Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Dusza światowa Agnieszka Drotkiewicz, Dorota Masłowska
Ocena 6,5
Dusza światowa Agnieszka Drotkiewi...

Na półkach:

Jeśli macie wolne 30 zł i chęć na spędzenie wieczoru w miłym towarzystwie, polecam gorąco tę książkę. To zapis rozmów przeprowadzonych przed rokiem - pytała Agnieszka Drotkiewicz, odpowiadała Dorota Masłowska. Całość czyta się świetnie - premiera była ledwie wczoraj, a ja już mam lekturę za sobą (i żałuję! chciałabym więcej!). Przebiegając wzrokiem po literach ma się wrażenie, że słucha się ciekawej rozmowy dwóch inteligentnych, lubiących się kobiet. Dosłownie czułam, jakbym siedziała z nimi przy kawiarnianym stoliku i w ten sposób miło spędzała czas jednocześnie poszerzając swoje horyzonty.

Nie bez znaczenia jest pewnie fakt, że jestem w wieku obu dziewczyn - też urodziłam się w początkach lat osiemdziesiątych i tematy, które poruszają, są mi bliskie. Nie zawsze zgadzam się w 100% z Dorotą (wtedy lektura byłaby chyba nudna), ale mam swoje przemyślenia na temat przewijających się w książce zagadnień. Też o tym rozmawiam ze znajomymi - o człowieku w mieście i człowieku na wsi, o byciu częścią tłumu, o pisaniu, o jedzeniu, o wyrażaniu siebie, o nieposiadaniu facebooka, o serialach i marzeniach.
Dorota pokazuje w tej książce, jak fajną i szczerą jest osobą. Bardzo cenię w ludziach cechę, która z niej wręcz bije - szacunek dla inności drugiego człowieka. Sama cały czas się tego uczę, ona, mam wrażenie, opanowała to do perfekcji. A może jest to po prostu wrodzone?
Moje zaskoczenie tą jej pozytywnością wynika zapewne po części z faktu, że przez długi czas nie czytałam jej książek i wiedziałam o niej tylko tyle, ile mignęło mi gdzieś w prasie czy Internecie, a zwykło się chyba o niej mówić, jako o młodej lasce, której się poszczęściło i która jest trochę walnięta. Nic bardziej mylnego. Ja odniosłam wrażenie, że ma bardzo dobrze poukładane w głowie.
Początek jej popularności, powszechny zachwyt Wojną polsko-ruską przypadł na końcówkę mojego liceum. Wszyscy zachwycali się tą książką i jej lektura była w zasadzie obowiązkowa. Ja nigdy nie lubiłam tego, co obowiązkowe i w powszechnym zachwycie wyczuwam jakiś fałsz (ona zresztą sama w wywiadzie mówi, że odrzuca lektury "must read", nie lubi książek, które trzeba przeczytać). Dlatego też na fali powszechnego "wow!" nawet nie przyszło mi do głowy, aby pochylić się nad tą książką. Odrzucilam ją z zasady. Z jej twórczością zapoznałam się dopiero przy okazji "Kochanie, zabiłam nasze koty". Wzięłam do ręki w Empiku, żeby zobaczyć, co to właściwie jest, przeczytałam kilka pierwszych zdań i wsiąkłam w ten rytm, w tę narrację.
"Duszę światową" na pewno warto przeczytać, niezależnie od tego, czy jest się jej fanem, czy nie, bo mam wrażenie, że ta książka trafnie ukazuje o czym myślą współczesne 30-latki, które przyglądają się światu z ciekawością i starają się go odczuć i zrozumieć. Cena książki to równowartość dwóch-trzech kaw w kawiarni. Spójrzcie na to, jak na zaproszenie na kawę dwóch fajnych osób. Moim zdaniem warto to zrobić, bo pogaduchy przy tej kawie dostarczą Wam zagadnień do zadumy na jakiś czas. Mi dostarczyły.

Więcej moich opinii o książkach na www.barakudatoja.blogspot.com

Jeśli macie wolne 30 zł i chęć na spędzenie wieczoru w miłym towarzystwie, polecam gorąco tę książkę. To zapis rozmów przeprowadzonych przed rokiem - pytała Agnieszka Drotkiewicz, odpowiadała Dorota Masłowska. Całość czyta się świetnie - premiera była ledwie wczoraj, a ja już mam lekturę za sobą (i żałuję! chciałabym więcej!). Przebiegając wzrokiem po literach ma się...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Wilki w ścianach Neil Gaiman, Dave McKean
Ocena 7,1
Wilki w ścianach Neil Gaiman, Dave M...

Na półkach: ,

Książka, która zupełnie mnie zaskoczyła.
Po pierwsze tym, że udało mi się ją znaleźć w naszej bibliotece. Zajrzałam pod literkę „G” w zasadzie pewna, że jej nie będzie, ale nie chciałam potem się zastanawiać, czy może przypadkiem by jej nie było. I była! Wypożyczyłam ją bardziej dla siebie niż dla dziecka.
Gdy spojrzałam na rysunko-kolaże Dave’a McKeana, tak bardzo przywodzące na myśl ilustracje z Sandmana, stwierdziłam, że w żadnym wypadku nie nadają się dla dzieci i że moja E. na pewno nie będzie chciała ich oglądać.
Do tego dochodzi fabuła i klimat książki – dla dzieci dość przerażające. A moja córka jest z gatunku tych, co nie za bardzo lubią się bać.
I tu drugie zaskoczenie – książka okazała się absolutnym strzałem w dziesiątkę! Córka męczy mnie i męża od tygodnia, żebyśmy jej czytali „Wilki w ścianach” po kilka razy dziennie. Poza tym dużo mówi o tej książce. Budujemy właśnie nowy dom i cały czas zapewnia, że ona dopilnuje, żeby panowie murarze nie zamurowali w ścianach żadnych wilków:-).
Tak więc nawet jeśli Wy jako rodzice, podobnie jak ja, stwierdzicie, że dzieciom książka się nie spodoba, nie dajcie się zwieść. Magia wyobraźni Neila Gaimana i jego zdolność do snucia magicznych opowieści najwyraźniej nie pozostają bez wpływu także na najmłodszych. Książkę trudno dostać, ale jeśli Wam się uda – łapcie!.

Więcej moich opinii o książkach znajdziecie tu:

barakudatoja.blogspot.com. Zapraszam!

