.
Nie płaczę nad losem małego przybysza z odległej planety.
Nie traktuję jak prawdy objawionej.
Nie wieszam sobie cytatów w ramkach.
A może powinnam ...
Zdumiewające jest bowiem to, jak wciąż świeże i (może zabrzmi to...
2015-08-20
"Po trzecim dziecku przestają ci gratulować" - usłyszałam słowa nieznanego mi wcześniej twórcy popularnego w krajach anglojęzycznych stand-up'u.
Właśnie urodziłam wtedy czwarte dziecko i bardzo mnie rozśmieszył ten gorzkawy żart. Przez dalszą część występu śmialiśmy się z mężem do łez z dosadności i celności kolejnych dowcipów.
Być może Jim Gaffigan wstrzelił się w odpowiedni moment mojego życia. Dość powiedzieć, że zapałałam do niego natychmiastową sympatią i gdy zobaczyłam jego książkę 'Dad is fat' zabrałam się za nią ze smakiem.
I nie zawiodłam się.
Myślę, że niezwykle trudno jest być dobrym kabareciarzem, ale jeszcze trudniej jest napisać książkę złożoną z opowiadanych na scenie dowcipów (bez pomocy bezcennych narzędzi, jakimi są odpowiednia mimika czy ton głosu). Gaffiganowi się to udało (choć twierdzi, że to jego żona jest odpowiedzialna za to, że książkę w ogóle da się czytać :)))
Jego strumień swobodnych myśli na temat rodzicielstwa (skrzętnie posegregowany w rozdziały dotyczące różnych trudnych kwestii jak np. przyjęcia urodzinowe czy zabieranie dzieci do restauracji) to prześmiewczy zapis własnych porażek i potknięć na niwie wychowywania dzieci.
Gaffigan robi z siebie totalnego fajtłapę, który właściwie nie wie, jak to się stało, że został ojcem piątki dzieci i wylądował w dwupokojowym apartamencie bez windy na nowojorskim Manhattanie. Winę zwala na żonę, która podobno zachodzi w ciążę od samego patrzenia na dzieci.
Jeśli - w codziennym trudzie logistycznego ogarniania takiej gromadki małych dzieci - coś może pójść nie tak, to na pewno pójdzie. Rodzicielstwo, to wg Gaffigana jedno wielkie pasmo porażek, błędów i wypaczeń. To cholernie kosztowne, uciążliwe, pełne smrodu i brudu zajęcie.
Nie dajcie się jednak zwieść! "Dad is fat" to nie zapiski rozgoryczonego ojca, ale pełne ciepła żarty faceta, który kocha swoje dzieci. W końcu jeśli nawet ktoś narzeka na to, że musi zabierać dzieci do muzeów ("Właściwie to dlaczego moje dzieci mają rujnować moje mieszkanie, skoro mogą demolować to miejsce, które ktoś szumnie nazwał 'muzeum'?") czy organizować im pikniki ("jedzenie w niewygodnej pozycji, siedząc na ziemi i odganiając namolne muchy") to znaczy, że jednak przynajmniej podejmuje jakiś wysiłek.
Jim Gaffigan śmieje się z siebie, ale też przychodzi do nas z krzywym zwierciadłem. Przesadą byłoby stwierdzenie, że jest to książka pełna głębokich refleksji, ale na pewno pozwala nabrać dystansu do samego siebie, szczególnie w dzisiejszym świecie, który (za pomocą wszystkich możliwych mediów) wywiera potężną presję na rodziców, by stali się perfekcyjni. By oprócz dostarczania (li i jedynie) zdrowej żywności, kreatywnych zabawek i designerskich ubrań zapewniali dzieciom milion zajęć pozalekcyjnych i stymulowali wszystkie zmysły na potęgę.
A tymczasem są w życiu rzeczy ważniejsze, które trzeba nauczyć się doceniać. Jak na przykład "wysublimowany stan bycia sam na sam ze sobą" - który nie przytrafia się rodzicom często :)
O gustach się nie dyskutuje. Tak samo - podejrzewam - o poczuciu humoru.
