-
ArtykułyCzternaście książek na nowy tydzień. Silne emocje gwarantowane!LubimyCzytać2
-
ArtykułyKsiążki o przyrodzie: daj się ponieść pięknu i sile natury podczas lektury!Anna Sierant6
-
ArtykułyTu streszczenia nie wystarczą. Sprawdź swoją znajomość lektur [QUIZ]Konrad Wrzesiński45
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać426
Biblioteczka
2011-12-05
2015-02-15
2014-04-25
2014-02-08
2014-02-09
2014-02-09
2014-02-05
2014-01-08
2014-01-05
KRÓTKA RECENZJA [WLICZAJĄC SPACJE]
Jerome, Jerome! Chciałoby się zawołać po przeczytaniu książki Jerome K. Jerome "Trzech panów w łódce [nie licząc psa]". I byłby to okrzyk całkowicie pozytywny, nasączony - jak przeciekająca łódka wodą - przyjemnością i zrozumieniem. Bo ta, licząca sobie już 125 lat, króciutka powieść, to przede wszystkim humorystyczne studium problemów i niedogodności, z jakimi na co dzień styka się człowiek. I zadziwiające jest to, że po tylu latach są one aktualne nie tylko w Anglii, ale także w innych krajach ot, chociażby w takiej Polsce.
Fabułę książki tworzy postanowienie trzech panów (i psa!), aby odpocząć od nękających ich "chorób" i kłopotów na wynajętej łódce i wybrać się w podróż wodnym szlakiem. Szlak ten (niech to szlag!) okaże się jednak równie problematyczny, co życie panów (i psa) na lądzie z tą różnicą, że stąpając po stałym gruncie, panowie mieli dużo większe pole manewru zarówno fizycznego, jak i mentalnego. A każdy z panów pola do popisu, jak się okazuje, potrzebuje bardzo dużo, dlatego ograniczenia, które złośliwie stawia przed nimi łódka, będą demaskować ich kolejne przywary powodując drobne kłótnie i inne zabawne sytuacje.
"Trzech panów w łódce [nie licząc psa]" to także podróż wzdłuż brzegów Praw Murphy'ego, których nasi bohaterowie nie tylko padają ofiarą, ale także sami zdają się tworzyć coraz to nowsze. Mężczyźni są pechowi i zadziorni w sposób przekomiczny, a sytuacje, których są prowodyrami bądź świadkami ubawią nie tylko Anglika - wierzcie mi. Styl, w jakim Jerome napisał swoją powieść przypomina łagodny prąd rzeki, który delikatnie i przyjemnie kołysze nas, prowadząc niepostrzeżenie do celu, którym dla czytelników jest niestety koniec przygody. Niestety, ponieważ stron zapisanych w tak humorystyczny sposób chciałoby się dużo więcej. Tym bardziej, że autor ma dystans nie tylko do świata, ale także do siebie samego i z przymrużeniem oka traktuje poczynania zarówno swoje, jak i swoich kompanów (wliczając psa).
KRÓTKA RECENZJA [WLICZAJĄC SPACJE]
Jerome, Jerome! Chciałoby się zawołać po przeczytaniu książki Jerome K. Jerome "Trzech panów w łódce [nie licząc psa]". I byłby to okrzyk całkowicie pozytywny, nasączony - jak przeciekająca łódka wodą - przyjemnością i zrozumieniem. Bo ta, licząca sobie już 125 lat, króciutka powieść, to przede wszystkim humorystyczne studium problemów...
2013-09-17
2012-05-29
CZYTELNIK ZBUNTOWANY
„Atlas zbuntowany”. Dlaczego inwersja? Może dlatego, że gdyby przymiotnik był jako pierwszy, tak jak to zazwyczaj występuje, kojarzyłoby się to za bardzo z tytułami takimi jak: „Ołowiany żołnierzyk” czy „Śpiąca królewna”. Do tego Atlas. Mitologiczna postać, może nie tak znana i nie tak często wspominana jak Zeus, Demeter czy Ikar, ale stanowczo jedna z najważniejszych. Przecież dźwiga na barkach cały świat! Czy ktoś to w ogóle docenia? Czy przychodzą do niego ludzie z podziękowaniami? A co by było gdyby Atlas ogłosił strajk? Zrobił sobie przerwę. Zbuntował się...
I właśnie o tym opowiada ta powieść. Nie, głównym bohaterem nie jest mitologiczna postać, a rzecz nie dzieje się w czasach, kiedy ludzie wierzyli w bogów raczących się nektarem na Olimpie. I nie, nie będę się zagłębiać w opowiadanie o czym jest książka Ayn Rand, w streszczanie fabuły, cytowanie dialogów bohaterów. Prędzej czy później okazałoby się bowiem, że nie ma to najmniejszego sensu. Poza tym, komu chciałoby się to czytać? Ci, którzy zechcą sięgnąć po „Atlas...” nie będą zadowoleni z opisu kolejnych zdarzeń, a tych którzy się nie zdecydują, nie będzie to zbytnio obchodziło. Powiem więc krótko, w kilku zdaniach o co tyle szumu.
Ayn Rand jako zwolenniczka osobistej filozofii obiektywizmu. Ayn Rand jako buntowniczka i pisarka. Powstało z tego ponad 1100 stron czegoś, co nie służy do czytania „do poduszki” ani do odstresowania się po ciężkim dniu. Pisarka przedstawia nam cały zastęp wybitnych jednostek, które wykorzystując swoje genialne umysły sprawiają, że świat staje się dla nas – zwykłych ludzi lepszym i bardziej rozwiniętym miejscem. Wybitni zapewniają nam bowiem transport nie tylko dla naszych ciał, ale także dla niezbędnej żywności, zapewniają nam elektryczność i wszystkie te rzeczy, bez których nie potrafilibyśmy się obejść. Poznajemy przemysły zajmujące się wydobywaniem miedzi, podpatrujemy koncern, którego właściciel i założyciel odkrywa po wielu latach pracy metal bardziej wytrzymały niż cokolwiek do tej pory, a do tego niewyobrażalnie lekki. Poznajemy od kuchni życie pracowników wielkiej sieci kolei transkontynentalnej. To jedynie ułamek tego, z czym zapoznaje nas powieść. Jednak z tłumu inteligentnych, pracowitych i, co również podkreślone – bogatych, wyłania się kilkoro bohaterów, na których skupia się powieść.