Książka, która zupełnie mnie zaskoczyła.
Po pierwsze tym, że udało mi się ją znaleźć w naszej bibliotece. Zajrzałam pod literkę „G” w zasadzie pewna, że jej nie będzie, ale nie chciałam potem się zastanawiać, czy może przypadkiem by jej nie było. I była! Wypożyczyłam ją bardziej dla siebie niż dla dziecka.
Gdy spojrzałam na rysunko-kolaże Dave’a McKeana, tak bardzo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Do tej książki podchodziłam jak nauczyciel polskiego do Pana Tadeusza – po prostu musiała być dobra. Bo jakże mogłoby być inaczej, skoro powieścią tą zachwycają się i opisują jako inspirującą takie osoby jak Neil Gaiman czy Erin Morgenstern? Może więc moja opinia jest trochę skrzywiona, niemniej jednak przez całe ponad 800 stron tej grubaśnej książki nie wychodziłam z podziwu.
Już samo napisanie tak długiej powieści, przy której czytelnik nie nudzi się ani przez pół strony jest sukcesem. Tym większym, jeśli jest to debiutancka i jedyna jak dotąd wydana powieść (poza nią Susanna Clarke publikowała chyba tylko opowiadania). Podobno pracowała nad nią 10 lat i opłaciło się. Przedstawiony świat jest dopracowany w najmniejszych szczegółach, każdy detal, każda nawet drugoplanowa postać jest wymyślona od początku do końca i zakotwiczona w tym, co się wokół niej dzieje (co unaoczniają nam fantastyczne przypisy Autorki). Co więcej, w powieści występują też prawdziwe, historyczne postaci (choćby lord Wellington, który pokonał Napoleona Bonaparte pod Waterloo). Na ile wiernie odwzorowują rzeczywistość – nie wiem, bo historia nigdy nie była moją mocną stroną. Polegam jednak na tych, którzy twierdzą, że pisarka nie nadużywała tutaj swojej licencji na zmyślanie i podziwiam, bo stworzenie tak dopracowanej rzeczywistości w dodatku powiązanej z prawdziwymi wydarzeniami to zadanie niezwykle trudne, a wybrnęła z niego doskonale.
W dodatku język jest cudowny. Czytając tę książkę nie mogłam wyzbyć się skojarzeń z Dickensem. Czyta się wspaniale, płynnie, jest mnóstwo zaskakujących zwrotów, opisów, wiele humoru właśnie w takim Dickensowskim stylu.
No to jak już się pozachwycałam, to może napiszę parę słów o treści. Magia w Anglii umiera. Nikt nie zajmuje się praktyką, wszyscy magowie to teoretycy. Aż nagle na arenie pojawia się pan Norell – mag praktykujący, a do tego przebiegły i egoistyczny. Nie chcę zdradzać za dużo, w każdym razie podstępem doprowadza do tego, że w zasadzie tylko on ma prawo nazywać się magiem. Zdobywa zaszczyty, współpracuje z premierem i wszystko idzie w zasadzie po jego myśli do czasu, gdy w Anglii pojawia się drugi mag – Jonathan Strange, różniący się od pana Norrella na wszelkie możliwe sposoby. Nie sposób jednak odmówić mu talentu, więc pan Norrell przyjmuje go na ucznia, co okazuje się prostą receptą na katastrofę. Żaden z nich nie jest idealny, każdy ma wady, a wady każdego z nich są inne. Obserwowanie jak te dwa charaktery ścierają się i odkrywanie, co ich przy tym wszystkim spotyka jest prawdziwą przyjemnością.
To idealna lektura na zbliżające się wakacje. Dlaczego? Dlatego, że wtedy można czytać od rana do wieczora albo i do następnego ranka, a na to właśnie ma się przy tej książce ochotę. Strony umykają spod palców w zastraszającym tempie, więc niech nikogo nie przerazi solidna objętość książki. Polecam gorąco.

Więcej moich opinii o książkach znajdziecie tu:

barakudatoja.blogspot.com. Zapraszam!

Do tej książki podchodziłam jak nauczyciel polskiego do Pana Tadeusza – po prostu musiała być dobra. Bo jakże mogłoby być inaczej, skoro powieścią tą zachwycają się i opisują jako inspirującą takie osoby jak Neil Gaiman czy Erin Morgenstern? Może więc moja opinia jest trochę skrzywiona, niemniej jednak przez całe ponad 800 stron tej grubaśnej książki nie wychodziłam z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Króciutka, zabawna książeczka opowiadająca o jednym dniu z życia doktoranta piszącego swoją pracę w British Museum. Doktorant ten, Adam, jest katolikiem stosującym się do kościelnych nauk odnośnie regulacji narodzin. Dzięki temu w wieku 29 lat ma już trójkę dzieci i przez cały opisywany dzień ważą się losy czwartego dziecka – żona jest w ciąży czy nie jest w ciąży?
Tym, co zaskoczyło mnie w tej książce, jest przede wszystkim to, że po raz pierwszy została wydana niemal 50 lat temu, bo w 1965 roku! Czytając w ogóle nie miałam takiego wrażenia. Tropy mogące sugerować, że liczy już niemal pół wieku to brak telefonów komórkowych, komputerów i sami mężczyźni na uczelni. Oczywistością jest to, że kobiety siedzą w domach i wychowują dzieci. Ale poza tym drobiazgiem książkę czyta się jak powieść zupełnie współczesną.
Na pewno na plus należy zaliczyć fakt, że książka jest naprawdę zabawna. Zwłaszcza na początku, ale tez i pod koniec zdarzało mi się wybuchnąć przy lekturze głośnym śmiechem. Ciekawa jestem, jak odbierałyby ją osoby podobnie jak bohater niekorzystające z antykoncepcji ze względów religijnych. Bo szczerze mówiąc w środku książki miałam taki moment, w którym już mnie to tak nie bawiło i czułam ja mu musi być ciężko żyć z takim światopoglądem, z którym w dodatku w głębi duszy się raczej nie zgadza. No bo jak może wierzyć w samą ideę zakazu antykoncepcji, skoro cały czas liczy na to, że Watykan zniesie zakaz? No cóż, katolicy mają ciężkie życie. Zwłaszcza, że od publikacji książki jak wspominałam minęło 50 lat a w tej kwestii o ile mi wiadomo nic się nie zmieniło…
Czy warto po nią sięgnąć? Można, ale nie trzeba. To chyba nie jest książka, która może stać się ulubioną. Jednocześnie jednak czyta się ją naprawdę przyjemnie. Jedyna rzecz, która była trochę, ale naprawdę tylko troszkę męcząca, były zmiany sposobu narracji – Autor nawiązywał tutaj do różnych klasyków powieści jak Kafka, Joyce czy Conrad. Rzeczywiście odkrywając samodzielnie gdzie Autor do kogo nawiązuje można odczuć pewną satysfakcję (zwłaszcza, że nigdzie nie jest to podane wprost) i trafnie ilustruje to pojawiający się w powieści motyw przenikania się życia i literatury, ale czy tak dużo daje? Nie wiem. Bez tego książkę oceniłabym chyba równie dobrze, a czytałoby się ją płynniej. Jak komuś wpadnie w ręce, przeczytajcie, bo zajmie Wam to mało czasu, a trochę się pośmiejecie i zadumacie nad ciężkim losem prawdziwych katolików. Jeśli jednak mielibyście jej jakoś specjalnie szukać, to chyba lepiej zainwestować siły i nakłady w co innego.

Więcej moich opinii o książkach znajdziecie tu:

barakudatoja.blogspot.com. Zapraszam!

Króciutka, zabawna książeczka opowiadająca o jednym dniu z życia doktoranta piszącego swoją pracę w British Museum. Doktorant ten, Adam, jest katolikiem stosującym się do kościelnych nauk odnośnie regulacji narodzin. Dzięki temu w wieku 29 lat ma już trójkę dzieci i przez cały opisywany dzień ważą się losy czwartego dziecka – żona jest w ciąży czy nie jest w ciąży?
Tym, co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo przyjemna, świetnie napisana i obdarzona piękną okładką książka z jedną zasadniczą wadą – jest zdecydowanie za krótka!
To pierwsza wydana w Polsce powieść (choć w tym przypadku raczej jest to opowiadanie) gwatemalskiego pisarza Rodrigo Rey Rosy. Szczerze mówiąc nigdy wcześniej o nim nie słyszałam, ale na pewno jest to nazwisko warte zapamiętania. Po przeczytaniu tego krótkiego utworku nie zdziwiłabym się, gdyby hasło na okładce „Najwybitniejszy pisarz współczesnej Gwatemali” było prawdziwe.

W książce poznajemy historię miłości księgarza do tajemniczej kobiety kradnącej książki z jego sklepu. Rzeczywiście znajdziemy tu tajemnicę, ale z wymienianymi na okładce „motywem kryminalnym” (jest, ale moim zdaniem poboczny) czy „przemocą i brutalną rzeczywistością Gwatemali” to bym była ostrożna. Książka nie jest o tym. W całości skupia się na przeżyciach głównego bohatera, który jest całkowicie zafascynowany złodziejką i próbuje dowiedzieć się, kim ona jest i czemu kradnie książki. Czy mu się to uda? Nie zdradzę. Zdradzę natomiast, że towarzyszenie mu przy tej wędrówce to prawdziwa przyjemność. Lektura tej książki pozwoliła mi spędzić dwie godziny w fantastyczny sposób, tak więc polecam ją Wam gorąco – na nudny wieczór, na podróż pociągiem, na sobotnie popołudnie na leżaku będzie idealna. Tylko dlaczego tak mało? Dlaczego jest taka krótka? Nie jestem zwolenniczką rozciągania ponad miarę tego, co da się ująć w krótszej formie, ale chciałabym jeszcze! Tak więc czekam z utęsknieniem na kolejne polskie przekłady tego gwatemalskiego pisarza. A tymczasem, zajrzyjcie do Severiny. Zwłaszcza, że, przynajmniej moim zdaniem, okładka jest po prostu śliczna, idealnie trafia w mój gust. Tak więc mimo iż książkę czyta się błyskawicznie, nie żałuję wydanych pieniędzy – samo posiadanie tej książki to przyjemność.