Nie chciałabym tej książki przereklamować. Nieobiektywnie powiem tylko, że śmiałam się w głos przy każdej obracanej kartce. Widocznie mamy z Jimem podobne poczucie humoru (i doświadczenia :))
I chyba nie jestem w tym odosobniona, sądząc po tym, jakie tłumy walą na występy tego jednego z najpopularniejszych amerykańskich stand-up'owców.
Jedyną wadą są (nie takie znowu częste) odniesienia do amerykańskiej popkultury, zupełnie niezrozumiałe dla kogoś, kto nie ma z nią styczności na co dzień.
Jednak cała reszta, a w szczególności rozdział o przyjęciach urodzinowych*, który jest dla mnie mistrzostwem świata (pod względem wypunktowania absurdów), rekompensuje tę niedoskonałość z nawiązką.
Polecam gorąco!
* (w amatorskim tłumaczeniu - uff, życzę powodzenia tłumaczowi, jeśli ktoś zdecyduje się wydać tę książkę po polsku; niełatwo oddać specyficzny klimat 'gaffiganowskich' żartów)
Wszystkie te zachłanne firmy widzą, że chcesz to zrobić i widzą w tym wspaniałą okazję by pożerować trochę na twoim pragnieniu przywołania wspomnień z przyjęć urodzinowych twojego dzieciństwa i wyprawieniu dziecku podobnego przyjęcia urodzinowego, przepłacając za to słono. Wkrótce się przekonasz, że każda sieć restauracji, muzeum dla dzieci, lodowisko, kręgielnia, sklep z zabawkami czy centrum rekreacyjne oferują 'Pakiet Urodzinowy', by za drobną opłatą stu miliardów dolarów oszczędzić ci trudu zapraszania tabunu małych dzieci do swojego domu. To niewygórowana cena za tanie, plastikowe, wykonane z toksycznych materiałów 'Made in China' nikomu niepotrzebne prezenty, które rodzice zaproszonych dzieci kupią w drodze na przyjęcie, a które ty następnie zutylizujesz, obdarowując nimi kolejne dzieci urządzające urodziny.
[...] Wygląda na to, że każde dziecko z klasy waszych pociech ma urodziny przynajmniej raz do roku. Dacie wiarę? Przyjęcia urodzinowe zalewają cię z każdej strony, rozprzestrzeniając się jak plaga termitów pożerających twoje soboty. Są organizowane o mało przyjaznych godzinach, w bardzo dziwnych miejscach. Moja córka Marre została raz zaproszona na party o dziewiątej. Tak, o dziewiątej rano w sobotę! Na początku myślałem, ze to żart [...] i byłem gotowy powiedzieć jej, że sobotnie przyjęcia są niezgodne z naszą religią.
"Po trzecim dziecku przestają ci gratulować" - usłyszałam słowa nieznanego mi wcześniej twórcy popularnego w krajach anglojęzycznych stand-up'u.
Właśnie urodziłam wtedy czwarte dziecko i bardzo mnie rozśmieszył ten gorzkawy żart. Przez dalszą część występu śmialiśmy się z mężem do łez z dosadności i celności kolejnych dowcipów.
Być może Jim Gaffigan wstrzelił się w...
2013-05-19
Jest takie powiedzenie, że w głównym bohaterze tkwi 30% autora, 30% to inspiracja znajomymi, a pozostała część to fikcja.
Książka 'Dziewczyna z zapałkami" mieści się w moim prywatnym zbiorze myśli w kategorii: zżera mnie ciekawość czy autorka napisała ją w oparciu o własne przeżycia i zasługuje na podziw (pomieszany z niedowierzaniem), że odważyła się na taką dogłębną wiwisekcję własnych uczuć i (co tu dużo mówić) publiczne pranie małżeńskich brudów, czy może jest genialną kreatorką rzeczywistości i potrafi niebywale wprost opisać przeżycia i przemyślenia młodej dziewczyny, która "wyszła za mąż jak na wolność, a już o czwartej nad ranem gonił ją stukot jej własnych obcasów".
