-
ArtykułyTak kończy się świat, czyli książki o końcu epokiKonrad Wrzesiński6
-
ArtykułyCi bohaterowie nie powinni trafić na ekrany? O nie zawsze udanych wcieleniach postaci z książekAnna Sierant25
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać424
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
Biblioteczka
2022-08-26
2023-01-07
Val McDermid jest cenioną autorką kryminałów.
Nie miałam jeszcze przyjemności przeczytać żadnego z nich, ale w ręce wpadł mi 'nie-powieściowy' audiobook jej autorstwa pt. "Forenics: The Anatomy of the Crime" (Techniki Kryminalistyczne: Anatomia Zbrodni), w którym pani McDermid przedstawia w sposób popularnonaukowy cały proces dokumentowania, analizowania i wykorzystywania dowodów kryminalistycznych do zidentyfikowania sprawcy. Rozległą wiedzę na tematy takie jak toksykologia, daktyloskopia czy psychologia sądowa, nabytą – jak się domyślam – na potrzeby pisania swoich powieści postanowiła pani McDermid skonsolidować, okrasić soczystymi, zaczerpniętymi z życia przykładami z sal sądowych, prosektoryjnych stołów czy laboratoriów kryminalistycznych i w zgrabnej formie przestawić czytelnikom.
Jako osoba namiętnie oglądająca wszelkiego rodzaju programy kryminalistyczne typu ‘Unusual Suspect’, ‘The Real CSI’ czy '24 hours in Police Custody' (proszę nie pytajcie, co myślą na ten temat moje dzieci, ale słowo ‘obsesja’ może być tu uznane za eufemizm :)), a także interesująca się tymi zagadnieniami poniekąd i z zawodowego punktu widzenia, audiobook puściłam w ruch bez ociągania.
I muszę przyznać, że niestety trochę się rozczarowałam, albowiem treść jest taka właśnie popularnonaukowa, z naciskiem na ‘popularno’. Być może dla kogoś nieobeznanego z tematem pozycja ta wyda się wciągająca, tym niemniej dla mnie informacje o tym, że krew się rozpryskuje inaczej przy użyciu różnych technik uderzania ofiary, że dzięki obserwacji etapów rozwojowych larw much można dość precyzyjnie ustalić datę śmierci denata czy że listy z pogróżkami są analizowanie przez pryzmat psycholingwistyki, nie były niczym odkrywczym.
Niewątpliwą zaletą książki – których wbrew temu, co napisałam wcześniej nie można pominąć - jest odczarowanie mitu o dzielnych detektywach wpadających na miejsce zbrodni i doznających epifanii na temat sprawców, motywów i przebiegu wydarzeń. Zbieranie dowodów, to bowiem odpowiedzialna i żmudna praca, a ich analiza nie zawsze – mimo spektakularnego rozwoju nauki – przynosi pożądane efekty.
Omawiając kolejne techniki kryminalistyczne autorka pokazuje ich zastosowanie przytaczając autentyczne zbrodnie, których sprawców złapano, osądzono i skazano właśnie na podstawie weryfikowalnych i niepodważalnych dowodów.
Kolejną zaletą jest porównanie obecnych metod z tymi stosowanymi wcale nie tak dawno, kiedy to pochodzenie społeczne, kolor skóry czy sytuacja materialna rzucały przemożny cień na ferowane wyroki. McDermid pisze:
"Oblicze sprawiedliwości, które znamy dzisiaj, nie zawsze opierało się na rozsądku. Przekonanie, że prawo karne powinno opierać się na dowodach, pojawiło się stosunkowo niedawno. Przez wieki ludzie byli oskarżani i uznawani za winnych z powodu braku statusu, ponieważ nie byli z danej okolicy, ponieważ oni lub ich żona lub ich matka znali się na ziołach, z powodu koloru skóry, ponieważ uprawiali seks z nieodpowiednim partnerem, ponieważ byli w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie lub ot tak po prostu."
Tematyka książki – z założenia porywająca - tu została przedstawiona w dość suchy i powierzchowny sposób. To pozycja, która na pewno wciągnie nowicjuszy w temacie kryminalistyki, ale nie rzuci na kolona ‘starych wyjadaczy’.
Val McDermid jest cenioną autorką kryminałów.
Nie miałam jeszcze przyjemności przeczytać żadnego z nich, ale w ręce wpadł mi 'nie-powieściowy' audiobook jej autorstwa pt. "Forenics: The Anatomy of the Crime" (Techniki Kryminalistyczne: Anatomia Zbrodni), w którym pani McDermid przedstawia w sposób popularnonaukowy cały proces dokumentowania, analizowania i wykorzystywania...
2022-08-21
Właściwie nie powinno mnie dziwić, że Louis Theroux - do momentu dodania go przeze mnie - nie figurował na liście autorów na portalu lubimyczytać.pl, albowiem pan Theroux jest głownie znany jako twórca filmów dokumentalnych i reportaży. Znany w Polce zapewne dużo mniej niż jego ojciec Paul - powieściopisarz i publicysta.
Pana Theroux, syna, po oswojeniu jego specyficznego stylu przepytywania swoich rozmówców, pokochałam miłością wielką i wierną. Początkowa irytacja i uważanie go za totalnego pajaca przerodziły się w fascynację, kiedy załapałam mechanizm. A raczej dość dobrze przemyślaną (uważam) strategię ‘podchodzenia’ bohaterów swoich filmów. Strategię ‘na pajaca’ właśnie. Albo na chłopca, który zadaje pytania bez charakterystycznych dla dzieci zahamowań. Jednocześnie unosi przy tym niewinnie brwi w akcie permanentnego zdziwienia (vide: okładka :)) i podśmiechując się nerwowo stwarza pozory, że w swojej naiwności nic a nic nie rozumie. Wtedy to rozmówca wręcz czuje się obowiązku wyłożyć mu kawę na ławę.
I wykłada.
O tym, co nim kieruje, kiedy realizuje się jako gwiazda porno. Dlaczego jest wyznawcą ultraortodoksyjnego kościoła organizującego pikiety antygejowskie, dlaczego na potęgę zajmuje się rozmnażaniem i hodowlą tygrysów w niewoli, czy jest przekaźnikiem energii kosmicznej, w który wcielają się istoty pozaziemskie. Theroux jest szczerze zainteresowany odpowiedziami, bardzo rzadko je komentuje, co najwyżej prosząc o dodatkowe wyjaśnienia.
Bycie surogatką, potajemne (bo nielegalne) przygotowywanie swojej śmierci, użyczanie swojej żony innym panom nie w celach zarobkowych, ale po to, aby żona wreszcie mogła zrealizować swoje ukryte potrzeby? Proszę bardzo! Możemy o tym opowiedzieć!
W najdrobniejszych szczegółach …
Tematy reportaży mogą wydać się niektórym dziwaczne. Innym wręcz niesmaczne. Sam pan Theroux mówi o tym, że balansuje na granicy, że fascynują go meandry ludzkich wyborów. Nie można obok nich (reportaży, nie wyborów :)) przejść obojętnie. Kto widział, ten wie.
Ponieważ oprócz tego, że zawsze z niecierpliwością czekam na kolejne odcinki jego reporterskich dociekań, to dodatkowo uwielbiam erudycję i lekkość wypowiadania się pana T. Zapragnęłam więc przeczytać jedną z jego książek, a właściwie odsłuchać audiobooka czytanego przez samego autora.
I tu … niestety, z wielkim żalem, po tylu słowach zachwytu, po zbyt długiej może prezentacji jego skromnej osoby, muszę przyznać, że się rozczarowałam.
Książce bowiem brakuje tak charakterystycznego dla Louisa poczucia humoru. Ponadto jest niczym innym, jak streszczeniem wszystkich nakręconych przez pana Theroux dokumentów, które już kiedyś widziałam; niektóre z nich parokrotnie.
I żeby jeszcze książka rozszerzona była o jakieś smaczki, przygody zza kulis, nieprzewidziane zwroty akcji czy przeszkody stające na drodze reportera, to być może warta byłaby przeczytania.
Nie. Nic. Zero. Kompletnie nic.
Jak odczyt scenariusza napisanego na potrzeby produkcji.
Dodatkowo, dla osób nie mieszkających w Wielkiej Brytanii lub Stanach Zjednoczonych – które są tłem sytuacyjnym, owa swoista zawodowa autobiografia może wydać się bardzo hermetyczna. Kto bowiem zna w Polsce Jimmiego Savile’a – celebrytę, komika, dobroczyńcę, sponsora wielu szpitali, propagatora sportu, który okazał się perwersyjnym i do granic możliwości bezczelnym pedofilem wykorzystującym niepełnoprawne mentalnie dzieci? Albo nieco zdziwaczałą prawicową poseł Ann Widdecombe, opowiadającą o byciu wiecznie dziewicą?
O ile w reportażach, gdzie dostępne są różne środki wyrazu, nie tylko pytania i odpowiedzi, ale też emocje, które wywołują, pewne tematy mogą zainteresować, o tyle relacjonowane w suchej formie audiobooka mogą wręcz odpychać. Albo przedstawić autora w dość nieciekawym świetle, jako żerującego na innych poławiacza dziwactw.