Więcej moich opinii o książkach znajdziecie tu:

barakudatoja.blogspot.com. Zapraszam!

Bardzo przyjemna, świetnie napisana i obdarzona piękną okładką książka z jedną zasadniczą wadą – jest zdecydowanie za krótka!
To pierwsza wydana w Polsce powieść (choć w tym przypadku raczej jest to opowiadanie) gwatemalskiego pisarza Rodrigo Rey Rosy. Szczerze mówiąc nigdy wcześniej o nim nie słyszałam, ale na pewno jest to nazwisko warte zapamiętania. Po przeczytaniu tego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Chyba o żadnej książce nie było mi tak trudno napisać jak o tej, dlatego, że zakończenie wywróciło wszystko do góry nogami i trudno oddać mój stosunek do tej powieści bez zdradzania, jak się kończy. Ale zacznijmy od początku.
W książce poznajemy losy Nicka, który poznaje dziewczynę, Alison. Mimo, że układa im się całkiem dobrze, postanawia podjąć pracę na greckiej wyspie w roli nauczyciela angielskiego. Na tej wyspie poznaje tajemniczego milionera, który wciąga go w dziwną grę. Stawia naszego bohatera w wielu abstrakcyjnych sytuacjach, tak że zarówno on jak i my tracimy z oczu granicę pomiędzy prawdą a fikcją. Dla mnie dociekanie wraz z bohaterem, o co tak właściwie chodzi i co jest prawdą a co kłamstwem było prawdziwą przyjemnością. Książka jest gruba, liczy niemal 700 stron, ale wciągała jak najlepszy kryminał.

Mniej entuzjastyczne odczucia mam natomiast w stosunku do finału, który zajmuje wcale nie tak mało, bo mniej więcej ¼ książki. Nie mogę tu zbyt wiele napisać, bo nie chcę zdradzać szczegółów – lepiej zostawić przyszłym czytelnikom frajdę z dochodzenia do rozwiązania niż wywlekać tu swoje argumenty. Krótko jednak napiszę, że zakończenie wydawało mi się po pierwsze rozciągnięte ponad miarę, a po drugie ze wszech miar nieprawdopodobne – zarówno jeśli chodzi o zamysł „gry” jak i zmiany w psychice bohaterów. Po prostu nie kupuję tego zakończenia i już. Warto jednak samemu je poznać i wyrobić sobie własne zdanie na ten temat, bo wiem, że są osoby uważające inaczej.
Może inaczej odebrałabym tę książkę, gdybym była trochę młodsza. Należy do tych lektur, które należałoby przeczytać do jakiegoś 18-24 roku życia, bo wtedy, gdy kształtuje się dojrzała tożsamość człowieka, miałaby chyba największy potencjał by się po prostu spodobać. Polecam ją jednak wszystkim, zwłaszcza tym wybierającym się na wakacje do Grecji (tam rozgrywa się najdłuższa, najciekawsza część książki)

Więcej moich opinii o książkach znajdziecie tu:

barakudatoja.blogspot.com. Zapraszam!

Chyba o żadnej książce nie było mi tak trudno napisać jak o tej, dlatego, że zakończenie wywróciło wszystko do góry nogami i trudno oddać mój stosunek do tej powieści bez zdradzania, jak się kończy. Ale zacznijmy od początku.
W książce poznajemy losy Nicka, który poznaje dziewczynę, Alison. Mimo, że układa im się całkiem dobrze, postanawia podjąć pracę na greckiej wyspie w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kamienny żagiel leżał na mojej półce już od października, bo to prezent urodzinowy. W końcu zdecydowałam się po niego sięgnąć i nie zawiodłam się. Wprawdzie nie wciągnął mnie tak, jak potrafią to zrobić niektóre kryminały, ale przeczytałam go bez bólu. Być może na brak mojej entuzjazmu ma wpływ to, że jest to szósty tom z serii i dlatego nie wszystkie zachowania postaci czy ich powiedzenia były dla mnie zrozumiałe, ale w taki sposób, że wiedziałam, że wynika to z mojej nieznajomości poprzedniej części historii, a nie z tego, że pisarz pisze bez sensu. To kolejny dowód na to, że serie warto czytać po kolei.
Na pewno warto zaznaczyć, że jest to na wskroś męski kryminał. Czytając go czuje się, że napisał go 50-letni mężczyzna. Co i rusz pojawiają się nawiązania do muzyki jazzowej oraz do whiskey – dwie rzeczy kojarzące mi się z moim tatą. Ja nie przepadam ani za jednym ani za drugim, ale nie irytowały mnie te nawiązania. Były napisane w taki sposób, że wręcz żałowałam, że do mnie nie przemawiają i mimo mojej niechęci mam ochotę sięgnąć po whiskey jak się nadarzy okazja. A nuż uda mi się dostrzec w niej to, za co uwielbia ją Autor i wiele innych osób?
Tym, co najbardziej mi przeszkadzało w tej książce były zarysowane intrygi (liczba mnoga, bo mamy tu dwie niezależne od siebie zagadki). Największy zarzut jest taki, że po prostu mnie nie wciągnęły. To zdecydowanie nie jest taka książka, którą czyta się przez całą noc do rana bo po prostu trzeba się dowiedzieć, kto zabił i dlaczego. Poza tym przeszkadzało mi to, że nie znajdujemy tu jasnych rozwiązań tych intryg. Pozostają nam domysły. Zarzut mniejszy, bo wiem, że niektórym taki sposób zakończenia książek odpowiada. Czują się wtedy twórcą historii na równi z pisarzem i że nie są traktowani jak idioci. Ja mimo wszystko wolę znaleźć na końcu jasne odpowiedzi na pytania postawione na początku, zwłaszcza, jeśli są to wątki wiodące w książce.
O tym, że mimo wszystko nie uważam tej książki za złą, najlepiej świadczy mój zamiar sięgnięcia po inne pozycja z serii, jeśli przypadkiem trafią w moje ręce. Specjalnie nie będę ich szukać, bo Ake Edwardson nie dołączył do grona moich ulubionych pisarzy, ale nie zniechęciłam się do niego. Nie sposób odmówić mu tego, że pisze naprawdę dobrze i zapoznanie się z jego twórczością może być dobrym pomysłem na wakacje, jeśli lubicie tego typu literaturę.

Więcej moich opinii o książkach znajdziecie tu:

barakudatoja.blogspot.com. Zapraszam!

Kamienny żagiel leżał na mojej półce już od października, bo to prezent urodzinowy. W końcu zdecydowałam się po niego sięgnąć i nie zawiodłam się. Wprawdzie nie wciągnął mnie tak, jak potrafią to zrobić niektóre kryminały, ale przeczytałam go bez bólu. Być może na brak mojej entuzjazmu ma wpływ to, że jest to szósty tom z serii i dlatego nie wszystkie zachowania postaci czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na mojej półce od dłuższego czasu leżała powieść Henninga Mankella, o którym słyszałam wiele dobrego, a nigdy nie miałam okazji nic z jego twórczości przeczytać. Książkę kupił mój mąż chyba dwa lata temu dość przypadkowo, bo na jakimś wakacyjnym stoisku z książkami, więc znów miałam do czynienia ze środkowym tomem nieznanej mi wcześniej serii. W tym wypadku jednak nic a nic mi to nie przeszkadzało w lekturze.
Książkę dosłownie połknęłam w weekend. Jest tu wszystko, za co kochamy skandynawskie kryminały – scenki z życia komisariatu, dobrze zarysowane postaci policjantów mierzących się nie tylko ze śledztwami ale i z problemami osobistymi, wciągająca intryga, bagno moralne drzemiące pod przykrywka normalności i szwedzkie krajobrazy. I tu mogę z pełnym przekonaniem napisać, że jest to książka, przy której człowiek wieczorem szczerze żałuje, że zasypia i najchętniej postawiłby sobie oczy na zapałki, oby tylko móc czytać dalej.

