Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Na pewno ocena byłaby znacznie wyższa, gdyby nie to, że cały czas miałam wrażenie, że czytam plagiat filmu "Po Życiu" Hirokazu Koreedy z 1998 roku. Nie znalazłam informacji o żadnych oskarżeniach, ale motyw miejsca tranzytowego, w którym zmarły wybiera to jedno wyjątkowe wspomnienie z całego swojego życia nie jest, w kontekście Japonii, oryginalny. Tyle, że u Koreedy to było bardziej studio filmowe niż fotograficzne.
Zamawiając tę książkę, byłam święcie przekonana, że to jakiś pierwowzór filmu, ale okazuje się, że została wydana w 2019 roku. Mam za swoje za brak researchu.
Same historie wpasowują się w ostatnie trendy wydawnicze, biorąc pod uwagę literaturę japońską tłumaczoną w Polsce: to bardzo ciepłe historie, dość niespieszne, napisane bardzo minimalistycznym stylem. Nie mam im, pod względem fabularnym nic do zarzucenia, spełniają swoją rolę, niemniej nie mogłam nie uciąć oceny.

Na pewno ocena byłaby znacznie wyższa, gdyby nie to, że cały czas miałam wrażenie, że czytam plagiat filmu "Po Życiu" Hirokazu Koreedy z 1998 roku. Nie znalazłam informacji o żadnych oskarżeniach, ale motyw miejsca tranzytowego, w którym zmarły wybiera to jedno wyjątkowe wspomnienie z całego swojego życia nie jest, w kontekście Japonii, oryginalny. Tyle, że u Koreedy to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powieść o drzewach i ludziach działających w ich cieniu. Ludziach, którzy na różnych etapach życia doznają swego rodzaju ekologicznego objawienia i próbują walczyć z masową wycinką drzew. Niestety, jak można było przypuszczać, to walka z wiatrakami. Prawo stoi po stronie drwali, którzy zresztą są jedynie pionkami w grze prowadzonej przez wielkie korporacje. To zwykli ludzie o przypadłości bardzo dla takowych typowej - konformizmie. Większość bohaterów, bojowników w sprawie drzew, też kiedyś taka była. Wyzwoliło ich dopiero poczucie celu, tak mocne, że nadawało całemu ich życiu sens.
Struktura książki jest nietypowa, tempo przyspiesza i zwalnia, a im bliżej końca, tym bardziej wątki się ze sobą przeplatają. Okładkowe porównanie do słojów drzewa wydaje się bardzo trafne.
Najbardziej żałuję, że na końcu książki nie zamieszczono bibliografii, z której autor czerpał wiedzę o drzewach. Jestem w temacie całkowitym laikiem, ale Powersowi udało się mnie zafascynować.
Wtręt osobisty:
*Czytając tę książkę, nie mogłam się pozbyć skojarzeń z utworem End of Flowers zespołu Diary of Dreams przez podobieństwo metafor:
"Ale głęboko pod ziemią żywoty ich wszystkich od dawna się łączą. To pokrewieństwo rozwinie się jak fabuła książki. Przeszłość zawsze wyjaśnia się w przyszłości" (str. 167)
"The future is my past. Take a risk. Survive" (Diary of Dreams"
Drzewa. Kwiaty. Tytuł oryginalny Listowieści brzmi The Overstory. End of Flowers. Game over.

Reasumując, jedna z lepszych powieści, jakie przeczytałam w ostatnich latach. Napisana pięknym językiem, pełna szacunku dla świata natury. Bardzo doceniam to, że to właśnie drzewa są tu głównymi bohaterami, a postaci, jak już wspomniałam, pozostają w ich cieniu. Nadzieja, że tego rodzaju manifest wpłynie na działania ludzkości to raczej marzenie ściętej głowy, ale dobrze czasem przeczytać coś w tym rodzaju, chociażby dla wzrostu własnej świadomości.

Powieść o drzewach i ludziach działających w ich cieniu. Ludziach, którzy na różnych etapach życia doznają swego rodzaju ekologicznego objawienia i próbują walczyć z masową wycinką drzew. Niestety, jak można było przypuszczać, to walka z wiatrakami. Prawo stoi po stronie drwali, którzy zresztą są jedynie pionkami w grze prowadzonej przez wielkie korporacje. To zwykli ludzie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dokładnie to, co było mi potrzebne do uporządkowania sobie wiadomości w zakresie teorii surrealizmu. Właściwie, pewnie dałabym nawet 10/10, gdyby nie język - niewiele pozycji, które w życiu czytałam dorównuje "Światopoglądowi surrealizmu" pod względem skomplikowania. Niemniej, bardzo się cieszę, że przebrnęłam przez tę barierę, bo poza tym jednym aspektem książka jest fenomenalna.

Dokładnie to, co było mi potrzebne do uporządkowania sobie wiadomości w zakresie teorii surrealizmu. Właściwie, pewnie dałabym nawet 10/10, gdyby nie język - niewiele pozycji, które w życiu czytałam dorównuje "Światopoglądowi surrealizmu" pod względem skomplikowania. Niemniej, bardzo się cieszę, że przebrnęłam przez tę barierę, bo poza tym jednym aspektem książka jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie wiem jak to ocenić. Opisy są wyjątkowo piękne, miejscami nie mogłam wyjść z zachwytu. Sama maluję i miejscami naprawdę mocno utożsamiałam się z wypowiedziami Isobel na temat jej sztuki.
Właściwie, gdyby relacja między bohaterami była nieco bardziej realistyczna emocjonalnie, mogłabym się pokusić nawet o najwyższe oceny. Pod tym względem, do połowy książki było w porządku, potem, niestety, zadziałała magia instalove (uważam, że to plaga literatury i nie - nie tylko młodzieżowej, klasycznej również! ekhem, "Romeo i Julia") i trochę zburzyła obraz, szczególnie, że właśnie realizm emocjonalny początku mi się bardzo podobał (zakochanie). Nie czepiałabym się różnicy wieku, szczególnie, że mamy do czynienia z rasą (fae), która, z racji długowieczności, zupełnie inaczej odczuwa i przeżywa czas. Myślę, że gdybym tę powieść dostała do rąk w dzieciństwie (ewentualnie w czasach gimnazjalnych), byłaby jedną z moich ulubionych. Umiem wręcz sobie wyobrazić nieistniejący sentyment do niej. Powiedzmy, 7.5/10, mimo że wątek wadliwy to połowa głównego wątku. Poza tym, jest, w końcu, doskonale. Brak zbędnego napięcia i przeciągania wątków w nieskończoność, za co jestem autorce wdzięczna - to kolejna plaga literatury. Rzadko czytam powieści młodzieżowe, głównie dla rozluźnienia się, ale i tak, w porównaniu z tym, co do tej pory miałam okazję przeczytać, An Enchantment of Ravens to praktycznie arcydzieło, więc ocena może kiedyś ulec zmianie na 8. Mam też nadzieję, że kiedyś pojawi się polskie tłumaczenie - pole do popisu dla tłumacza jest ogromne!

Nie wiem jak to ocenić. Opisy są wyjątkowo piękne, miejscami nie mogłam wyjść z zachwytu. Sama maluję i miejscami naprawdę mocno utożsamiałam się z wypowiedziami Isobel na temat jej sztuki.
Właściwie, gdyby relacja między bohaterami była nieco bardziej realistyczna emocjonalnie, mogłabym się pokusić nawet o najwyższe oceny. Pod tym względem, do połowy książki było w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Naprawdę, nie rozumiem czemu ludzie narzekają na ten tom. Uważam, że to jeden z lepszych - akcja w końcu odrobinę zwalnia i pozwala lepiej poznać (starych i nowych) bohaterów. Poza tym, pojawia się cudowna postać Kulingile, pozwalająca autorce poruszyć jeszcze więcej problemów społecznych, których metaforą są (od samego początku serii) smoki.

Naprawdę, nie rozumiem czemu ludzie narzekają na ten tom. Uważam, że to jeden z lepszych - akcja w końcu odrobinę zwalnia i pozwala lepiej poznać (starych i nowych) bohaterów. Poza tym, pojawia się cudowna postać Kulingile, pozwalająca autorce poruszyć jeszcze więcej problemów społecznych, których metaforą są (od samego początku serii) smoki.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zbiór opowiadań ("Tchorosty i inne wytchnienia") - 8.5/10 (przy okazji, swego rodzaju objawienie)
Powieść ("Obudź się i śnij") - 3/10
Razem: 6.25/10, wystawiam 6.

Zbiór opowiadań ("Tchorosty i inne wytchnienia") - 8.5/10 (przy okazji, swego rodzaju objawienie)
Powieść ("Obudź się i śnij") - 3/10
Razem: 6.25/10, wystawiam 6.

Pokaż mimo to

Okładka książki Ciemna strona. Szwedzcy mistrzowie kryminału. Zbrodnia, tajemnica, suspens Tove Alsterdal, Cilla Börjlind, Rolf Börjlind, Åke Edwardson, Inger Frimansson, Eva Gabrielsson, Anna Jansson, Åsa Larsson, Stieg Larsson, Henning Mankell, Magnus Montelius, Håkan Nesser, Dag Öhrlund, Malin Persson Giolito, Maj Sjöwall, Sara Stridsberg, Johan Theorin, Per Wahlöö, Katarina Wennstam, Veronica von Schenck
Ocena 6,4
Ciemna strona.... Tove Alsterdal, Cil...

