rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Co tu się stało, co tu się porobiło. Grzmiąca z każdej kartki nuda i zero ciekawych interakcji między głównymi postaciami. Nawet trójkąt miłosny, mogący być świetnym zarzewiem do konfliktu i zdrady, został przedstawiony w sposób tak do bólu mdły, nudny i bezpieczny, że to zakrawa o literacką zbrodnię.
Wszędobylskie opisy z punktu widzenia nic nie znaczących bohaterów są zajawką jakiś przyszłych wydarzeń i niczym poza tym. Po latach od lektury z trudem odnajdowałem się w imionach i przezwiskach Mostowych, których znaczenie jest marginalne a którzy zajmują przynajmniej kilkanaście rozdziałów treści.
Przewidywalne do bólu "twisty" lub "wielkie" odkrycia nie mają aż tak wielkiego znaczenia albo przeczą zdrowemu rozsądkowi. Że niby X zrobili Y bo dowiedzieli się Z? Przecież to nierealne. Nikt tak nie postępuje.
Wątek Dalinara opowiedziany jest w 90% poprzez wpychane nam do gardła retrospekcje a mógł zostać poprowadzony o niebo lepiej. Autor nawet sam otwiera sobie do tego furtkę ale już za późno, już napisane. Z drugiej strony te rewelacje nie przynoszą żadnych znamiennych rezultatów w relacjach z postaciami czy w odbiorze samej postaci Dalinara bo w zasadzie wiemy że jego pozycji nic nie zagraża. Jego pozycja jest przecież w tytule. Jego polityczne zmagania są o wiele ciekawsze. Szkoda że większość rozwiązuje zwykła manifestacja magii.

Wątek Kaladina został tak boleśnie i sztucznie spowolniony, jakby autor nagle zauważył że nasz Burzowładny młodzieniec jest nieco zbyt potężny w porównaniu z resztą ekipy i skutecznie goni Heraldów.
Wątek Shallan nieco angażuje emocjonalnie ale zmierza donikąd. Tendencja wzrostowa jej potencjału zamienia się w płaską linię na samym dnie skali.
Shadesmar, inny wymiar, jest nieco zbyt znajomy. Najwięcej zyskują towarzyszące bohaterom spreny, ale to za mało by udźwignąć 1200 stron.

Tego jest zwyczajnie za dużo. Autor zmusza nas do podążania setkami ścieżek z czego 90% nie dorównuje pozostałej 10%. To nie Pieśń Lodu i Ognia, gdzie przynajmniej do pewnego momentu coś się zawsze działo. Śmierć, zdrada, konflikt. Nawet ten przykuwający uwagę seks.
Kartkowałem tę powieść i celowo omijałem interludia, pisane zresztą z godną Martina tendencją do zawierania clue rozdziału w paru ostatnich zdaniach. Bez tego Dawca nie był w stanie przykuć mojej uwagi na dłużej niż 3-5 rozdziałów. Czytałem to w oryginale od premiery do zeszłego miesiąca i z bólem żegnam się z serią.
Nie wiem co się stało. Czy to te lata które minęły od premiery Słów Światłości czy to ja "wyrosłem" z nieco zbyt ugładzonego, upupionego Sandersonowego fantasy, jednak rozumiem krytyczne opinie które czytałem pod poprzednimi tomami serii. Za dużo, za słabo. Całość można skonwertować do połowy objętości a czytelnik nic nie straci. World building już siadł na laurach, powoli dostajemy odpowiedzi a te nie szokują i nie angażują. Są wręcz... uwaga, bo ciężko mi to przychodzi... błahe.
Puszczanie oka do czytelnika i zajawki kolejnych wydarzeń nie zastępują treści, autorze, bo coś musi mnie przez te 1200 stron trzymać.
Nie trzyma nic. Smutek przepełnia me serce.
Żegnajcie, Archiwa.

Co tu się stało, co tu się porobiło. Grzmiąca z każdej kartki nuda i zero ciekawych interakcji między głównymi postaciami. Nawet trójkąt miłosny, mogący być świetnym zarzewiem do konfliktu i zdrady, został przedstawiony w sposób tak do bólu mdły, nudny i bezpieczny, że to zakrawa o literacką zbrodnię.
Wszędobylskie opisy z punktu widzenia nic nie znaczących bohaterów są...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Piter otworzył Uniwerum2033 by zaraz potem zostać przyćmionym przez po trzykroć lepszą trylogię petersburską Diakowa - Cienie Post-Petersburga.
Piter:Wojna otwiera Uniwersum2035 - świat Metra po Metrze2035. Tak, świat na powierzchni żyje i ma się dobrze. Pora odbić go w imię ludzkości! Taki wstęp do tej książki sprawił że zacząłem się zastanawiać. Zaraz zaraz, a trylogia petersburska to niby była o czym?
Po co cała ta zmiana cyferki i promocja? Lata temu czytaliśmy o tym o czym Metro2035 powiedziało nam z opóźnieniem, niejako jedynie legalizując fantastyczne historie o przemierzanej w kabinie "Maleństwa" Rosji...

Gdy zamknąłem tę książkę i poznałem historię Ubera zastanowiłem się co dodała ona do wcześniejszej formuły i co z całej tej draki z Weganami wynikło. O czym czytałem, co się dowiedziałem o postaciach i świecie, w jaki sposób Piter:Wojna zasłużył na 2035 przed tytułem, a trylogie Diakowa czy Szabałowa nie. Po co w ogóle śledziłem historię Gerdy, Tadżyka, Komara, Achmeta i fantastycznie pokręconego Ubera?

Otóż po nic. Omijać z daleka.

Piter otworzył Uniwerum2033 by zaraz potem zostać przyćmionym przez po trzykroć lepszą trylogię petersburską Diakowa - Cienie Post-Petersburga.
Piter:Wojna otwiera Uniwersum2035 - świat Metra po Metrze2035. Tak, świat na powierzchni żyje i ma się dobrze. Pora odbić go w imię ludzkości! Taki wstęp do tej książki sprawił że zacząłem się zastanawiać. Zaraz zaraz, a trylogia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Graliście kiedykolwiek w Dungeon&Dragons?
Czytaliście kiedykolwiek jakąkolwiek książkę z nurtu high fantasy?

Jeśli odpowiedzieliście tak na którekolwiek powyższe pytanie nie macie najmniejszego powodu by to czytać. Całość przypomina zapis sesji RPG mającej miejsce w czasie kilku rzeczywistych godzin. Autor to DM który ciągle oszukuje na kostkach. U stołu jest 4 innych graczy, wszyscy trzymają wręczone im pregenerowane postacie a czytelnik obserwuje wszystko stojąc przy stole, z nudów układając wieże z kości graczy.

Bohaterowie spotykają się w karczmie, następuje zawiązanie akcji i finał.

Przyznam że miejsce akcji z początku mnie urzekło. Ale to jednak nie Tarantino, bo w Nienawistnej Ósemce znaczenie miały postaci i ich historie, a nie loch pod karczmą w jaki zapuściły się w poszukiwaniu odpowiedzi.