Akcja rozpoczyna się w Algierii, gdzie nieznani sprawcy z powodów religijnych mordują cztery zakonnice i piątą, przypadkiem z nimi nocującą kobietę. Algierscy policjanci, aby uniknąć kłopotów, tuszują zabójstwo owej piątej kobiety. Jednak jedna z policjantek kierowana wyrzutami sumienia pisze list do córki owej kobiety w której wyjaśnia, co się tak naprawdę zdarzyło. Jej czyn zapoczątkowuje falę zbrodni. Córka zaczyna mordować. Nie zdradzam tu jakiejś tajemnicy, bo to wiadomo od początku książki. Ale kim jest córka i dlaczego morduje, według jakiego klicza dobiera swoje ofiary, tego dowiadujemy się w trakcie lektury.
Polecam gorąco. Ja na pewno sięgnę po inne książki Henninga Mankella, zwłaszcza, że nadchodzi lato, a kryminałów nigdy nie czyta się tak dobrze, jak w wakacje.

Więcej moich opinii o książkach znajdziecie tu:

barakudatoja.blogspot.com. Zapraszam!

Na mojej półce od dłuższego czasu leżała powieść Henninga Mankella, o którym słyszałam wiele dobrego, a nigdy nie miałam okazji nic z jego twórczości przeczytać. Książkę kupił mój mąż chyba dwa lata temu dość przypadkowo, bo na jakimś wakacyjnym stoisku z książkami, więc znów miałam do czynienia ze środkowym tomem nieznanej mi wcześniej serii. W tym wypadku jednak nic a nic...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przy okazji ostatniej wizyty w bibliotece w nasze ręce wpadła Księga czarownic Zbigniewa Dmitrocy. Idealnie wpasowała się w obecne gusta E., którą interesują „potworańskie” książki, czyli takie z potworami, czarownicami i strachami (aktualnie ulubiona kreskówka to oczywiście Scooby-Doo).

Księga czarownic to pięknie zilustrowany przez Jolantę Marcollę zbiór szesnastu wierszy o różnych czarownicach żyjących wśród nas. Autor fantastycznie ogrywa stereotypy dotyczące kobiet z jakichś względów niewpasowujących się w powszechnie obowiązujące szablony. W jego ujęciu czarownice to np. kobiety wstydliwe (Wstydliszka), wciąż się martwiące (Zgryzolda), nie umiejące gotować (Gariadna), mające bałagan (Flejtuchna), kochające ptaki (Ptasznica) itp. Nie są one jednak przedstawione tak, aby je wyśmiać, ale aby w zabawny sposób przedstawić ich sposób myślenia.
Moja córka się w tej książce zakochała. Momentalnie zapamiętała kilka zwrotów jak np.:
„Czary-mary, gruba dynia,
Niech pomyją się naczynia!
Czary-mary… Zadziałało!
Jestem wiedźmą doskonałą”
Zbigniew Dmitroca ma w dorobku ponad dwadzieścia książeczek dla dzieci. Na pewno będziemy się za nimi rozglądać.

Więcej moich opinii o książkach znajdziecie tu:

barakudatoja.blogspot.com. Zapraszam!

Przy okazji ostatniej wizyty w bibliotece w nasze ręce wpadła Księga czarownic Zbigniewa Dmitrocy. Idealnie wpasowała się w obecne gusta E., którą interesują „potworańskie” książki, czyli takie z potworami, czarownicami i strachami (aktualnie ulubiona kreskówka to oczywiście Scooby-Doo).

Księga czarownic to pięknie zilustrowany przez Jolantę Marcollę zbiór szesnastu...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Czy wiesz, co jesz? Poradnik konsumenta, czyli na co zwracać uwagę, robiąc codzienne zakupy Katarzyna Bosacka, Małgorzata Kozłowska- Wojciechowska
Ocena 7,1
Czy wiesz, co ... Katarzyna Bosacka, ...

Na półkach:

Fantastyczna książka, na którą trafiłam zupełnie przypadkiem.
Nie należę do osób czytających poradniki żywieniowe czy w ogóle jakiekolwiek poradniki, ale ostatnio kilka razy trafiłam telewizji na program Kasi Bosackiej Wiem co jem i nie dość, że obejrzałam go z zainteresowaniem, to ponadto po każdym odcinku (choć widziałam raptem 2) miałam wrażenie, że wyniosłam jakieś ważne informacje. Dlatego gdy przy okazji ostatnich zakupów w Empiku zobaczyłam tę książkę w promocji za cos około 14 PLN, kupiłam bez wahania. I był to strzał w dziesiątkę.
Wciągnęła mnie jak najlepszy thriller. Tylko rozsądek kazał mi ją odkładać, gdy było już po pierwszej w nocy. Kilka razy podrywałam się i biegłam do lodówki by sprawdzić, co też kryje się w produktach, które zjadamy i podajemy dziecku. Informacje w książce, choć jest ich mnóstwo, są podane w bardzo przystępny sposób. Są zrozumiałe dla kompletnych laików, w ilości do przyjęcia i zapamiętania, a w dodatku naprawdę interesujące. Mnie zaskoczyło na przykład to, że:
· Warto pić wodę mineralną a nie źródlaną. Po wypiciu 5 litrów wody destylowanej człowiek by umarł, bo wyplukałby z organizmu cenne pierwiastki,
· Ziemniaki powinno się gotować w mundurkach, bo to pod skórką jest najwięcej wartości odżywczych. Przy obieraniu tracimy wiele z nich.
· Pomidory to jedyne warzywa które są zdrowsze po przetworzeniu – w formie koncentratu czy ketchupu mają dużo więcej cennego likopenu.
· Śledź to mega zdrowa ryba (o tym akurat zawsze byłam przeświadczona, tu uzyskalam potwierdzenie).
Te i wiele, wiele innych ciekawych i potrzebnych informacji znajdziemy w tej książce. Autorytet Kasi Bosackiej, która choć sympatyczna, jest przecież dziennikarką a nie dietetykiem, wzmacnia prof. Małgorzata Kozłowska-Wojciechowska, programowa Doktor Zdrówko która jest lekarzem i specjalistą do spraw żywienia. Jej współautorstwo gwarantuje, że książka nie powiela obiegowych opinii, ale jest oparta na rzetelnej wiedzy naukowej.
Jedyny minus to tragiczna redakcja. W kilku miejscach książka poraża nieścisłościami, czasem wręcz oczywistymi błędami.
Mimo wszystko jednak uważam, że to pozycja obowiązkowa dla wszystkich, którzy tak jak ja chcą dbać o zdrowie swoje i dzieci, nie kupować kota w worku, wiedzieć, na co zwracać uwagę przy zakupach różnych produktów, a przy tym nigdy dotąd nie znaleźli czasu czy motywacji, aby poważnie do tego przysiąść i zgłębić ten temat. Uważam, że to jeden z moich najlepszych zakupów książkowych ostatnich miesięcy. Z pewnością będę go trzymała pod ręką i nie raz do niego wrócę. Gdyby pojawiła się kontynuacja – będę jedną z pierwszych osób, które ją kupią.

Więcej moich opinii o książkach znajdziecie tu:

barakudatoja.blogspot.com. Zapraszam!