Misterna fabuła tkana przez Rand nie pozwala mi powiedzieć nic więcej. Czy będziecie chcieli po tych zaledwie paru zdaniach przeczytać powieść? Co innego mogłabym zrobić aby Was do niej zachęcić? Echo szyderczo odpowiada:
- Kim jest John Galt?
Od tego pytania rozpoczyna się powieść, to pytanie przewija się przez nią całą i to pytanie kryje w sobie jednocześnie odpowiedź na wiele innych pytań zawartych w książce. Te cztery słowa zwieńczone znakiem zapytania wyrażają bezradność i symbolizują wzruszenie ramion. Są pytaniem retorycznym, które kryje w sobie odpowiedź, że nie ma sensownej odpowiedzi.
Ayn Rand na pewno popisała się odwagą pisząc „Atlas zbuntowany”. Wygłosiła w nim mnóstwo długich monologów, po których znudzenie czytelnika – staje się akurat najmniejszym problemem. Wyraziła opinię, która wielu może szokować, a jeszcze więcej osób może się z nią nie zgodzić. No bo jak to? Dobro społeczne to zło? Nie warto poświęcać się dla innych, bo zdrowy egoizm to najlepsze czym może kierować się człowiek? Litość dla innych sprowadza same szkody? Ci, którzy głoszą, że pieniądze są złe, na pewno nie zdobyli ich pracą i uczciwością? Rand jest bezlitosna. Wygłasza wiele prawd i pozwala na wiele spraw spojrzeć zupełnie inaczej. Pokazuje, że wielu, których błędnie oceniamy jako bezlitosnych bogaczy, którzy zdobyli swoją fortunę niesłusznie, a teraz nawet nie chcą się nią dzielić, tak naprawdę zdobyło pieniądze wysiłkiem, wyrzeczeniami, a przede wszystkim docenieniem i wykorzystaniem własnego umysłu. Za jedną z ważniejszych i mądrzejszych tez, jakie stawia pisarka w swoim dziele, uważam twierdzenie, że teraz my mamy zerowe prawa do żądania od takiej jednostki, aby dzieliła się ze społeczeństwem tym, co zdobyła wyłącznie własnym wysiłkiem. Bo niby z jakiej racji? Na jakich niepisanych prawach? Nie wystarczy nam, że z osiągnięć tej osoby korzystamy na co dzień? Potrzebujemy jeszcze obelg pod jej adresem, znacjonalizowania dobytku takiej osoby i wymuszenia zrzeczenia się praw autorskich? Nonsens.
Opozycyjną grupą do jednostek wybitnych są tak zwani grabieżcy. Ludzie stojący na najwyższych szczeblach władzy, którzy zrobią wszystko, aby przejąć prawa do dobytków przemysłowców i ludzi, którzy swoją pracą zdobywają spory majątek. I tu pierwsza rzecz, która w „Atlasie...” mnie razi. Totalne skrajności. Brak jakichkolwiek odcieni innych niż odcień zła i odcień dobra. Są dobrzy, wybitnie inteligentni ludzie, którzy wygłaszają mądre monologi i grabieżcy, którzy są na wskroś źli, chcą zabrać innym wszystko, a kiedy przychodzi do rozmowy, nie potrafią powiedzieć nic, co brzmiałoby choć w połowie tak inteligentnie jak to, co wydobywa się z ust ich rywali. Nierealnym jest, aby tak to miało właśnie wyglądać. Dobrzy równa się inteligentni, źli i kłamliwi równa się głupi, zagubieni i nie potrafiący manipulować słowem mówionym. Brak w powieści Rand zwykłych ludzi. Takich, którzy nie dorobiwszy się wielkiej fortuny, nie dysponujący umysłem na miarę wybitnego naukowca lub filozofa, nie są także złymi, niesprawiedliwymi pijawkami. Co z ludźmi, którzy żyjąc skromnie, nie domagają się jednocześnie jałmużny, ani nie zazdroszczą tym, którzy dysponują milionami, ponieważ wiedzą, że zasłużyli sobie na nie i co więcej, doceniają ich wkład w rozwój przemysłu i życia na ziemi? Takich ludzi w „Atlasie zbuntowanym” nie ma. Oczywiście rozumiem, że aby pokazać daną ideologię, wyłuszczyć ją słuchaczom, a co najważniejsze – przekonać ich co do jej słuszności, skrajności sprawdzają się najlepiej. Lecz ujmują powieści realności. Pozostaje także jeszcze jeden problem. Mianowicie, czy w ten sposób Rand nie zaprzecza sama sobie? Głosząc potęgę rozumu, zachwycając się możliwościami umysłu i zachęcając w każdym rozdziale do używania go, a także srogo przestrzegając przed stłamszeniem go przez innych ... sama robi w swojej powieści to samo z umysłem czytelnika! Niby niepostrzeżenie, niby ukradkiem...ale jednak. Używając wielkich słów, posługując się wyłącznie skrajnościami przekonuje czytelnika, że jej ideologia jest bez skazy. Pytanie, czy robi to, aby faktycznie przekonać nas do swojej postawy, czy po to, abyśmy, według jej przykazań otworzyli umysł i sami, rozważając wszelkie za i przeciw wybrali własną drogę. Niestety obawiam się, że to pierwsze.