Postacie "graczy" to kartony wycięte z papieru kłaniające się archetypom i motywom obecnym w fantasy od dekad.
Cyniczny weteran skrywający straszną tajemnicę? Jest.
Piękna do bólu wojownicza tsundere-czarodziejka związana z weteranem jakimś fabularnym macguffinem który na stałe splecie ich razem jako sojuszników, niezainteresowana niczym innym poza tymże bohaterem? Jest.
Zwykły drań, ohydny antagonista dla szlachetnego protagonisty? Jest.
Egzotyczna postać reprezentująca wielki świat fantasy? Jest.
Niewinni, których trzeba ratować? Są.

"Zwroty" akcji idzie przewidzieć z absolutną dokładnością na 100 stron w przód. Kto z kim wyląduje w jednym łóżku, kogo zdradzą zausznicy, kto zasługuje na zaufanie pomimo aparycji, kto jest edgelordem znającym ludzkie dusze na wylot.
Punkt kulminacyjny to farsa na 4 akapity. Gdyby przełożyć to na język gier cRPG finał tej książki mógłby być w nich tutorialem.

Napięcie przez połowę książki budowane jest w oparciu o konflikt młodej karczemnej dziewki i bandy usiłującej ją zgwałcić, czemu protagonista usiłuje zapobiec sugerując jej prostytuowanie się.
Czytając te fragmenty miałem ochotę wychylić szklankę kruszonego szkła. Autor robi co może by przedstawić głównego bohatera jako człowieka który nie jest w stanie pomóc jej w inny sposób niż poprzez uświadomienie jej (a zatem i nam, czytelnikom) jak ponura bywa rzeczywistość i że utrata złudzeń oraz niewinności jest w tych okolicznościach nieunikniona. Co kompletnie nie współgra z wszystkim innym w tej książce (tonem, kliszami, wątkiem głównym, obecnością i potęgą magii i hmm... potężną czarodziejką która nie wiadomo dlaczego nagle bardzo ciasno związała się z naszym cynikiem), bo oczywistym jest od pierwszej konwersacji Leandry i protagonisty że ten nie jest "zwyczajnym" cynicznym weteranem jakich w RPGowych karczmach mnóstwo. Ba, on chyba nawet nie jest graczem! On jest postacią Mistrza Podziemi - insertem znudzonego narratora rozwiązującym wszystkie problemu machnięciem niewidzialnej różdżki.

Stosunek protagonisty do głównej postaci kobiecej, czarodziejki Leandry trąca pulpem z lat trzydziestych ubiegłego wieku. Od kochanek Conana Leandra różni się tym że jest nieco skromniej ubrana, zazwyczaj stoi na własnych nogach a łańcuch którym przykuta jest do nogi swego bohatera jest "niewidzialnym" zabiegiem narracyjnym a nie kawałem pozłacanego żelastwa. Najważniejsze co o niej wiemy po 20-50 stronach to fakt że jest dziewicą. Najważniejsze co wiemy pod koniec to z kim straciła to dziewictwo. Tak, zgadliście z kim.

Świat? Fanfic do Forgotten Realms. Elfy to highelfy, mroczne elfy to drowy, magia jest identyczna, nawet z wprost akcentowanym podziałem na magię arkanów i magię boską, nieprzenikające się sfery władania rzeczywistością. Gdyby było wam mało dowodów na fanfikowość tego utworu bohaterowie na swojej drodze napotykają pułapki żywcem wyjęte z klasyki D&D. Inspiracja? Raczej chamska zżyna.

Na litość Umberlee, napisać to można. Ale żeby mieć czelność publikować?

Graliście kiedykolwiek w Dungeon&Dragons?
Czytaliście kiedykolwiek jakąkolwiek książkę z nurtu high fantasy?

Jeśli odpowiedzieliście tak na którekolwiek powyższe pytanie nie macie najmniejszego powodu by to czytać. Całość przypomina zapis sesji RPG mającej miejsce w czasie kilku rzeczywistych godzin. Autor to DM który ciągle oszukuje na kostkach. U stołu jest 4 innych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przeczytałem w całości i oryginale.
TL;DR - Moja rada? Fani niech oleją tę książkę i od razu kupią tom drugi. To zakończenie które powinno zostać opublikowane, tom 1, pierwsza połowa oryginału jest śmiesznym fillerem. Zaległości nadrobicie tak czy siak bo Brett uwielbia się powtarzać.

SPOJLERY DO POPRZEDNICH TOMÓW.

Malowanego Człowieka czytałem dawno temu, bardzo mi się spodobał. W miarę jak pochłaniałem cykl na przestrzeni ostatniej dekady to co podobało mi się w w pierwszym tomie odeszło w zapomnienie, tj. świat i jego eksploracja, trzy zróżnicowane postaci z różnych środowisk, wątki religijne. Wszystko poszło precz na rzecz epatowania sadystyczną niekiedy przemocą, ton biologicznie opisanego seksu, liberalnych tokenów. Nie mam nic przeciwko gejom, lesbijkom, osobom interseksualnym ale one nie mają nic do roboty w tej książce, ta saga nie jest o nich. Kojarzycie zasadę "karabinu Czekova"? Najwyraźniej Brett nie kojarzy.

"Jak na ścianie wisi karabin to w którejś scenie ktoś musi z niego strzelić." Ta książka to cały arsenał pomysłów, ale żaden ani razu nie wypala.

Rozmowy są o niczym i mamy tu zero, absolutne zero napięcia. Wszyscy są wszechmocni i mają superlojalnych towarzyszy. Od cliffhangera z końca tomu 3 w tej serii nie zdarzyło się nic. Śmierć Rojera w tomie czwartym nie uderzyła mnie zupełnie, bo według mnie widać było że autorowi skończyły się pomysły co z tą postacią zrobić. Egzotyczne żony przyćmiły go fabularnie, Leesha spławiła go jak młokosa, zaliczył sobie czworokącik z Kendall więc drugiego nie było sensu opisywać, więcej mocy nie zdobył, na samodzielną podróż dokądkolwiek też się nie zdobył, opus magnum napisał itd. Pora umierać, Rojer. Tak kończy się tom czwarty. Karabin wtedy wypalił.
Zatem teraz Rojera nie ma. Czy książka na tym zyskała? Nie. Straciła, i to dużo. Jego punkt widzenia, spojrzenie z perspektywy zięcia Jardira, osoby związanej z Północą i Południem było niewymiernie ciekawsze niż ta zapchajdziura jaką zaserwował nam Brett, czyli historia R. i E. Szczególnie że przez wszystkie tomy autor poświęcił Krasjanom i Zakątkowi więcej uwagi niż Thesańczykom. Przez 4 tomy nie interesowaliśmy się ich historią, czemu teraz ma ona grac pierwsze skrzypce? Bo wynaleźli na nowo muszkiety, powiecie.
Do muszkietów jeszcze wrócimy.