Fantastyczna książka, na którą trafiłam zupełnie przypadkiem.
Nie należę do osób czytających poradniki żywieniowe czy w ogóle jakiekolwiek poradniki, ale ostatnio kilka razy trafiłam telewizji na program Kasi Bosackiej Wiem co jem i nie dość, że obejrzałam go z zainteresowaniem, to ponadto po każdym odcinku (choć widziałam raptem 2) miałam wrażenie, że wyniosłam jakieś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie będzie przesadą gdy napiszę, że dosłownie wyczekiwałam chwili, kiedy usiądę do tej książki. Już jakiś czas temu przeczytałam inne wydane po polsku utwory Iana MacLeoda: zbiór opowiadań Podróże, fascynującą powieść Pieśń czasu i pochodzący z tego samego uniwersum co Wieki światła powalający na kolana Dom Burz. Pozostała mi więc już tylko jedna przetłumaczona na polski książka, którą odkładałam sobie tak, jak odkłada się najlepszy kąsek z obiadu na sam koniec. I co? I muszę przyznać, że trochę się zawiodłam. Nie dlatego, że jest to książka zła, bo Ian MacLeod jest świetnym pisarzem i złych książek chyba po prostu nie pisze, ale po prostu podobała mi się mniej niż pozostałe jego utwory.

Największym chyba zarzutem, jaki mogę jej postawić, jest to, że historia na początku zupełnie mnie nie wciągnęła, a zachowania bohaterów wydawały mi się nielogiczne. Bohaterem powieści jest Robert Borrows, którego poznajemy jako małego chłopca. O ile przy poprzednich powieściach MacLeoda od pierwszej strony po prostu nie mogłam się oderwać, tak tutaj akcja rozkręca się po jakichś 150 stronach i mam wrażenie, że gdyby nie moje wewnętrzne przekonanie, że to naprawdę świetny pisarz i na pewno dalej będzie lepiej, nie skończyłabym czytać tej książki, zwłaszcza, że w kolejce czeka kilka innych, naprawdę kuszących. Dobrze zrobiłam, że sobie zaufałam, bo druga część powieści jest moim zdaniem zdecydowanie lepsza. Pojawiają się ciekawsi bohaterowie, choćby genialna Sadie, czy też dużo ciekawsze rozwinięcia postaci które przemykają już na początku książki, jak pani Summerton (bo główni bohaterowie jakoś mnie nie uwiedli). Fabuła nabiera tempa i staje się po prostu ciekawsza.
Element fantastyczny znajdujemy w wykreowanym świecie. W ziemi odkryto eter – substancję, przy użyciu której można usprawniać różne procesy i maszyny, które normalnie by nie działały, mogą pracować. Mamy tu bardzo zhierarchizowane społeczeństwo, są cechy zajmujące się różnymi aspektami wykorzystywania eteru, znające zaklęcia pozwalające wykorzystywać go w danej dziedzinie. Najciekawszym elementem stworzonego świata są chyba trolle, odmieńcy, czyli ludzie, na których eter zadziałał w niekontrolowany sposób i spowodował nieodwracalne zmiany. Są izolowani od społeczeństwa, wykorzystywani i wyszydzani. Pomysł dobry i dobrze wykorzystany.
Tak więc zdecydowanie polecam Iana MacLeoda, ale niekoniecznie tę właśnie książkę. Może inni mają inne odczucia, ale mi się podobała najmniej ze wszystkich jego prac, jakie miałam przyjemność czytać, choć w ostatecznym rozrachunku broni się i na pewno nie uważam czasu, jaki poświęciłam na jej przeczytanie, za stracony.

Więcej moich opinii o książkach znajdziecie tu:

barakudatoja.blogspot.com. Zapraszam!

Nie będzie przesadą gdy napiszę, że dosłownie wyczekiwałam chwili, kiedy usiądę do tej książki. Już jakiś czas temu przeczytałam inne wydane po polsku utwory Iana MacLeoda: zbiór opowiadań Podróże, fascynującą powieść Pieśń czasu i pochodzący z tego samego uniwersum co Wieki światła powalający na kolana Dom Burz. Pozostała mi więc już tylko jedna przetłumaczona na polski...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo fajna książeczka dla dzieci. Może nie trafiła na listę absolutnych hitów mojej córki, ale zarówno mi jak i jej naprawdę przypadła do gustu.
Do jej zalet na pewno należy zaliczyć oryginalność jeśli chodzi o formę. Książeczka jak widać na zdjęciu powyżej ma dość oryginalny format, co było fajną odskocznią od tego, jak zwykle książki wyglądają i prowokowało do pytań : „Dlaczego tak?” i „Czemu różne książki wyglądają różnie?”. Mam wrażenie, że pokazywanie dziecku takich oryginalnie wyglądających przedmiotów fajnie otwiera myślenie i pobudza wyobraźnię.

Poza tym jest po prostu bardzo ładna. Czarne tło, choć mogłoby się wydawać nieodpowiednie dla dzieci, świetnie się sprawdza (zresztą nie tylko tutaj, podobnie było w naszych ukochanych Wierszach, że aż strach!). Na takim tle kolorowe literki wyglądają przepięknie, a moje dziecko ma właśnie etap fascynacji literkami.
Książka to jednak nie tylko szata graficzna, ale też treść. W książce znajdziemy króciutkie, sześciowersowe wierszyki, każdy przybliżający jakieś trudne słowo. Wierszyków mamy tyle, ile liter w alfabecie. I tak możemy się dowiedzieć, co znaczą takie słowa jak Abstynencja, Banał, Ceremonia czy też Dylemat (i tak lecimy przez cały alfabet aż do Zabobonu). Oprócz wierszyka do każdego słowa dołączona jest też krótka definicja wprost podająca znaczenie słowa.
Szczerze mówiąc nie mam wrażenia, aby moja córka któreś z tych słów naprawdę sobie przyswoiła, ale nie zmienia to faktu, że kilkukrotnie prosiła o czytanie jej tej książki. Bardziej chyba jednak przyciągała ją atrakcyjna szata graficzna i ładne literki w środku, niż same wierszyki.
Tak czy inaczej u nas się sprawdziła:-)

Więcej moich opinii o książkach znajdziecie tu:

barakudatoja.blogspot.com. Zapraszam!

Bardzo fajna książeczka dla dzieci. Może nie trafiła na listę absolutnych hitów mojej córki, ale zarówno mi jak i jej naprawdę przypadła do gustu.
Do jej zalet na pewno należy zaliczyć oryginalność jeśli chodzi o formę. Książeczka jak widać na zdjęciu powyżej ma dość oryginalny format, co było fajną odskocznią od tego, jak zwykle książki wyglądają i prowokowało do pytań :...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tą powieścią Walter Moers przypieczętował swoją mocną pozycję na moim prywatnym panteonie ulubionych pisarzy i pozostaje mi tylko żałować, że przeczytałam już wszystko, co napisał i co zostało przetłumaczone na język polski. To równie smutne jak powrót ze wspaniałych wakacji.
Ci, którzy mieli okazję czytać jego poprzednie powieści, choćby Rumo czy Kapitana Niebieskiego Misia nie powinni się zawieść (ciekawostka dla tych, co czytali Miasto Śniących Książek – autorem Kota alchemika jest Hildegunst Rzeźbiarz Mitów, Moers tylko tłumaczył z camońskiego:-)). Moers po raz kolejny olśniewa wyobraźnią, tworzy zabawne i oryginalne postacie, dokonuje nagłych, niespodziewanych zwrotów akcji. Z tymi książkami po prostu nie można się nudzić.