„Atlas zbuntowany” to wspaniała powieść. I piszę to bez cienia ironii. Posiada mankamenty, ale które dzieło ich nie posiada? Ludzie u Rand są dość jednowymiarowi, dzielą się na złych i dobrych, a przecież w życiu wcale nie jest to takie proste, prawda? Podobnie dzieje się z wszelkimi poglądami i ideologiami. Wykłady głównych bohaterów mogą wielu wydać się przydługie, zwłaszcza jeśli zobaczymy, że autorka często powtarza to, co zostało już powiedziane, choć operuje innymi słowami. Denerwuje fakt, że grabieżcy nie potrafią się wysłowić. Szybko wpadają w szał, bo nie wiedzą co powiedzieć, jąkają się, a usta zamyka im już pierwsze zdanie, które pada z ust jednostki wybitnej. Ma to podkreślić fakt, że nie mają racji, jasne, ale ...czy musi to być tak dosłowne i przy tym tak nierealne? Z wieloma poglądami autorki możemy się nie zgodzić, a jednak jest to książka wspaniała. Czyta się ją naprawdę dobrze, choć język bywa wymagający. Nawet długie opisy szyn kolejowych potrafią przyciągnąć czytelnika na dłużej. Nie można odmówić Ayn Rand tego, że stworzyła coś, czego jeszcze nie było, odważyła się przedstawić teorię, którą wielu uzna za kontrowersyjną. Sprzeciwiła się podstawowym, choć niepisanym prawom życia w społeczeństwie i trzeba przyznać, że w wielu sprawach bywa na tyle przekonująca, że trzeba się z nią zgodzić. ”Atlas zbuntowany” otwiera oczy na wiele spraw, które do tej pory pozostawały bezdyskusyjne. Pyta, drąży i zaskakuje. Przestrzegam jednak czytelników, że Rand nie zostawia miejsca na własne odpowiedzi. Warto więc podczas lektury krytycznie spojrzeć także na filozofię głównych bohaterów, którzy przedstawieni jako nieskazitelni w powieści, w prawdziwym życiu byliby na pewno dużo bardziej prawdziwi, a więc i pełni wad, a także równie niedoskonali, co książkowi grabieżcy.
„Atlas zbuntowany” jest dużo trudniejszą książką, jeśli spojrzymy na nią nieco krytycznie. Wedy bowiem, otwiera się przed nami jeszcze więcej problemów, niż dostrzegają bohaterowie powieści. Jednak, czy nie to właśnie jest najbardziej pociągające w wybitnych książkach? Pozostawienie czytelnika z mętlikiem, który dopiero po odłożeniu lektury, sam musi sobie uporządkować zgodnie z własnymi przekonaniami. Rand co prawda pragnie jednoznacznie przeciągnąć czytelnika na swoją stronę. Udowodnić, że jej racja jest słuszna i niepodważalna. I w wielu sprawach ma rację. Jednak są także twierdzenia, które każdy musi rozpatrzyć według własnych kryteriów. Jakkolwiek zatem przekonująco wypadają słowa Ayn Rand, od czasu do czasu ... zbuntuj się, czytelniku.
CZYTELNIK ZBUNTOWANY
„Atlas zbuntowany”. Dlaczego inwersja? Może dlatego, że gdyby przymiotnik był jako pierwszy, tak jak to zazwyczaj występuje, kojarzyłoby się to za bardzo z tytułami takimi jak: „Ołowiany żołnierzyk” czy „Śpiąca królewna”. Do tego Atlas. Mitologiczna postać, może nie tak znana i nie tak często wspominana jak Zeus, Demeter czy Ikar, ale stanowczo jedna z...
2013-02-16
W DÓŁ, DO ZIEMI
”Mutacje metafizyczne – to znaczy radykalne i całościowe przemiany przyjętej powszechnie wizji wiata – występują w historii ludzkości jedynie sporadycznie. Jako przykład tego zjawiska można podać pojawienie się chrześcijaństwa.”
Powyższe słowa Michel Houellebecq zawiera w prologu do „Cząstek elementarnych”. Książki, która posługuje się naukowymi terminami, skomplikowanymi wyjaśnieniami i pełna jest problemów, które nękają współczesną ludzkość. „To musi być trudna książka” – pomyślicie. I będziecie mieli rację. Jej trudność zasadza się jednak nie tyle na skomplikowanym słownictwie i zasadach biologii, fizyki i filozofii, które nie zawsze jesteśmy w stanie ogarnąć, ale przede wszystkim na tematyce, którą porusza. Bo Houellebecq być może boi się trudnych tematów, ale dla kogo z nas strach jest całkowicie obcym uczuciem? Houellebecq jest odważny nie dlatego, że nie boi się poruszać pewnych kwestii, tylko dlatego, że pomimo tego strachu wychodzi im naprzeciw. Przekonana jestem bowiem, że autor „Cząstek elementarnych” był niejednokrotnie podczas pisania swojej powieści nękany przez różnorodne lęki, gdyby nie był – książka ta z pewnością nigdy by nie powstała.
„Cząstki elementarne” to zbiór biologicznych praw dotyczących człowieka i jego życia. To studium rozpadu i rozkładu nie tylko jednostki składającej się z kruchego ciała i gnijących tkanek, ale także obraz całego społeczeństwa, które powoli, ale systematycznie skazuje się na nieuchronny rozkład.
Powieść przedstawia historię dwóch przyrodnich braci – Bruna i Michela. Natkniemy się przy okazji na polski element, ponieważ dziadek Michela pochodził z „katowickiego zagłębia górniczego”. Po nim też Michel odziedziczył nazwisko Dzierżyński. Matka chłopców, Janine jest osobą niezwykle...wyzwoloną. Synowie niezbyt się dla niej liczą ze względu na wolność, którą jej ograniczają samym swoim istnieniem. Dlatego pozbywa się ich dosyć szybko, aby oddawać się rozkoszom, na jakie pozwala tamtejszy świat.