Do tego doszło wiele krytyki wobec cyklu, z którą z czasem musiałem się zgodzić, znalezionej głównie na goodreads.com, gdzie już tom pierwszy jechano za idiotyczny sposób prezentowania postaci kobiecych (męskich w sumie także) i nagły gwałt na protagonistce, w mniejszym lub większym stopniu będący policzkiem w twarz ofiarom faktycznych gwałtów. Do tego dochodzi wszechobecna niekonsystencja w prezentowaniu seksualności. Wszyscy się zdradzają i pieprzą na potęgę ale tylko Leesha zostaje okrzyknięta dziwką bo "dała" przed ślubem Garedowi (swojemu cholernemu narzeczonemu!). Ponadto choć seks nie stanowi między kobietami tematu tabu to o gwałcie na trakcie nikomu nie mówi. Potem paradoksy i sprzeczności tylko się potęgują, bo następuje romans z Jardirem. Politycznie doskonała decyzja, ale wszyscy jej za to nienawidzą, nawet wypominają jej, oczywiście z biologiczną dokładnością, że miała z nim kupę frajdy.
I w tym tomie przez to ona sama się po części nienawidzi, bo ceni ten egzotyczny romans i cieszy się z nareszcie posiadanego dziecka.
Czyli co, byłoby lepiej gdyby ją zgwałcił i złupił Zakątek? Logika zachowań kobiecych w tej książce jest straszna i przyprawia o ból głowy. Widać autor ma bardzo złe zdanie o ludziach, a o płci pięknej w szczególności. Nic tylko zawiść, głupota i hipokryzja.

Co jest szczególnie ważne to że tutaj wątek tamtego odległego gwałtu wraca, uderza jak grom z jasnego nieba. I muszę o nim wspomnieć bo jest okropnym, paskudnym żartem z Leeshy, żartem z ludzkich uczuć i ze zwykłego poczucia sprawiedliwości. Także żartem z czytelnika, bo jest poprowadzony stylem rodem z fanfica. Taki ważny temat, a tak złe wykonanie. Fuj. Wstyd. Żenada. Po co to wszystko było?

Czego w polskim tłumaczeniu nie ma i czego wam, kochane rodaczki i rodacy, zazdroszę, to brettowskiej stylizacji języka. W angielskim oryginale wszyscy w Zakątku mówią jak wioskowe jełopy, poza Leeshą, jej rodziną oraz Zielarkami. To jest tak uciążliwe że czasem ciężko odczytać faktyczne znaczenie słów a nawet całych wypowiedzi. Co oczywiście też jest pewną logiczną niekonsystencją - patologicznie zamknięta społeczność, można zakładać że wszyscy mówią tak samo - skąd w tej wsi dwa różne kompletnie odmienne wzorce językowe?

Jak byłem w gimbazie, a ponad dekadę temu jeszcze byłem, to epatowanie przemocą i seksem było w porządku. Ale z czasem człowiek wyrabia sobie smak i jakąś wrażliwość na pisane słowo. Od tomu trzeciego i dalej czytanie o "seedpods" i "hard trees in pants" (nie każcie mi tłumaczyć tej grafomanii) w każdym akapicie konfrontującym ze sobą kobietę i mężczyznę w wieku rozrodczym zaczęło się robić żenujące. Dodam, że angielski oryginał opisując seks posługuje się czasownikami z pogranicza wyrazów DŹWIĘKONAŚLADOWCZYCH, np. "slit" na określenie wejścia ów męskiego "drzewa" w kobiecy "ogród". (Slit! I wszedł. Dźwięczne, prawda?)
Tego już było za wiele, odnosiłem wrażenie że oglądam słabo reżyserowane porno. Zamiast opisu emocji czy filmowaego "fade-to-black" mamy zbliżenie na genitalia. I to w fantasy, które przyciągnęło mnie ciekawym konceptem i eksploracją świata ale przez trzy tomy nie poszło ani kroku dalej.
Great way to go, Mr. Brett.

W swojej recenzji "Tronu" wspominam o Ruksji, która przez cztery tomy nie została nawet zdefiniowana. Krytyka pozostaje aktualna.

Od tomu trzeciego obecne są nieustanne przepowiednie hora, czyli oznaka leniwego pisania autora - czemu bohater tam idzie? - bo mu kości tak powiedziały, ot co. Niech się bohater (i czytelnik tym samym) nie zastanawia i idzie, już, wio. A że to nielogiczne i niespójne? Nikogo to nie obchodzi.
No niestety mnie obchodzi bo Malowany Człowiek zaczął się w miarę realistycznym przedstawieniem ludzkich reakcji na niebezpieczeństwo, ba, zbudował z nich osobistą motywację dla podróży Arlena, a seria kończy się żenadą gdzie matkę z niemowlęciem wysyła się solo do gniazda wyszkolonych zabójców kaleczących i mordujących niewinnych.
Autor kłamie wręcz czytelnikowi ustami Inevery, usiłując usprawiedliwić kolejny wątek, praktycznie wyłącznie opis tortur i mordów, gwałtów i mordów, kastracji i mordów.
Można pomysleć że to całe epatowanie bezsensowną przemocą będzie miało jakąś puentę, myśl końcową, kropkę nad i - nie rób drugiemu co tobie nie miłe, albo oko za oko, ząb za ząb. Może jakaś uwaga o tym jak brutalność tak prowadzonego życia pozbawia nas empatii na cierpienie bliskich lub rodaków. Czy coś takiego.
Ale nie, puenty nie ma. Brett dwa tomy temu znikąd po prostu przyjął taki styl, pewnie by zaznaczyć że saga jest "dla dorosłych". Aha, ta, pewnie. W komiksach o Deadpoolu krew leje się hektolitrami. I kto to głównie czyta? Dwunastolatkowie. Kogo autorze chcesz oszukać?

Logika, jakaś treść i racjonalne działania bohaterów. Czy proszę o aż tak wiele? Czy to już za dużo dla rozrywkowego fantasy?

Cholera, długo by pisać a ciężko pisać bez spoilerów. Głupoty i głupotki, urywane wątki, tuziny niespełnionych obietnic, pobieżne opisy przeżyć bohaterów, brak logiki, walki z demonami zupełnie pozbawione znaczenia, tempa i ciężaru, tragiczny język, opisy potworów które dwa akapity później gryzą już glebę, albo z drugiej strony brak potrzebnych opisów, np tych cholernych muszkietów.
Jak działają, jak skuteczne są, jak zmieniły taktykę mileńskich wojsk? Nie wiadomo, Brettowi nie chciało się tego opisywać a zatem też researchować choćby Wikipedii. Trzy lata to pisał i nie znalazł czasu? Może pisał z jedną ręką w spodniach, wtedy raczej trudno googlować.
Trzy tomy straszenia nas nimi po nic. Wielki sekret Zielarek, sekret prochu, był zatem strzeżony po nic. Można powiedzieć: pal go licho, ale to ten właśnie sekret i fakt że Leesha nie chciała się z Arlenem nim podzielić sprawił że para przestała razem ściśle współpracować. Innymi słowy takie a nie inne rozwiązanie wątku prochu podkopuje cały tom 3 i jego fenomenalne zakończenie. Przeżycia i konflikty głównych bohaterów tracą spójność, cały sens. Cała ta drama była po nic.