Na półkach:

To nie jest porządna opinia, bardziej notatka dla siebie samej. Z powodów dość losowych sięgnęłam po antologię opowiadań z gatunku, za którym nie przepadam, do którego w ogóle mnie nie ciągnie i nad którego sensem (oraz fenomenem) wciąż się zastanawiam. Zdarzyły się zaskoczenia pozytywne (przynajmniej nie będę na kryminały tak cięta jak przedtem), jak i opowiadania potwierdzające zasadność mojego zdania. Na pewno się trochę doedukowałam i zrozumiałam jak różnorodna jest współczesna literatura kryminalna. Chociaż, prawdę mówiąc, nie wszystkie z opowiadań, zaprezentowanych w zbiorze, bym do kryminałów zaliczyła (jeden z nich jest jawnym science fiction, inny autorską interpretacją fragmentów z życia postaci historycznej). Tyle wstępu (z jakiegoś powodu, potrzebowałam się wytłumaczyć, może przed sobą samą). Przejdę do krótkich notatek:
"Spotkanie po latach" (Tove Alsterdal) - pierwsze opowiadanie, jedno z moich ulubionych w całym zbiorze. To ono sprawiło, że podjęłam decyzję, by przeczytać całość. Ciekawie zarysowana psychika bohaterki. Jakby połączenie kryminału z powieścią grozy. Jeśli kiedykolwiek będę chciała kontynuować poszukiwanie sensu tego gatunku, sięgnę po powieści autorki. 7.5/10
"Lubił swoje włosy" (Cilla Borjlind i Rolf Borjlind) - ciekawy styl, ale zawartość ohydna i nie wnosząca nic odkrywczego w moje myśli. Wiem, że na świecie istnieje zło i obsesje, powstało o tym już tyle, że po co powielać tematykę? 4.5/10
"Nigdy w rzeczywistości" (Ake Edwardson) - W sumie to mi się podobało. Szczególnie sposób ujawniania prawdy o relacji pary bohaterów. Ok. 7/10
"I w nasz ciemny dom" (Inger Frimansson) - Też ok, ale, ponieważ nie ma tak ciekawej narracji, ocena niżej. Można przeczytać, dla rozrywki, ale niczym szczególnym nie ciekawi. 6/10
"Ostatnie lato Paula" (Eva Gabrielsson) - to było przyjemne i klimatyczne. Podobał mi się również sposób przedstawienia bohaterów. 7/10
"Pierścień" (Anna Jansson) - podoba mi się wątek dziecka, które myślało, że znalazło pierścień Saurona. Opowieść dość przeciętna. 6.5/10
"Sanie pocztowe" (Asa Larsson) - klimatyczne. Przy okazji, autorka zahacza o problemy w relacjach z bliskimi i ze społeczeństwem w małej, odizolowanej i patriarchalnej miejscowości. 7/10
"Supermózg" (Stieg Larsson) - to jest science fiction. Bardzo dobre i myślę, że nie muszę nic więcej dodawać. Wryło mi się to w myśli dość mocno. Raczej nie zapomnę. 8/10
"Nieprawdopodobne spotkanie" (Henning Mankell i Hakan Nesser) - dwóch fikcyjnych policjantów gra w brydża z autorami (podejrzewam, że, w założeniu, niefikcyjnymi). Przyjemne. 7/10
"Alibi senora Banegasa" (Magnus Montelius) - średniak rasowy. W dodatku nieprzekonujący. 5/10
"Coś w jego oczach" (Dag Ohrlund) - bardzo dobre. Porusza problem samosądów bazowanych na kulturze, różnic kulturowych jako takich, no i braku tolerancji (po trochu z obydwu stron). 7,5/10
"Ty zawsze przy mnie stój" (Malin Persson Giolitto)- wnioski dobre, ale tylko to. Ogólnie jest średnio. 5.5/10
"Multimilioner" (Maj Sjowall i Per Wahloo) - Przyjemne i zabawne. Ale to też raczej nie kryminał. 7/10
"Kalendarz Braun"(Sara Stridsberg) - nie muszę komentować. 7.5/10
"Zemsta Dziewicy" (Johan Theorin)- Klimat przyjemny. Też wydaje się bliskie powieści grozy. 7/10
"Maitreja" (Veronika von Schenck) - sama intryga to średniak, ale główna bohaterka zasługuje na (mały) plusik. 5.5/10
"Późno ocknie się grzesznik" (Katarina Wennstam) - fanatyzm religijny to poważny problem... Tu ukazany kiepsko. 4/10
Podliczając, wychodzi 6,44 zaokrąglone z niedomiarem. Daję więc 6 gwiazdek.

To nie jest porządna opinia, bardziej notatka dla siebie samej. Z powodów dość losowych sięgnęłam po antologię opowiadań z gatunku, za którym nie przepadam, do którego w ogóle mnie nie ciągnie i nad którego sensem (oraz fenomenem) wciąż się zastanawiam. Zdarzyły się zaskoczenia pozytywne (przynajmniej nie będę na kryminały tak cięta jak przedtem), jak i opowiadania...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Akcja trylogii dzieje się na dwóch płaszczyznach czasowych: w teraźniejszości (poczynając od końca roku 1999 do niedalekiej przyszłości, mniej więcej 2050-2060) i odległej przyszłości (w XXV wieku i na początku XXVI). Ogólnie rzecz biorąc, pomiędzy pierwszym, a trzecim tomem mija około 50 lat. Opisując uniwersum, skupię się jednak na świecie futurystycznym, ponieważ współczesny nie wymaga komentarza - nawet w częściach osadzonych w latach pięćdziesiątych XXI wieku, świat przedstawiony nie różni się od rzeczywistego.

Nocne niebo rozświetla blask Traktu Kefahuchiego - widocznego z każdego punktu, w którym autor umiejscowił akcję wątku futurystycznego. Nazywany również K-Traktem (szczególnie w "Pustej przestrzeni"), jest definiowany jako widoczna gołym okiem osobliwość bez horyzontu zdarzeń. Niezbadany przez żadną z międzygwiezdnych cywilizacji, pozostaje, wydawałoby się, ostatnią tajemnicą stojącą na drodze do poznania sensu wszechświata. Mimo sąsiedztwa Wielkiej Niewiadomej, ludzkość bardzo dobrze prosperuje. Utrzymuje kontakty z obcymi, korzysta z nowych technologii i, wręcz doskonale, asymiluje się do życia na różnych planetach. Bohaterowie ani razu nie odwiedzają Ziemi, a gdy w ogóle o niej wspominają, używają określenia "Stara Ziemia". Można by z tego wywnioskować, że błękitna planeta dawno już straciła swoje znaczenie dla cywilizacji ludzkiej. Sam świat robi wielkie wrażenie. Pisarzowi science fiction, tak naprawdę, trudno jest być oryginalnym. W gatunku powstało już tyle zwariowanych i genialnych pomysłów na społeczeństwo przyszłości, że stworzenie czegoś zupełnie nowego i odkrywczego graniczy z cudem. Harrisonowi się udało. Każdemu, kto zdecyduje się w przyszłości przeczytać tę trylogię, polecam zwrócić szczególną uwagę na K-statki oraz postacie K-kapitanów i ich motywacje. Jak na fikcyjną technologię, wyjątkowo mocno pobudzają do myślenia, wzbudzają stanowczo zbyt silne i sprzeczne emocje, by je zignorować.

Czytelnik poznaje uniwersum z punktu widzenia dziesięciu kluczowych postaci (dwóch z wątku współczesnego, ośmiu z futurystycznego). Mamy tutaj genialnego, acz zwyrodniałego fizyka - seryjnego mordercę (Michael Kearney), jego byłą żonę - anorektyczkę i socjopatkę (Anna Waterman), K-Kapitan zmagającą się z traumami z przeszłości (Seria Mau), byłego kapitana statków kosmicznych, obecnie twinka (ichniejszy odpowiednik narkomana), niewiedzącego co dokładnie ze sobą zrobić (Ed Chianese), przewodnika po Strefie Zdarzenia Saudade (Vic Serotonin), detektywa i głównego antagonistę tego ostatniego (Lens Aschemann) i jego asystentkę (prawie do końca trylogii nieumiejącą zdecydować się jak ma na imię), załogę statku Nova Swing, a jednocześnie stałych bywalców barów na Saudade, niebezpośrednich uczestników konfliktu poprzednio wymienionych (Liv Hula, Gruby Antoyne, Irene). W skrócie: dość spore grono ekscentrycznych osobowości. Tworząc różnorodnych bohaterów, wypadałoby przypisać każdemu z nich odpowiednio charakterystyczny idiolekt. Niestety, Harrison nie podjął się tego zadania - wszyscy bohaterowie, może oprócz Serii Mau, wypowiadają się niemalże w ten sam sposób i to w dodatku dość ordynarny. Niepotrzebne nagromadzenie wulgaryzmów i motywów skatologicznych do pewnego stopnia szokuje, potem jednak zaczyna żenować. Warsztat natomiast jest bardzo nierówny - zdarzają się sceny napisane przepięknie oraz (często nawet poprzedzając te pierwsze) niemalże grafomańskie.

ŚWIATŁO

Pierwsza część trylogii składa się z trzech wątków (Michael Kearney, drugoplanowo Anna Waterman, wówczas jeszcze Kearney, Seria Mau, Ed Chianese), powiązanych ze sobą poprzez postać tajemniczego Shrandera oraz następujące motywy: wyparcia, ucieczki, strachu i wewnętrznej przemiany. Bardzo zachęcający początek cyklu, dobrze wprowadza w świat, prezentując najciekawsze jego aspekty, takie jak wcześniej wspominane K-statki, manewrujące w wielowymiarowej hiperprzestrzeni, krawcy genetyczni i ich pakiety modyfikacji oraz twink-tanki, dzięki którym można sobie wykupić możliwość czasowego stania się kimś innym (nieco przywodzące na myśl zderzenie rzeczywistości z powieści Dicka). Wszystkie te wynalazki stwarzają doskonałą okazję, by uciec od samego siebie. I tak, Michael koczuje z miejsca na miejsce, zabijając niewinnych, by oddalić się od przerażającego widma Shrandera, Seria Mau rezygnuje z człowieczeństwa na rzecz K-statków, a Ed Chianese uzależnia się od twinkowania. Przeszłość jednak nie daje o sobie zapomnieć, w rezultacie czego, bohaterowie będą musieli stanąć twarzą w twarz ze swoimi demonami i przedstawicielem pradawnej cywilizacji, który rozumie ludzkość lepiej niż sami ludzie.

"Światło" wypada znacznie lepiej niż "Nova Swing" i "Pusta przestrzeń" głównie przez dwie postacie: Serię Mau i Shrandera. O tej pierwszej już wspominałam w kontekście K-statków i idiolektów. Jest to zdecydowanie najlepiej przedstawiona postać w całej trylogii - prawdę mówiąc, gdyby nie ona, całkowicie zwątpiłabym w umiejętności autora w dziedzinie tworzenia przekonujących bohaterów. Shrander natomiast, sam w sobie, stanowi tajemnicę, przydającą powieści klimatu nietypowego dla science fiction. W moim odczuciu, to jedyna część Traktu Kefahuchiego, którą warto przeczytać.