Do tego oczywiście dochodzą ilustracje Autora, który jest nie tylko pisarzem, ale też rysownikiem (samoukiem!). Mam wrażenie, że jest ich mniej niż w pozostałych powieściach, zwłaszcza pod koniec książki jakby znikają, ale te, co są, jak zwykle zachwycają. Łącząc swą wyobraźnię z ilustracjami własnego autorstwa Moers stworzył własny, unikalny styl, przynajmniej ja nigdy wcześniej nie natknęłam się na nic podobnego.
Jak dowiadujemy się z posłowia, sam zarys fabuły nie jest oryginalny. Opowieść o kocie, który zawiera pakt z alchemikiem polegający na tym, że alchemik będzie o niego dbał i go karmił przez miesiąc, po czym kot pozwoli się zabić i wytopić z siebie tłuszcz, pojawiła się w literaturze już wcześniej. Trudno mi się wypowiadać, na ile adaptacja Moersa odbiega od oryginału, ale widać w niej bardzo wyraźnie rękę tego właśnie pisarza, więc mogę domniemywać, że dodał od siebie sporo i nie było to zwykłe pójście na łatwiznę (a podobno po ukazaniu się książki w Niemczech pojawiały się takie głosy). W każdym razie nas, Polaków, a raczej nie-Niemców, książka będzie nie raz zaskakiwać, bo nie znamy przecież tej historii.
Na uwagę zasługuje oczywiście doskonałe tłumaczenie Katarzyny Beny. Myślę, że to szczęście dla pisarza mieć tak obdarzonego wyobraźnią, wyczuciem językowym i podobnym poczuciem humoru tłumacza. Pozostaje mi mieć tylko nadzieję, że pani Katarzyna będzie jeszcze miała okazję przetłumaczyć jakąś książkę Moersa. Będę pierwsza w księgarni, aby ją kupić.

Więcej moich opinii o książkach znajdziecie tu:

barakudatoja.blogspot.com. Zapraszam!

Tą powieścią Walter Moers przypieczętował swoją mocną pozycję na moim prywatnym panteonie ulubionych pisarzy i pozostaje mi tylko żałować, że przeczytałam już wszystko, co napisał i co zostało przetłumaczone na język polski. To równie smutne jak powrót ze wspaniałych wakacji.
Ci, którzy mieli okazję czytać jego poprzednie powieści, choćby Rumo czy Kapitana Niebieskiego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po czym poznać dobrą książkę, a w szczególności dobry kryminał? Choćby po tym, że gdy trafi przypadkiem w Twoje ręce, wszystko inne pójdzie w odstawkę do czasu, gdzie nie skończysz go czytać. Tak było w moim przypadku z Niespokojnym człowiekiem. Kupiłam tę książkę w zasadzie przypadkiem, gdy wkurzona na korki postanowiłam przeczekać je w Galerii Mokotów. Byłam z córką, więc oczywiście poszłyśmy do kącika dla dzieci, ale żeby nie umrzeć tam z nudów wstąpiłyśmy wcześniej do Empiku, żebym mogła kupić sobie jakąś gazetkę do poczytania. W ręce wpadł mi Niespokojny człowiek. Kosztował ledwie 15 PLN a w pamięci wciąż miałam świetną Piątą kobietę. Kupiłam więc z nastawieniem „OK., teraz poczytam przez godzinkę, a potem może kiedyś do tego wrócę”. No i wsiąkłam.

Wsiąkłam tym bardziej, że nie jest to jedynie kryminał. Równie ważny jak rozwiązywana zagadka jest sposób, w jaki Kurt Wallander się starzeje i to czyni tę powieść wyjątkową. Widzimy jak trudno jest mu pogodzić się z upływem czasu, z tym, że nadchodzi czas podsumowań, osoby w naszym wieku zaczynają umierać, ciało, a co gorsza również umysł, zaczynają odmawiać nam posłuszeństwa. Nie mogłam pozbyć się refleksji, że ja chyba będę się starzeć podobnie, trudno będzie mi się pogodzić z ograniczeniami, jakie nakładać będą na mnie coraz bardziej kruche ciało i zawodny umysł. Chyba większość ludzi mniej lub bardziej świadomie boi się starości, więc jest to tematyka dość uniwersalna, która może przemówić do każdego.
A sama zagadka, bo przecież jest to kryminał, też o dziwo jest dość wciągająca. Dlaczego „o dziwo”? Bo to historia szpiegowska rozgrywająca się w otoczeniu szwedzkiej marynarki, a ja nie jestem fanką takich historii. Jednak ta z Niespokojnego człowieka naprawdę mnie wciągnęła, byłam bardzo ciekawa, jak się skończy, a jej finał mnie nie rozczarował.
Jest to ostatnia powieść Mankella, w której głównym bohaterem jest Kurt Wallander. Szkoda, ale nadzieją napawa fakt, że powstała powieść skupiająca się na jego córce, Lindzie. Ja sięgnę po nią na pewno i trzymam kciuki, aby przerodziła się w kolejną serię, bo Henning Mankell to naprawdę świetny pisarz. Niespokojnego człowieka polecam wszystkim – mężczyznom, kobietom, osobom kochającym kryminały i tym, którzy nie są do nich do końca przekonani.

Więcej moich opinii o książkach znajdziecie tu:

barakudatoja.blogspot.com. Zapraszam!

Po czym poznać dobrą książkę, a w szczególności dobry kryminał? Choćby po tym, że gdy trafi przypadkiem w Twoje ręce, wszystko inne pójdzie w odstawkę do czasu, gdzie nie skończysz go czytać. Tak było w moim przypadku z Niespokojnym człowiekiem. Kupiłam tę książkę w zasadzie przypadkiem, gdy wkurzona na korki postanowiłam przeczekać je w Galerii Mokotów. Byłam z córką, więc...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka, do której przymierzałam się dość długo. Ukazała się już dwa lata temu, a ja od początku wiedziałam, że muszę ją przeczytać, bo uwielbiam takie historie. Jednak kupiłam ją dopiero teraz, podczas lektury Wieków światła, gdy czułam, że muszę odreagować przy lżejszej lekturze. I Baśniobór doskonale wypełnił to zadanie.
Główni bohaterowie to rodzeństwo: rozsądna Kendra i żądny przygód Seth. Ich rodzice muszą wyjechać na dwa tygodnie i jedyne osoby, które mogą się nimi zająć, to trochę dziwni i nieprzystępni dziadkowie ze strony taty, którzy w dodatku dają do zrozumienia, że wizyta dzieci jest im nie na rękę. Po przyjeździe okazuje się, że babci nie ma, a dziadek tłumaczy jej nieobecność w dość mętny sposób. Ponadto już na wstępie przedstawia im listę zakazów, też słabo uargumentowanych (np. nie można wchodzić do lasu, bo są tam kleszcze). Od samego początku widać jednak, że nie jest to zwykłe miejsce, a mieszkańcy posiadłości skrywają jakieś tajemnice. Okazuje się, że dziadek i babcia są strażnikami Baśnioboru, czyli rezerwatu magicznych stworzeń. Tak rozpoczyna się pełna przygód historia.

Myślę, że to naprawdę doskonała lektura dla młodzieży. Jest tu wszystko, co powinno być: działające na wyobraźnię stworzenia (choćby wróżki, golem czy wiedźma), fajnie stworzone postaci (choć mi trochę dziwne wydały się relacje między babcią a dziadkiem, ale cóż, ja nie jestem przecież grupą docelową, a młodszych czytelników takie niuanse mogłyby znużyć), wartka akcja, wszystkie szczegóły ze sobą powiązane.
Mi książka bardzo się podobała, choć z żalem zauważyłam, że chyba jestem już na nią za stara. Choć czytałam ją z przyjemnością, to nie opuszczało mnie wrażenie, że to nie dla mnie została napisana. Pozostaje mi powtórzyć za Christopherem Paolinim: żałuję, że nie mogłam jej przeczytać, kiedy byłam dzieckiem. Na pewno za kilka lat podsunę ją mojej córce i myślę, że będzie absolutnie zachwycona. Jeśli ktoś ma dzieci czy kuzynów w wieku 9 lat+, to w ciemno może kupować tę książkę na prezent (choć jest duże ryzyko, że już ją czytały, bo to chyba spory hit).
Opisywana powieść to tylko pierwsza część pięciotomowego cyklu. Czy sięgnę po resztę? Nie wykluczam. Teraz skupię się na poważniejszych lekturach, ale na pewno przyjdzie moment, gdy znów będę chciała odreagować, a wtedy to będzie pierwsza rzecz, o jakiej pomyślę.
Ach! I na koniec oczywiście muszę zaznaczyć, że bardzo mi się podoba okładka. Idealnie oddaje atmosferę książki. Jak komuś podoba się ilustracja z okładki – nie zawiedzie się i treścią powieści.