Tę ocenę pozostawię czytelnikom, jeśli w ogóle tacy się na polskim rynku znajdą :)
Właściwie nie powinno mnie dziwić, że Louis Theroux - do momentu dodania go przeze mnie - nie figurował na liście autorów na portalu lubimyczytać.pl, albowiem pan Theroux jest głownie znany jako twórca filmów dokumentalnych i reportaży. Znany w Polce zapewne dużo mniej niż jego ojciec Paul - powieściopisarz i publicysta.
Pana Theroux, syna, po oswojeniu jego specyficznego...
2016-04-15
Czytając książki Agathy Christie nieustannie się dziwię, że przy takim zalewie gorszych lub lepszych powieści kryminalnych - jej zagadki, opisane, bądź co bądź, w staromodnym stylu wciąż potrafią się obronić.
U Christie morderca pojawia się niemalże 'w pierwszym akcie', wraz z całą gamą typów i typków, zmyślnie zawoalowanych w splot przedziwnych wydarzeń.
Wraz z nim na miejscu zbrodni, z szybkością światła, pojawia się wszystkowiedząca, nad wyraz spostrzegawcza, wszędobylska i nieprzeciętnie bystra starsza pani, która z ujawniającymi się co i rusz nowymi świadkami i dowodami w sprawie wywołuje ... pobłażliwy uśmiech na mojej twarzy.
A jednak lubię jej (nie Miss Marple, bynajmniej :)) powieści kryminalne nie tylko za piękny, smakowity (choć równie trącający myszką, co metody detektywistyczne starszej pani) język, pełen kurtuazyjnych zwrotów i iście angielskich eufemizmów, ale też za 'kunszt mataczenia' :)
Trzeba przyznać, że o ile sposób zbierania dowodów i szukania sprawcy irytują czasami swoją naiwnością, to mordercę udaje się pani Christie zamaskować idealnie.
Nie ukrywam, że w żadnej z czytanych dotąd powieści Mistrzyni Kryminałów (choć nie przeczytałam ich znowu tak dużo - co zamierzam regularnie nadrabiać) nie udało mi się wywęszyć, kto jest mordercą!
'Morderstwo na plebanii' na pewno nie stanie się moim ulubionym kryminałem, gdyż wydał mi się nieco przerysowany - za wiele postaci, za mało dowodów, a za dużo natomiast przebłysków geniuszu pani Marple.
I do tego - po ciągnącej się w nieskończoność 'akcji', po milionach dialogów w stylu: "Wydaje mi się, że już wiem, kto jest mordercą, ale nie powiem, bo się jeszcze muszę namyślić", morderstwo okazuje się (w moim mniemaniu) nieco nierealne.
Wikary, narrator z którego perspektywy przyglądamy się tej dziwacznej zagadce, jest nudny jak flaki z olejem i tak irytująco ugrzeczniony, że momentami trudno przebrnąć przez jego dywagacje i pozornie nierozgarnięty tok myślowy.
A poza tym ... mimo iż wydaje się, że we wsi St. Mary Mead nikt nie ma zegarka, który chodziłby dobrze, każdy pamięta z dokładnością niemalże co do minuty, gdzie był i co robił o danej porze.
Nie jest to powieść kryminalistyczna, przy czytaniu której czuje się strużkę potu na plecach i gryzie się paznokcie w oczekiwaniu na rozwiązanie zagadki :)
Ot, lekka, odstresowująca lektura.
Ps. Niestety - wbrew większości opinii - oceniam książkę jako przeciętną, ale ... specjalne wyróżnienie należy się pani Christie za cytat: "Młodzi ludzie myślą, że starzy ludzie są głupcami, ale starzy ludzie WIEDZĄ, że młodzi ludzie są głupcami!" - czyli za niezmienne poczucie humoru i dystans do ludzkich przywar.
Po 'Morderstwo na plebanii' sięgnęłam w ramach projektu 'Guardian's 1000 Novels Everyone Must Read'.
http://szeptywmetrze.blogspot.co.uk/p/blog-page_20.html
25/1000
Czytając książki Agathy Christie nieustannie się dziwię, że przy takim zalewie gorszych lub lepszych powieści kryminalnych - jej zagadki, opisane, bądź co bądź, w staromodnym stylu wciąż potrafią się obronić.
U Christie morderca pojawia się niemalże 'w pierwszym akcie', wraz z całą gamą typów i typków, zmyślnie zawoalowanych w splot przedziwnych wydarzeń.
Wraz z nim na...
2021-05-18
Moje pierwsze spotkanie z Jenny Eclair to latająca po scenie, rozebrana do rosołu (a właściwie tylko do bardzo przeciętnej i niepasującej do siebie bielizny) starsza pani, wykrzykująca coś na temat kryzysu wieku średniego, waginy i życia seksualnego po menopauzie.
ZUPEŁNIE nie moja ‘stylistyka’ i poczucie humoru.
Ot, przypadkowo kliknięty filmik na youtube.
ALE … po otrząśnięciu się z pierwszego szoku i po obejrzeniu paru minut stwierdzam jednak, że pani jest osobą bardzo odważną i mimo że (w moim odczuciu) balansuje na granicy dobrego smaku, to pod płaszczykiem ironii i absurdu przemyca tematy, które dla wielu osób są równie trudne (bo spychane do strefy tabu) co ważne. Obśmiewając oswaja. Nie zazdrości – co podkreśla z całą stanowczością – gwieździe popu, Madonnie coraz to młodszych kochanków. Woli 68 letniego męża emeryta. No wiadomo!
Dlatego też, zobaczywszy jej książkę ‘Older and Wider’ w pozycjach proponowanych przez Audible (internet śledzi i podsłuchuje; to fakt od dawna znany) – zaskakuję sama siebie i dodaję ją do koszyka.
I ABSOLUTNIE NIE ŻAŁUJĘ!
Tytuł parodiuje angielskie powiedzenie ‘older and wiser’ (starsza i mądrzejsza) i nawiązuje do jednej z najczęstszych bolączek wieku przekwitania … łapania zbędnych i bardzo nielubianych kilogramów (wider – dla nieznających angielskiego – znaczy ‘szerszy’).
Alfabet menopauzy.
„Kto by chciał o tym czytać?”- można spytać.
A jednak książka ta ma świetne recenzje, i to wychodzące zarówno spod klawiatury pań jak i panów!
I jest to zupełnie uzasadnione. Jenny Eclair wpisuje się, jeśli wręcz nie jest prekursorem, w miłościwie panujący w brytyjskiej telewizji i prasie ruch oswajania menopauzy. O menopauzie się mówi w popularnych programach publicystycznych, w telewizji śniadaniowej, w wiadomościach.
I zanim – potencjalny czytelniku – uznasz, że właśnie udało mi się totalnie zniechęcić cię to tej lektury, jeśli myślisz, że dogłębne omawianie fizjologii kobiet nie zasługuje nawet na cień twojego zainteresowania, jeśli zastanawiasz się czy menopauza może być rzeczywiście wdzięcznym tematem jakiejkolwiek konwersacji pomyśl sobie o jednym: Prędzej czy później temat cię dotknie. Albo jako kobietę, albo jako jej partnera lub bliską osobę.
A jeśli tak, to czy nie lepiej zjeść tę żabę ze szczyptą humoru?
‘Older and Wider’ w wykonaniu samej autorki, co w przypadku satyryka dodaje dodatkowego cymesu, wywoływało nie tylko uśmiech na mojej twarzy, ale też spontaniczne wybuchy śmiechu – coś, co nie zdarza mi się często. Na szczęście ‘zacisze’ mojego samochodu było ku temu sprzyjającym środowiskiem.
Bardzo gorąco polecam, tym bardziej, że książka oprócz ogromnej dawki humoru i (auto)ironii ma także drugie, refleksyjne dno.
A tu wspomniany na wstępie filmik. Domyślam się, że może parę osób skutecznie odstraszyć od autorki, ale namawiam do wyjścia poza utarte szlaki myślowe.
https://www.youtube.com/watch?v=WBVpCvsY1Xw
Moje pierwsze spotkanie z Jenny Eclair to latająca po scenie, rozebrana do rosołu (a właściwie tylko do bardzo przeciętnej i niepasującej do siebie bielizny) starsza pani, wykrzykująca coś na temat kryzysu wieku średniego, waginy i życia seksualnego po menopauzie.
ZUPEŁNIE nie moja ‘stylistyka’ i poczucie humoru.
Ot, przypadkowo kliknięty filmik na youtube.
ALE … po...
2022-09-09
Jak by tu napisać recenzję, żeby nie spieprzyć czytelnikowi przynajmniej połowy książki, tak jak to zrobiły wszystkie angielskojęzyczne blogi, zapowiedzi i opisy książek? Wszyscy, jak jeden mąż pisali o tym, że … no właśnie! O tym, czego ja nie zamierzam tu zdradzić. Tym niemniej, jak TO się stanie, mniej więcej w połowie książki, to już i tak będzie pozamiatane. Bez pudła wiadomo, co będzie dalej, szczególnie że tytuł będzie tu dodatkowym katalizatorem.