NOVA SWING

Kryminał w stylu noir, umiejscowiony na planecie Saudade, w której doszło do osobliwego wydarzenia - kawałki Traktu Kefahuchiego zaczęły spadać na ziemię, tworząc Strefę Zdarzenia - miejsce niepodlegające prawom fizyki. Cały pomysł przywodzi na myśl "Stalkera" Tarkowskiego (każdemu, kto jeszcze tego filmu nie widział, polecam obejrzeć przed lekturą). Jedyna część trylogii o jednolitej płaszczyźnie czasowej - cała akcja dzieje się w przyszłości, w dodatku na jednej planecie. Wszystkie postaci są w jakiś sposób uwikłane w główną intrygę. Co prawda, miejsce akcji jest całkiem sporym miastem, ale, w zestawieniu z pozostałymi tomami, wydaje się niemalże klaustrofobiczne. Główni bohaterowie - z jednej strony Vic Serotonin, Liv Hula, Gruby Antoyne, Irene, z drugiej - Lens Aschemann i jego bezimienna asystentka, toczą spór. Vic, centralna postać powieści nielegalnie oprowadza po Strefie spragnionych surrealistycznych wrażeń śmiałków. Niezależnie od tego, coś dziwnego dzieje się z Traktem Kefahuchiego i z tajemniczego obszaru zaczynają się wyłaniać nierzeczywiści ludzie, próbujący nauczyć się żyć. Pojawiają się również przypadki dziwacznych śmierci - zwłoki unoszą się w powietrzu i, orbitując wokół jakiegoś niewidzialnego punktu, stopniowo znikają.

Nie jestem miłośniczką wątków kryminalnych, a już w szczególności w stylu noir. Mimo to "Nova Swing" wydaje mi się znośna. Nie jest to jednak powód, dla którego uważam, że z całej trylogii godnym polecenia jest jedynie "Światło" - istnieją nawet kryminały, którym dałam maksymalną ocenę (dla zainteresowanych - polecam Natsuo Kirino, wszystkie jej przetłumaczone na język polski powieści, z wyjątkiem (i tak wspaniałej) "Wyspy Tokio", zawierają wątek kryminalny, a naprawdę je uwielbiam) - problemem jest, wciąż uwierający styl Harrisona, sprawiający, że jedna część naprawdę wystarczy. Powtórka z rozrywki - wszechobecne ekskrementy, wymioty i "pieprzenie" (w ten sposób każda postać, bez względu na charakter wyraża się o seksie - dotyczy to wszystkich trzech tomów Traktu Kefahuchiego). Z "Novy Swing" pochodzi również część tytułu tego posta - "Kosmos w klimacie noir" - tak nazywa się jeden z rozdziałów, świetne podsumowanie atmosfery powieści. Jeśli już komuś miałabym to polecić, to wielbicielom tej właśnie konwencji, jako ciekawostkę.

PUSTA PRZESTRZEŃ

W ostatnim tomie, autor powraca do wątków z dwóch poprzednich - zarówno współczesnego, jak i futurystycznego - czytelnik spotyka ponownie wszystkich pozostałych przy życiu głównych bohaterów oraz paru nowych, choć mniej znaczących dla całości fabuły. Wyjaśnia wiele spraw, niektóre dosłownie, inne między wierszami (odczytywanie ukrytych znaczeń to główny powód, dla którego, przy dość negatywnym nastawieniu do trylogii, oceniłam ją względnie wysoko - w tym względzie, Harrison dostarcza okazji do inteligentnej rozrywki - choć zapewne wszystkich znaczeń nie odczytałam), dzięki czemu można się w Trakcie Kefahuchiego doszukać rozważań autora nad sposobami radzenia sobie z traumą, zagubieniem w świecie i odnalezienia, wydawałoby się straconegoj czasu tożsamości. Potwierdza również parę przypuszczeń, powstałych podczas lektury "Światła" i "Novy Swing". I, niestety, utwierdza w przekonaniu, że recenzowana seria stanowi, pod względem warsztatu, kolosalne nieporozumienie. To, co dało się wybaczyć poprzednim częściom, poprzez eksperymentowanie z uniwersum czy też klimatem, w "Pustej przestrzeni" staje się wtórne, a więc w żadnym razie niewytłumaczalne przez oryginalność. Niemniej, fabularnie, trzeci tom wypada nieco lepiej niż drugi, co plasuje go na bardzo podobnym poziomie.

Generalnie, uważam, że jeśli ktoś nie poprzestał na "Świetle" i zafundował sobie "Novę Swing", powinien przeczytać również "Pustą przestrzeń" - na podobnej zasadzie, co opisywana parę postów wcześniej, według której zdecydowałam się przeczytać "W pogoni za dalekim głosem" Yamady tylko dlatego, że przeczytałam już wszystko poza tą konkretną pozycją. Po dwóch tomach, można się przyzwyczaić nawet do żenującego warsztatu, choćby ze względu na nieżenującą treść.

PODSUMOWANIE

Trakt Kefahuchiego zawodzi i dzieli czytelników Uczty Wyobraźni (a więc ludzi przyzwyczajonych do sporych dziwactw) - niektórzy go kochają, inni uważają, że trylogia jest zdecydowanie za słaba na tę serię. Należę do tej drugiej grupy, trudno mi pojąć, dlaczego w ogóle się w niej znalazła. Nie tylko ona zresztą - również i reszta twórczości Harrisona (nawet pomimo sympatii dla "Viriconium"). Można się tu doszukać intrygujących interpretacji (jedną z nich nawet miałam okazję przeczytać - przedstawiała wątek futurystyczny jako projekcję wyobraźni bohaterów współczesnych), ale sposób przedstawienia opowieści pozostawia zdecydowanie zbyt wiele do życzenia. Metafora nie wystarczy, by uczynić coś ambitnym - o czym, niestety, wielu zdaje się zapominać. Nie twierdzę przy tym, że autentyczni fani trylogii powinni się wstydzić - daleko mi do tego. Chcę jedynie zaznaczyć, że ukryty sens nie zmienia automatycznie szmiry w wybitne dzieło - a z taką opinią spotykam się, ostatnimi czasy, zdecydowanie za często. Fantastyka, w zasadzie, bez względu na podgatunek, opiera się na metaforach. Wyobraźnia ma swoje źródło w obserwacji i przetwarzaniu rzeczywistości. Dlatego, nawet jeśli wątek fantastyczny powstaje jedynie, by przedstawić świat inny niż rzeczywisty, pomysł na odmienną cechę jest w jakiś sposób powiązany z autentyczną, a dekodowanie ukrytych znaczeń przypomina nieco psychoanalizę. Nawet jeśli autor wprowadza je świadomie, dlaczego granica między wybitnym, a przeciętnym miałaby zależeć jedynie od stopnia świadomości autora? W końcu, sama metafora nie przedstawia automatycznie żadnej idei - stwarza jedynie okazję do prowadzenia z czytelnikiem gry, zagadkę, mającą go zmusić do myślenia. Oczywiście, dobrze, gdy człowiek myśli, ale zadania z matematyki w szkole spełniają tę samą funkcję - czy to oznacza, że każdy, kto stworzy w miarę skomplikowane zadanie matematyczne, jest geniuszem? Nie dajmy się zwariować! Udana metafora może znacznie podnieść wartość i wzmocnić przesłanie całości, ale jest ona jedynie środkiem stylistycznym i sama w sobie, niepoparta żadną odkrywczą ideą, w prozie niewiele znaczy. Piszę to, by uczulić ewentualnych wielbicieli, którzy, w zetknięciu z krytyką ich ulubionych dzieł, wyzywają jej autora od głupców, nierozumiejących przekazu autora. Pozwolę sobie powiedzieć, że rozumiem wystarczająco wiele, by stwierdzić, że mi to nie wystarcza i nie widzę sensu rozciągania fabuły na całą trylogię. "Światło" wystarczy.

Opublikowano także na blogu: esothsphere.blogspot.com

Akcja trylogii dzieje się na dwóch płaszczyznach czasowych: w teraźniejszości (poczynając od końca roku 1999 do niedalekiej przyszłości, mniej więcej 2050-2060) i odległej przyszłości (w XXV wieku i na początku XXVI). Ogólnie rzecz biorąc, pomiędzy pierwszym, a trzecim tomem mija około 50 lat. Opisując uniwersum, skupię się jednak na świecie futurystycznym, ponieważ...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zjawisko yōkai, ważny element kultury japońskiej, ma swoje odpowiedniki na całym świecie, w świadomości zbiorowej i indywidualnej. Ludzie często wizualizują swoje lęki, tworzą odpowiadające im fantastyczne stworzenia - świadczą o tym legendy o rozmaitych potworach, które można odnaleźć w każdym kręgu kulturowym. Zasadniczą różnicę w postrzeganiu potworów z Kraju Wschodzącego Słońca i zachodnich ukształtowało podejście do badań nad nimi. Tę myśl przekazuje nam Michael Dylan Foster, omawiając japońskie yōkai, ich historię i znaczenie w różnych okresach dziejów od okresu Heian (794-1185) do współczesności na podstawie różnych źródeł historycznych.