Więcej moich opinii o książkach znajdziecie tu:

barakudatoja.blogspot.com. Zapraszam!

Książka, do której przymierzałam się dość długo. Ukazała się już dwa lata temu, a ja od początku wiedziałam, że muszę ją przeczytać, bo uwielbiam takie historie. Jednak kupiłam ją dopiero teraz, podczas lektury Wieków światła, gdy czułam, że muszę odreagować przy lżejszej lekturze. I Baśniobór doskonale wypełnił to zadanie.
Główni bohaterowie to rodzeństwo: rozsądna Kendra...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Mały Chopin Joanna Rusinek, Michał Rusinek
Ocena 6,8
Mały Chopin Joanna Rusinek, Mic...

Na półkach:

Niewielka książeczka Michała Rusinka przybliżająca dzieciom Chopina, ale z dość zaskakującej perspektywy. Otóż tutaj skupiamy się na tym, jaki był Chopin jako dziecko. Moim zdaniem to świetny pomysł głownie dlatego, że odczarowuje w oczach dzieci wielkie, uznane postacie z pomników. Ukazanie ich ludzkiego, dziecięcego oblicza przybliża je dzieciom i pomaga spojrzeć na nich jak na normalnych ludzi, a nie jakieś dziwne, kamienne twory.

Ponadto Autor bardzo fajnie wplata w wiersz nazwy utworów, jakie tworzył Chopin. Pisząc o Polonezie nawiązuje do samochodów, których w czasach Chopina nie było, mazurek jest skojarzony z wielkanocnym ciastem, a walce, z walcami drogowymi itd. Takie rozwiązanie ma przynajmniej dwa plusy: pomaga zapamiętać te nazwy oraz przybliża czasy, w jakich żył Chopin.
Całości dopełniają wspaniałe ilustracje Joanny Rusinek. Ja jestem jej wielką fanką, czego dałam wyraz choćby pisząc o Wierszykach domowych i Wszędzie pachnie czekolada. Tutaj tylko potwierdza swoją klasę.
Wiersz czyta się dość łatwo i płynnie, choć zastosowano tu w dwóch miejscach zabieg, którego nie trawię, czyli rymowanie ze środkiem słowa (dalsza część słowa przeniesiona do kolejnej linijki). Książki dla dzieci służą do głośnego czytania i takiego rodzaju rymy bardzo to utrudniają i wytrącają z rytmu wiersza, ale to szczegół i książka jako całość jest naprawdę godna polecenia.

Więcej moich opinii o książkach znajdziecie tu:

barakudatoja.blogspot.com. Zapraszam!

Niewielka książeczka Michała Rusinka przybliżająca dzieciom Chopina, ale z dość zaskakującej perspektywy. Otóż tutaj skupiamy się na tym, jaki był Chopin jako dziecko. Moim zdaniem to świetny pomysł głownie dlatego, że odczarowuje w oczach dzieci wielkie, uznane postacie z pomników. Ukazanie ich ludzkiego, dziecięcego oblicza przybliża je dzieciom i pomaga spojrzeć na nich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Już dawno nie natrafiłam na książkę, wobec której miałabym aż tak mieszane uczucia. Zacznę od jej pozytywnych stron. Po pierwsze moja córka bardzo ją polubiła, co zapewne jest efektem tego, że główną bohaterką książki jest Baba Jaga, a E. nadal uwielbia wszystko, co jest „potworańskie”.
Ponadto książka jest bardzo fajnie napisana. Czyta się ją lekko, chwilami jest naprawdę zabawna, jak na przykład wtedy, gdy Baba Jaga opowiada, z czego składa się jej dieta:
„Kluchy z ropuchy,
Kiszki z liszki,
Bliny z pajęczyny,
Pierogi ze stonogi,
Schaby z żaby,
Na smalcu z padalców” (itd.)

Jest też naprawdę długa. Przeczytanie jej zajmuje przynajmniej około godziny, więc gdy gdzieś się wybieramy wystarczy zabrać tylko tę jedną książkę i sprawę lektur mamy z głowy.
Jest jednak jeden minus, o którym nie sposób nie wspomnieć – książka zamiast oswajać z dentystą i pokazywać, że tak naprawdę nie ma się czego bać, bazuje na lekach z nim związanych. Dentystki z książki wszyscy się boją, dzieci w szkole bez żadnych konsekwencji jej unikają. Ponadto posługuje się ona wielką wiertarką, czemu towarzysza rysunki, które mogłyby przerazić dorosłego bojącego się dentysty (mój mąż stwierdził, że książka jest okropna). Jak ktoś usiądzie u niej na fotelu, za żadnw skarby go nie wypuści.
Nie należę do osób, które są zdania, że każda książka dla dzieci powinna ich czegoś uczyć. Myślę, że tak jak dorosłym, należą im się też książki służące tylko i wyłącznie rozrywce, ale w przypadku tej pozycji należałoby chyba zalecić ostrożność. Jeśli Wasze dziecko ma problem z dentystą – nie sięgajcie po nią. Jeśli nie ma problemu, można spróbować.

Więcej moich opinii o książkach znajdziecie tu:

barakudatoja.blogspot.com. Zapraszam!

Już dawno nie natrafiłam na książkę, wobec której miałabym aż tak mieszane uczucia. Zacznę od jej pozytywnych stron. Po pierwsze moja córka bardzo ją polubiła, co zapewne jest efektem tego, że główną bohaterką książki jest Baba Jaga, a E. nadal uwielbia wszystko, co jest „potworańskie”.
Ponadto książka jest bardzo fajnie napisana. Czyta się ją lekko, chwilami jest naprawdę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Stephen i Julie są szczęśliwym małżeństwem, a ich szczęścia dopełnia kilkuletnia córeczka Kate. Pewnego ranka Stephen zabiera Kate do supermarketu na drobne zakupy. Przy kasie wykłada towary, co i rusz spoglądając na córeczkę. Nagle okazuje się, że dziecko znika. Nigdzie go nie ma. Poszukiwania nie dają rezultatu. Nie ma żadnych śladów, na jakich można by się oprzeć. Tak rozpoczyna się ta książka. Zapowiada się ciekawie? Nie dajcie się zwieść pozorom!

Oczywiście nie oczekiwałam tutaj powieści kryminalnej. Informacje na okładce jasno informowały o tym, że jest to książka traktująca o tym, jak będą się układały relacje między Julie i Stephenem w obliczu straty dziecka. Nastawiłam się więc na książkę refleksyjną, raczej o uczuciach niż o zdarzeniach, z niezbyt wartką akcją. Jednak to, na co tu natrafiłam, przeszło moje najśmielsze wyobrażenia. Wynudziłam się przy tej książce jak mops! I nie wiem w sumie, czemu w ogóle ją dokończyłam. Może ze względu na niewielki rozmiar (270 stron) i nadzieję, że zaraz coś się poprawi, bo Ian McEwan to podobno jeden z najlepszych współczesnych pisarzy brytyjskich, autor Pokuty (książki nie czytałam, ale film mnie zachwycił).
Książka jest w miarę ciekawa na początku, na końcu jest bardzo ciekawie, ale w środku nic się nie dzieje. Miałam wrażenie, że wokół bohatera, bo to Stephen jest głównym bohaterem, panuje aż niewyobrażalna stagnacja. Przedzierałam się przez jego wewnętrzne przeżycia i razem z nim uczestniczyłam w nudnych zebraniach komisji zajmującej się sposobem, w jaki należy wychowywać dzieci. Nudy! Dopiero ostatnie 40 stron pokazało, jak wiele w tym czasie się wokół niego działo. Nie będę zdradzać szczegółów, aby nie psuć niespodzianki tym, którzy zdecydują się jednak sięgnąć po tę książkę. Napisze tyle, że jak ktoś już dotrwa do połowy, to niech dociągnie do końca.
Zakończenie książki narzuciło mi też myśl, że może to nie Stephen powinien być głównym jej bohaterem. Jego żona czy przyjaciel Charles wydają się być o wiele ciekawszymi postaciami. Mam wrażenie, że rola Stephena ogranicza się do odbierania tego, co się wokół niego dzieje. To inni działają, podejmują decyzje, a on tylko reaguje na zachodzące wokół niego zdarzenia. Sam finał książki, czyli sposób na to, aby w małżeństwie Stephena i Julie znów było normalnie, wydał mi się natomiast rozczarowujący i do bólu banalny. Aż chce się zapytać pisarza: Naprawdę? Naprawdę sądzisz, że to dobre rozwiązanie? I co u licha ci podpowiedziało, że jest ono na tyle oryginalne, że warte opisania? Książki nie polecam, chyba szkoda czasu. Zniechęciła mnie do sięgania po inne pozycje tego Autora, a miałam taką ochotę na Ukojenie… Ale na razie ryzykować nie będę.