Bruno wyrasta na mężczyznę uzależnionego od seksu. Tej prawdy nie da się ukryć przed czytelnikiem, a i sam autor nawet tego nie próbuje. Wręcz przeciwnie – zdania, którymi operuje Bruno, myśli, jakie pojawiają się w jego głowie pełne są obscenicznych, bezpruderyjnych słów. Bruno pożąda coraz młodszych i jedynie młode usta, piersi i narządy rozrodcze potrafią wyrwać go choć na chwilę z letargu w jakim zdaje się upływać mu życie. Zasypia spokojnie jedynie po doznaniu rozkoszy seksualnej, dopiero wtedy czuje, że odnalazł swoje miejsce, dopiero wtedy czuje się bezpiecznie – dokładnie tak, jak to było z bohaterem „Możliwości wyspy”. Rozpasanie seksualne w książkach Houellebecq’a jest ważne, ponieważ jest jednym z głównych powodów smutku i depresji jakie nękają ludzkość. Chociaż bardziej prawdziwe będzie stwierdzenie, że ów smutek i depresja wynikają stąd, że jedynie seks potrafi zapewnić odrobinę szczęścia i wprowadzić nas w posiadanie czegoś, co można by nazwać mentalnym luksusem.
Michel, biolog molekularny jest poniekąd przeciwieństwem swojego brata. Seks nie tylko go nie interesuje, ale także, kiedy już dochodzi do samego aktu zbliżenia, nie odczuwa on praktycznie nic, poza uczuciem wchodzenia ciała w ciało. Podczas aktu seksualnego jego myśli biegną ku mutacjom genetycznym, ku klonowaniu i stworzeniu jednostki nieśmiertelnej, idealnej pod względem DNA. Kiedyś, wydawało się, że Michel jest zakochany w Annabelle, z którą przyjaźnił się od dzieciństwa. Okazało się jednak, że to dziewczyna zakochała się w Michelu i czekała na jakiś gest wykonany w jej kierunku, natomiast chłopak nie tyle nie czuł nic do przyjaciółki, co nie potrafił poczuć. Wszelkie uczucia były mu obce, poza pustką i obojętnością, które odczuwał bardzo często. Jego życie nastawione było na wiedzę, na odkrywanie i poznawanie. Uczucia nie były mu do niczego potrzebne.
Z czasem jednak zarówno Michel jak i Bruno odnaleźli ukojenie w ramionach kobiety. Bruno poznał Christiane, która choć nie miała młodego ciała, które było dla niego tak ważne, to potrafiła ukoić jego skołatane wnętrze i zapewnić mu, choćby chwilowe szczęście i spełnienie. Michel natomiast odnalazł u boku kobiety ciepło, nie mające nic wspólnego z aktem seksualnym. Żadne z nich nie potrafiło wytłumaczyć swoich uczuć, ale, co najważniejsze, nie potrafili i nie chcieli się ich wyzbyć.
„Cząstki elementarne” to także w dużej mierze opowieść o śmierci. Śmierci widzianej jako rozkład ciała, z którego głęboko pod ziemią zostają tylko strzępki włosów i leżące w nieładzie kości. Śmierci jako ostatecznego końca, po którym nie ma już czego się spodziewać, śmierci, która dla ludzi samotnych, ogarniętych pustką lub świadomością starości czy kalectwa, jest jedynym wybawieniem. Między innymi z tego powodu powieść Houellebecq’a jest opowieścią niezwykle smutną, powiedziałabym nawet, że dołującą, powodującą uczucie niezwykle głębokie, będące mieszaniną niepokoju i depresji. „Cząstki elementarne”, które tylko z pozoru są historią dwóch braci – seksoholika i naukowca – tak naprawdę uświadamiają nam wady i uszczerbki świata i żyjącej na nim ludzkości. Dzieło to nie jest przychylnym obrazem człowieka, ani jako jednostki, ani jako społeczeństwa. Podkreśla jego niedostatki i zatapia głęboko na dnie wszelkie zalety.
W powieści znajdziemy wiele nawiązań do przemyśleń i twórczości Aldousa Huxley’a i jego dwóch ważnych powieści „Nowego wspaniałego świata” i „Wyspy”. O ile pierwsza powieść jest antyutopią, w której społeczeństwo, aby osiągnęło pełnię szczęścia, składać się musi z jednostek pozbawionych potrzeb i pragnień, a do tego najlepiej identycznych (ponieważ różnorodność jest źródłem zła i konfliktów), o tyle „Wyspa” miała być już utopią, przeciwieństwem poprzedniego dzieła Huxley’a. W „Cząstkach elementarnych” pada jednak stwierdzenie jakoby „Nowy wspaniały świat” i „Wyspa” były do siebie niezwykle podobne, z czego sam autor, będący już u schyłku życia, mógł nie zdawać sobie sprawy.
„Cząstki elementarne” to lektura trudna, bo przestawia prawdy, o których sami wolelibyśmy zapomnieć, udając, że nigdy nie zaistniały. Francuski pisarz bezlitośnie stawia przed czytelnikiem fakty dotyczące umierania, pustki i bezsensowności. Tym jednak, co najbardziej nas dotyka i boli, jest samozagłada, na którą skazana jest ludzkość od początku swego istnienia. Społeczeństwo wydaje się w tej powieści ciężkim głazem umieszczonym na równi pochyłej, z której powoli, ale nieubłaganie stacza się w dół przez kolejne stulecia. Przed upadkiem nie uchroni nas niestety ani miłość, ani seks, ani kolejne, powstające rzadko, ale na trwale wpisujące się w historię świata mutacje metafizyczne, czyli po prostu religie. Żadna wiara nie zastąpi postępu i upadku, żadna nie będzie ani tarczą ani kołem ratunkowym, dopóki nie uświadomimy sobie, że za całą otoczką metafizyki, kryje się ludzkie ciało stworzone przez rozkosz i rozkosz dające, które to ciało od chwili narodzin toczy się w dół, do ziemi, by tam rozpaść się i nie pozostawić po sobie najmniejszego śladu. Nowe społeczeństwo, które powstanie z mutacji genetycznej, a nie metafizycznej będzie doskonałe, nieśmiertelne i piękne, jednak pozbawione tego, czym charakteryzuje się ludzkość teraz. Żadna droga zatem nie wydaje się być słuszna ani właściwa, żadna nie prowadzi do celu, u którego chciałoby się zostać i w końcu odpocząć.