"Yōkai. Tajemnicze stwory w kulturze japońskiej" to książka naukowa napisana w stylu popularnonaukowym. Brzmi to może trochę dziwnie, ale stanowi wielki atut - czyta się znacznie łatwiej niż większość pozycji w gatunku, a przekazane informacje znacznie łatwiej zapamiętuje. W dodatku, dzięki nieco lżejszej formie, autor buduje klimat nierealności i fantastyczności, bardzo odpowiedni dla wiekowych, tajemniczych istot w rodzaju yōkai. Książka została podzielona na dwie części: pierwsza jest poświęcona historii yōkai oraz badań nad nimi, druga stanowi bestiariusz, pozwalający zapoznać się z najbardziej znanymi stworami oraz tymi, które autor uznał za najciekawsze. Osobiście, zapałałam sympatią dla niejakiego nurikabe - wydaje mi się wyjątkowo uroczy i trochę zagubiony. Według definicji podanej w książce, nurikabe to ściana, pojawiająca się w nocy na drodze, a każdy, kto na nią natrafi, nie może iść dalej. Z jakiegoś powodu, spojrzałam na tę historię nie z perspektywy człowieka, a yōkai: chodzi sobie taki nurikabe i spaceruje po nocy, a gdy się zmęczy i chce odpocząć, wpadają na niego natrętni ludzie i straszą go patykiem (aby pozbyć się nurikabe, trzeba zastukać patykiem w ziemię). Dzięki temu, lektura "Yōkai. Tajemniczych stworów w kulturze japońskiej" dostarczyła mi również okazji, by potrenować wyobraźnię.

Foster omawia aspekty sztuki japońskiej pomijane kompendiach, które dotychczas przeczytałam (z "O Sztuce Japonii" Alberowej na czele). Na przykład motyw hyakkiyagyō (nocna parada stu demonów), przewijający się od (co najmniej) okresu Heian do współczesności. Byłam bardzo zdziwiona, gdy o tym przeczytałam, ponieważ taki, z pozoru, nieistotny szczegół, rzuca światło na tło opowieści japońskich sprzed millenium. Ludzie robili wszystko, by nie natrafić na hyakkiyagyō. Wydział wróżb podawał nawet rozkład dni, w które yōkai mają przechodzić ulicami stolicy, tak, by mieszkańcy mogli się odpowiednio przygotować (albo raczej ukryć), a w źródłach pisanych znajdują się niepokojące wzmianki o nieszczęśnikach, napotykających nocną paradę stu demonów. Co prawda, przerażający orszak yōkai z czasem zmienił się w komediowe przedstawienia tsukumogami (ożywionych sprzętów domowych), ale wcześniej miał istotne znaczenie w życiu dworzan. Pozwalał lepiej zrozumieć głębię lęków mieszkańców Heian-kyō. Ten, i wiele innych intrygujących wątków, przybliża Michael Dylan Foster w omawianej książce.

Pod koniec pierwszej części, autor wspomina o subkulturze fanów yōkai - yōkai-zuki. To zazwyczaj lokalni twórcy i sympatycy, powiązani z poszczególnymi regionami. Urządzają spotkania, warsztaty i dyskusje poświęcone tajemniczym, japońskim stworom. Czytając o nich, miałam wrażenie, że to bardzo sympatyczni ludzie i, że to właśnie dzięki nim i im podobnym, yōkai zdołały zyskać taką popularność. Shinonome Kijin, autor ilustracji do książki, stanowi doskonały przykład artysty yōkai-zuki. Tworzy w stylu, kojarzącym się z istotą japońskim potworów - nawiązującym zarówno do tradycyjnych wzorców malarstwa sumi-e, jak i nowoczesnej mangi (Foster wielokrotnie podkreśla, że yōkai stanowią most między starym, a nowym) - dobry wybór ilustratora doprowadził więc do pogłębienia klimatu książki. Szczególnie w przypadku drugiej części, w której wizualizacja yōkai wydaje się kluczowa. Skoro już o tym mowa, należy wspomnieć również o bestiariuszu. Autor podzielił yōkai ze względu na obszary, jakie zamieszkują. Bardzo mi się podoba kolejność przedstawiania poszczególnych kategorii: na początku umieścił stwory z gór i pustkowi - terenów oddalonych od siedzib ludzkich. Każda kolejna grupa potworów zbliża się do nich, a ostatnia, wręcz ingeruje w sferę prywatną (mowa o yōkai domowych). Całość bardzo zachęca do pogłębiania wiedzy i wejścia w barwny świat yōkai-zuki. Aż zrobiło mi się szkoda, że nie mieszkam w Japonii - miałabym tyle okazji, by uczestniczyć w wydarzeniach tej subkultury! Może nawet postanowiłabym stać się jej częścią...

W potwory nie trzeba wierzyć, wystarczy je badać i analizować ich znaczenie dla kultury poszczególnych regionów. Japończycy dbają o swój folklor, pielęgnują stwory tak, aby nie zostały zapomniane. To godne podziwu. Chciałabym zobaczyć odrodzenie mitycznych stworów Zachodu - pod względem stworzeń fantastycznych, wcale nie ustępujemy ludziom Orientu, a jednak, z jakiegoś powodu, badania nad nimi nie są jakoś szczególnie rozprzestrzenione. To wielka szkoda, ponieważ, jak powiedział autor (w tej kwestii, całkowicie się z nim zgadzam), badanie potworów pomaga poznać człowieka, który je stworzył. Z kolei, im więcej wiemy o swoich korzeniach, tym łatwiej nam zrozumieć siebie i otaczający nas świat.

Opublikowano również na blogu: esothsphere.blogspot.com

Zjawisko yōkai, ważny element kultury japońskiej, ma swoje odpowiedniki na całym świecie, w świadomości zbiorowej i indywidualnej. Ludzie często wizualizują swoje lęki, tworzą odpowiadające im fantastyczne stworzenia - świadczą o tym legendy o rozmaitych potworach, które można odnaleźć w każdym kręgu kulturowym. Zasadniczą różnicę w postrzeganiu potworów z Kraju...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Literatura japońska nie cieszy się w Polsce szczególną popularnością. Mimo że zainteresowanie twórczością pisarzy z Kraju Wschodzącego Słońca raczej rośnie, niż spada, na rynku polskim ukazują się właściwie pojedyncze pozycje, jeśli nie liczyć Murakamiego, starych mistrzów pokroju Natsume Sōsekiego, Jun'ichirō Tanizakiego, czy też noblistów - Kenzaburō Ōe i Yasunariego Kawabaty. Dlatego właśnie, czytelnik, pragnący zapoznać się z tematem nieco głębiej, prędzej czy później zostaje zmuszony szukać lektur w językach obcych. Coraz częściej, przytrafia się to również mi. Tak stało się w przypadku "I Haven't Dreamed of Flying For a While" - powieści (czy też minipowieści), którą, od mniej więcej roku, miałam w planach czytelniczych.

Taichi Yamada (a właściwie Taichi Ishizaka) urodził się w Tokio. Pracował w studiu filmowym Shōchiku (z którym związani byli najwybitniejsi japońscy reżyserowie poprzedniego stulecia), ale, w okolicach trzydziestego roku życia odszedł, by skupić się na scenariuszach do seriali telwizyjnych. Napisał trzy powieści: "I Haven't Dreamed of Flying for a While" (1985), "Obcy" (1987), "W pogoni za dalekim głosem" (1989), ale literatura nigdy nie była podstawą jego działalności artystycznej. Po przeczytaniu dwóch z trzech książek tego autora, dochodzę do następującego wniosku: i bardzo dobrze. Ponieważ, "I Haven't Dreamed of Flying for a While", mimo obiecującego klimatu i wyjątkowo dobrego rytmu tekstu, okazało się rozczarowaniem.

Na wstępie, zaznaczę, że nie jest to moje pierwsze spotkanie z autorem. W zeszłym roku, miałam okazję zapoznać się z "Obcymi". Bardzo rzadko zdarza mi się nie wiedzieć co myśleć o konkretnym autorze, zazwyczaj pojawia się jakieś pierwsze wrażenie, bardziej lub mniej intensywne. W przypadku Yamady, tego nie było. Przywiódł mi na myśl niepełnego Murakamiego, bardzo niewyraźnego, sprowadzonego do sfery skojarzeń, ograniczonego przez nazbyt prostą fabułę, zniszczoną tym bardziej przez zły dobór metafor w najistotniejszych momentach. Bardzo cenię sobie atmosferę prozy tego ostatniego, dlatego poczułam się zawiedziona, że, mimo takiego poczucia, nie jestem w stanie sobie wyrobić żadnej opinii na temat powieści. Lubię mieć konkretne zdanie na tematy książkowe, szczególnie jeśli dotyczą głównej sfery moich zainteresowań, więc nie miałam wyjścia: musiałam sięgnąć po kolejną książkę Taichi'ego Yamady. Z początku, planowałam "W pogoni za dalekim głosem", ale przypomniałam sobie, że kiedyś (najprawdopodobniej dość niedawno po przeczytaniu "Obcych"), w ramach pogoni za angielskimi e-bookami, ściągnęłam sobie "I Haven't Dreamed of Flying For a While". A skoro i tak zabrałam się za odgrzebywanie zaległości czytnikowych, to czemu nie?

Pierwsze, na co zwróciłam uwagę to język, jakim książka została napisana. Pozornie prosty, pełen elegancji i ukrytego piękna, bardzo charakterystycznego dla tradycyjnej estetyki japońskiej. Wstęp kojarzył mi się z najlepszymi osiągnięciami Yoshimoto Banany i Harukiego Murakamiego, nieco wymieszanymi z prozą Yasunariego Kawabaty - a wywoływał więc skojarzenia z najlepszymi z najlepszych. Wrażenie to utrzymywało się mniej więcej do połowy pierwszego rozdziału, kiedy, podobnie jak w "Obcych", tylko w jeszcze bardziej wulgarny sposób, atmosfera uległa zmianie za sprawą fabuły.

Podczas pobytu w szpitalu, narrator - Taura, przez nadmiar pacjentów, zostaje poproszony o spędzenie jednej nocy w mniejszym pokoju, wraz z tajemniczą kobietą. Nieznajoma zgodziła się pod warunkiem, że pomiędzy nią, a głównym bohaterem, zostanie zawieszona zasłona, tak, by mężczyzna nie mógł jej zobaczyć. Oboje są przykuci do łóżek, więc żadnemu nie grozi nic ze strony drugiego. Mutsuko, ponieważ tak na imię kobiecie, okazuje się całkiem wdzięcznym partnerem rozmowy, która schodzi na na tematy poezji i wspomnień. Przynajmniej do czasu, gdy owi współtowarzysze niedoli nie dochodzą nagle do wniosku, że prowadzona przez nich konwersacja jest wyjątkowo niezwykła, ponieważ mężczyzna i kobieta zazwyczaj nie dyskutują w taki sposób, a na przeszkodzie ku temu staje seks. Dlatego też... zaczynają rozmawiać o seksie, albo raczej - uprawiać werbalny seks (zapewne, gdyby mogli się ruszać, na opisie by się nie skończyło i cała ta piękna wymiana zdań nie miałaby w ogóle miejsca). Następnego ranka, gdy pielęgniarka odsuwa zasłonę, okazuje się, że Mutsuko jest stara (sześćdziesiąt siedem lat) i jedynie sprawiała wrażenie na tyle młodej, by wzbudzić w nim pożądanie. Od tej pory, wściekły i zdegustowany, Taura, aż do opuszczenia szpitala, unika kobiety. Tak, mniej więcej, przedstawia się pierwszy rozdział powieści. Zwrot akcji, związany z ujawnieniem wieku tajemniczej nieznajomej, wzbudza zainteresowanie i, mimo wszystko, ratuje akcję. Tyle że im dalej, tym gorzej.