Powyższy cytat to pierwsze zdanie książki.
Intrygujące, prawda?
Następnie, w parunastu lapidarnych zdaniach Hańcia, Haneczka czy po prostu Ha. - jak siebie będzie dalej nazywać (jak skrót, jak symbol, jak bezosobowe litery, będącą tylko bezradną częścią smutnej historii) streszcza swoje małżeństwo z Pawiem (Pawłem, zwanym pieszczotlwie Pawiem; a gdy miejsce na czułość się skończy, 'paw' nabierze zgoła innego wyrazu).
Tak więc już po przeczytaniu pierwszej strony wiemy, że nie będzie dobrze, na błogie zakończenie nie mamy co liczyć.
Możemy się więc teraz skupić na tym, co najważniejsze. Na próbie zrozumienia odwiecznego pytania: kiedy kończy się (nazwijmy to górnolotnie) miłość, a zaczyna niechęć, pogarda i nienawiść oraz ile jest miejsca na własne 'ja' w związku dwóch osób.
I na języku-majstersztyku, który uwodzi!
Ha. przedstawia wizję małżeństwa ze swojego punktu widzenia. Nie pozostawia na Pawiu i sile niszczycielskiej ich małżeństwa - teściowej - suchej nitki.
A jednak nie wzbudza tym we mnie współczucia ani sympatii.
Wręcz przeciwnie. Irytuje mnie swoją naiwnością, wieczną chęcią ucieczki i szukaniem sobie wymówek.
Niespełniona, niedoceniona, wyobcowana dała się złapać na przynętę młodzieńczej miłości, urzeczona poetyckim talentem (lub raczej jego jednorazowym przebłyskiem) szkolnego kolegi. Małżeństwo ma być ucieczką od kontrolującej matki, z którą Ha. nie ma zbyt dobrego kontaktu, a okazuje się pułapką.
Czytając tę książkę miałam ochotę porządnie potrząsnąć tą całą Ha. i kazać się jej obudzić, choć wiem, że to by nic nie dało. Świat jest pełen takich efemerycznych, uduchowionych Haneczek.
A jednak ... ja, stąpająca pewnie po ziemi, realistka i nie-romantyczka, szczęśliwa mężatka i mama, dla której dzieci są nieustającą inspiracją, znajdowałam w słowach Hańci wiele własnych przemyśleń.
Nie jest to książka o pozytywnym przesłaniu, oj nie! Czytanie jej zakrawało trochę na emocjonalny masochizm :) Ale jest to książka poruszająca, zachwycająca językiem i na pewno warta przeczytania.
Książka, która (po przelotnym romansie bibliotecznym) na pewno wyląduje na mojej półce na stałe.
Jest takie powiedzenie, że w głównym bohaterze tkwi 30% autora, 30% to inspiracja znajomymi, a pozostała część to fikcja.
Książka 'Dziewczyna z zapałkami" mieści się w moim prywatnym zbiorze myśli w kategorii: zżera mnie ciekawość czy autorka napisała ją w oparciu o własne przeżycia i zasługuje na podziw (pomieszany z niedowierzaniem), że odważyła się na taką dogłębną...
2013-02-25
Gdybym chciała gwiazdkami oddać to, jak bardzo tę książkę lubię, to byłaby ich maksymalna liczba.
Książka jednak nie jest arcydziełem w ścisłym tego słowa znaczeniu, więc nie chcę nikogo zmylać.
Jest to, tym niemniej, jedna z moich ukochanych książek, książek przeczytanych po wielokroć. Nie mam jej nawet w biblioteczce, bo posiadany przeze mnie egzemplarz był tak zdezelowany, że nie nadawał się w daleką podróż do Anglii*.