To właśnie uświadamia, lub o tym przypomina nam Michel Houellebecq, który wydaje się być autorem w równej mierze odważnym, jak i przepełnionym lękiem.
W DÓŁ, DO ZIEMI
”Mutacje metafizyczne – to znaczy radykalne i całościowe przemiany przyjętej powszechnie wizji wiata – występują w historii ludzkości jedynie sporadycznie. Jako przykład tego zjawiska można podać pojawienie się chrześcijaństwa.”
Powyższe słowa Michel Houellebecq zawiera w prologu do „Cząstek elementarnych”. Książki, która posługuje się naukowymi terminami,...
2013-01-30
2012-06-06
PANIS VULGARIS
A więc „Kosogłos”. I choć zdaję sobie sprawę z tego, że nie powinno się zaczynać zdania od „a więc”, to nie potrafię znaleźć innych słów. Po „Igrzyskach śmierci” i „W pierścieniu ognia” czekałam na fabularne szaleństwo. Oczekiwałam intryg, kłamstw i niekonwencjonalności w podejściu do tematu. Czy się zawiodłam? Po kolei...
Historia jest całkiem niezła, aczkolwiek nie umywa się do poprzednich części trylogii. Za dużo jest w niej szumu, wystrzałów, pościgów i akcji, które zaczynają się bez zarzutu, jednak toczą i kończą już bez udziału czytelnika. Dlaczego? Ano dlatego, że narratorką jest nadal Katniss (wielka szkoda), a ta mdleje i unosi się w oparach różowego kurzu własnych omamów przemieszanych ze skrawkami docierającej do niej nieznacznie rzeczywistości.. Tracąc przytomność ciężko być narratorem choć „częściowowiedzącym”, czytelnik zatem poznaje relacje uczestników wszelkich akcji już po niektórych wydarzeniach. Bywa to denerwujące chociażby ze względu na to, że można odnieść wrażenie, iż Collins mówiąc kolokwialnie, poszła na łatwiznę. A ja łatwizny nie lubię.
Pod przysłowiową górkę nie zamierza się także wspinać sama bohaterka. Jej wieczne dylematy nie mają końca. O ile w pierwszej części trylogii Katniss była nijaka, a stosunek do niej obojętny, o ile w drugiej części dziewczyna z warkoczem denerwuje swoim niezdecydowaniem i dobrze skrywanym egoizmem, o tyle w trzeciej części następuje apogeum czytelniczej irytacji. Oczywiście mogę mówić tylko za siebie, ale nie urażę chyba nikogo, nazywając siebie (mam nadzieję, że nie na wyrost) czytelnikiem i pisząc o sobie w trzeciej osobie. Katniss Everdeen jest zaprzeczeniem wszystkiego, czym powinna charakteryzować się główna bohaterka powieści o takim, a nie innym, globalnym i uniwersalnym przesłaniu. Jak na swoje siedemnaście lat dziewczyna jest wyjątkowo infantylna, a jej dylematy dotyczące Gale’a i Peety wydają się nie na miejscu w kontekście rebelianckiej historii Collins. Jasne, rozumiem, że to po prostu kolejny wątek miłosny, do którego absolutnie nic nie mam. Ale, na bogów!, dlaczego ona musi być przy tym taka dziecinna?
Uchodząca za buntowniczkę nastolatka staje się Kosogłosem – symbolem rebeliantów i, być może nowego odrodzenia straszliwego i tyranizowanego Panem, którego nazwa pochodzi od łacińskiej nazwy chleba. I już śpieszę z wyjaśnieniem, dlaczego do tej roli kompletnie czytelnikowi nie pasuje.
Katniss jest egoistką. „Jak to?” – pomyślicie. „Przecież uratowała siostrę przed igrzyskami, ryzykowała życie, żeby przynieść lekarstwo dla Peety, przecież Rue...”. No i owszem, były takie akcje, ale przy każdej z nich ( no, może z wyjątkiem siostry) pobrzmiewały wokół niej szepty: „jeśli tego nie zrobię, będę miała wyrzuty sumienia”, „jeśli mu nie pomogę, cały świat będzie mnie miał za podłą, gotową na wszystko trybutkę”, „jestem mu to winna, mam u niego dług, który muszę spłacić”. Oto jakie pobudki kierują panną Everdeen. A już kwestia z zaciąganym u kolejnych znajomych długu, powtarzana kilka razy, staje się nudna do bólu.
O, jeśli już przy powtarzaniu jesteśmy. Pani Suzanne Collins robi z czytelnikiem coś dziwnego. Każdy, kto słyszał o „Igrzyskach śmierci” wie doskonale, że jest to pierwsza część trylogii. Nikomu raczej nie przyjdzie do głowy, żeby czytać części nie po kolei. A nawet jeśli, to nic z tego nie zrozumie i będzie musiał wrócić. Autorka natomiast stosuje masę niepotrzebnych powtórzeń z poprzednich części, które nic nie wnoszą poza poirytowaniem. Przypomina niemal słowo w słowo w taki sam sposób, jak Gale i Katniss są do siebie podobni z wyglądu. Jak dla mnie – to bez sensu.