Ograniczę rozważania nad fabułą do jednego stwierdzenia: mocno okrojony "Ciekawy przypadek Benjamina Buttona" z dodatkiem zupełnie niepotrzebnej perwersji, boleśnie kontrastującym z pięknym, płynnym językiem. Otóż, Mutsuko robi się coraz młodsza - przeżywa ponownie kilka stadiów swojego dotychczasowego życia. Czytelnik poznaje ją jako kobietę w średnim wieku, młodą dorosłą, nastolatkę i, ostatecznie, pięcioletnią dziewczynkę. No i niestety, tu tkwi gwóźdź programu: poszczególne etapy zostają przedstawione przez Taurę - narratora w sposób, przypominający fantazje seksualne czterdziestoletniego mężczyzny. Cała niezwykłość sytuacji, w pewnym momencie, usuwa się na dalszy plan, ponieważ, autor, z jakiegoś powodu uznał, że ważniejsze są opisy seksu z nastolatką czy też robienie jej nagich zdjęć. Co prawda, urozmaica dialogi ciekawszymi wnioskami, na przykład wtedy, gdy porusza temat lęku przed śmiercią i nieznanym. Niemniej jednak, nie są one wystarczająco odkrywcze, by uczynić z "I Haven't Dreamed of Flying For a While" dzieło wartościowe.

W kwestii postaci, jedynym względnie interesującym aspektem wydaje się przedstawienie niezrozumienia, panującego między protagonistami. Tyle że, wspominając o tym, szukam pozytywów nieco na siłę. Żaden z bohaterów nie wzbudza sympatii. Wręcz przeciwnie, rażą schematycznością i niczym się nie wyróżniają. To, z kolei, sugeruje, że uwaga czytelnika powinna skupić się na fabule. Skoro jednak, jest ona równie mdła co jej uczestnicy, to do głowy przychodzi mi tylko jedno słowo, oddające jakość "I Haven't Dreamed of Flying For a While": "średniak".

Nic nowego, ani tym bardziej godnego uwagi. W dodatku, autorowi udało się zniszczyć jeden z ciekawszych motywów: czas o zaburzonym biegu. Podkreślanie co chwilę, jak nietypową i paranormalną jawi się sytuacja Mutsuko, powoduje pogodzenie się z oszalałą rzeczywistością na tyle, że wydaje się czymś normalnym, oczywistym i, nad czym głęboko ubolewam, nieciekawym.

Książka nie ukazała się, jak dotąd w języku polskim, w przeciwieństwie do dwóch późniejszych powieści Taichi'ego Yamady. Mam nadzieję, że tak zostanie. Literatura japońska jest pełna niesamowitych światów, które mogłyby dać polskiemu czytelnikowi znacznie więcej niż "I Haven't Dreamed of Flying For a While". Dla mnie, to rozczarowanie roku. I, choć pewnie kiedyś sięgnę po "W pogonii za dalekim głosem", żeby mieć obraz całej twórczości autora (skoro napisał tak niewiele), nie polecam iść w moje ślady. Nie warto marnować życia na lektury przeciętne. Zaś co do samego Yamady, jeśli nie stworzy nic bardziej wartościowego, zostanie przyćmiony przez Harukiego Murakamiego i Yoshimoto Bananę. Być może, powinien ograniczyć się do pisania scenariuszy.

Opublikowano również na blogu: esothsphere.blogspot.com

Literatura japońska nie cieszy się w Polsce szczególną popularnością. Mimo że zainteresowanie twórczością pisarzy z Kraju Wschodzącego Słońca raczej rośnie, niż spada, na rynku polskim ukazują się właściwie pojedyncze pozycje, jeśli nie liczyć Murakamiego, starych mistrzów pokroju Natsume Sōsekiego, Jun'ichirō Tanizakiego, czy też noblistów - Kenzaburō Ōe i Yasunariego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Parę dni temu, obudziłam się i stwierdziłam, że mam ochotę poczytać coś o smokach. Uwielbiam motyw tych wspaniałych, baśniowych stworzeń od dzieciństwa i co jakiś czas fascynacja ta rozkwita na nowo.
W związku z tym, bardzo łatwo rozczarować mnie ich przedstawieniem, szczególnie, jeśli stanowią głównych bohaterów powieści. Udało się, to, między innymi, George'owi R.R Martinowi, ponieważ, mimo że uwielbiam "Pieśń Lodu i Ognia", obraz smoków w serii pozostawia wiele do życzenia (poprzeczka jest ustawiona naprawdę wysoko!). W związku z tym, trudno się dziwić, że, gdy premiera siódmego sezonu "Gry o Tron" następuje akurat wtedy, gdy stoję u progu odrodzenia smokomanii, powstaje pewien niedosyt.

A więc, obudziłam się z chęcią powrotu do smoków. Pośpiesznie przejrzałam zbiory e-booków i zdecydowałam się na pierwszy tom cyklu Temeraire autorstwa Naomi Novik - "Smoka Jego Królewskiej Mości". Autorkę znałam już ze znakomitej "Wybranej" (niech was nie zwiedzie tytuł, kojarzący się z kiepskim, młodzieżowym czytadłem - to wina tłumacza, w oryginale powieść nosi piękną nazwę "Uprooted"), która klimatem nie ma sobie równych. Przywodzi na myśl mroczną, ale i magiczną, słowiańską baśń, a najwspanialszym jej elementem jest niesztampowe zakończenie, przypominające nieco najpiękniejsze sny z dzieciństwa. Już dawno chciałam powrócić do twórczości autorki, która ma na swoim koncie coś tak pięknego, ale stosiki nieprzeczytanych książek ciągle rosły, przez co "miałam co czytać" i zepchnęłam cykl Temeraire na drugi plan. Jednakże, tęsknota za smokami zmusiła mnie do zmiany priorytetów.

Naomi Novik to amerykańska pisarka o polsko-litewsko-żydowskich korzeniach. Studiowała literaturę i nauki informatyczne. Planowała zarabiać na życie projektowaniem scenariuszy do gier, ale odkryła, że pisanie pociąga ją znacznie bardziej. "Smok Jego Królewskiej Mości" to jej pierwsza powieść. Osadzona w czasach napoleońskich, stanowi intrygującą wizję historii alternatywnej. Świat przedstawiony różni się od rzeczywistego tylko jednym "szczegółem": istnieją smoki (chociaż, podejrzewam, że w uniwersum Temeraire, wciąż istnieją Inkowie, Majowie i Aztekowie, ponieważ w dialogach można doszukać się opisów "inkaskich smoków").

Jak właściwie wszystkie gatunki zwierząt, występujących w różnych regionach świata, u smoków występuje wysokie zróżnicowanie rasowe. Różnice między poszczególnymi rasami smoków są znaczne: dotyczą nie tylko aspektów fizycznych takich jak wzrost, ubarwienie, umiejętności bojowe, szybkość i zwinność, ale również i umysłowych: niektóre przerastają inteligencją ludzi, inne przypominają wierne psy, którym wystarczy pożywienie i trochę czułości, by uznać swego pana (w przypadku smoków: kapitana) za boga. Mimo że stworzenia te występują właściwie wszędzie, uchodzą za rzadkość. Ludzie wciąż się ich boją i, może właśnie dlatego, wszystkie oswojone smoki, wraz z jeźdźcami zobowiązane są do służby w Korpusie Powietrznym Jego Królewskiej Mości (a przynajmniej, tak przedstawia się status quo w przypadku smoków angielskich i francuskich, na których skupia się akcja pierwszego tomu). Powstałe w ten sposób siły powietrzne, miewają kluczowe znaczenie dla przebiegu bitew.

Głównymi bohaterami są kapitan Laurence, marynarz, który znajduje na zdobytym statku francuskim jajo swojego przyszłego smoka oraz właśnie ten smok, Temeraire. Zmuszony do rezygnacji ze swojego stanowiska, Laurence udaje się do wyznaczonej kryjówki Korpusu, by szkolić się na awiatora. Tam właśnie poznaje społeczność i zwyczaje smoków. Autorka zapoznaje czytelnika z zachowaniami i charakterystyką brytyjskich ras, na czele z wielkimi, potężnymi Regal Copperami i plującymi trucizną, jaskrawymi Longwingami. Żywe opisy sprawiają, że stworzenia te stają przed oczami, zachwycają i równocześnie rozczulają. Awiatorzy, niezbyt poważani w XIX-wiecznym społeczeństwie, poświęcają swoje dobre imię i pozycję, by zostać ze swoimi podopiecznymi. Ich niewielka społeczność rządzi się własnymi zasadami, a każdy, kto chciałby wejść z którymś z nich w bardziej zażyłą relację, musi się liczyć z tym, że to smok zawsze będzie na pierwszym miejscu. Więź kapitana ze swoją bestią (chociaż, w przypadku niektórych ras "bestia" to niezbyt właściwe słowo) działa na zasadzie przyjaźni, której rozwój czytelnik może dokładnie prześledzić na przykładzie Laurence'a i Temeraire'a.