Po przeczytaniu całości zdałem sobie sprawę że jedynym co trzymało mnie przy książce to Arlen i końcówka. Czytałem 700 stron horrendalnie słabych wypocin dla 3 rozdziałów na samiusieńkim końcu. A zaraz potem mamy bait, super krótki epilog krzyczący wręcz: kup kolejna serię!

Tak więc ta książka to dno absolutne. Dam trzy gwiazdki , jedna bo to koniec, druga bo w porównaniu z Tronem na plus wychodzi dynamika dialogów Arlena i Jardira, jest całkiem interesująca. Ale jej w zasadzie nie znajdziecie w Otchłani 1. Zatem kupcie tylko tom 2!

FANI! TYLKO TOM 2!

Przeczytałem w całości i oryginale.
TL;DR - Moja rada? Fani niech oleją tę książkę i od razu kupią tom drugi. To zakończenie które powinno zostać opublikowane, tom 1, pierwsza połowa oryginału jest śmiesznym fillerem. Zaległości nadrobicie tak czy siak bo Brett uwielbia się powtarzać.

SPOJLERY DO POPRZEDNICH TOMÓW.

Malowanego Człowieka czytałem dawno temu, bardzo mi się...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

"Gdybym miał setkę takich jak ona szturmowałbym Otchłań dziś w nocy" powiedział kiedyś Arlen o Wondzie Cutter z Zakątka Drwali.

Okazuje się że Otchłań idzie szturmować w pięć osób. PIĘĆ.

No nieźle panie Brett, zaszalał pan. Osiem lat na to czekałem. Co za kulminacja wątku głównego, rozmach prawdziwie godzien 5 tomowej sagi. Mistrzostwo fantastyki. Chylę czoła. 10/10

"Gdybym miał setkę takich jak ona szturmowałbym Otchłań dziś w nocy" powiedział kiedyś Arlen o Wondzie Cutter z Zakątka Drwali.

Okazuje się że Otchłań idzie szturmować w pięć osób. PIĘĆ.

No nieźle panie Brett, zaszalał pan. Osiem lat na to czekałem. Co za kulminacja wątku głównego, rozmach prawdziwie godzien 5 tomowej sagi. Mistrzostwo fantastyki. Chylę czoła. ...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Pamiętam jak dziś moment w którym przewróciłem ostatnią stronę "Złodziejskiej magii", pierwszej książki z tej serii. Autorka pozostawiła mnie z łomoczącym sercem, de facto jedynego pełnego świadka zdarzeń mających miejsce w dwóch podobnych, a zarazem tak różnych światach. Oto młoda Rielle, wychowana w ortodoksyjnej rodzinie niewinna dziewczyna, okrzyknięta świętokradcą, zaszczuta i zastraszona przez skomplikowany aparat opresji opuszcza swój świat u boku kogoś, kto, jak wiemy dzięki lekturze, jest kryjącym się za maską dobroduszności uzurpatorem i tyranem. Fałszywym bogiem trzymającym całą planetę/świat w magicznym ekwiwalencie epoki kamienia łupanego, dopuszczającym się na przestrzeni lat tysięcy okropności. Daleko stamtąd, gdzie indziej, w świecie nie mającym z tym żadnego powiązania Tyen, ścisłowiec, wynalazca, dobroduszny chłopak o otwartym umyśle zdobywa i pojmuje potęgę o jakiej nie śnił. U boku nieśmiertelnej, niemal omnipojętnej kobiety-książki Velli opuszcza swój świat i wyrusza w nieznane, uzbrojony w niewiele ponad wiedzę o owym tyranie, mały owadzi automaton i młodzieńczy zapał.

Kolizja tych dwojga, zetknięcie się dwóch odmiennych wizji rzeczywistości, wierzącej w boskie anioły Rielle i maga-apostaty Tyena zdominowało mój umysł na parę dni. "Złodziejska magia" (mocny tytuł, nie?) Trudi Canavan odcisnęła na mnie piętno, silniejsze niż cokolwiek innego pochodzącego spod jej pióra. Nie bawiłem się tak od Trylogii Czarnego Maga, historii Sonei i Akkarina. Nie mogłem się doczekać dokąd zabierze mnie ta seria.
Rysowałem w głowie wizje rodem z dobrego thrillera okraszonego magią i demaskowaniem zabobonu. Czułem grozę niepewności, widziałem zrzucanych z cokołów bogów-magów i krwawą zawieruchę pośród której znajdzie się para nie mających ze sobą nic wspólnego młodych ludzi. Czytałem już ich dialogi i piękną historię wyzwalania się spod jarzma tyrana, odnajdywania utraconej potęgi, tworzenia nowego porządku, niesienia kaganka oświecenia trzymanym w mroku masom. Do tego jakiś może romansik, my sweet, sweet guilty pleasure.
Co to byłaby za książka. Mam nadzieję że kiedyś ją przeczytam.

Sequel, Anioła Burz, pominę milczeniem. Nie był tym za co go brałem, wszystko potoczyło się inaczej niż to wyśniłem ale koniec końców nie zawiodłem się nadto. Zrozumiałem że tak dobrze nie będzie ale nie gryzłem okładki ze złości. Potencjał nadal tam był, przyćmiony tlił się gdzieś, zawoalowany a ja głupi liczyłem na więcej.

"Obietnica następcy" to karty wyłożone na stół. To już tylko kolejna ocenzurowana do bólu w zębach Young Adult Fantasy, gdzie parka (nie-)młodych (już) ludzi staje przed kilkoma moralnymi wyborami by ostatecznie nie nauczyć się niczego. Ich rozumowanie nie ulega najmniejszej zmianie, przez wszystkie wyzwania przechodzą nieskalani a górnolotne i z pozoru naiwne wartości jakim hołdują okazują się niezawodne, bo są prawe i właściwe, choć na oczach czytelnika nie przeszły żadnej konkretnej próby ognia. Zero kontrowersji, konfliktu idei, uzasadnienia, czemu warto czynić tak a nie inaczej. Porzygać się można, to w końcu fantasy czy uproszczona biblia dla małoletnich? A może dzisiaj to to samo?