„The Stranger’s Wife” (Żona Nieznajomego), to trzeci z serii kryminał z detektywem Danem Riley. Przyznam, że wydał mi się lepszy niż poprzednia książka pt.‘'The Couple on Cedar Close”, ale być może dlatego, że trochę zahaczał o tematy, które interesują mnie na różnych płaszczyznach. Przemoc domowa, nie tylko fizyczna ale też (a może nawet głównie) psychiczna, kontrolujące, przymuszające zachowanie, bezradność ofiar i próby wyrwania się z błędnego koła. W tej części serii bohaterki są już dużo lepiej zarysowane i autorka dość zgrabnie wciąga czytelnika w ich losy. Losy biegnące po zupełnie różnych trajektoriach, ale jak się można domyślić, trajektoriach, które w końcu muszą o siebie zazębić. Na tym jednak kończą się moje ‘zachwyty’. Albowiem i ‘czerwony śledź’ (ang. red herring) czyli fałszywy trop jak i nieoczekiwany zwrot akcji, który zmieni bieg losów bohaterów znowu – jak i w poprzedniej części – są dla mnie mocno naciągane. Sam detektyw Riley, scalający całą serię,jest bohaterem, którego można polubić. Nie dość, że sam trochę w życiu przeszedł i przez to ma do wielu spraw dystans i dużą dozę tolerancji, to dodatkowo ma lekko ironiczyne podejście do swoich współpracowników i nie sili się na wszystkowiedzącego eksperta. Jednakże przez to, że właściwie przemyka się gdzieś bocznymi ścieżkami, nie jest w stanie uratować całości.
Z pozytywów dodam – tak jak i poprzednio – fantastyczny lektor, James Lailey, dzięki któremu słuchanie audiobooka było czystą przyjemnością, oraz dość ciekawe pozamykanie wszystkich wątków. I jeszcze świetny opis bezradności, kiedy opieka społeczna zabiera ci dziecko, a ty nie możesz zupełnie nic. Nie możesz skomentować, zaprzeczyć oskarżeniom, zobaczyć się z własnym dzieckiem, sprostować, wyjaśnić. Ani nawet rzucić się z pazurami i rozszarpać ich wyszystkich na najdrobniejsze kawałki, bo wiesz, że tylko sobie zaszkodzisz.
Porównania – bo i takie znalazłam – do filmów ‘Gone Girl’ i ‘The Girl on the Train’ powodowały, że przecierałam oczy ze zdumienia. W myśl tego, co głosili entuzjastyczni recenzenci, miałam zbierać szczękę z podłogi.
I zbierałam.
Lecz nie ze względu na porywający zwrot akcji ciary na plecach, które miał mi zafundować ten ‘thriller’ psychologiczny, ale z powodu jak wiele słyszałam głosów zachwytu.
Stwierdzam, że chyba jestem z innej bajki.
Ps. Czasami jak tak się ‘wymądrzam’ znad klawiatury, z zacisza mojego pokoju, zastanawiam się, czy miałabym odwagę przekazać wszystkie moje uwagi autorce, patrząc się jej prosto w oczy.
Odpowiedź brzmi: „Ależ skąd?! Nigdy w życiu!”
Skoro jednak nie muszę, to powieszam sobie trochę psy :)))
Jak by tu napisać recenzję, żeby nie spieprzyć czytelnikowi przynajmniej połowy książki, tak jak to zrobiły wszystkie angielskojęzyczne blogi, zapowiedzi i opisy książek? Wszyscy, jak jeden mąż pisali o tym, że … no właśnie! O tym, czego ja nie zamierzam tu zdradzić. Tym niemniej, jak TO się stanie, mniej więcej w połowie książki, to już i tak będzie pozamiatane. Bez pudła...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-09-04
Nie czytam wielu kryminałów. Często widząc tak wiele recenzji tego gatunku, zastanawiam się czy po przeczytaniu pięćdziesiątej, sto dwudziestej czwartej czy milionowej historii o krwawej jatce, podrzynanym gardle czy traumach kolejnych morderców pchających ich do okrutnych zbrodni przeciętny czytelnik cokolwiek pamięta. Czy po roku, dwóch jest w stanie przypomnieć sobie zawirowania i pogmatwane meandry przynajmniej części (bo na wszystkie nawet nie liczę) przeczytanych powieści detektywistycznych. Nie piszę tego ironicznie czy złośliwie – naprawdę chciałabym usłyszeć odpowiedź od jakiegoś zapalonego pożeracza kryminałów (szkoda, że na lubimyczytać.pl nie ma opcji komentowania recenzji :)))
Ja pamiętam głównie te sfilmowane.
„The Couple on Cedar Close’ to mój pierwszy kryminał przeczytany po wielu latach.
Zaczyna się wciągająco. Ona na dole, cała we krwi, ewidentnie pod wpływem, a do tego ze znacznymi zaburzeniami pamięci. On na górze, z poderzniętym gardłem i z bujną historią zdrad. A więc wiadomo, że to nie ona go zaciukała, bo by było za prosto. Potem akcja rozwija się leniwie, a po kolejnej retrospekcyjnej wstawce już właściwie w połowie książki oczywiste jest, kto jest mordercą. To nie byłoby jeszcze (nomen omen) zbrodnią samą w sobie, bo przecież ujawnienie motywów i sposobu dokonania przestępstwa tak, by zmylić wysezonowanych detektywów też może być ciekawe. I powiem szczerze, że nawet do pewnego stopnia jest, aż do momentu, kiedy pod sam koniec rozwiązanie zagadki jest tak beznadziejnie absurdalne i nietrzymające się kupy, że aż ręce opadają. Do tego jeszcze dochodzą jakieś kryminalistyczne nieścisłości, które podważyłby prawdopodobnie niejeden patolog i przydługie opisy cierpiętniczych przemyśleń głównej bohaterki. Motyw mordercy wydaje się być zupełnie nieadekwatnym do zaserwowanej czytelnikowi jatki, a stojące za nim żale i traumy są wymierzone jakby w złą osobę.
A ja lubię, żeby było realistycznie. O!
Z realizmu audiobook miał tylko jedno – świetnego lektora, Jamesa Lailey.
Nie czytam wielu kryminałów. Często widząc tak wiele recenzji tego gatunku, zastanawiam się czy po przeczytaniu pięćdziesiątej, sto dwudziestej czwartej czy milionowej historii o krwawej jatce, podrzynanym gardle czy traumach kolejnych morderców pchających ich do okrutnych zbrodni przeciętny czytelnik cokolwiek pamięta. Czy po roku, dwóch jest w stanie przypomnieć sobie...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-05-16
Dobra.
Trzeba przyznać, że Gerritsen (jeśli nie przesadzi ze ścielącym się trupem) potrafi stworzyć nastrój grozy.
Nie lubiłam czytać jej wieczorami, bo miałam pokusę zerkania przez okno, czy nikt nie czyha w moim ogródku :))))
A to chyba niezła rekomendacja.
Dobra, bo akcja cały czas się toczy dość sprawnie, a jednak zakończenie, nie jest wcale łatwe do przewidzenia (czego nie cierpię w kryminałach) i zaskakuje ... kilka razy, choć na koniec morderca (gdy poskłada się w całość jego poprzednie działania wplatane to tu, to tam w fabułę) trochę się odrealnia swoją omnipotencją.
Dobra, bo nie ma dłużących się momentów, ale niektóre sceny są 'rozciągnięte' na tyle umiejętnie, żeby spowodować dreszczyk niepokoju. Czasami miałam nawet wrażenie, że niczym w ekranizacji kryminału, niekiedy słyszę nerwową muzyczkę, a innym razem złowrogą ciszę.
Minusem są niepokończone wątki i sprawy niepowyjaśniane.
Ale Rizzoli to nie Herkules Poirot, który na koniec każdej akcji streszcza jej przebieg, dokładnie analizując motywy i sposoby działania mordercy.
Dobry kryminał.
Dobra.
Trzeba przyznać, że Gerritsen (jeśli nie przesadzi ze ścielącym się trupem) potrafi stworzyć nastrój grozy.
Nie lubiłam czytać jej wieczorami, bo miałam pokusę zerkania przez okno, czy nikt nie czyha w moim ogródku :))))
A to chyba niezła rekomendacja.
Dobra, bo akcja cały czas się toczy dość sprawnie, a jednak zakończenie, nie jest wcale łatwe do przewidzenia (czego...
2016-06-02
Mieszanka.
Jo Nesbo po raz pierwszy.
Musiałam wreszcie się zabrać.
Z ciekawości.
Nie z niewysłowionej miłości do kryminałów (które wszak lubię, przy czym 'lubię' to już koniec skali namiętności w stosunku do tego gatunku).
Padło na "Pentagram", bo akurat się wysunął na prowadzenie wśród innych, dłuugo oczekiwanych przez fanów pana Nesbo, bibliotecznych ebooków.