Niestety zaczyna denerwować również Gale. Choć to akurat najmniejszy problem, bo, o dziwo jest to mało znacząca postać. W odczuciu czytelnika oczywiście. Zdumiewa, co autorka robi z Peetą. Zaskoczyło mnie to – przyznaję. Było to jednak zaskoczenie negatywne. Ale tak Collins widziała rozwiązanie i oczywiście szanuję to. Z zadowoleniem stwierdzam także, że nie byłam na to przygotowana, jak i na niektóre z wielu akcji w „Kosogłosie”.
Panuje tu duży chaos, jednak jest to usprawiedliwione przez pochłonięte buntem i rewolucjonistami Panem.
Zabieg, który ogromnie cenię, to przedstawienie Trzynastego Dystryktu, który okazuje się niewiele lepszy od rządów Kapitolu. Apodyktyczna pani prezydent i rygorystyczne zasady tworzą przymusowe więzienie zamiast bezpiecznego schronu. Choć, uchodźcy ze zniszczonych dystryktów, w których na długo przed ostatecznym buntem brakowało jedzenia, są zadowoleni z trzech posiłków dziennie, nawet jeśli nie grzeszą one smakiem. Okazuje się więc, że to co miało być rajem, oazą spokoju i sprawiedliwych rządów okazuje się być jedynie łagodniejszą wersją Kapitolu.
Znów, podobnie jak w poprzednich częściach czytelnik napotyka na elementy, przez które powieść traci związki z rzeczywistością. Katniss umie posługiwać się łukiem, polowała w lesie na bezbronne zwierzątka – wiewiórki, króliki...parę razy z Gale’m schwytała nawet jelenia! I....to by było na tyle. Poza tym dziewczyna ma siedemnaście lat, traumatyczne przeżycia za sobą, a tężyzną fizyczną poszczycić się raczej nie może. I taka oto dziewczyna, po króciutkim, byle jakim szkoleniu zostaje oddelegowana do oddziału, w którym będzie walczyć na śmierć i życie o wolność. Naszą i waszą.
Zakończenie powieści, a zarazem trylogii jest dość...dziwne. Nie spodziewałam się takiego zakończenia, ale nie spodziewałam się go ze względów estetycznych. Czytelnik, który nie jest fanem epilogów typu: „Dwadzieścia lat później...”, nie będzie zadowolony. Powieść oceniam jednak dość wysoko, jak na zarzuty przedstawione powyżej. Ze względu na przystępny, miękki język i styl, w jakim została napisana. Ze względu na to, że Collins nie pokusiła się o cukierkowe zakończenie, choć to ostateczne także pozostawia wiele do życzenia. Ze względu na to, że nie można odmówić „Kosogłosowi” faktu, iż czyta się go w piorunującym tempie. I w końcu, ze względu na całą trylogię, która jest naprawdę dobra i warto po nią sięgnąć.
Jeśli zatem czytanie po nocach nie jest Wam obce, a czytanie podczas jedzenia to dla Was panis vulgaris*, to zajrzyjcie do całego Panem, w którym kiedyś chłopiec rzucił dziewczynce dwa spalone bochny chleba, być może ratując jej tym życie. Zajrzyjcie nie tylko do tego ogarniętego igrzyskami śmierci Panem, nie tylko do tego w pierścieniu ognia, ale także do tego zasłuchanego w śpiew kosogłosa, mimo że jest on zdecydowanie najsłabszym ogniwem.
* łac. chleb powszedni
PANIS VULGARIS
A więc „Kosogłos”. I choć zdaję sobie sprawę z tego, że nie powinno się zaczynać zdania od „a więc”, to nie potrafię znaleźć innych słów. Po „Igrzyskach śmierci” i „W pierścieniu ognia” czekałam na fabularne szaleństwo. Oczekiwałam intryg, kłamstw i niekonwencjonalności w podejściu do tematu. Czy się zawiodłam? Po kolei...
Historia jest całkiem niezła,...
2012-02-25
LITERATURA ORNITOLOGICZNA
Coś jest w ptakach wszelkiej maści, że tak często goszczą na kartach powieści, będąc czy to świadkami zbrodni, jak to było w książce „Co widziały wrony”, czy to stanowiąc wielowarstwowy symbol rozpięty na całą płaszczyznę opisywanej historii, jak stało się w przypadku „Lotu nad kukułczym gniazdem” i właśnie w dziele Nelle Harper Lee „Zabić drozda”. Nie wiem czy przyczyną jest głębokie podobieństwo ludzi do ptaków, czy ich zdolność latania, która od zawsze naznaczona jest przez nas nieskrywaną zazdrością i fascynacją. Pewne jest jednak, że te latające stworzenia towarzyszą nam niemal zawsze, nawet wtedy, kiedy nie zdajemy sobie z tego sprawy.
Już Edgar Allan Poe wiedział, że ptak jest istotą nie byle jaką. To on donosił nam o ich związku z mistyczną sferą naszego życia. Kruka, w jego bodaj najbardziej znanym poemacie można śmiało uznać za materializację żałoby, za wyobrażenie smutku i kumulację cierpienia. I słowa właśnie z tego poematu zdają się tłumaczyć obecność ptasiej symboliki w całkiem sporej ilości dzieł. Być może każdy z nas ma takiego skrzydlatego powiernika i być może tak jak w utworze Poego: „And the raven, never flitting, still is sitting, still is sitting”.
„Zabić drozda” to utwór trudny. I bynajmniej nie chodzi mi o fabułę książki czy też o styl pisania. Trudna i ciężka, naznaczona dziejowo i moralnie jest przede wszystkim problematyka tego dzieła. I choć książek na ten temat powstało naprawdę całe papierowe morze, to każda z nich, zatem także i ta, jest inna. Każda na swój sposób jest wyjątkowa i każda stara się poruszyć struny ludzkiej wrażliwości i sumienia, ale także i odwołać się do rozumu. Nienawiść niezrozumiała – oto, co jest tematem przewodnim w dziele Nelle Harper Lee. Dlaczego niezrozumiała? Bo niczym nie podparta, nie dająca się wytłumaczyć czystemu rozumowi, nie broniąca się niczym poza samą sobą, czyli nienawiścią zajmującą całe gniazdo ludzkiej duszy. I w przypadku lektury „Zabić drozda” można bez narażenia się na paradoks, bez otarcia się o oksymoron, mówić o nienawiści w najczystszej postaci. Ponieważ to „biali” uważający się za lepszych i czystszych pod względem zarówno fizycznym jak i mentalnym, nienawidzą „kolorowych”, mając ich za brudnych, podłych i odpowiedzialnych za całe zło, które spotyka porządnych (czytaj: białych) ludzi. Główny problem zdaje się więc rysować dość klarownie.