Trudno mi powiedzieć, za co tak lubię tę książkę.
Za Magdalenę? Bo przypomina mi trochę mnie samą?
Za innych bohaterów, którzy uwikłani w okrucieństwa wojny próbują żyć swoim życiem, kochać, marzyć, łamać stereotypy?
Za Philomenę, jej dzikość, jej niegodzenie się na rzeczywistość?
A może za realizm?
Fleszarowa-Muskat opisuje wojnę, czas okrutny i nieprzewidywalny. Jest łapanka, obóz pracy, prześladowania, gestapowskie tortury. Bezradność, przerażenie, śmierć przeplata się jednak ze 'zwykłym' życiem, ukazując siłę walki przeciętnych ludzi, których losy posplatały się zupełnie nie z ich woli.
W tej książce w pewnym sensie nawet Niemcy pokazani są w pozytywnym świetle. Wrobieni w idiotyczną wojnę marzą tylko o jednym: by żyć w spokoju i nie narażać się systemowi.
Owszem, są wsród nich kanalie, fanatycy, zgorzkniali złośliwcy, ale bledną nieco przy innych postaciach, które autorka zdaje się 'ocieplać', pokazując tym samym, że nasze wybory, nasze postawy, nasze relacje są wypadkową wielu czynników i nie dają się łatwo zaszufladkować.
Tytułowy krzyk to niekoniecznie krzyk zwycięstwa.
Raczej bezsilności, nieporadności, nieśmiałego buntu.
To prośba raczej niż żądanie.
Może i w życiu wygrywają ci, co się przepychają łokciami i potrafią się sprzedać - świat jest jednak pełen zwykłych (co nie znaczy nudnych czy nijakich) ludzi, którzy bez fajerwerków zmagają się z każdym dniem.
Czasami wygrywają, czasami przegrywają ...
"Pozwólcie nam krzyczeć' to książka, która bez patosu, bez moralizatorstwa (w przeciwieństwie do drugiej książki z serii czyli 'Przerwy na życie', która jest mocno podszyta komunistyczną ideologią), bez wymyślnych scenariuszy pokazuje życie wielopłaszczyznowo i daje do myślenia.
Piękna powieść.
Polecam gorąco!
______________________________
* Ten błąd został już naprawiony - nowy egzemplarz już jest w mojej biblioteczce :)
Gdybym chciała gwiazdkami oddać to, jak bardzo tę książkę lubię, to byłaby ich maksymalna liczba.
Książka jednak nie jest arcydziełem w ścisłym tego słowa znaczeniu, więc nie chcę nikogo zmylać.
Jest to, tym niemniej, jedna z moich ukochanych książek, książek przeczytanych po wielokroć. Nie mam jej nawet w biblioteczce, bo posiadany przeze mnie egzemplarz był tak...
2013-03-30
Dawno już nie widziałam książki, która by miała taką kampanię medialną.
Reklamowana na głównych stronach popularnych portali, omawiana w audycjach radiowych, doczekała się swojego fanpage’a na facebooku oraz bloga, na którym obok recenzji i wypowiedzi znanych psychologów (w tym Ewy Woydyłło, która jest autorką wstępu do polskiego wydania) są też mini-wywiady z politykami, ludźmi kultury i biznesu mówiącymi o swoich nawykach.
To może budzić podejrzenia. Krzycząca’, żółta okładka przykuwa uwagę, dane o milionowych sprzedażach i zawrotnej karierze ‘Siły Nawyku’ na arenie międzynarodowej (do tej pory przetłumaczono ją na 31 języków), a także sam tytuł muszą kusić. I kuszą.
Każdy z nas lubi myśleć o sobie, że dokonuje świadomych wyborów, i nachalność może być myląca. Jeśli nie chcecie dać się zmanipulować nachalnemu marketingowi, to ... zignorujcie reklamy, zignorujcie ‘agresywną’ otoczkę, zignorujcie media społecznościowe!