I mam mieszane uczucia.
Albo wręcz ... mam poczucie winy, że mnie nie rzuciło na kolana, choć rzucić miało.
Co nie znaczy, że było źle. Było naprawdę soczyście, a inteligencji i wyobraźni (A może i doświadczeń? :)) autorowi nie można odmówić.
Nie, nie zamierzam udawać znawczyni tematu czy przeprowadzać analizy porównawczej ze Stiegiem Larssonem w tle (oglądałam wywiad z przemiłym Jo Nesbo na LC i wiem, że go to denerwuje :))
Nie będę nawet roztrząsać fenomenu skandynawskich powieści kryminalnych.
Na świeżo, tuż po lekturze, bez 'uleżenia się' piszę, że ... nie wiem do końca, co mam o tym kryminale sądzić.
Podobała mi się wielowątkowość, bawienie się (z) czytelnikiem w kotka i myszkę. Pełne detali szkice postaci i nitki fabuły, które okazywały się fałszywym lub mało znaczącym tropem.
Po pobieżnym przeczytaniu paru recenzji różnych książek pana N. (staram się raczej tego nie robić przed lekturą, ale nurtowała mnie przyczyna jego niezmiernej popularności) wiedziałam już, że jedną z cech charakterystycznych jego pisarstwa jest zmylanie przeciwnika. Tak więc aresztowanie mordercy przyjęłam z przymrużeniem oka, wiedząc (także po ilości pozostałych do przeczytania kartek), że to nie może być on :)
Podobały mi się reminiscencje i obietnice rozwinięcia pewnych wątków - zachęcające przypadkowych, 'nie-seryjnych' czytelników (jak moja skromna osoba) do sięgnięcia po poprzedników i następców 'Pentagramu'.
Zupełnie przypadkowe ofiary, bez klucza, bez logicznego powiązania, bez pełnej konsekwencji w postępowaniu mordercy na początku intrygowały.
Później jednak wydały mi się zbyt przypadkowe, bym dała radę wciągnąć się w zgadywanie.
I może dlatego zupełnie niewiarygodnym wydał mi się sprawca tych wszystkich okrutnych, nadmiernie wyszukanych zbrodni*. Rozszyfrowana przez detektywa Hole tytułowa, 'pentagramowa' prawidłowość (popełnianie zbrodni co pięć dni, w okolicach godziny piątej, odcinanie kolejnych palców z rąk ofiar) była zbyt wysublimowana i przerysowana, by mogła pretendować do miana realistycznej (a chyba podświadomie tego oczekuję od kryminału).
Muszę wręcz przyznać, że rozwiązanie zagadki mnie wkurzyło i spowodowało, że wydałam z siebie jęk rozczarowania!
Mimo, iż wszystkie wątki połączyły się w całość, postać wybrana przez pana Nesbo na seryjnego mordercę, zupełnie mi nie pasowała do tej roli.
Nikt nie staje się seryjnym mordercą po przeczytaniu jednego listu, niezależnie od tego, jak druzgocąca była jego treść!
Do tego rozciągnięcie ostatniej kluczowej sceny do granic wytrzymałości i kontynuowanie bądź co bądź pobocznego wątku przez parędziesiąt stron po zapoznaniu czytelnika z mordercą, jego motywami i szczegółami poszczególnych zbrodni, zmęczyło mnie.
Poza tym - zgodnie z najnowszymi trendami pisania kryminałów - było krwawo, okrutnie, perwersyjnie i czasami wręcz niesmacznie.
A sam Harry Hole?
Eh, nie przepadam za takimi zmaltretowanymi, niepogodzonymi z życiem, broniącymi się przed odrobiną normalności i stabilizacji popaprańcami, którzy wbrew wszelkiej logice, fizjologii i psychologii w momentach kryzysowych stają na wysokości zadania, wskakują w strój supermana, wykrzesują z siebie pokłady energii i ratują cały świat.
Może polubimy się przy następnej historii kryminalnej z jego udziałem :)
Choć przyznam, że niektóre złote myśli z 'Bibli Harrego' bardzo przypadły mi do gustu :)
Poprzeczka była ustawiona bardzo wysoko, oczekiwania wielkie - i stąd może mój brak zachwytów.
Tym niemniej potwierdzam, że Jo Nesbo ma talent do zaskakiwania czytelnika i budowania wciągającej fabuły.
Wbrew tym wszystkim słowom krytyki - jeden z lepszych kryminałów, które czytałam.
------------------------------------------
* Obejrzałam parę reportaży o prawdziwych seryjnych mordercach - tak, cechuje ich konsekwencja w działaniu, mają oni pewne rytuały, tak zabierają trofea (głównie po to, by sobie później przypominać popełnione zbrodnie i karmić swoje szaleństwo), ale robią to nie dla czystej zabawy, ale by zaspokoić chore popędy lub, zagłuszyć traumatyczne echa z przeszłości . W ich świetle tutejszy morderca, pozostawiający drogie diamenty przy ciele ofiar i odcinający palce, które następnie porzuca bez żadnego logicznego porządku, wydał mi się nierealny.
Mieszanka.
Jo Nesbo po raz pierwszy.
Musiałam wreszcie się zabrać.
Z ciekawości.
Nie z niewysłowionej miłości do kryminałów (które wszak lubię, przy czym 'lubię' to już koniec skali namiętności w stosunku do tego gatunku).
Padło na "Pentagram", bo akurat się wysunął na prowadzenie wśród innych, dłuugo oczekiwanych przez fanów pana Nesbo, bibliotecznych ebooków.
I mam...
2016-05-13
Fizjologiczna.
Chłopak rzyga, chłopak robi kupę, chłopak rozbiera się do naga i leży na dywanie, żeby poczuć pośladkami jego miękkość - tak, wiem, pewnie jestem niesprawiedliwa w ocenie tej powieści, ale niestety głównie takie obrazki kołaczą mi się po głowie na myśl o tej książce.
I pomarszczona babka śpiąca nago w łóżku, z workami obwisłych piersi.
Nadmiernie obrazowe (niemalże słyszalne) opisy jedzenia, ciamkania, i innych aspektów fizjologicznej egzystencji.
Aha, i jeszcze topienie kotków i rozwalanie im główek o wannę (jedna z najkoszmarniejszych scen, jakie 'czytałam'; uszami - bo wchłaniałam w postaci audiobooka).
Zbyt bardzo mnie zniesmaczyła pewnego rodzaju wulgarnością, bym mogła przyłączyć się do grona zachwyconych.
Cóż, nigdy nie byłam nastoletnim chłopcem, ale mam dwóch w domu i jestem wdzięczna, że nie zachowują się w ten sposób, co główny bohater i narrator.
John Egan wierzy, że ma dar rozpoznawania, kiedy ludzie kłamią. Doskonalenie swoich umiejętności, jako 'chodzącego wykrywacza kłamstw' pochłania mu równie wiele czasu, co osiąganie perfekcji w 'bezobjawowym kłamaniu'. Studiowanie rekordów Guinnessa, które było jego dotychczasową pasją zostaje częściowo zastąpione poznawaniem tajników wykrywania kłamstw po różnego rodzaju objawach fizjologicznych i mowie ciała oraz stosowaniem nabytej wiedzy w praktyce.
Ten dar, ta fantasmagoria, ten wymysł chłopca odstającego od rówieśników przedwczesnym dorastaniem, przygniatającym wzrostem, mentalnym pogmatwaniem i koszmarną samotnością jedynaka nie wzbudza zachwytów, szczególnie rodziców Johna, którzy zaczynają kwestionować stabilność emocjonalno-intelektualną swojego syna.
Nie zmienia to faktu, że ... John rzeczywiście zdaje się intuicyjnie wyłapywać sygnały, które naprowadzają go na kłamstwa i własnej babki i ojca, co owocuje dość traumatycznym następstwem wypadków.
Akcja książki ...
Zaraz, zaraz, jaka akcja?!
Kilkadziesiąt dramatycznych w skutkach wydarzeń, wpływających demoralizująco na życie całej rodziny Eganów, ukrytych jest skrzętnie w dziesiątkach płaskich, monotonnych, pozornie nic nie wnoszących dialogów w stylu:
- Wszystko w porządku?
- Yhy.
- Chcesz kanapkę?
- Nie.
- No to zrobię tylko sobie.
I to jest - pokrętnie i przekornie napiszę - siła tej książki.
Bo właściwie dopiero po zakończeniu zaczął docierać do mnie jej przekaz.
Obraz bezradności, niemocy, uwarunkowań rodzinnych, naczyń połączonych ludzkich relacji, niespełnionych marzeń, niezaspokojonej potrzeby sukcesu i strachu przed ośmieszeniem czy przeżyciem upokorzenia.
Brak własnego miejsca na ziemi, zdrada, depresja, bieda i przemoc blokowisk - doświadczenia życiowe wielu ludzi, postrzegane okiem dorastającego, ale wciąż dziecka, naiwne i niewinne, porażają ze zdwojoną siłą.