Stephen i Julie są szczęśliwym małżeństwem, a ich szczęścia dopełnia kilkuletnia córeczka Kate. Pewnego ranka Stephen zabiera Kate do supermarketu na drobne zakupy. Przy kasie wykłada towary, co i rusz spoglądając na córeczkę. Nagle okazuje się, że dziecko znika. Nigdzie go nie ma. Poszukiwania nie dają rezultatu. Nie ma żadnych śladów, na jakich można by się oprzeć. Tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka, wobec której nie można być obojętnym. Nie wyobrażam sobie, aby ktoś mógł o niej powiedzieć: „Taka sobie, może być”. Trudno też o niej powiedzieć, że mogłaby się podobać, bo to nie jest książka do podobania się. Ona ma poruszać, może prowokować, niektórych pewnie zszokuje. Albo się ją doczyta do końca z zapartym tchem, albo szybko rzuci w kąt z poczuciem, że jest po prostu okropna. Ja należę do pierwszej z tych grup, ale nie mogę się nie zgodzić z tym, że książka rzeczywiście okropna jest. I nie chodzi tu o pisarstwo. Elfriede Jelinek nie bez powodu w 2004 roku została uhonorowana Noblem. Chodzi o bohaterów.
Bohaterów w powieści mamy raptem troje: tytułową pianistkę Ericę, jej matkę i starającego się o jej względy Waltera Klemmera. Z informacji na okładce można by wnioskować, że Erica to ofiara własnej matki, która uzależniła ją od siebie psychicznie. Erica ma niemal 40 lat i nadal z nią mieszka. Rzeczywiście, mamuśka to postać z piekła rodem, ale Erica bynajmniej nie jest niewinną ofiarą. To równie odrażająca postać co jej matka. Obie są jakby żywcem wyjęte z horroru, okropne, uzależnione od siebie nawzajem, raniące się i traktujące w odrażający sposób. To może trzecia postać, Walter, okaże się dla nich wybawieniem? Zdradzę, że nic z tego (ale nie napiszę dlaczego). W każdym razie nie ma tu bohatera, któremu bym kibicowała, którego dałoby się choć odrobinę polubić. Mimo wszystko nie mogłam się od książki oderwać.
Być może to kwestia sposobu prowadzenia narracji – brak dialogów, gęsta proza, przepełniona opisami wewnętrznych przeżyć bohaterów (wszystkich trzech). Jest jak strumień chorej świadomości, narkotyczna wizja, której zakończenie przyjmuje się z ulgą. Cieszę się, że już tę książkę skończyłam, ale cieszę się też, że ją przeczytałam. Czy sięgnę po inne książki Jelinek? Bardzo możliwe, ale nie w najbliższym czasie. Teraz muszę trochę odetchnąć po zaduchu, jaki panował w tej książce. Jeśli macie ochotę na coś, co wciągnie was do wnętrza tak mrocznego, że trudno to sobie wyobrazić, na coś, co na pewno nie pozostawi was obojętnym, polecam. Jeśli natomiast szukacie lekkiej lektury – to nie te drzwi.

Książka, wobec której nie można być obojętnym. Nie wyobrażam sobie, aby ktoś mógł o niej powiedzieć: „Taka sobie, może być”. Trudno też o niej powiedzieć, że mogłaby się podobać, bo to nie jest książka do podobania się. Ona ma poruszać, może prowokować, niektórych pewnie zszokuje. Albo się ją doczyta do końca z zapartym tchem, albo szybko rzuci w kąt z poczuciem, że jest po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Sięgnęłam po tę książkę, aby odreagować po Pianistce. Nie dość, że na okładce było napisane, że to „najlepsza powieść komediowa ostatnich lat”, to w dodatku można doczytać, że powieść ta zdobyła nagrodę Bollinger Everyman jako najlepszy utwór komediowy – okładkowe zachwyty wyglądały więc na coś więcej niż zwykłe zabiegi wydawnictwa. Oczekiwałam więc czegoś, co mnie rozśmieszy, zrelaksuje i pokaże, że świat nie jest taki zły. I co? I z tych trzech zadań jedynie mnie zrelaksowała.
Nie wiem, jakie jeszcze powieści konkurowały z nią do tej nagrody. Może wyżej wspomniana Pianistka, Archipelag Gułag czy coś będącego w tym samym stopniu antytezą komedii. Przy lekturze ani razu nie roześmiałam się na głos, może z dwa razy pod nosem, ale to nie czyni z książki komedii. Już choćby sama fabuła nie nastraja do śmiechu.

Poznajemy tu losy rodziny pochodzącej z Ukrainy, ale posiadającej obywatelstwo brytyjskie. Dwa lata po śmierci matki ojciec postanawia powtórnie się ożenić z o wiele młodszą Walentiną, która przyjechała z Ukrainy i jej celem jest otrzymanie brytyjskiego obywatelstwa. Jasne jest, że nie kieruje nią miłość do starca, ale on zdaje się podchodzić do wszystkiego na zasadzie „jakoś to będzie” i „takiej wspaniałej kobiecie trzeba przecież pomóc”. Małżeństwu próbują zapobiec dwie córki mężczyzny, Nadia i Wiera, które od lat nie żyją ze sobą w najlepszych stosunkach. Nie będę zdradzać, co się dzieje dalej, bo mimo iż książka mnie nie śmieszyła, przeczytałam ją z zainteresowaniem – naprawdę byłam ciekawa, co się stanie dalej.
Bohaterowie książki są naprawdę ciekawi, i choć jednych można lubić mniej, a innych bardziej, wszyscy są interesujący – Walentina z obfitym biustem, blond grzywą i wątpliwym gustem w zakresie ubrań i makijażu, ojciec wierzący w to, że ta kobieta może go naprawdę pokochać, obie córki, pomiędzy którymi jest wiele różnic i wiele przemilczeń odnośnie zdarzeń z przeszłości. To co im się przydarza mnie przynajmniej zainteresowało. W dodatku z perspektywy tej rodziny poznajemy nieco szczegółów z nie tak dawnej przecież i poniekąd dzielonej przez nas przeszłości Ukrainy. To wszystko napisane jest naprawdę bardzo sprawnie, bez przesadnego dramatyzowania ale też bez obracania wszystkiego w komedię (!). Na pewno warto sięgnąć po tę książkę. To, że w Wielkiej Brytanii sprzedało się ponoć pół miliona egzemplarzy dziwi mnie tylko trochę, na pewno nie zaskakuje. Jeśli wpadnie Wam w ręce – przeczytajcie koniecznie, ale nie nastawiajcie się na salwy śmiechu.

Więcej moich opinii o książkach znajdziecie tu:

barakudatoja.blogspot.com. Zapraszam!

Sięgnęłam po tę książkę, aby odreagować po Pianistce. Nie dość, że na okładce było napisane, że to „najlepsza powieść komediowa ostatnich lat”, to w dodatku można doczytać, że powieść ta zdobyła nagrodę Bollinger Everyman jako najlepszy utwór komediowy – okładkowe zachwyty wyglądały więc na coś więcej niż zwykłe zabiegi wydawnictwa. Oczekiwałam więc czegoś, co mnie...

więcej Pokaż mimo to