Gdy schematy wyszły na jaw a bohaterowie dumnie zadeklarowali już że nikt z ich ręki nie ucierpi było dla mnie oczywistym jak potoczy się fabuła. Dotrwałem do końca w zasadzie nie wiem dzięki czemu. Język poprawny, zero plusów czy minusów, posmak typowego tłumaczenia z angielskiego. Wątek główny: spisek, zdrada, krwawa potyczka - same old, same old. YAF standard, choć przyznam że zajmujące długie akapity wyjaśnianie skomplikowanych relacji kto-kogo-oszukuje typu "X pomyśli że Y, wtedy ja Z. Ale M pomyśli P. Czy Q da radę Y na czas? Bo jeśli nie to M." zabierało mi niemal całą radość z rozumienia intrygi. Była ona wręcz wyłożona z akademickim spokojem i farmakologiczną precyzją.
Jedyne co to miałem chyba nadzieję że ostateczne starcie, gdy już opadną wszystkie maski a magia zagotuje się bohaterom w żyłach będzie choć trochę emocjonujące.
No nie było. Flaki z olejem, budowana całą książkę intryga rozbija się o siłę ślepej męskiej miłości i nagle zbudzone sumienie (co!?) bezwzględnego schwartzcharakteru. Temu wybacza się najgorsze zbrodnie, choć ręce ma skąpane we krwi niewinnych ludzi (niezaprzeczalnie!).
A Vella to już tylko mebel, autorce chyba brakło pomysłu jak zakończyć jej wątek. Może zgubiła kartkę z notatkami na jej temat.

Wysiadam z tego australijskiego pociągu donikąd. Bye, Trudi. Było mi czasem miło, więcej się nie spotkamy. Ręczę za to.

Pamiętam jak dziś moment w którym przewróciłem ostatnią stronę "Złodziejskiej magii", pierwszej książki z tej serii. Autorka pozostawiła mnie z łomoczącym sercem, de facto jedynego pełnego świadka zdarzeń mających miejsce w dwóch podobnych, a zarazem tak różnych światach. Oto młoda Rielle, wychowana w ortodoksyjnej rodzinie niewinna dziewczyna, okrzyknięta świętokradcą,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Stało się. Mimo moich zapewnień sięgnąłem po tom drugi i dotrwałem do końca. Co za rollercoster.
A. Przechrzta jest twórcą który wypełnia bardzo wąsko określoną niszę i ma się z tym doskonale. Po jego książkach można spodziewać się tylko jednego - rozrywki i jest tak od samych początków jego twórczości. Czy to Pierwszy krok, czy Białe noce, Przechrzta trzyma ten sam poziom i nie zawodzi.
Niestety, nie rozwinął ani o jotę. Po drugim tomie serii o alchemiku Rudnickim zakup trzeciego zdaje mi się kompletnie nieuzasadniony. Nie dlatego że tom drugi był zły. Wręcz przeciwnie, zakupiony jako czasoumilacz do wielogodzinnej podróży pociągiem spełnił swoje zadanie znakomicie. Gorzej, gdy chce się go potraktować jako rzetelną literaturę fantasy.

Motywy i schematy po które sięga autor są identyczne do tych do których sięgał w przyszłości. Przechrzta tworzy książkę za pomocą checklisty. Marty Stu MC aka gospodin Rudnicki - jest.
Lojalny po grób towarzysz Martiego - graf Samarin - jest.
Potężna osobniczka płci pięknej, droga do potęgi i władzy - Anastazja - jest.
Nieskazitelny charakter MC - całą powieść - jest.
Rycerskie ratowanie kobiet z nizin społecznych - Zalewska - jest.
Wianuszek kobiet gloryfikujących MC aka "harem" - długo by wymieniać - jest.
Uberlojalny bezbłędny utalentowany pomagier - Villanova - jest.
Tajemnicze źródło mocy technicznie dostępne dla wszystkich ale hojne tylko dla MC - Biblioteki - są.
Obszerne dialogi poświęcone ekspozycji - Każde słowo z ust Anastazji - są.
Żargon wojskowy udający rozmowy żołnierzy - Motyw Samarina w armii- jest.

Problem książek Przechrzty dotyczy tego czego w nich nie ma. Namiestnik poświęca więcej czasu budowaniu profilu charakterologicznego bohaterów ale robi to w sposób tak przewidywalny że choć pogłębieni, pod koniec książki bohaterowie są dokładnie tym kim byli. Rudnicki nadal jest rycerzem w lśniącej zbroi, Samarin pozostaje racjonalnym lojalistą, Anastazja wierną towarzyszką. Konflikt, szara strefa moralności, trudne wybory, niezwyciężone zło, nawet konsekwencje czynów zdaje się moralnie ryzykownych (Patrz: Rudnicki/SłowoMocy/Sterowiec). To koncepty Przechrzcie obce. Chociaż się ich spodziewasz, chociaż są logicznym następstwem zdarzeń (Patrz: nawias powyżej), dostajesz figę.

Namiestnik kuleje też fabularnie. Kompozycja powieści przypomina zbiór opowiadań. Częściej niż raz łapałem się na zastanawianiu co gospodin Rudnicki robi i w zasadzie dlaczego? Jest w Petersburgu? A tak, bo leczy Carewicza. Zaraz, jest już w Warszawie? A dlaczego? Rozmawia z kim? A po co? Do czego dąży jego rozmowa z "Evil_Bad_Guy_#36"?
Forma luźnych opowiadań zdaje się bardziej przystawać lekkim i chaotycznym scenom z życia Rudnickiego i jego przyjaciół. Nie wiem czemu autor nalega na format podzielonej na rozdziały powieści.

Problemem zdaje się też powierzchowność akcji osadzonej w pierwszowojennej Warszawie. Niby imiona i nazwy się zgadzają, wszyscy palą nałogowo tytoń a kobiety tytułują damami, nawołują do pojedynków i strzelają z Mosinów. Jednak w równie rozrywkowym Uniwersum Metro2033 sceny batalistyczne to absolutny majstersztyk, poprowadzony w takim detalu że działania Samarina i taktyka wojsk rosyjskich przypominają wypociny dwunastolatka na temat realiów prowadzenia bitew. Atmosfera Warszawy jak i klimat poczatków wieku XX jest przedstawiona w sposób uproszczony, tak, by odpowiadał on lekkiemu tonowi powieści. To nie jest indywidualizacja języka i malowanie słowem jak w innej, także osadzonej w tym okresie Polski powieści typu rzeczywistość alternatywna (patrz: "Lód" Jacka Dukaja). Opinie użytkowników twierdzace że Autor nakreślił piękny krajobraz przedwojennej Warszawy zwyczajnie łżą.
Brak centralnego problemu, arcywroga, czegokolwiek, czemu Rudnicki mógłby poświęcić czas zamienia Namiestnika w pisaną telenowelę gdzie rycerz na białym koniu staje naprzeciw z góry rozwiązywalnym problemom. Często nie stosuje niczego poza zwykłą siłą fizyczną, potęgą magiczną czy stojącą za nazwiskiem gospodina reptuacją. Pierwsze trzy razy idzie to przeboleć ale pod koniec powieści zaczyna to nie tylko nużyć co wręcz odstręczać. Poważnie, nie można było wątku grabionych nieruchomości zamienić w coś ciekawszego? Skoro to taka błahostka, to po co w ogóle o tym pisać? Tak, wiem że Rudnicki temu podoła. Autorze, pokaż mi w jak błyskotliwy sposób to zrobił!
Niespójność pisanego na kolanie systemu magii i tajemnic Enklaw też szybko daje się we znaki. Rudnicki staje się potężniejszy z każdą przewróconą kartką, stare zasady przestają obowiązywać albo nie obowiązują "the good guys". Pierwszy krok i jego magiczne Wieże to przy Enklawach i słowach Mocy majstersztyk.
Wrogów zawsze można zidentyfikować po grubiaństwie, chciwości, słabości charakteru lub krzywej facjacie. Wszystkim innym Rudnicki uchylił nieba i są jego oddanymi przyjaciółmi. Nawet Niemcy, choć cała powieść zastanawiałem się czemu są Rudnickiemu przychylni. Nadal nie wiem.
BTW blurb na tylnej okładce kłamie, Niemców w tej powieści praktycznie nie ma, nie grają żadnej roli, fabuła nie poświęca im nawet grama uwagi.