Nie zmienia to jednak faktu, że odrzucało mnie niemalże od każdej postaci: dziwacznego, pełnego pretensji nastolatka z głową pełną kuriozalnych pomysłów, utkanego ze stereotypów bezradnego życiowo ojca, wściekłego na babkę, że nie chce finansowo wspierać jego 'nicnierobienia', mamy Johna pogrążającej się w coraz większej obojętności, ani pozornie miłej, ale zimnej emocjonalnie babki.
I chyba jedynie świetna interpretacja i pełen uroku irlandzki akcent lektora skłoniły mnie do dosłuchania do końca.
Mówią, że niezły kawałek współczesnej prozy.
Eh, a kimże ja jestem, żeby polemizować?
Ale nie zgodzić się mam chyba prawo? :)
Fizjologiczna.
Chłopak rzyga, chłopak robi kupę, chłopak rozbiera się do naga i leży na dywanie, żeby poczuć pośladkami jego miękkość - tak, wiem, pewnie jestem niesprawiedliwa w ocenie tej powieści, ale niestety głównie takie obrazki kołaczą mi się po głowie na myśl o tej książce.
I pomarszczona babka śpiąca nago w łóżku, z workami obwisłych piersi.
Nadmiernie obrazowe...
2022-08-16
Przygnał mnie do książki film. A właściwie nie do książki, ale do audiobooka, co ma chyba znaczący wpływ na mój odbiór tej pozycji. Recenzując audiobook zawsze mam trochę poczucie winy, że oceniam niesprawiedliwie; bo w wersji dźwiękowej treść się zawsze podpiera lektorem. Albo się o lektora potyka. Tu się niestety potknęła. Ba! Rozłożyła się na całego i znokautowana przeleżała tak do samego końca. Mojego angielskiego audiobooka czytał nie kto inny, jak sam pan J.D. Vance.
„To chyba dobrze, czyż nie?!” – powie niejeden. Hmmm, no tu akurat niestety nie. Pan Vance-Lektor odczytał bowiem swoją elegię tak, jak by odczytywał przed tablicą wypracowanie na odgórnie narzucony temat. Monotonnie i jednym ciągiem. A że treść nie była podzielona na jakieś logiczne przedziały, to słuchało się tego jak relacji z sejmu we wczesnych godzinach popołudniowych lub informacji dla rolników o cenach trzody chlewnej.
Dodatkowo – wspomniany na wstępie film odłóżmy jeszcze na chwilę na bok – temat mnie po prostu koszmarnie nudził. Bardzo się starałam – przysięgam – skupić, analizować, wczuwać, wysnuwać szerzej zakrojone wnioski, ale najzwyczajniej świecie losy ‘bidoka’ z nieuprzywilejowanego rejonu Stanów Zjednoczonych zupełnie mnie nie porwały. Jak już przylazłam za tym tłumem czytelników dających najwyższe noty, za rzeszą krytyków szastających słowem ‘bestseller’, za książkowymi ‘trendsetterami’ piejącymi peany na cześć objawionego komentatora amerykańskiej polityki i gospodarki, to postanowiłam się pogapić. Tylko że do końca nie wiedziałam na co.
Bo jak już wspomniałam: tematyka – nie, język - nie porwał, forma – w żadnym wypadku! Ani to powieść, ani pamiętnik. Ot, swobodny przepływ myśli i wspomnień. Mój mózg operuje na innych obrotach. Zaczęłam grzebać w internetowych otchłaniach pytając się z głupia frant jak to się stało, że ta książka zyskała sobie taką popularność. Teorii – jak to w internetach – było wiele. Nie chce mi się przytaczać. Oprócz tej już zacytowanej podobno na okładce polskiego wydania, że pan Vance nie tylko poruszył czułe struny wielu amerykańskich i nie tylko ‘bidoków’, to jeszcze naświetlił fenomen zwycięstwa w wyborach pana Donalda. Nie Tuska.
No i chwała mu za to. Statystycznie to musiało zainteresować wielu. Zresztą w licznych angielskojęzycznych recenzjach aż się roi od osobistych odniesień i rodzinnych konotacji. Gdyby jakiś pan Wiesio z Jackowa napisał książkę o swojej drodze na szczyty kariery, na pewno by nie zyskał takiego poklasku.
Z tym, że mnie ta tematyka … Ach! Już to mówiłam.
I teraz wrócę do filmu (Choć to portal o czytaniu. Ale kto bogatemu zabroni?).
Film mnie zainteresował niezmiernie. Tematyką właśnie.
Owszem, panie Glenn Close i Amy Adams maczały w tym swoje palce, nie powiem. Obie były genialne. Choć pani C. lepsza.
I trudno, mogę być posądzona o pójście na łatwiznę, o łykanie przetrawionej już papki, ale nie będę na siłę udawać przeintelektualizowanego zachwytu.
A film mnie poruszył.
Nie losem J.D. ale losem postaci nieco drugoplanowej – jego matki Bev. Szkolnej prymuski kończącej ‘karierę naukową’ nastoletnią ciążą, uzależnionej od leków, kiepsko sobie radzącej matki dzieciom i niepoukładanej partnerki wielu. Bev, ‘wieśniarze’ nieudolnie próbującej coś osiągnąć w życiu. Bev, z trudem zdobywającej zawód pielęgniarki tylko po to, by pożegnać się z nim z powodu uzależnienia od heroiny. To o niej jest elegia. Nie o J.D. który osiągnął sukces dzięki mieszance silnej woli, samozaparcia, szczęścia i ludzi, którzy stanęli mu na drodze. I jeszcze dzięki temu, że nie miał macicy, której ‘błogosławiony owoc’ stawałby mu później na drodze na każdym rozdrożu.
To Bev jest oskarżana o to, że nie za bardzo próbuje. Dostaje jej się po głowie nawet od jej zasadniczej Mamaw, która co prawda daje dobre rady, a sama ich w życiu nie stosuje.
To Bev obala ten cały amerykański mit o sukcesie, ten bullsh*t wciskany przez trenerów personalnych, że wszystko zależy tylko od ciebie, że rodzisz się białą kartą i twoją odpowiedzialnością jest, co na niej napiszesz. Acha, tak, być może. Ale niekoniecznie, jeśli pochodzisz z Ohio … (z Pcimia Dolnego, z brazylijskich favelli czy slumsów New Dehli - odpowiednie zaznaczyć).
Twórcy filmu wydobyli z książki to, czego ja samodzielnie nie byłam w stanie.
Jeśli będziecie mieli w ręku papierową wersję książki, jeśli będziecie mieli odpowiednio dużo cierpliwości, jeśli spojrzycie na temat przez uniwersalne okulary, to może warto.
Książka nie dla mnie – stąd tylko 5 gwiazdek. Ale ‘przeciętna’ to złe słowo.
Książka 5/10, film 8/10 reżyseria Ron Howard, scenariusz Vanessa Taylor
Przygnał mnie do książki film. A właściwie nie do książki, ale do audiobooka, co ma chyba znaczący wpływ na mój odbiór tej pozycji. Recenzując audiobook zawsze mam trochę poczucie winy, że oceniam niesprawiedliwie; bo w wersji dźwiękowej treść się zawsze podpiera lektorem. Albo się o lektora potyka. Tu się niestety potknęła. Ba! Rozłożyła się na całego i znokautowana...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-10-10
Książka z kategorii tzw. literatury kobiecej (wiem, wiem, głupi termin, bo od razu szufladkuje książkę jako wyciskacz łez, feministyczny manifest albo o romansidło jakich mało :))
Do czytania w metrze idealna!
Zabrana na chybił-trafił z półki, na której pracownicy mojego zakładu zostawiają książki na wymianę, nie rozczarowała mnie.
Pochłonęłam jednym tchem, głównie ze względu na Jojo i cały 'wątek wydawniczy'.
Książkę świetnie się czyta - jak każdą, która ma służyć rozrywce, rozśmieszyć nas w czasie nużących powrotów z pracy, zrelaksować. Nie jest to oczywiście literatura dla wybitnych intelektualistów, ale 22 miliony sprzedanych książek plasują jej autorkę na liście bestsellerowych pisarek 'chick-lit' i potwierdzają powszechnie znany fakt, że ... większość z nas od czasu do czasu chętnie sięga po książki lekkie, łatwe i przyjemne.
Marian Keyes użyła, wcale nie nowego, zabiegu pisania książki o ... pisaniu książki. Jednym z głównych bohaterów, obok Jojo, Lily i Gemmy, są książki, które powstają na naszych oczach, powoływane do życia z każdą kolejną przeczytaną stroną.
Nieznany przeciętnemu molowi książkowemu proces pojawiania się nowej pozycji na rynku zdumiewa swoją złożonością i drapieżnością. Autorka - najprawdopodobniej w oparciu o własne doświadczenia - pokazuje rynek wydawniczy w dość jaskrawym świetle. Jeśli ktoś się łudzi, że populność książki to wypadkowa talentu autora i ciekawego ujęcia tematu, po przeczytaniu 'Trzeciej strony medalu' nie będzie miał wątpliwości, że marketing i doświadczony agent są nieodzownym kluczem do sukcesu.