Z pełną świadomością dokonajcie własnego wyboru i ... sięgnijcie po ‘Siłę Nawyku’ :)
Jeśli, tak jak ja, uwielbiacie książki popularno-naukowe, ‘Siła Nawyku’ was nie zawiedzie.
Jeśli lubicie powieści sensacyjne i thrillery psychologiczne - też znajdziecie tam coś dla siebie. Pętla nawyku, jej uroki, a nierzadko i pułapki mogą być wyrazistym i kontrowersyjnym bohaterem.
Szukacie poradnika, jak zmienić swoje życie? Tu możecie się lekko rozczarować.
Autor co prawda podaje pewne rozwiązania, ale to ty sam, w oparciu o zawarte w książce historie i przykłady, będziesz musiał ‘zdiagnozować’, co kształtuje i utrwala twoje nawyki.
Dopiero obserwacja i analiza własnych zachowań pomoże ci rozsupłać powielaną latami pętlę i zastąpić stare nawyki nowymi.
Charles Duhigg stawia bowiem sprawę jasno: mimo iż „rozumiemy, jak sprawić, by ludzie jedli mniej, ćwiczyli więcej, pracowali wydajniej i żyli zdrowiej, przekształcanie nawyków niekoniecznie jest łatwe i szybkie. I nigdy nie jest proste.”
Nie jest to, bynajmniej, książka tylko i wyłącznie o złych nawykach czy wyniszczających nałogach.
Wręcz przeciwnie!
'Siła Nawyku' dzieli się na trzy sekcje: Nawyki Jednostek, Nawyki Skutecznych Organizacji oraz Nawyki w Społeczeństwie.
Każda z nich zawiera fantastyczne przykłady niewielkich zmian, pozornie nieistotnych regulacji, drobnych zwycięstw, które wpływały na kariery sportowców, jak i odwracały o 180 stopni życia zwykłych ludzi, którzy nie mieli łatwego startu. Nawyki - namierzone, zanalizowane i zmodyfikowane zmieniły zasady funkcjonowania całych organizacji, przyczyniły się do finansowego sukcesu znanych firm. Zainicjowały potężne zmiany społeczne (jak chociażby zniesienie segregacji rasowej w Stanach).
O wielu z tych mechanizmów słyszeliśmy. Wiemy, dlaczego w supermarketach chleb znajduje się w najodleglejszym końcu (bo i tak musisz go kupić, więc na pewno tam dotrzesz), a cukiereczki-pierdółeczki i schłodzone napoje umieszczane są tuż przy kasach.
’Siła nawyku’ serwuje nam jednak o wiele bardziej szokującą dawkę wiedzy.
Myślisz, że słuchasz w radiu swojej ulubionej muzyki? A może ktoś sprawił, że ‘wpadła’ ci w ucho? Czy słyszałeś o urządzeniu, które bada, czy dana piosenka stanie się hitem?
Z pewnością wiesz, że dzieci są wdzięcznym targetem dla marketingowców.
Ale raczej na pewno nie jesteś świadom, że są spece od statystyki, którzy wiedzą jak stworzyć model matematyczny potrafiący ... przewidzieć przybliżoną datę narodzin twojego dziecka.
Skuteczny i sprawdzony!
Opierający się na dogłębnej analizie twoich potrzeb i nawyków.
‘Siłę Nawyku’ czyta się świetnie. Napisana lekkim, przystępnym językiem wciąga od pierwszego zdania do ostatniej kropki.
I zaraża nadzieją.
Skoro tym wszystkim ludziom udało się przezwyciężyć swoje słabości, przekuć wady na zalety, pozbyć się ciążących na nich przyzwyczajeń, to dlaczego my mamy być gorsi?
Po dłuższą recenzję i parę bardziej osobistych refleksji na temat tej książki zapraszam na mój blog:
http://szeptywmetrze.blogspot.co.uk/2013/04/sia-nawyku-czyli-zdiagnozuj-sie-sam.html
Dawno już nie widziałam książki, która by miała taką kampanię medialną.