Trudno mi zarzucać Przechrzcie rzemieślnictwo. Jest autorem jakim jest i gdy sięgałem po tę książkę wiedziałem czego się po niej spodziewać - light novel w stylu Pierwszego Kroku. Niestety czar dawno prysł, schematy autora stały się nieświeże i gdyby nie okoliczności zakupu jechałbym po Namiestniku jak po anglojęzycznych ln spod pióra np. Rothfussa. Należy im się podobne traktowanie,

6/10, bo rozmach z początku intryguje a wątki bohaterów są ciekawsze niż w Adepcie. Ale ile razy można z czystym sumieniem pisać to samo, tak samo? Autorze, wstydź się.

Stało się. Mimo moich zapewnień sięgnąłem po tom drugi i dotrwałem do końca. Co za rollercoster.
A. Przechrzta jest twórcą który wypełnia bardzo wąsko określoną niszę i ma się z tym doskonale. Po jego książkach można spodziewać się tylko jednego - rozrywki i jest tak od samych początków jego twórczości. Czy to Pierwszy krok, czy Białe noce, Przechrzta trzyma ten sam poziom...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pierwsza książka Przechrzty za jaką się wziąłem. O tym że przypadła mi do gustu mówi mój internetowy nick - Roshynski - bezpardonowo pożyczony od jednej z trzeciorzędowych postaci już lata temu.

"Pierwszy krok" to lekka powieść fantasy która pozwala nam śledzić pokrętne losy Adama De Sarnaca, wojowniczego księcia Francji epoki wczesnego oświecenia osadzonej w alternatywnym do naszego świecie - pełnego magii i innych tajemnic stworzenia.
Historia poszła tu nieco innym torem co od razu w przyjemny sposób łechce odpowiednie płaszczyzny wyobraźni ale nie wzbudza zażenowania (na panią patrzę, pani Mass). Przechrzta nie kombinuje za bardzo i nie miesza współczesności z fantastyczną epoką (Mass! Bilard, fortepian i starożytność na jednej, burza, stronie? Serio?).
Jest dobrze, jest spójnie, wszystko trzyma się kupy. I o to chodzi!

Główny protagonista, Adaś De Sarnac, to rycerz w lśniącej zbroi, wzorcowy, odlany z czystej słodyczy i złodupczości (badassery) Gary Stu którego przymioty ciała i ducha pozwalają mu na wybrnięcie z dowolnej opresji. Otacza go niezmienny, zadurzony w nim wianuszek kobiet i znacznie mniej symptatycznych mężczyzn którym ten w odpowiednio szlachetny i elegancki sposób spuszcza sprawiedliwe manto na różne sposoby przy zachwytach wspomnianej płci pięknej.
<Zgrzyt winylowej płyty> Co, zaraz, zaraz, powiecie. Gary Stu, haremy kobiet, słabi antagoniści i to niby dobra powieść? Otóż tak - De Sarnac chociaż uroczy do bólu jest wspierany przez multum ciekawych postaci pierwszego i drugiego planu, chociażby królową i króla Francji (przybranego brata), księżniczkę i swojego dzielnego, lojalnego i równie honorowego do tęczowego porzygu towarzysza broni, Spoc... znaczy się Picarda. I to oni w dużej mierze nadrabiają tę marysuistyczną pustkę. Sam ADS, czasem nieco niedojrzały weteran w sumie nie wywołuje w czytelniku nagłego odruchu wymiotnego jak inny Gary Stu w innej lekkiej a bardzo przecenionej fantasy (patrzę na ciebie, Mistrzu bardzie-magu-kochanku-odkrywcy-tłumaczu-chemiku-studencie-szpiegu-szermierzu-ze-złotym-sercem-a-to-wszystko-jeszcze-przed-dwudziestką-na-karku Kvothe. Co za długi ale zasłużony tytuł!).

Fabuła prowadzi nas zawiłymi ścieżkami do zdobycia tajemniczej i niezwykle pożądanej mocy magicznej, którą ADS musi posiąść by ocalić... bla bla bla. No nihil novi, Ameryka już odkryta, ale czyta się super choć lepiej nie poświęcać akapitom zbyt dużej uwagi. Język bywa zdradliwie prosty. Po prostu połykamy treść i cieszymy się że jest bardzo smaczna. Nawet jeśli czasem konsystencja przypomina dziecięcą kaszkę.

Nie wiem jakie aspiracje miał autor i nie zamierzam go za nie oceniać. Wierzę że nie zamierzał napisać arcydzieła na miarę Tolkiena i w mojej opinii mu się udało. Brawo, panie Przechrzta, nie popełnił pan arcydzieła ani strasznej szmiry.
Powieść jest lekka, parokrotnie już brałem ją w dłuższą podróż samolotem bo nawet przy trzecim czy czwartym podejściu bawi tak samo (a to przecież bardzo pożądana cecha. No i ma ładne obrazki, przynajmniej moje wydanie). Czas leci przy niej nieubłaganie.

Powieść doskonała w swej "nieco ponad średnią" jakości.
10/10 w kategorii 7/10

Pierwsza książka Przechrzty za jaką się wziąłem. O tym że przypadła mi do gustu mówi mój internetowy nick - Roshynski - bezpardonowo pożyczony od jednej z trzeciorzędowych postaci już lata temu.

"Pierwszy krok" to lekka powieść fantasy która pozwala nam śledzić pokrętne losy Adama De Sarnaca, wojowniczego księcia Francji epoki wczesnego oświecenia osadzonej w alternatywnym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przeciętność do potęgi trzeciej. Godne polecenia na pierwszą książkę fantasy komuś w przedziale wiekowym 13-16 lat. Czyli poziom Eragona.
Nic ponadto. NIC.

Ps. Opinie na temat tej książki pisane przez płeć piękniejszą i zawarte w nich bezlitosne mieszanie z błotem tego absurdalnego, wołającego o pomstę do nieba wątku Feluriany to lepsza proza niż dzieło Rothfussa.

Przeciętność do potęgi trzeciej. Godne polecenia na pierwszą książkę fantasy komuś w przedziale wiekowym 13-16 lat. Czyli poziom Eragona.
Nic ponadto. NIC.