Zachęcona tą książką, sięgnęłam po inne tytuły autorki, które ... strasznie mnie rozczarowały. Może też w ich świetle 'The other side of the story' wypada świetnie. Nie tak infantylnie i dość realistycznie. Losy bohaterów przeplatają się ze sobą w dość zaskakujący sposób, a zakończenie ... mnie przyprawiło o jęk zaskoczenia. Śmieszne dialogi, humorystycznie przedstawiony obraz współczesnego społeczeństwa, z jego próżnością, z jego przemożnym dążeniem do osiągania sukcesów, z pośpiechem i pokręconymi relacjami międzyludzkimi.
Fajna lektura na lato albo na podróż. Wciągająca, mimo sporadycznych dłużyzn.
Polecam!
Książka z kategorii tzw. literatury kobiecej (wiem, wiem, głupi termin, bo od razu szufladkuje książkę jako wyciskacz łez, feministyczny manifest albo o romansidło jakich mało :))
Do czytania w metrze idealna!
Zabrana na chybił-trafił z półki, na której pracownicy mojego zakładu zostawiają książki na wymianę, nie rozczarowała mnie.
Pochłonęłam jednym tchem, głównie ze...
2019-06-06
Katie Hopkins to dość znana na brytyjskim rynku postać medialna. Nawet dla kogoś, kto nie jest wiernym fanem reality shows czy telewizji śniadaniowej, do której to pani Hopkins jest zapraszana dość często w roli przysłowiowego kija w mrowisko.
Pani Hopkins, to taki Korwin-Mikke tutejszej sceny, tyle że nie politycznej.
Wali bez ogródek, prosto z mostu, co jej ślina na język przyniesie.
Jest idealnym przykładem celebrytki z kategorii ‘Love me or hate me’.
Problem z Katie jest taki, że nawet osoby, które jej szczerze nienawidzą i nie mogą ścierpieć jej ultra-prawicowych poglądów, muszą przyznać, że przynajmniej jeśli chodzi o pewne kwestie - pani Hopkins mówi DOKŁADNIE TO, CO ONI W GŁĘBI DUSZY MYŚLĄ, ale nigdy, by się do tego nie przyznali nawet przed samymi sobą.
W drugą stronę działa to podobnie. Nawet wierni wyznawcy i fani Katie Hopkins, zakładający dla niej coraz to nowsze konta w mediach społecznościowych – jako że ciągle i wszędzie jest banowana, ze względu na rażącą niepoprawność polityczną – od czasu do czasu robią tzw. ‘facepalm’, gest zażenowania. Bo o ile popierają swoją idolkę w krytyce zbyt permisywnego i dającego się łatwo obejść systemu zasiłków socjalnych, to już jej atak na osobę otyłą i publiczne obwinianie jej za niemożność znalezienia pracy z powodu nadmiernej tuszy przekracza, nawet w ich oczach, wszelkie normy i granice dobrego smaku.
Tyle tytułem wstępu o autorce – polskiemu czytelnikowi raczej nieznanej.
Książkę „Rude” (nie mającą, rzecz jasna nic wspólnego z kolorem włosów :)))); ‘rude’ po angielsku znaczy: niegrzeczna, wulgarna, nieuprzejma, ordynarna, chamska, grubiańska, niewychowana, bezczelna … i tak dalej w ten deseń) kupiłam trochę na fali ‘afery’ z Meghan Markle, rozwalającej struktury brytyjskiej monarchii. Nie czas tu oczywiście na polemikę na temat, który zapewne jest obcy większości mieszkańców kraju na Wisłą, ale muszę jakoś usprawiedliwić swój wybór :)))
Otóż Katie skomentowała małżeństwo księcia Harrego w taki sposób, że w tym temacie poczułam z nią chwilowe pokrewieństwo dusz. Nie, żem wielka rojalistka. Mam świadomość, że każdy członek rodziny królewskiej ma sporo za uszami. Ale ‘wchodzenie między wrony’, a potem narzekanie, że się nienawidzi czarnego koloru (ups, akurat w kwestii koloru to raczej było odwrotnie :)), wielkich dziobów i krakania jest dla mnie bez sensu.
I tak oto skusiłam się na książkę.
A teraz recenzja: Będzie krótko. Katie przedstawia swoje poglądy w taki sposób, jak to wcześniej opisałam. W sposób kontrowersyjny, obcesowy, może nie wulgarny, ale na pewno nie owinięty w bawełnę. Dla wielu osób raniący i niesprawiedliwy.
Na ile jest to kreacja, na ile chęć zdobycia popularności, a na ile jej rzeczywiste, głębokie przeświadczenie – nie wiem.
Nie zamierzam polemizować z jej poglądami, ani nawet ze sposobem ich przedstawiania.
Co mi natomiast strasznie zgrzytało w tej książce, to próba przemycenia innej Katie. Łagodnej jak baranek, konserwatywnej matki dzieciom, której w głowie jest tylko chęć wychowania układnych, dobrze wyedukowanych dzieci, wożonych na milion zajęć pozalekcyjnych. To historia, w której motywem przewodnim jest operacja mózgu, zakończona wycięciem ‘połowy czaszki’, mająca na celu złagodzenie dzikich napadów padaczkowych.
Krótko mówiąc pogubiłam się. Czy była to książka motywacyjna, mówiąca o sile kobiety, czy manifest członkini partii nacjonalistycznej, czy pamiętnik w stylu ‘jestem jaka jestem’.
Nie sądzę, że książka ta zostanie kiedykolwiek wydana na polskim rynku, nie sądzę, żeby po przeczytaniu tej recenzji ktoś specjalnie zainteresował się osobą pani Hopkins, ale audiobook odsłuchany – recenzja się należy, jak psu buda. Dla porządku.
Katie Hopkins to dość znana na brytyjskim rynku postać medialna. Nawet dla kogoś, kto nie jest wiernym fanem reality shows czy telewizji śniadaniowej, do której to pani Hopkins jest zapraszana dość często w roli przysłowiowego kija w mrowisko.
Pani Hopkins, to taki Korwin-Mikke tutejszej sceny, tyle że nie politycznej.
Wali bez ogródek, prosto z mostu, co jej ślina na język...
2022-02-21
Gdybym nie obejrzała – świetnego, w mojej opinii - serialu BBC, nakręconego na podstawie książki Louise Doughty, to prawdopodobnie sama powieść byłaby dla mnie nie do przełknięcia. Yvonne Charmichael, szanowana i odnosząca sukcesy zawodowe genetyczka, z natury raczej wycofana i przewidywalna, nieco pogubiona matka i dość beznamiętna żona z całą pewnością działałaby mi na nerwy. Jej szalony romans z ledwie poznanym pracownikiem służb specjalnych, za jakiego się podawał, zgubny w skutkach seks w tytułowym mrocznym zaułku (Apple Tree Yard), nazywanie Marka Costly, przypadkowego kochanka i sprawcy wszystkich późniejszych kłopotów ‘My Darling’ irytowały by mnie brakiem realizmu. A jednak, Yvonne Charmichael z twarzą Emily Watson i Mark Costly grany przez Bena Chaplina skutecznie zachęcili mnie do lektury.
Co nie zmienia faktu, że przez cały czas przysłowiowo łapałam się za głowę, zastanawiając się jak to możliwe, że w ciągu paru miesięcy można było tak spieprzyć sobie karierę, związek i całe dotychczasowe, dostatnie i spokojne życie.
Czy stało się tak na skutek wybuchu namiętnej natury, długo trzymanej w ryzach przez wymogi przyzwoitości i poczucia obowiązku? Czy był to może szokujący przejaw moralnego znużenia? Albo podświadomy autosabotaż wynikający z poczucia winy i braku głęboko skrywanej traumy?
Louise Doughty stworzyła świetnych bohaterów. Yvonne, z jednej strony inteligentna, niezależna pani naukowiec, dość szybko przemienia się w bezbronna ‘kobietkę’ potrzebująca silnego rycerza, który uchronić by ją miał przed wszelkim złem tego świata. Ta metamorfoza, choć wydaje się nieprawdopodobna, to nabiera sensu pod koniec procesu, w którym Yvonne będzie odgrywać rolę współoskarżonej. Pod koniec procesu, kiedy tak naprawdę okaże się, kim był jej kochanek. Przystojny, szarmancki, uwodzicielski Mark. Kanalia, megaloman i małostkowy, perwersyjny oszust. Czy jednak Yvonne spostrzeże go w takim świetle? Czy nadal będzie żyła wspomnieniami szalonego seksu w Pałacu Westminsterskim i szukała usprawiedliwień dla jego czynów?
Nie podobał mi się sposób narracji – zwracanie się do Marka, jako do głównego punktu odniesienia, jako do wyroczni, do powiernika, do przyjaciela jeszcze bardziej zniechęcało mnie do bohaterki. Miałam ochotę nią potrząsnąć, złapać za rękę i wyciągnąć z mrocznego zaułka. Powiedzieć, że brakuje jej piątej klepki, że … Po pewnym czasie, jak lektura się ‘uleżała’ w mojej głowie, myślę jednak, że miało to dodatkowy atut. Bo to była opowieść Yvonne, a nie opowieść o niej.