Reklamowana na głównych stronach popularnych portali, omawiana w audycjach radiowych, doczekała się swojego fanpage’a na facebooku oraz bloga, na którym obok recenzji i wypowiedzi znanych psychologów (w tym Ewy Woydyłło, która jest autorką wstępu do polskiego wydania) są też mini-wywiady z politykami,...
2012-08-29
Biblioteczka mamy była za drzwiami do salonu. Niewidoczna i jakoś dziwnie niedostępna.
Pod jej nieobecność, zadzierając głowę i przekręcając ją niezdarnie, składałam z liter swoje pierwsze słowa, odczytując tytuły. Wydawały mi się wtedy zagadkowe i nieodgadnione. A jeden z nich szczególnie przykuwał moją uwagę:
PANNY Z WILKA
„Z jakiego znowu wilka?” – mózg sześciolatka nie ogarniał.
„I jakie panny? Zrobione ze skóry wilka?”
Ta książka zawsze pobudzała moją wyobraźnię.
Aż w końcu nadszedł czas na rozwiązanie zagadki.
I od tamtej chwili zaczęła się moja miłość do Iwaszkiewicza.
Mistrza obserwacji, mistrza rysowania portretów piórem, mistrza bolesnego realizmu.
Kiedy czytam niektóre współczesne powieści, powiastki właściwie, stworzone w miesiąc na kolanie, jak patrzę na te płytkie postaci, oczywiste i przewidywalne, na banalność zdarzeń i słodycz do wyrzygu, to mam czasami szaloną potrzebę zjedzenia czegoś pełnokrwistego.
I takie właśnie ‘Pany z Wilka’, przeczytane po raz setny, dają mej duszy coś więcej niż tylko 36 i 6 …
Nawet nie umiem dobrze zwerbalizować, co jest takiego magicznego w tej – jakże zupełnie niezahaczającej o fantazję – opowieści.
Czy sam pomysł na stworzenie grupy sześciu tak różnych od siebie, tak krwiście naszkicowanych sióstr, w których Wiktor Ruben przegląda się jak w lustrze?
Czy melancholijne refleksje nad upływającym i przeciekającym przez palce życiem?
A może to, że z czasem coraz bardziej utożsamiam się … z Wiktorem. Jakkolwiek by to zabrzmiało :)
Dopada mnie czasami jego rezygnacja i poczucie niespełnienia, mimo że ‘na zewnątrz’ tyle się dzieje. Jestem poważana, wiecznie zajęta kolejnymi projektami i potrzebna wielu. Ale czy gdzieś w tej gonitwie nie zatraciłam siebie? Co się stało z moimi marzeniami? Czy to co robię ma w ogóle jakieś znaczenie?
Nieprzypadkowo – tak myślę – Iwaszkiewicz otwiera tę historię pogrzebem młodego księdza. To nie jest tylko zgrabne rozpoczęcie, przyczynek do wyjazdu przemęczonego i zdołowanego śmiercią przyjaciela Wiktora do Wilka, ale coś, co nadało historii kontekst. Śmierć zresztą przewija się przez kartki opowiadania cały czas. Śmierć Feli, ‘najpełniejszej’ (jak się możemy domyślić lub wręcz jedynej prawdziwej) miłości Rubena, śmierć wyobrażeń o życiu, o przyszłości, o związkach z kobietami. I jeszcze ten świat sprzed wojny, którego nie da się już wskrzesić. I stąd te panny, choć przecież większość z nich, to już mężatki, a nawet rozwódki.