Ps. Opinie na temat tej książki pisane przez płeć piękniejszą i zawarte w nich bezlitosne mieszanie z błotem tego absurdalnego, wołającego o pomstę do nieba wątku Feluriany to lepsza proza niż dzieło Rothfussa.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Przeciętność, przeciętność i po trzykroć przeciętność.

Przeciętność, przeciętność i po trzykroć przeciętność.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Po dosyć udanej części pierwszej do Zgnilizny podszedłem z niewygórowanymi oczekiwaniami. Świat fantastyczny wykreowany przez autorkę z pogranicza mitologii nordyckiej i kreacji własnej był dostatecznie interesujący, by perspektywa losów Hirki w "ojczyźnie" skusiła mnie do zakupu. Po paru miesiącach wciąż siedzę na którejśtam stronie i nie mam najmniejszej woli kontynuować.

Przyznam, że liczyłem na przedstawienie Ziemi z perspektywy historycznej. Nagły, mający miejsce "poza stronami" przeskok do współczesności i pierwszy rozdział traktujący bodajże o Londynie był dla mnie wielkim zaskoczeniem i rozczarowaniem. Z każdym kolejnym rozdziałem spędzonym z rudowłosą Hirką uczucie to niestety się pogłębiało.

Kocham nawet niezgrabnie napisane urban fantasy bo zwyczajnie uwielbiam mieszanie magii i współczesnośći ale nieustanne narzekania głównej bohaterki trącające pseudoekologicznym bełkotem o umierającej Ziemi pozbawionej smaku czy "iskry życia" skutecznie zabiły we mnie chęć czytania. Ziemia współczesna, pełna przecież cudów i technologii głównej bohaterce wyrwanej niejako z IX wieku zdaje się paskudnym miejscem. I tyle. Żadnej głębszej refleksji.

Antagonista jest znacznie mniej groteskowy co Udr/Urd w części pierwszej ale zarysowany konflikt nieśmiertelnych braci nie powala. Sama ich idea jest mocno przerysowana i trąca myszką, jak stare opowiadania o Draculi Nieumarłym. Rewelacje dotyczące pochodzenia Hirki są sztampowe do bólu, dziewczyna jest niemal skazana na wyjątkowość i choć jest w nich jakiś cień inwencji tak małostkowość dziewczyny i jej cielęca bezradność na ziemskiej płaszczyźnie rzeczywistości odstraszają od dalszej eksploracji wątku.

Wieje wręcz nudą. Jednowymiarowi Ziemianie, awanturnik i "chytra baba" oraz ich nieodłączna, niezaspokojona chciwość/bylejakość granicząca wręcz z masochizmem utrudniają poważne traktowanie tychże postaci. Nie nawiązałem z nimi nawet cienia jakiegoś porozumienia.

Manfalla i jej wątki z racji na "odległość" czasoprzestrzeną nudzą i burzą rytm historii Hirki. Kogo Rime w ogóle jeszcze obchodzi? Na pewno nie mnie. Coś tam ten przystojniak robi, coś tam się nawet dzieje, intrygantka z części pierwszej wodzi go za nos ale mam wrażenie że dwa rozdziały i krótka retrospekcja w części trzeciej wystarczyłyby aż nadto.

Nie oceniam książki nieprzeczytanej od dechy do dechy ale srogo się zawiodłem. Jest dużo lepszych książek, szkoda mi cennego czasu.

Po dosyć udanej części pierwszej do Zgnilizny podszedłem z niewygórowanymi oczekiwaniami. Świat fantastyczny wykreowany przez autorkę z pogranicza mitologii nordyckiej i kreacji własnej był dostatecznie interesujący, by perspektywa losów Hirki w "ojczyźnie" skusiła mnie do zakupu. Po paru miesiącach wciąż siedzę na którejśtam stronie i nie mam najmniejszej woli...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Jestem po lekturze wszystkich powieści z Uniwersum Metro. Wszystkich na polskim rynku, znaczy się. Nieszczególnie mnie zaskoczyło, gdy po nieszczególnie wnikliwej analizie okazało się, że jedynie w polskich powieściach występują, (uwaga, uwaga)... kobiety. Co więcej, nie są one sprowadzone do ról trzecioplanowych żon wiernie pilnujących ciepła w małżeńskim łóżku tudzież tanich prostytutek.
Serio, serio, nie ściemniam. Polacy jako jedyni rozumieją, że kobieta to też człowiek i można jej nawet powierzyć jakąś rolę w post-apokaliptycznym świecie.
No po prostu inny świat. Kolega z Kaliningradu w "Dziedzictwie Przodków" był blisko, bo dał kobiecie rolę drugoplanową. W pozostałych tomach kobiet o jakimkolwiek znaczeniu brak. Coś tam chyba jest w trylogii petersburskiej ale tamta bohaterka chodzi za protagonistą jak cicha myszka. Tyle.
Koniec feministycznego biadolenia.

I tutaj mogę zacząć faktyczną recenzję. Otchłań jest dobra. Ciekawie napisana, pełna fajnych (z braku lepszego słowa) nawiązań do naszej rzeczywistości. Nauczyciel jest bohaterem którego od razu się lubi - niby twardziel ale bez tej rosyjskiej presji na Wojsko, Wojsko i jeszcze raz WSPANIAŁY NASZ SPECNAZ. Nauczyciel jest, jak można się domyśleć, Nauczycielem. I dobrze mu z tym, to szlachetne zajęcie.
Awanturniczą przeszłość ma za sobą. A przynajmniej tak uważa... do czasu.

W UM2033 Polacy naprawdę dają radę. Otchłani można spokojnie powierzyć te kilka godzin lektury. Dobra powieść rozrywkowa.

Jestem po lekturze wszystkich powieści z Uniwersum Metro. Wszystkich na polskim rynku, znaczy się. Nieszczególnie mnie zaskoczyło, gdy po nieszczególnie wnikliwej analizie okazało się, że jedynie w polskich powieściach występują, (uwaga, uwaga)... kobiety. Co więcej, nie są one sprowadzone do ról trzecioplanowych żon wiernie pilnujących ciepła w małżeńskim łóżku tudzież...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Obecną jakość Cyklu demonicznego najlepiej zobrazuje ten cytat i komentarz.

"Gdybym miał setkę takich jak ona szturmowałbym Otchłań dziś w nocy" powiedział kiedyś Arlen o Wondzie Cutter z Zakątka Drwali.
Arlen, ja ci je dam. Dam ci setkę Wond. Ale proszę, zrób to w końcu i skończ tę farsę.

Obecną jakość Cyklu demonicznego najlepiej zobrazuje ten cytat i komentarz.

"Gdybym miał setkę takich jak ona szturmowałbym Otchłań dziś w nocy" powiedział kiedyś Arlen o Wondzie Cutter z Zakątka Drwali.
Arlen, ja ci je dam. Dam ci setkę Wond. Ale proszę, zrób to w końcu i skończ tę farsę.