"Smok Jego Królewskiej Mości" to wspaniałe wprowadzenie w unikatowe uniwersum, pełne egzotycznych, smoczych tajemnic i ciekawych rozwiązań strategicznych z wykorzystaniem tych stworzeń. Dość powiedzieć, że wojny napoleońskie Naomi Novik różnią się od rzeczywistych. Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to jedynie do nieco spłyconych relacji między ludzkimi bohaterami, znacznie ustępującymi międzygatunkowym. Postaci nawiązują przyjaźnie i zakochują się, ale autorka zdaje się lekceważyć opis poszczególnych stadiów rozwoju tychże relacji . Od strony technicznej, jest przystępnie, chociaż bez rewelacji. Warsztat Naomi Novik pasuje do tej historii, ale, poza paroma fragmentami, nie wyróżnia się niczym szczególnym, w czym ustępuje "Uprooted". W pamięć zapadł mi jedynie opis pierwszego użycia przez Temeraire'a pewnej zdolności bojowej o specyfice której, świadomie decyduję się nie pisać, ponieważ zepsułoby to niektórym przyjemność z czytania.

Niemniej jednak, cykl Temeraire, już w pierwszym tomie, przedstawia najbardziej fascynujący obraz smoków, jaki do tej pory odnalazłam w literaturze i, z tego tytułu, zasługuje na wyróżnienie.

Opinia opublikowana na blogu: esothsphere.blogspot.com

Parę dni temu, obudziłam się i stwierdziłam, że mam ochotę poczytać coś o smokach. Uwielbiam motyw tych wspaniałych, baśniowych stworzeń od dzieciństwa i co jakiś czas fascynacja ta rozkwita na nowo.
W związku z tym, bardzo łatwo rozczarować mnie ich przedstawieniem, szczególnie, jeśli stanowią głównych bohaterów powieści. Udało się, to, między innymi, George'owi R.R...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Shriek: Posłowie" to drugi tom trylogii Ambergris. Pozwolę sobie wspomnieć także o poprzedniku - "Mieście szaleńców i świętych" z założeniem, że czytelnik zapoznał się z cyklem chronologicznie. Jeśli tak nie było - opinia może zawierać spoilery (może się okazać, że ich uniknę, ponieważ, jak zawsze, piszę bez jakiegoś konkretnego planu, spisując luźne spostrzeżenia na temat lektury). Ta koncepcja wydała mi się najodpowiedniejsza, ponieważ ta część zawiera naprawdę mnóstwo nawiązań do poprzednika, nawet sam tytuł "Shriek: Posłowie" nawiązuje do jednego z tekstów, wchodzących w skład "Miasta...".
Uniwersum Ambergris jest niesamowicie dopracowane i bardzo dobrze przemyślane. Miasto ma konkretną historię, z którą czytelnik może zapoznać się dość dokładnie w pierwszym tomie. "Miasto szaleńców i świętych" stanowi (dość dokładne) wprowadzenie w różne aspekty Ambergris. Czyta się to koszmarnie, jak podręcznik, czasami nawet gorzej (pomijając nieco lżejsze fragmenty napisane w formie opowiadań i listów), ale warto się przemęczyć - znajomość tej pozycji przydaje "Posłowiu" głębi, pozwala zanurzyć się w lekturze i zapomnieć, że akcja toczy się w nieistniejącym świecie - i to jest chyba największy atut tej książki. W mojej przygodzie z literaturą fantastyczną, zwiedziłam wiele wspaniałych światów, ale po raz pierwszy spotykam się z uniwersum tak dokładnie i rozmyślnie zaplanowanym, że lektura książki osadzonym w nim nie różni się od lektury powieści realistycznych - po zmęczeniu opasłego "Miasta...", miałam tak dokładny wgląd w świat przedstawiony, że zamiast skupiać się na nim samym, zgłębiałam mechanizmy psychiczne bohaterów, jak w powieści psychologicznej.
Czytelnik, po zakończeniu pierwszego tomu, zaczynając drugi, zostaje postawiony w pozycji szarego obywatela (choć, w kontekście tej akurat książki, sformułowanie "szary obywatel" może się wydać co najmniej niewłaściwe - tak się składa, że główni antagoniści tudzież obiekt fascynacji jednego z dwójki głównych bohaterów, określa się mianem szarych kapeluszy), znającego plotki, szerzące się w mieście, najbardziej kluczowe ambergriańskie teksty i orientującego się w najważniejszych osobistościach. "Posłowie" wzbogaca o kontekst osobisty. Oczami Janice i Duncana Shriek, poznaje postaci wspomniane wcześniej jako ludzi, co, z kolei, umożliwia postawienie się w sytuacji znajomego obydwu narratorów. Warsztat VanderMeera (swoją drogą: bardzo dobry), tylko pomaga w odnalezieniu empatii dla każdego z bohaterów. Z uwagi na specyfikę tekstu, styl raczej nie trafi w gusta miłośników prostego (choć i tak jest trzysta razy bardziej przystępny niż w "Mieście..."), zwięzłego języka, jest on natomiast idealny dla fanów Lovecrafta, "Viriconium" Harrisona (zdarzyło mi się nawet nazwać Ambergris "tym lepszym Viriconium") i Uczty Wyobraźni jako takiej (czytelnikowi, który przebrnął przez, na przykład dylogię "Księga Wszystkich Godzin" Ambergris niestraszne!). Wkrótce wyruszam na spotkanie z ostatnią częścią cyklu - "Finchem". Nie byłabym sobą, gdybym nie przeczytała opinii pozostałych użytkowników na temat tej książki. Podobno mają się w nich znaleźć odpowiedzi na dręczące mnie (i zapewne pozostałych czytelników) pytania i rozwiązanie wielu tajemnic miasta. Dlatego opinia o świecie przedstawionym może ulec zmianie.
Jedyne niedociągnięcia (spoilerowate, ale warto to wiedzieć, nawet jeśli się książki jeszcze nie czytało, bo nie są to ważne szczegóły, ale wnikliwemu czytelnikowi wadzą), jakie znalazłam w "Posłowiu" nie są winą autora, lecz tłumacza, którego podejrzewam o zupełne zignorowanie pierwszego tomu - zostały mi w pamięci dwa błędy (chociaż zapewne było ich jeszcze parę) w płci postaci. Po pierwsze - Martin Lake nie miał kochanki, lecz kochanka. Po drugie - Raffe była kobietą.
Generalnie, uważam, że to jedna z lepszych pozycji w gatunku, przez popełnienie której, VanderMeer zaczął mi się wydawać współczesnym Lovecraftem. Fani Samotnika z Providence powinni być zachwyceni.

UWAGA SUBIEKTYWIZM I SPOILERY:
Czytałam "Shriek: Posłowie" w dość przykrych okolicznościach, niedawno zmarła bliska mi osoba. Nie wspominałabym o tym fakcie, gdyby nie to, że w tekście znalazły się opisy uczuć bohaterów, bardzo przypominające to, co działo się w mojej głowie. Opisy stanów psychicznych Janice, gdy próbowała popełnić samobójstwo, czy też pogrzebu Bonmota wciąż żyją mi w głowie, przypominają nieco metaforę kondycji ludzkiej w momencie straty. Miało to wpływ katarktyczny, a książka, która jest w stanie doprowadzić do osobistego katharsis, w moim odczuciu, zasługuje na polecenie znacznie bardziej niż pozycja po prostu "dobra".

"Shriek: Posłowie" to drugi tom trylogii Ambergris. Pozwolę sobie wspomnieć także o poprzedniku - "Mieście szaleńców i świętych" z założeniem, że czytelnik zapoznał się z cyklem chronologicznie. Jeśli tak nie było - opinia może zawierać spoilery (może się okazać, że ich uniknę, ponieważ, jak zawsze, piszę bez jakiegoś konkretnego planu, spisując luźne spostrzeżenia na temat...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Najlepiej podsumować lekturę "Nieśmiertelnego", cytując siostrę: "Nie ma takiego zakończenia". Strasznie mnie rozbiło emocjonalnie, rozczarowało i zepsuło klimat. Powieść bardzo wielopłaszczyznowa, pozwalała jednocześnie wniknąć w alternatywne, nierealne światy i odprężyć się oraz zadumać nad okrucieństwem świata i sensem rewolucji. Po zakończeniu zostało już tylko to ostatnie, przez co, w porównaniu z "Opowieściami sieroty" i "Palimpsestem" wypada blado. Nie sądziłam, że Valente mnie rozczaruje. Owszem, mamy tu również wiele zalet, przez co w żadnym razie nie można "Nieśmiertelnego" nazwać szmirą. Wręcz przeciwnie, to pozycja całkiem dobra. No ale trudno cieszyć się z tego, że coś co mogło być genialne, okazuje się tylko dobre. Myślę, że Valente mimo wszystko zbyt bardzo trzymała się pierwowzoru, przez co, jak to już ktoś przede mną napisał, powieść jest zbyt fatalistyczna. Drugie dno nie ma w sobie nic odkrywczego dlatego głównym atutem, wydawała mi się naprawdę imponująca wyobraźnia autorki. Niestety, trochę zniszczyła swój świat.
Nie będę pisać o fabule, pozostałe opinie bardzo trafnie oddają różne jej aspekty. Chcę jedynie ostrzec miłośników różnego rodzaju bajek przed tą pozycją. To nie jest bajka. Przynajmniej nie do końca. Dlatego, jeśli tylko pozwólcie "Nieśmiertelnemu" zachwycić się bez granic w początkowych rozdziałach, nie skończy się to dobrze.
Jeśli mam tę powieść komukolwiek polecić, to może miłośnikom pięknego języka. Tutaj Valente nie zawodzi. Jak zwykle.
No więc, skoro już swoją gorycz częściowo w ten tekst wylałam, i skoro skupiam się jedynie na zakończeniu, zakończę pozytywnym akcentem: jest dwuznaczne i być może nie aż tak negatywne, jak by się mogło na pierwszy rzut oka wydawać.

Najlepiej podsumować lekturę "Nieśmiertelnego", cytując siostrę: "Nie ma takiego zakończenia". Strasznie mnie rozbiło emocjonalnie, rozczarowało i zepsuło klimat. Powieść bardzo wielopłaszczyznowa, pozwalała jednocześnie wniknąć w alternatywne, nierealne światy i odprężyć się oraz zadumać nad okrucieństwem świata i sensem rewolucji. Po zakończeniu zostało już tylko to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mam poważny problem z oceną tej powieści. Dawno już mi się nie zdarzyła sytuacja, w której musiałabym się godzinami zastanawiać, czy dana cecha jest wadą czy zaletą. A tu proszę! Uczta Wyobraźni po raz kolejny zabawia się z moją psychiką (wygląda na to, że nieważne ile przeczytasz, ta seria i tak zdoła Cię czymś zaskoczyć!).