U Iwaszkiewicza wszystko jest subtelne, a jednocześnie niesamowicie wyraziste i pobudzające wyobraźnię. Uwielbiam na przykład, jak Iwaszkiewicz opisuje postaci, używając jednocześnie słów pochlebnych jak i takich, które mają pejoratywny wydźwięk, tak jakby czytelnik miał sam wybrać czy tę osobę polubić czy ‘odepchnąć’ („Imponowała mu swoim spokojem, niefrasobliwością i umiejętnością cieniowania słów. Przy tym rzeczywiście była ładna i młoda, senna, trochę ociężała i jakby zmęczona swoją cielesnością”)
Albo taka perełka:
„Wiktor rozmarzył się tym koleżeńskim obcowaniem z Jolą, która mu się najbardziej ze wszystkich sióstr zawsze podobała, i co do niej jednej nie miał zupełnej pewności, że pozostaje na jego urodę i inteligencję obojętna.” Jedno zdanie. Jedno, jednusieńkie zdanie a więcej mówi o relacji tych dwojga niż te grafomańskie opisy wzdychań, dreszczy przechodzących po plecach, przyspieszonego bicia serca i innych wglądów wszechwiedzącego narratora w duszę bohaterów.
A początkowo nieświadoma, a następnie celowo rozegrana pomyłka w sypialni Julci?
Jedno z najbardziej obrazowo ukazanych na kartach książki zbliżeń erotycznych*. Bez parady penisów i pochw w wymyślnych pozycjach w tle. Bez – jakże teraz niezbędnych do sprzedaży książek – brutalnych i zakrapianych wulgaryzmami opisów seksualnych zapasów.
Aż wreszcie sama konstrukcja akcji.
Kilkudniowa i taka niby od niechcenia wizyta Wiktora w Wilku, miejscu gdzie wciąż jest on przebrzmiałą, ale jednak legendą, gdzie życie z jednej strony toczy się bardzo leniwie, a jednocześnie pulsuje jakimś podskórnym nurtem, staje sceną na której rozgrywają się swoiste etiudy: spotkania-wspominki-rozkminki z każdą z sióstr. Ze wszystkimi łączy go jakaś eteryczna i różna w swej naturze nić porozumienia, którą próbuje po 15 latach znów utkać albo może skonstatować jej zerwanie.
Z Kazią intelektualna, z Julcią retrospekcyjnie erotyczna, z Jolą kokieteryjno-kumpelska (Ale czy aby na pewno?), z Zosią trochę obcesowa i wyemancypowana, a z Tunią - z powiewem świeżości, ale też i w zastępstwie Feli.
I tylko Kazia – ku zdumieniu Wiktora – otwarcie przyznaje, że kochała się w nim na zabój. Pozostałe siostry zaprzeczają. Tylko dlaczego każda z nich jest zazdrosna o te skrawki chwil z Wiktorem? Z Wiktorem, który i tak stwierdza, że on się w Wilku nie ożeni...
Jedno z moich najulubieńszych opowiadań.
________________________________
* Ps. Ciekawe, jak tę samą lekturę można inaczej odbierać po latach, znajdować w niej smaczki, na które kiedyś (być może z braku pryzmatu wciąż nabywanych doświadczeń) nie zwracało się uwagi. Tym razem na mój odbiór 'Panien z Wilka' wpłynęła bardzo, ach jakże bardzo sugestywnie ta opinia: https://lubimyczytac.pl/ksiazka/panny-z-wilka/opinia/30222301.
I nie wiem czy mi się to podoba.
Zaburzyło mi to mój dotychczasowy obraz Wiktora i całej wilkowskiej dynamiki. Wprowadziło ferment właśnie dlatego, że trudno mi się nie zgodzić z jego autorką.
Książka 9/10, film reż. Andrzej Wajda 1979 7/10
Biblioteczka mamy była za drzwiami do salonu. Niewidoczna i jakoś dziwnie niedostępna.
więcej Pokaż mimo toPod jej nieobecność, zadzierając głowę i przekręcając ją niezdarnie, składałam z liter swoje pierwsze słowa, odczytując tytuły. Wydawały mi się wtedy zagadkowe i nieodgadnione. A jeden z nich szczególnie przykuwał moją uwagę:
PANNY Z WILKA
„Z jakiego znowu wilka?” – mózg sześciolatka nie...