Apple Yard Tree zaskoczyła mnie swoją wielopłaszczyznowością. Poruszyła różne struny.
Inaczej się czyta książkę, której treść zna się już z filmu – może dlatego moja opinia jest dużo mniej surowa niż większości czytelników z Lubimyczytać.
Myślę, że trzeba się przyzwyczaić do takiego właśnie ‘filmowego’, postrzępionego sposobu narracji, aby wydobyć z tej książki to, co najcenniejsze – świetnie nakreślone profile psychologiczne głównych bohaterów, a także cały łańcuszek kłamstw, niedomówień, nieprzemyślanych decyzji, indywidualnych wyborów i ich nieodwracalnych, rzutujących na całe życie konsekwencji. Szczególnie, gdy przeplata się to z czymś nieprzewidywalnym ...
I oczywiście zaskoczyła mnie zakończeniem :)
książka 7/10, film 8/10 scenariusz Amanda Coe, reżyseria Jessica Hobbs
Gdybym nie obejrzała – świetnego, w mojej opinii - serialu BBC, nakręconego na podstawie książki Louise Doughty, to prawdopodobnie sama powieść byłaby dla mnie nie do przełknięcia. Yvonne Charmichael, szanowana i odnosząca sukcesy zawodowe genetyczka, z natury raczej wycofana i przewidywalna, nieco pogubiona matka i dość beznamiętna żona z całą pewnością działałaby mi na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-08-01
Wzruszająco-ujmująca.
Śmierć dziecka jest niewyobrażalna.
Tego nie życzy się nawet najgorszemu wrogowi.
To temat, na myśl o którym odczuwa się niemal fizyczny ból, a przynajmniej napad paniki.
Kto zatem, nie doświadczywszy tego (a więc nie szukający jakiegoś pocieszenia, przetrawienia tematu, poukładania emocji - co by usprawiedliwiało szukanie tego typu lektur) chciałby czytać o takiej tragedii na własne życzenie?
Po co przedzierać się przez dwieście stron opisujących czyjąś śmierć, czyjeś bezgraniczne cierpienie?
Po to aby ...
Sama nie wiem, co mnie 'skusiło', żeby sięgnąć po tę książkę. Chyba opis mówiący o tym, że historia w niej zawarta jest tak naprawdę opowieścią o życiu, a nie o śmierci, że mieszając w sobie najboleśniejsze wspomnienia z wyobrażeniami, bez sentymentu i patosu, a w ciepły, mądry i dowcipny sposób wprowadza nas w świat ojca, który stracił ukochanego syna.
DOWCIP w kontekście tak trudnego tematu wydał mi się na tyle surrealistycznym przymiotem, by skutecznie przykuć moją uwagę.
I decyzji tej nie pożałowałam ani przez chwilę.
Powieść ma niesamowitą siłę przyciągania nie tylko z powodu wirtuozerskiego opisu miłości ojcowskiej (bez melodramatów, w męski, podszyty ironią sposób) ale głównie ze względu na osobę narratora, którym jest ... zmarły syn autora.
Michel Rostain oddał głos Lionowi, ukochanemu jedynakowi, który zmarł nagle na zapalenie opon mózgowych w wieku 22 lat.
Dlaczego?
Bo 'Lew' (jak pieszczotliwie był nazywany przez rodziców) może wszystko. Może wyśmiać zabobony, wykpić to ciągłe rozczulanie się, z humorem wytknąć ojcu wszystkie słabostki.
Wolno mu.
Lew jest martwy, nieżywy, nieobecny. Nie jest już częścią tego świata (ani - w przekonaniu ojca - żadnego innego, choć jego racjonalizm nie zawsze zdaje się wygrywać z tym, co transcendentne).
Lew nie czuje bólu, nie przeżywa wciąż na nowo horroru patrzenia na umieranie, nie musi hołubić ostatniej iskierki nadziei, czekać na obiecujące choć częściową odpowiedź wyniki sekcji zwłok.
Nie musi organizować pogrzebu, nie musi ukrywać swoich emocji przed rodziną czy tłumaczyć się z nich przed sąsiadami.
Nie rozpacza nad niespełnionymi marzeniami.
Lew NIE ROBI niczego, co musiałoby by być udziałem ojca, gdyby to jemu przytrafiła się ta historia, gdyby sam siebie mianował narratorem.
To oczywiście wybieg.
Poruszający i sprytny.
To książka z kategorii niezapomnianych.
Semi-autobiograficzna, nie jest dokładnym zapisem dramatycznych wydarzeń.
Jest zbiorem emocji, patchworkiem wspomnień, mozaiką zapamiętanych przeżyć, zapisem bólu i sposobem poradzenia sobie z żałobą.
A oprócz tego wszystkiego, to książka o cudownym, ciepłym, ojcu-przyjacielu, ojcu jaki jest przywilejem niewielu.
Wzruszająco-ujmująca.
Śmierć dziecka jest niewyobrażalna.
Tego nie życzy się nawet najgorszemu wrogowi.
To temat, na myśl o którym odczuwa się niemal fizyczny ból, a przynajmniej napad paniki.
Kto zatem, nie doświadczywszy tego (a więc nie szukający jakiegoś pocieszenia, przetrawienia tematu, poukładania emocji - co by usprawiedliwiało szukanie tego typu lektur) chciałby...
2013-03-11
To moje trzecie podejście do 'niekryminalnego' Mankella.
I trzeci raz ... coś mi zgrzyta, choć w sumie książka podobała m się dużo bardziej, niż "Depths" czy "Italian Shoes".
Zastanawiam się, czy nie ma na to wpływu fakt, że czytałam tę książkę po angielsku.
Napisana po szwedzku, przetłumaczona na angielski, analizowana po polsku - przy tylu przewodnikach musiała gdzieś tam nastąpić utrata energii. Mówi się, że przeklinanie w obcym języku nie razi ucha tak, jak w ojczystym. Coś w tym jest! Być może pewne angielskie słowa nie potrafiły tak dobrze i tak obrazowo oddać emocji, które zgodnie z opiniami wielu czytelników, powinnam odczuwać (nie ze względu, bynajmniej, na ubogość tego pięknego języka, ale na moje ograniczenia lingwistyczne).
Zacznijmy od wad :)
Nie lubię książek, w których już na początku zdradzone jest zakończenie, nawet jeśli owo zakończenie jest mniej istotne od tego, co wydarzyło się przed nim.
Opowieść Jose Maria Vaz'a (a raczej zapis opowieści umierającego Nelio) ma nas poruszyć, zmusić do refleksji, a może nawet i do bardziej radykalnych kroków, do zmiany swojego życia.
Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że Mankell próbował stworzyć ... świecką ewangelię. Wynosząc umierającego chłopca na piedestał, czyniąc z niego Chodzącą Mądrość, ubierając go w aureolę świętości, przypisał mu też wiernego apostoła, który porzucił dotychczasowe życie na rzecz misji głoszenia tej niezwykłej historii każdemu, kto zechce słuchać.
Przeszkadzał mi ten kaznodziejski ton.
'Chronicler of the Winds' jest jednak niewątpliwie książką poruszającą. Opis życia dzieci ulicy, gdzieś w afrykańskim mieście targanym wojnami domowymi, daje do myślenia.
Porównując marzenia bezdomnych dzieci o trampkach, o znalezieniu pięknego zakątka znanego z opowieści zabitej przez oprawców mamy, o nowej, niepodartej sukience z naszymi codziennym zachciankami wychodzimy na pustych kolekcjonerów coraz to nowych gadżetów, konsumujących bezrefleksyjnie dobra, które nie przynoszą nam szczęścia.
W książce Mankella bieda jest niejako uświęcona. Bieda zdaje się czynić ludzi lepszymi, bardziej wrażliwymi na potrzeby innych. Obskurna, brudna, żebrząca grupa skazanych na siebie przez los ulicznych przyjaciół jednoczy się w obliczu nadchodzącej śmierci jednego z nich. Ich celem staje się spełnienie ostatniego marzenia umierającego kolegi.
Hmmm ... do mnie to nie przemawia; razi mnie swoją naiwnością i nierealnością.
Bardziej realny wydaje mi się opisany w książce świat dorosłych - okrutnych, bezwzględnych, egoistycznych, wyrachowanych. Świat w którym ludzie zatracili wartości, w które kiedyś wierzyli. Świat, w którym "nie budują już domów, ale kryjówki". Wbrew pozorom ten drastyczny opis świata porusza mnie mocniej niż wyidealizowany (choć osadzony w brutalnej rzeczywistości) świat oczami mankellowskiego dziecka.
Nie jest to książka wciągająca jak kryminał. To raczej mieszanka, którą spożywa się małymi kawałkami i trawi.
Uczciwie mówię, że zdarzało mi się 'przeczytać' jedną-dwie strony po to tylko by uświadomić sobie, że nic do mnie nie dotarło i muszę się cofnąć i 'wczytać' jeszcze raz.