"Jonathan Strange i Pan Norrell" to powieść, niezależnie od tego, co można sobie o niej pomyśleć, niezwykła. Uwagę zwraca konwencja narracyjna, inspirowana stylem XIX-wiecznym. Nie jest to jednak ślepe naśladownictwo - autorka podchodzi do ówczesnych schematów z dystansem, nieco ironicznie. I, chociaż wielką miłośniczką ironii nie jestem, tutaj zrobiła ona na mnie wrażenie. Przez pierwsze sto stron byłam pewna, że znalazłam kandydatkę do grona najlepszych powieści, jakie w życiu przeczytałam. Niestety, później zaczęły się schody.

Powieść ma, jak dla mnie, jedną stuprocentową wadę (czytaj: wadę, co do której nie miałam wątpliwości, że to wada), a mianowicie: akcja dłuży się, kiedy powinna być nieco szybsza, a przyspiesza w momencie, gdy akurat powinna zwolnić. Czytelnik dostaje długie, momentami nużące opisy zadamawiania się Pana Norella w Londynie, a na przykład wędrówka po Królewskich Traktach oraz opisy miejsc fantastycznych potraktowane są bardzo niedokładnie. W ogóle, jeśli już akcja przenosi się poza świat (powiedzmy) rzeczywisty, wszystko dzieje się bardzo szybko i pozostawia potężny niedosyt. Nie wspominając już o elfach. Tutaj nie będę obiektywna w żaden sposób: uwielbiam elfy. Naprawdę, całkowicie, stuprocentowo uwielbiam elfy. Dlatego wyjątkowo rozczarowało mnie takie pominięcie ich w fabule: czytelnik dowiaduje się czegokolwiek o nich z przypisów, rozmów bohaterów, NO EWENTUALNIE poprzez działanie głównego antagonisty: dżentelmena o włosach jak puch ostu (którego, mimo całego jego okrucieństwa, ostatecznie było mi szkoda). Czy naprawdę jedna postać jest w stanie oddać cały charakter tej rasy? Już same przypisy sugerowałyby coś zgoła innego. No ludzie, jest tak mało książek, w których akcja (choć trochę) kręci się wokół elfów, więc skoro już jakąś znalazłam, chciałabym trochę więcej... (Swoją drogą, miałam wrażenie, że na końcu autorka za pośrednictwem przemyśleń Jonathana Strange'a, dotyczących tajemnic jeszcze nieznanych oraz Króla kruków, karci mnie za moje "żądania", co mimo wszystko wyszło na plus - naprawdę podoba mi się sposób, w jaki Susanna Clarke bawi się z czytelnikiem). Na szczęście jednak autorka wróciła (co najmniej raz) do uniwersum Jonathana Strange'a i Pana Norrella (zbiór opowiadań pt. "Damy z Grace Adieu), więc być może kiedyś napisze coś bardziej szczegółowego na tematy, które w tej konkretnie powieści pominęła.

Rzecz o renesansie angielskiej magii, konflikcie pokoleń i nauce pokory. Uwikłani w sieć nietypowych wydarzeń, bohaterowie zostają zmuszeni do konfrontacji z własnym światopoglądem: właściwie każda z kluczowych postaci ostatecznie przechodzi zmianę, padając ofiarą fałszywych wyobrażeń o samym sobie. Można się pokusić o stwierdzenie, że powieść, pod płaszczem naprawdę interesującej fabuły, ostrzega przed nadmiernym zapatrzeniem w "jedyne prawdziwe" poglądy i nadmiernym uporem. W konflikcie, który wywiązał się między Strange'm a Norrellem dotyczącym angielskiej magii (szczegółów nie zdradzam, zostało to bardzo dokładnie opisane w powieści i myślę, że pisanie o tym, zniszczyłoby przyszłym czytelnikom przyjemność z lektury), żaden nie miał racji. Ostatecznie byli zarówno więksi, jak i mniejsi niż myśleli.

Na uwagę zasługuje również wyobraźnia autorki. Towarzystwa "magów teoretycznych", w których skład wchodzili sami "dżentelmeni" to majstersztyk. Do tej pory zastanawia mnie, czemu nikt wcześniej nie wpadł na coś tak prostego, a jednocześnie genialnego! W dodatku, przedstawienie akcji w taki sposób, że zapomina się że ta książka powstała w XXI wieku. Nie wspominając już o tym, że to powieść debiutancka. Naprawdę, nie mogę wyjść z podziwu nad tym faktem. "Damy z Grace Adieu" na pewno kiedyś przeczytam.
Poza tym, zdecydowanie polecam tę pozycję miłośnikom literatury brytyjskiej oraz XIX wieku. No i wielbicielom Uczty Wyobraźni, którzy, tak jak ja, ciągle zastanawiają się "po którą pozycję sięgnąć w następnej kolejności?". 8.5/10, acz jest szansa, że po dokładniejszym wgłębieniu się w to uniwersum, zmienię na 9.

Mam poważny problem z oceną tej powieści. Dawno już mi się nie zdarzyła sytuacja, w której musiałabym się godzinami zastanawiać, czy dana cecha jest wadą czy zaletą. A tu proszę! Uczta Wyobraźni po raz kolejny zabawia się z moją psychiką (wygląda na to, że nieważne ile przeczytasz, ta seria i tak zdoła Cię czymś zaskoczyć!).

"Jonathan Strange i Pan Norrell" to powieść,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Temat czarnych dziur fascynuje mnie odkąd po raz pierwszy o nich usłyszałam (tak mniej więcej w drugiej-trzeciej klasie szkoły podstawowej). Nie jestem żadnym astrofizykiem, ale troszkę już na ten temat czytałam. Wiadomości zawarte w tej książeczce (nie ma nawet 80 stron, czcionka dość duża, a na poszczególnych stronach tekstu mało, więc "książeczka" jest tu właściwym słowem) to zupełna podstawa. Super sprawa dla ludzi, którzy o czarnych dziurach nie mają zielonego pojęcia, ale ci, którzy tematem się choć trochę interesowali, nie znajdą wielu nowości.
Książeczka stanowi niejako komentarz do wykładów Stephena Hawkinga, dostarcza odpowiedzi na następujące pytania:
1. Jak powstaje czarna dziura? (i co to jest?)
2. Co to jest promieniowanie Hawkinga?
3. Co by się stało z człowiekiem, który wpadłby do czarnej dziury?
4. Czy informacje o ciałach wpadających do czarnej dziury zostają bezpowrotnie utracone? (ten temat, według mnie najciekawszy, nie został do końca rozwinięty, więc jeśli ktoś się tym interesuje, proszę nie brać tego za zachętę do przeczytania akurat tej pozycji).
5. Trochę o historii podstawowych teorii związanych z czarnymi dziurami i sporach, które w związku z tym powstały.
Potraktowałam to jako uzupełnienie wiedzy o promieniowaniu Hawkinga, które jakoś tak trochę wcześniej zignorowałam, więc krótki czas poświęcony na lekturę "Czarnych Dziur" nie był czasem straconym. Zdecydowanym plusem jest również przystępny język z domieszką humoru (chociaż wstawka o Francuzach, u których nazwa "czarna dziura" wywoływała nieprzyzwoite skojarzenia była niepotrzebna). Początkującym wśród laików astronomicznych (studentom astronomii, nawet na samym początku drogi, już nie) polecam jak najbardziej.
PS: jeśli kogoś interesuje punkt trzeci, polecam raczej przeczytać ten artykuł: http://casa.colorado.edu/~ajsh/singularity.html (temat omówiony znacznie obszerniej)

Temat czarnych dziur fascynuje mnie odkąd po raz pierwszy o nich usłyszałam (tak mniej więcej w drugiej-trzeciej klasie szkoły podstawowej). Nie jestem żadnym astrofizykiem, ale troszkę już na ten temat czytałam. Wiadomości zawarte w tej książeczce (nie ma nawet 80 stron, czcionka dość duża, a na poszczególnych stronach tekstu mało, więc "książeczka" jest tu właściwym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Serię "Szklany Tron" postanowiłam przeczytać w ramach odskoczni od cięższej literatury. Mózg wyczerpany sesją potrzebuje odpoczynku. Niestety, o ile pierwszy tom spełnił swoją rolę, drugi okazał się "ledwie znośny". Wymęczyłam, dopiero pod koniec zaczęło się robić w miarę ciekawie (wtedy kiedy ostatecznie zakończył się irytujący w swej nierealności związek Celaeny i Chaola). Podoba mi się uniwersum wykreowane przez Sarah J. Maas. Szklany zamek i tajemnicze lasy tworzą piękne obrazy w wyobraźni. Niestety, piękne tło nie jest w stanie przysłonić żenującego zachowania bohaterów. Celaena, Chaol, Dorian... tak idiotycznego "trójkąta" miłosnego nie stworzyłabym nawet dla żartów (swoją drogą, przymiotnik "idiotyczny" pojawia się w serii ze zdumiewającą częstotliwością). Naiwne rozmowy, jakieś dziwne czary-mary w uczuciach pod wpływem paru zdarzeń, huśtawka emocji normalnie gorsza od zachowania nastolatków w okresie dojrzewania. Gdyby to usunąć i skupić się na tajemnicach, powstałyby powieści krótsze, ale o większej wartości. Podoba mi się wątek Fae, którego chciałabym więcej, na co na szczęście się zanosi (i pewnie z tego powodu sięgnę kiedyś po trzeci tom). Jeśli chodzi o warsztat - klapa. Nie wiem czy to wina tłumacza, czy autorki, ale nie polecam nijak.
Nie polecam, chyba że komuś kto poszukuje naprawdę niezobowiązującej rozrywki (chociaż i tu mam pewne wątpliwości - no, ale słyszałam, że trzeci tom jest lepszy - być może to po prostu czarna owca serii, jak "Uczta dla Wron" w Pieśni Lodu i Ognia - i, żeby jasne, nie porównuję tych dwóch cykli, dzieło Martina to w porównaniu ze Szklanym Tronem, literatura prawie wybitna - więc, czytajcie na własną odpowiedzialność). Jeśli komuś nie przeszkadzają wątki romantyczne rodem z powieści młodzieżowych, Korona w Mroku" powinna się spodobać. Intrygi, w końcu, wydają się całkiem dobre.