Rasizm to mgła uprzedzeń, w której wielu ludzi błądzi i potyka się o własne moralne uchybienia. Rasizm to pożar wartości, z których, jeśli nie ugasimy płomieni wystarczająco szybko, pozostaną zgliszcza. Rasizm to burza, w której giną ci, którzy jedynie chcieli się przed nią schronić. Rasizm to, w końcu jeden z najgorszych wynalazków ludzkości, skonstruowany przez ludzi i wymierzony przeciw ludziom.
To, co jest niebywałym plusem w książce Lee, a zarazem mimowolnym prztyczkiem w nos, to umieszczenie w roli narratora i zarazem głównego bohatera dziewięcioletniej dziewczynki, oczami której widzimy przedstawiane w utworze wydarzenia. Poniekąd ironiczny prztyczek bierze się stąd, że autorka doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że ci, którzy pielęgnują w sobie uprzedzenia do osób innego koloru skóry, będą zawstydzeni, że mała dziewczynka rozumie więcej, że – mówiąc wprost – jest mądrzejsza od nich. Przyznać trzeba jednak, że Nelle Harper Lee nie popada od razu w gloryfikację dziecięcej duszy i umysłu. Świadoma jest wpływu, jakie ma na dziecko otoczenie i środowisko, w jakim się wychowuje. Dlatego Skaut – jak nazywana jest główna bohaterka – nie od razu stanowi nośnik tolerancji. Uczy się tego powoli, powtarzając błędy zarówno rówieśników, jak i co gorsza, sędziwych i statecznych sąsiadów. Skaut zatem jest nie tylko przykładem na to, że dzieci to najbardziej wyzbyte zła i podziałów stworzenia, ale także daje nadzieję na to, że nawet wchłonąwszy już pewne przekonania, można przewartościować swój kodeks i dotychczasowe pojmowanie świata i zacząć żyć tak, aby więcej rozumieć, a mniej gardzić. Taką przemianę bardzo dobrze obrazuje też starszy o trzy lata brat Skauta – Jem. Jeśli myślicie, że jakieś konkretne wydarzenie musiało mieć wpływ na refleksję dotyczącą uprzedzeń i wyższości jednych nad drugimi, u tak, bądź co bądź małych dzieci, to jak najbardziej macie rację.
Matka Skauta i Jema zmarła niedługo po drugim porodzie, ale pozostał im ukochany ojciec. To właśnie wokół jego osoby zaczną gromadzić się wydarzenia, które wpłyną na światopogląd jego latorośli, a także paru nielicznych osób z ich małego miasteczka. Atticus Finch jest bowiem adwokatem i przypadła mu sprawa, która z góry została przez wszystkich skazana na porażkę. Miał bowiem bronić „czarnucha”, przedstawiciela motłochu, brudasa, którego los wisiał na włosku. Jednym słowem, w latach trzydziestych XX wieku, w jednym z miast USA, Atticus miał bronić nikogo. I wszyscy wiedzieli, że nie tyle on jeden jest w stanie wygrać tę sprawę, ile on jako jedyny zechce podjąć się obrony Murzyna. Tylko on jeden w owych czasach był zdolny do tego, aby wbrew wszystkim bronić Toma Robinsona, jak każdego innego człowieka. A przestępstwo, o które został oskarżony Tom, nie było zwykłym wykroczeniem czy naruszeniem porządku. Czarny miał, według zeznania ofiary, zgwałcić białą kobietę, córkę białego mężczyzny. Kto teraz, poza Atticusem i przyjaciółmi Toma będzie w stanie chociaż wysłuchać jego wersji? Czym jest słowo czarnego przeciw białemu? Gdyby jeszcze było niczym! Ale słowo takie jest kłamstwem, pomówieniem i oszczerstwem. Bluźnierstwem, za które należy się kara być może nawet większa, niż za domniemaną zbrodnię. Przez sprawę cierpi jednak nie tylko oskarżony o gwałt. Atticus Finch staje się wrogiem publicznym numer jeden, a jego dzieci wystawione są na nie lada próbę, kiedy wysłuchują okropnych wyzwisk pod adresem ich ojca. Na szczęście Atticus emanuje takim spokojem, mądrością, tolerancją i zrozumieniem, że bez problemu obejmuje nimi także jego pociechy. Przypadek Toma Robinsona staje się dla Skauta i Jema przedwczesną lekcją moralności i choć przysparza im wiele bólu, to otwiera im oczy na wiele spraw, na które do tej pory zamyka się mnóstwo dorosłych.
Dlatego wstępne założenie, które wynika chociażby z opisu na czwartej stronie okładki, jakoby centralnym punktem powieści był temat rasizmu – jest błędne. A jeśli nie błędne, to na pewno niepełne i okrawające tak bogatą treść. Bowiem na doskonale zarysowanym tle amerykańskich lat trzydziestych rysują się lata dojrzewania dwójki rodzeństwa. Dojrzewania trudnego i okupionego wieloma przykrymi doświadczeniami. Dojrzewania bosego i niecierpliwie oczekującego kolejnego lata. Dojrzewania podpartego rozumiejącym i mądrym ojcowskim ramieniem, dzięki któremu zaślepienie sąsiadów nie zdołało przesłonić dzieciom tego, co w nich najpiękniejsze – a więc szczerości i tej pozytywnej naiwności, która znosi wszelkie podziały i każe na równi traktować każdego człowieka.