Pokaż mimo to


Na półkach:

O, Alagai'Ka. Od czego by tu zacząć... i najlepiej bez spojlerów.
W "Malowanym Człowieku", pierwszej księdze cyklu pada zdanie o poezji przetłumaczonej z jezyka "ruksiańskiego". To i wiele innych sformułowań każe czytelnikowi myśleć, że w połączeniu z odważnym podejściem do seksu (smacznym czy niesmacznym ale na pewno nieobecnym w amerykańskiej fantasy) Brett stworzy ciekawe, bogate uniwersum mogące konkurować z "królami" fantasy takimi jak Martin, Sanderson czy nasz swojski Sapkowski. Malowanego człowieka czytałem niedługo po Wiedźminie, więc analogia wydawała mi się celna (potwory, magia, uzdolnieni wojownicy, bystre i piekne kobiety, ponury realizm, seks i negatywna ocena ludzkiej natury). Niestety, Brett nie dotrzymuje obietnicy.
Nigdy więcej nie słyszymy o języku ruksiańskim lub ów mitycznej Ruksji.
Trzy książki później w trylogii która okazała się pięcioksięgiem (może, a może nie, kto wie, kto bogacącemu się zabroni) królują wątki polityczne i romansopodobne upchnięte miedzy relatywnie niewielkie księstewka na obiektywnie małej płaszczyźnie geograficznej co potęguje poczucie dziwnej binarności. Krasja, Zakątek, Krasja, Zakątek. A wojna jest ponoć o cały świat, tak mówią w kuluarach.
Bohaterki i bohaterowie uwikłani w bratobójczą wojnę coraz dalej i dalej odbiegają od sensu cyklu nazwanego przecież Demonicznym. Demonów w tej części jak na lekarstwo. Czas płynie, wojska czekają na odwilż a czytelnik nudzi się niepomiernie podążając za rodzinno-łóżkowymi dylematami Leeshy czy Inevery starającej się zachować tron.
Po tomie rozbitym zgodnie z tradycją wydawnictwa na dwa woluminy (cena obu w Polsce pokrywa się z ceną jednego w UK) poczucie niedosytu dominuje na każdej płaszczyźnie. Brett rozbił akcje na tak wiele wątków i postaci że ponad połowa z nich wydaje się kompletnie bez znaczenia. Imiona potomków Jardira, ich małżonek i kochanek ich małżonek (to ma miejsce w książce, serio-serio) mieszają się w jedną pozbawioną sensu masę ludzi-których-los-mnie-nie-interesuje.
Ukochanych Wyzwolicieli w zasadzie brak. Trzy czy cztery rozdziały na dwadzieścia to grzecznościowe cameo, nie wątek poboczny.

"Gdybym miał setkę takich jak ona szturmowałbym Otchłań dziś w nocy" powiedział kiedyś Arlen o Wondzie Cutter z Zakątka Drwali.
Arlen, ja ci je dam. Dam ci setkę Wond. Ale proszę, zrób to w końcu i skończ tę farsę.

2/10 za złamanie mi serca.

O, Alagai'Ka. Od czego by tu zacząć... i najlepiej bez spojlerów.
W "Malowanym Człowieku", pierwszej księdze cyklu pada zdanie o poezji przetłumaczonej z jezyka "ruksiańskiego". To i wiele innych sformułowań każe czytelnikowi myśleć, że w połączeniu z odważnym podejściem do seksu (smacznym czy niesmacznym ale na pewno nieobecnym w amerykańskiej fantasy) Brett stworzy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Weź trylogię Mass Effect i wyciągnij z niej wszystko co najciekawsze, czyli fantastycznych, archetypowych bohaterów. Potem sięgnij po metaforę władzy nad ludźmi z Metra2035 i zmieszaj z twistem technologicznym podwójnej dylogii Dana Simmonsa, Hyperionem. Polej obficie post apokaliptycznym klimatem Wypalonej Galaktyki.
Całość gotuj w jednym kociołku, uparcie przyprawiając Białą Pleśnią
i fluidem odżywczym. Wyciągnij gotowy produkt rozrywkowy.
Przeczytaj i żałuj że to koniec.

Weź trylogię Mass Effect i wyciągnij z niej wszystko co najciekawsze, czyli fantastycznych, archetypowych bohaterów. Potem sięgnij po metaforę władzy nad ludźmi z Metra2035 i zmieszaj z twistem technologicznym podwójnej dylogii Dana Simmonsa, Hyperionem. Polej obficie post apokaliptycznym klimatem Wypalonej Galaktyki.
Całość gotuj w jednym kociołku, uparcie przyprawiając...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przechrzta trzyma poziom, ale nie zaskakuje. Zakończenie trochę zawodzi a przez całą książkę czuć posmak Pierwszego Kroku, dość wyraźnie akcentowany przez charakterystyczne zachowania bohatera Rudnickiego i grafa Samarina oraz pewne zwroty fabularne. Obaj główni bohaterowie to niestety dość wierne odbicia Adama De Sarnaca i Picarda. Powtórka z dobrej rozrywki. Mimo to po upływie kilku lat AP mógłby bardziej się rozwinąć - razi pewna płycizna bohaterów i niezachwiana biel ich charakterów. Nawet Anastazja, teoretycznie diablica, wydaje się mało przekonana do swojej roli mrocznej kusicielki. Niestety, książka krótka i dla mnie na jeden wieczór, nieszczególnie zachęciła mnie do szykowanej kontynuacji. Raczej wysiadam na pierwszej stacji.

Przechrzta trzyma poziom, ale nie zaskakuje. Zakończenie trochę zawodzi a przez całą książkę czuć posmak Pierwszego Kroku, dość wyraźnie akcentowany przez charakterystyczne zachowania bohatera Rudnickiego i grafa Samarina oraz pewne zwroty fabularne. Obaj główni bohaterowie to niestety dość wierne odbicia Adama De Sarnaca i Picarda. Powtórka z dobrej rozrywki. Mimo to po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Doskonałe zakończenie trylogii Głukhowskiego, w harmonii z fabułami gier i całym Uniwersum 2033, czyli licznymi, równie znakomitymi, pracami innych autorów. Silny, anty-Putinowski wydźwięk polityczny pokazujący głupotę, kompleksy i błędne koło w jakie popadł naród rosyjski. Przeczytałem całe jednym tchem i nie żałuje zakupu.

Metafora zakończenia stanowi wyraźne przedstawienie jedynego wg. Głukhowskiego sposobu na zło w Rosji - wyjechać i zostawić Rosjan w ich bagnie. Smutne, ale to tylko metafora taka.

Doskonałe zakończenie trylogii Głukhowskiego, w harmonii z fabułami gier i całym Uniwersum 2033, czyli licznymi, równie znakomitymi, pracami innych autorów. Silny, anty-Putinowski wydźwięk polityczny pokazujący głupotę, kompleksy i błędne koło w jakie popadł naród rosyjski. Przeczytałem całe jednym tchem i nie żałuje zakupu.

Metafora zakończenia stanowi wyraźne...

więcej Pokaż mimo to