Zdziwiło mnie też w opiniach innych, że jest to książka 'o Afryce'. Afryki tam naprawdę niewiele, może poza paroma wierzeniami (w wędrujące wokół nas duchy przodków, w przesądy, w zły omen przynoszony przez karły czy albinosów).
Cztałam ją długo, chcąc jak najszybciej skończyć, by mieć ją już za sobą (nie lubię, mimo wszystko, porzucać niedoczytanych książek).
Choć jednak ... zapada w pamięć.
To moje trzecie podejście do 'niekryminalnego' Mankella.
I trzeci raz ... coś mi zgrzyta, choć w sumie książka podobała m się dużo bardziej, niż "Depths" czy "Italian Shoes".
Zastanawiam się, czy nie ma na to wpływu fakt, że czytałam tę książkę po angielsku.
Napisana po szwedzku, przetłumaczona na angielski, analizowana po polsku - przy tylu przewodnikach musiała gdzieś...
2016-04-15
Kolejna cudowna książka mistrza historyjek dla dzieci małych i dużych, która śmieszy i wzrusza.
Nieśmiały i z pozoru fajtłapowaty pan Hoppy, ma w życiu dwie namiętności - hodowanie kwiatów i ... sąsiadkę, nieco ekscentryczną panią Silver.
Pewnego dnia Lavinia sprowadza sobie do domu lokatora, z którym zakochany po uszy (choć skrzętnie swoje uczucie ukrywający) pan Hoppy nijak nie może konkurować.
Lokator zostaje umieszczony w domku na balkonie.
Malutki żółwik, Alfie.
Obiekt westchnień, powiernik i oczko w głowie pani Silver.
Niestety Alfie (jak na żółwia przystało) nie rośnie zbyt szybko, spędzając 'mamci' sen z powiek.
Swoimi wątpliwościami dzieli się - w czasie codziennych międzybalkonowych pogawędek - z panem Hoppy. Ten zaś, widząc w tej sytuacji szansę na zyskanie dozgonnej wdzięczności pani S. podsuwa jej tajemną mantrę Beduinów, która ma pomóc rozwiązać problem.
Po miesiącu Alfie przestaje się mieścić w swoim balkonowym apartamencie.
Czyżby zaklęcie zadziałało?
Czy może 'cud' wymagał wspomagania?
Zdradzę tylko, że pan Hoppy okazuje się mieć głowę na karku i trzymać rękę na pulsie!
Resztę doczytajcie Szanowni Państwo sami.
Na podstawie książki (nie pierwszej i, jak podejrzewam, nie ostatniej) pana Dahl'a powstał przecudny, klimatyczny film z Nikt-Inny-Nie-Zagrałby-Tego-Lepiej Dustinem Hoffmanem i uroczą w roli pani Silver Judie Dench. Niestety, polski tytuł został przetłumaczony, jako "Pan Hoppy i żółwie", co jest zbrodnią w biały dzień, SZCZEGÓLNIE jeśli prześledzi się zmagania z wymyślaniem tytułu samego autora (polecam serdecznie; niestety jedynie po angielsku - http://www.roalddahl.com/roald-dahl/archive/archive-highlights/esio-trot-title-page).
"Eiw Łóż" (A może Ei! Włóż! lub wręcz - by zachować oryginalną liczbę pojedynczą - Włóż! :))) brzmi może trochę topornie (i język można sobie połamać - kochany, cudowny język polski :))), ale w końcu tytuł 'E-si-o Trot', też nie przywodzi na myśl angielskiego rzeczownika.
Polecam gorąco i film i książkę, która - mam nadzieję, doczeka się polskiego tłumaczenia pod właściwym tytułem.
Ps. Dodam tylko, że zetknęłam się z niepochlebnymi opiniami, krytykującymi Roalda Dahl'a za - co mnie rozśmieszyło setnie - 'promowanie' oszustwa jako drogi do małżeństwa oraz (tu już by można dyskutować o pewnej stereotypowości ról społecznych :)) za przedstawianie kobiet w roli słodkich, głupiutkich istot, które nie mają zbyt wiele pojęcia o życiu i dają się łatwo wywieść w pole.
Widocznie ktoś nie zauważył, że to jest ... bajka (sic!).
Historyjka dla dzieci, przedstawiana najczęściej w przejaskrawionych barwach i doszukiwanie się tu drugiego dna, czy 'dorosłych' podtekstów jest po prostu żenujące :)
książka 7/10 film 8/10 (Dearbhla Walsch, 2014)
Kolejna cudowna książka mistrza historyjek dla dzieci małych i dużych, która śmieszy i wzrusza.
Nieśmiały i z pozoru fajtłapowaty pan Hoppy, ma w życiu dwie namiętności - hodowanie kwiatów i ... sąsiadkę, nieco ekscentryczną panią Silver.
Pewnego dnia Lavinia sprowadza sobie do domu lokatora, z którym zakochany po uszy (choć skrzętnie swoje uczucie ukrywający) pan Hoppy...
Chłopiec zamknięty w piwnicy, karmiący tłustymi muchami jednego ze swoich ulubionych pająków, Piotra i wciąż roztrząsający powód swojego długotrwałego uwięzienia w ciasnym, zaciemnionym i praktycznie pozbawionym mebli pomieszczeniu strasznie mnie denerwował. Już od początku wiedziałam, że ta powieść mi się nie spodoba. Nie przemawiały do mnie ciągle powtarzane przez niego mantry, odliczanki i opisy stworów, które były wytworem jego wyobraźni – nie, nie mogłam przez to przebrnąć. Miejsce akcji jak z kiepskiego horroru, a bohater zupełnie niewiarygodny. Przewracałam oczami i wzdychałam z niesmakiem, by jednak wciąż brnąć dalej.
Były wakacje, a ja korzystałam z hojności Audible rozdającej darmowe audiobooki na czas mocno określony. Ściągnęłam wszystkie dostępne bez czytania opisów i konsekwentnie wkurzałam rodzinę, izolując się od wszytkich przy pomocy słuchawek. A mieliśmy się przecież integrować…
Kiedy już powtórzyłam w myślach chyba z milion razy, że ta historia nijak nie trzyma się kupy coś mnie tknęło i postanowiłam przeczytać opis.
I … zaczęłam słuchać od początku.
Okazało się bowiem, że nie była to żadna fikcja literacka autorstwa miernego pisarzyny, ale autentyczny opis przeżyć chłopca, który spędził 13 lat swojego życia w piwnicy. Zamknięty tam przez przepełnionych poczuciem winy rodziców (tak, tak obojga rodziców), którzy jako wyznawcy katolicyzmu wstydzili się – we wczesnych latach sześćdziesiątych – nieślubnego potomka.
Uwięzienie pierworodnego nie przeszkadzało im najwyraźniej w wychowywaniu gromadki dzieci, których dorobili się już po założeniu prawowitego stadła.
Powiedzieć, że z nowej perspektywy książka nabrała nagle wiarygodności, byłoby nadużyciem. Albowiem losy Steve’a okazały się pasmem tak potwornego okrucieństwa, bezduszności i obojętności (a nawet i zdrady) ze strony osób, które mogły mu w jakiś sposób pomóc i wyrwać go z przeklętego kręgu prześladowania, że patrzyłam na nie jakby przez grubą szybę. I z wielką przykrością muszę stwierdzić, że nadal podświadomie traktowałam losy chłopaka jak marnie napisany thriller. Trudno mi było się pogodzić się z tym, że chociażby jego matce nie zrobiło się go przez chwilę szkoda.
Poza tym bardzo, ale to bardzo trudno było mi połączyć wszystkie kropki i uwierzyć, że z dziecka tak niedostymulowanego emocjonalnie i intelektualnie wyrósł dość poukładany człowiek, żyjący w zgodnej harmonii z drugą żoną (po ugodowym rozstaniu się z pierwszą) ojciec czwórki własnych dzieci. Tym niemniej Steve jest wciąż żyjącym, namacalnym dowodem tej historii.
Trudno ocenić tę książkę w takich samych kategoriach, jak inne. Wybitna? Boże uchowaj nas od takiej wybitności. Przeciętna? Zdecydowanie nie, chociażby ze względu na niesamowitą odwagę, by opisać te zdarzenia i zrobić publiczną wiwisekcję swoich najgłębszych ran.
Czy poleciłabym tę książkę innym czytelnikom?
Hmmm… to lektura ciężkiego kalibru. A z drugiej strony niesamowity przykład odporności, ‘niezniszczalności’ i niepojętej elastyczności ludzkiej natury i jej zdolności do odbijania się od najgłębszego dna.
Chłopiec zamknięty w piwnicy, karmiący tłustymi muchami jednego ze swoich ulubionych pająków, Piotra i wciąż roztrząsający powód swojego długotrwałego uwięzienia w ciasnym, zaciemnionym i praktycznie pozbawionym mebli pomieszczeniu strasznie mnie denerwował. Już od początku wiedziałam, że ta powieść mi się nie spodoba. Nie przemawiały do mnie ciągle powtarzane przez niego...
więcej Pokaż mimo to