„Zabić drozda” bardzo powoli wyzwala w czytelniku emocje. Gdyby książki, tak jak ludzie miały charaktery, to ta posiadałaby charakter identyczny jak ten, który stanowi kwintesencję Atticusa. Przemyślana i stonowana, może się momentami wydawać flegmatyczna, skrywa jednak ogromną mądrość, której największym celem jest to, aby nie umarła wraz z jej właścicielem. Ojciec Skauta jest kolejną postacią, która wyprzedzając swoje czasy naraziła się na ludzki gniew. A ten jest tak samo ponadczasowy jak problem segregacji rasowej.
Tytułowy drozd jest symbolem wielowarstwowym. Główna, fundamentalna warstwa jego znaczenia wyłania się pod koniec lektury i ma ścisły związek z wydarzeniami. Są jeszcze, tak mi się wydaje dwie warstwy, które po nałożeniu na siebie wydają charakterystyczny zgrzyt niezgody. Drozda, jak mówi Atticus swoim dzieciom, zabijać nie można. Strzelać do sójek, to rzecz normalna, jednak strzelić do drozda to grzech. Ptak ten bowiem nie czyni żadnych szkód, a raczy natomiast człowieka swoim śpiewem. I tak, dla Atticusa i małej gromadki ludzi zabiciem drozda jest skazanie na śmierć Toma Robinsona. Jest to, w świetle wydarzeń i braku dowodów czymś niedopuszczalnym, co nie mieści się w głowie, jest grzechem sumienia i zbrodnią na istocie ludzkiej. Jednak, dla całej reszty białych ludzi, zabiciem drozda jest to, że ktokolwiek ośmielił się uwierzyć w słowa „czarnucha”. Tym samym przecież podważył prawdomówność człowieka o jasnym odcieniu skóry.
A drozd jest przecież tak bardzo podobny do człowieka! Raczej nie prowadzi koczowniczego stylu życia i wraca na wcześniejsze miejsce, statkuje się. Jest ptakiem monogamicznym, czym do tej pory nie mogą się pochwalić niektórzy ludzie. Do tego, rodzina drozdowatych jest tak liczna, że ptaki te mają przeróżne kolory i odcienia upierzenia, a mimo to nie tworzą między sobą żadnych podziałów ze względu na barwę piór, których przecież wraz z przyjściem na świat nie wybierają.
Jedno jest pewne – drozda zabijać nie można. Bo zabić drozda symbolizuje zabicie kawałka siebie, utratę fragmentu człowieczeństwa i ucieczkę wartości. A człowieczeństwo nie jest ani białe ani czarne, nie ma tez żadnego innego koloru. Jest przezroczyste jak łza, bo dzięki niemu potrafimy płakać, ale też często o płacz przyprawia nas jego brak u drugiej osoby.
LITERATURA ORNITOLOGICZNA
Coś jest w ptakach wszelkiej maści, że tak często goszczą na kartach powieści, będąc czy to świadkami zbrodni, jak to było w książce „Co widziały wrony”, czy to stanowiąc wielowarstwowy symbol rozpięty na całą płaszczyznę opisywanej historii, jak stało się w przypadku „Lotu nad kukułczym gniazdem” i właśnie w dziele Nelle Harper Lee „Zabić...
"Pokój" to pozycja, która musiała pojawić się na mojej półce. Po przeczytaniu opisu na czwartej stronie okładki jakiś czas temu w Empiku, wiedziałam, że przeczytam ją prędzej czy później. A dzięki pewnej osobie nastąpiło to Prędzej.
Książka Emmy Donoghue jest inna. Ucieszyło mnie przede wszystkim to, że autorce udało się bardzo wiarygodnie na miejscu narratora, posadzić pięcioletniego chłopca. Takie zabiegi zawsze są ryzykowne, ponieważ z zasobem słów dorosłego człowieka niezwykle ciężko "przestawić się" na słownictwo i sposób rozumowania dziecka. Myślę, że autorce wyszło to znakomicie. Uwierzyłam, że historię opowiada mi mały człowiek, a nie dorosła kobieta.
Zaskoczenie pojawiło się mniej więcej w połowie książki, nie mogę jednak napisać dlaczego, ponieważ zdradziłabym fabułę. W każdym razie mimo, że na początku zaskoczenie było negatywne, to w miarę przewracania dalszych stron książki przekonałam się, że to ja się myliłam, a nie autorka.
Książka ta jest przewrotnie i paradoksalnie bardzo ciepła. Jest to powieść o miłości, niewoli, złamanej psychice ale przede wszystkim ogromnej radości. Historia o macierzyństwie opowiedziana w taki sposób, w jaki być może już kiedyś została przekazana czytelnikowi, ale z jakim ja się jeszcze nie zetknęłam.
"Pokój" przeraża powoli i stopniowo. Czytelnik musi się oderwać od emocji dziecka i skupić się na matce, żeby zobaczyć Pokój takim, jaki jest naprawdę. Więzieniem i klatką. Siedmioletnim odseparowaniem od ludzi i świata zewnętrznego.
Książka ta wyzwala wiele emocji i za szybko się kończy. Sama nie wiem czy duża czcionka jest plusem czy minusem... jednak dochodzę do wniosku, że w zetknięciu z opowiedzianą historią przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie.
"Pokój" to pozycja, która musiała pojawić się na mojej półce. Po przeczytaniu opisu na czwartej stronie okładki jakiś czas temu w Empiku, wiedziałam, że przeczytam ją prędzej czy później. A dzięki pewnej osobie nastąpiło to Prędzej.
więcej Pokaż mimo toKsiążka Emmy Donoghue jest inna. Ucieszyło mnie przede wszystkim to, że autorce udało się bardzo wiarygodnie na miejscu narratora, posadzić...