Serię "Szklany Tron" postanowiłam przeczytać w ramach odskoczni od cięższej literatury. Mózg wyczerpany sesją potrzebuje odpoczynku. Niestety, o ile pierwszy tom spełnił swoją rolę, drugi okazał się "ledwie znośny". Wymęczyłam, dopiero pod koniec zaczęło się robić w miarę ciekawie (wtedy kiedy ostatecznie zakończył się irytujący w swej nierealności związek Celaeny i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Miałam nie pisać opinii, ale doszłam do wniosku, że skoro wystawiam tak niską ocenę, należałoby to uzasadnić. Najprościej mówiąc: 1. książka wydała mi się odrażająca i na siłę prowokująca 2. nie zgadzam się zupełnie z ewentualnym przesłaniem jakie niesie 3. ohydne potraktowanie postaci kobiecych w obu przypadkach. "Niektórzy Wolą Pokrzywy" wypada mimo wszystko lepiej, byłabym skłonna dać wyższą ocenę chociażby za przyjemne opisy wrażeń estetycznych związanych z teatrem Bunraku, ale w zestawieniu z "Dziennikiem Szalonego Starca", wciąż wychodzi jeden - toż zasługuje na ocenę ujemną.
Tak, oczywiście, rozumiem, że jest to poruszanie tematu tabu, które miało zszokować czytelnika. Stary człowiek i seks - ot, połączenie bardziej nieoczywiste. Raczej się o tym nie mówi, u wielu wywołuje to wstręt. Niektórym to wystarcza, by uznać tę minipowieść za genialną. A mi nie. Dlaczego? Brzydzi mnie pisanie jedynie po to, by wywołać sensację. Gdyby to jeszcze był opis starego człowieka, który wciąż ma erotyczne zainteresowania, ale nie! Tanizaki serwuje nam do pary sadystyczną synową, która z jakiegoś powodu nagle pozwala "dziadkowi" się pieścić w zamian za sponsoring. Narrator jest całkowitym egoistą, ma w poważaniu uczucia innych, liczy się jedynie jego chora fascynacja "Satchan". Sięgnęłam po tę pozycję zachęcona zapowiedzią dyktowanych doświadczeniem życiowych prawd, ale naprawdę, nic mnie nie jest w stanie przekonać, że jedynym sensem życia jest seks i hedonistyczne poszukiwanie własnych przyjemności. Jeśli to jest jedyne, co Tanizaki chce czytelnikowi przekazać, to mi brak słów.
Nie polecam. Jeśli chodzi o motyw starości i erotyki albo nawet uczuć starszego pana do młodej, pięknej dziewczyny, to polecam "Śpiące Piękności" i "Głos Góry" Kawabaty.
Jeśli chodzi o kwestię postaci kobiecych... Trudno mi uwierzyć, że ten sam autor napisał "Płatki Śniegu" ("The Makioka Sisters"). Pamiętam, jak zachwycałam się różnorodnością charakterów trzech sióstr i w ogóle wszystkim co z tą powieścią związane, jak w głowie zostało mi zakończenie i wspomnienia ukrytej głębi. Tutaj jednak tego nie ma. Odnoszę wrażenie, że autor tworząc "destrukcyjne kobiety" próbuje uwolnić mężczyzn od odpowiedzialności za swoje czyny. To, jak potraktował Misako, nie mieści się w głowie. Ja wiem, że to nie jest powieść zupełnie współczesna i że Japonia ostoją feminizmu nigdy nie była, ale jeśli ktoś w XX wieku potrafi podzielić kobiety tylko na "typ macierzyński" i "typ kurtyzany" to, ponownie, brak mi słów. Nie jestem w stanie na to przymknąć na to oka, szczególnie, że Tanizaki już wcześniej udowodnił, że potrafi inaczej. Nie wspominając o tym, że rozważania na temat tego, że najlepiej być z kobietą-lalką, bo tak najwygodniej, to już poziom dna. Niezależnie od epoki, w której dzieło powstaje, pochwała egoizmu powinna być czymś absolutnie nagannym. Przyznam szczerze, doczytałam to tylko dlatego, by móc z ręką na sercu, tę parę minipowieści krytykować.
Zawiodłam się na Tanizakim. Naprawdę, nie spodziewałam się czegoś takiego po autorze "Dwóch opowieści o miłości okrutnej" i "Płatków Śniegu". Od tej pory, aż do odwołania, omijam jego twórczość szerokim łukiem.

Miałam nie pisać opinii, ale doszłam do wniosku, że skoro wystawiam tak niską ocenę, należałoby to uzasadnić. Najprościej mówiąc: 1. książka wydała mi się odrażająca i na siłę prowokująca 2. nie zgadzam się zupełnie z ewentualnym przesłaniem jakie niesie 3. ohydne potraktowanie postaci kobiecych w obu przypadkach. "Niektórzy Wolą Pokrzywy" wypada mimo wszystko lepiej,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Piętnaste spotkanie z Ucztą Wyobraźni, seria nie przestaje zadziwiać. Swego czasu, amatorsko pasjonowałam się astronomią. Skupiałam się głównie na teoriach związanych z czarnymi dziurami, wyższymi wymiarami i tunelami czasoprzestrzennymi. Jakież było moje szczęście, gdy okazało się, że Greg Egan, w "Diasporze", korzystał po części z moich ulubionych teorii.
To nieco filozoficzna wizja natury ludzkiej, która, mimo usilnych zapewnień ze strony bohaterów, że jest inaczej, dotyczy również niecielesnych ludzi - świadome programy, obywateli polis. Ano właśnie... Era ciała przeminęła, ludzkość transcendowała, przeniosła się w dość abstrakcyjny świat, w którym każdy, jeśli tylko zechce, może zabawić się w Boga i tworzyć własne płaszczyzny realności. Autor podjął się, w moim odczuciu, niesamowicie trudnego zadania, a mianowicie opisu zdobywania przez byt świadomości oraz wyższych wymiarów. Egan wywiązał się z niego znakomicie, te dwa aspekty stanowią największe atuty powieści. Pięciowymiarowa hiperprzestrzeń to coś, czego trójwymiarowe istoty nie są w stanie do końca ogarnąć rozumem - mamy ograniczoną wyobraźnię i nawet jeśli rozumiemy pewien koncept, nigdy nie będziemy sobie percepcji cztero-, pięciowymiarowej zobrazować. Wizja Australijczyka pomaga chociaż spróbować. Widać, że autor bardzo dobrze rozumie teorię wyższych wymiarów, co w połączeniu z nietuzinkową wyobraźnią, daje zdumiewające efekty. Czy powieść jest rzetelna naukowo? Tego nie wiem, nie jestem z wykształcenia astrofizykiem. Dla hobbisty mojego pokroju, lektura "Diaspory" była niesamowitym przeżyciem. Niemniej jednak, to lektura niełatwa.
Bohaterowie wciąż są ludźmi (co wspomniałam na początku odnośnie ludzkiej natury), ale jednak nie do końca. To istoty ludzko-nieludzkie. Ich zachowania mogą się człowiekowi XXI wieku wydać zupełnie abstrakcyjne, ale otwarty, a zarazem analityczny umysł dostrzeże pozostałości powszechnych współcześnie mechanizmów psychologicznych, jak chociażby mechanizm wyparcia (Inoshiro), ciekawość, wrażliwość. Gdyby poszukać wystarczająco głęboko, dostrzeżemy tu wątki psychologiczne, być może nawet metaforę kondycji ludzkiej we współczesnym świecie. Jedyne czego mi brakuje, to interakcje między bohaterami. Było ich sporo, ale no cóż... można było lepiej.
Mimo wszystko, jestem wdzięczna wydawnictwu "Mag" za Ucztę Wyobraźni. Żeby złożyć tak różnorodne powieści w tak doskonały sposób... chapeau bas.

Piętnaste spotkanie z Ucztą Wyobraźni, seria nie przestaje zadziwiać. Swego czasu, amatorsko pasjonowałam się astronomią. Skupiałam się głównie na teoriach związanych z czarnymi dziurami, wyższymi wymiarami i tunelami czasoprzestrzennymi. Jakież było moje szczęście, gdy okazało się, że Greg Egan, w "Diasporze", korzystał po części z moich ulubionych teorii.
To nieco...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Powiem tak: w końcu science fiction, w którym autor nie narzeka na to, jaka przyszłość jest zła, a stara się jedynie przedstawić subiektywny strach człowieka współczesnego przed rewolucyjnymi zmianami, które mają nadejść. Różni bohaterowie reprezentują różne poglądy, z których żaden nie jest przedstawiony jako "ten właściwy". Skłania to czytelnika do refleksji nad pewną dozą tematów tabu. Specjalistą od science fiction nie jestem, ale to zdecydowanie jedna z lepszych pozycji w gatunku, które przyszło mi przeczytać. 9/10

Powiem tak: w końcu science fiction, w którym autor nie narzeka na to, jaka przyszłość jest zła, a stara się jedynie przedstawić subiektywny strach człowieka współczesnego przed rewolucyjnymi zmianami, które mają nadejść. Różni bohaterowie reprezentują różne poglądy, z których żaden nie jest przedstawiony jako "ten właściwy". Skłania to czytelnika do refleksji nad...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dość intrygujące ostrzeżenie przed ślepym podążaniem za wytyczonymi przez normy społeczne wzorami szczęścia. Wybitne to nie jest, ale można się wzruszyć i pochylić nad pięknem i złożonością ludzkich uczuć. 6/10

Dość intrygujące ostrzeżenie przed ślepym podążaniem za wytyczonymi przez normy społeczne wzorami szczęścia. Wybitne to nie jest, ale można się wzruszyć i pochylić nad pięknem i złożonością ludzkich uczuć. 6/10

Pokaż mimo to