-
ArtykułyNie jestem prorokiem. Rozmowa z Nealem Shustermanem, autorem „Kosiarzy” i „Podzielonych”Magdalena Adamus7
-
ArtykułyEdyta Świętek, „Lato o smaku miłości”: Kocham małomiasteczkowy klimatBarbaraDorosz3
-
ArtykułyWystarczająco szalonychybarecenzent0
-
ArtykułyPyrkon przygotował ogrom atrakcji dla fanów literatury! Co dzieje się w Strefie Literackiej?LubimyCzytać1
Biblioteczka
Henry Page sądzi, że kiedy pierwszy raz się zakocha, będzie to scena żywcem wyjęta z filmu romantycznego. Uważa, że będzie czuł motylki w brzuchu i to wydarzenie zmieni jego życie. Jednak kiedy do klasy wchodzi Grace Town, ubrana w męskie ciuchy i podtrzymująca się laską, nic takiego się nie dzieje. Kiedy nauczyciel proponuje im stanowisko redaktora naczelnego szkolnej gazetki Grace odmawia, ale ostatecznie decyduje się pomóc Henry'emu w prowadzeniu gazetki, tyle że na samym początku informuje go, że nie ma zamiaru napisać w niej ani słowa. Nastolatkowie powoli zaczynają się poznawać i spędzać ze sobą czas. Henry zdaje sobie sprawę, że Grace stała się dla niego kimś więcej niż tylko koleżanką ze szkoły. Jednak czy ona jest stanie odwzajemnić jego uczucia?
Po przeczytaniu zaledwie kilkunastu stron książki w mojej głowie od razu zapaliła się lampka. Miałam wrażenie, że w powieści jest coś dziwnie znajomego i nie musiałam się długo zastanawiać, żeby zorientować się, że książka pani Sutherland okropnie przypomina mi twórczość John Greena. Miałam wrażenie, że autorka "wzięła" sobie główną bohaterkę z Szukając Alaski, bohatera z Papierowych Miast, dorzuciła do tego trochę metafor o wszechświecie i złotych myśli o zapomnieniu żywcem wyjętych z Gwiazd Naszych Wina i tak oto powstała Chemia Naszych Serc.
Chyba najwięcej mam do powiedzenia na temat całej relacji łączącej naszych głównych bohaterów. Przyznam szczerze, że cały ten "związek" Grace i Henry'ego nie do końca do mnie przemówił. Wiem, że to miała być młodzieżówka opowiadająca o tym, jak trudna czasem jest pierwsza miłość, szczególnie w nastoletnim wieku i tak dalej, ale z każdą kolejną stroną odnosiłam coraz większe wrażenie, że relacja, która łączyła Grace i Henry'ego była toksyczna. W życiu dziewczyny zdarzył się wypadek, który wpłynął na nią do tego stopnia, że przeniosła się do innej szkoły i zmieniła się o sto osiemdziesiąt stopni. Przed tym wydarzeniem była uśmiechniętą nastolatką chodzącą w sukienkach, natomiast potem zaczęła nosić męskie ubrania i przestała pisać, co wcześniej robiła ze świetnym skutkiem. Przez całą książkę bardzo widoczny był "podział" na Grace sprzed wypadku i Grace po wypadku. Odniosłam wrażenie, że ona sama do końca nie wiedziała kim jest. Henry się w niej zakochał, ale ona była przekonana, że zakochał się w idei dziewczyny, którą już nie jest. On sam też nie wiedział kim jest obiekt jego westchnień. Przed cały czas nie mogłam się pozbyć przeczucia, że Grace dobrze wiedziała jak bardzo Henry jest w niej zakochany i w pewnym sensie wykorzystywała to kiedy miała ochotę, a później nagle stwierdziła, że powinni zwolnić. Nigdy nie powiedziała mu, że chce, aby byli parą, nie określiła się w stosunku do niego. Przez jej zachowanie nie byłam w stanie jej polubić, chociaż bardzo starałam się ją zrozumieć. Domyślam się, że zamysł autorki był inny i nie chodziło o to, aby czytelnicy odbierali tę relację w ten sposób, ale ja przez ostatnie sto stron książki nie byłam w stanie pozbyć się wrażenia, że ten związek, o ile można go tak nazwać jest po prostu toksyczny.
Powieść jest dosyć zabawna, chociaż momentami zastanawiałam się na czym konkretnie polega poczucie humoru autorki, bo niektóre sytuacje, zamiast wzbudzać mój śmiech wydały mi się po prostu absurdalne i przerysowane. Być może tylko ja to tak odbieram, ale czasem naprawdę nie wiedziałam czy mam się śmiać czy płakać. Wiem, że cała ta historia miała być właśnie taka - specyficzna i zapadająca w pamięć jako wyjątkowa i inna, ale przez to po raz kolejny w głowie pojawił mi się pan Zielony i nie mogłam się pozbyć wrażenia, że autorka bardzo się nim inspirowała.
Książka została napisana z perspektywy Henry'ego, dzięki czemu jest on dla czytelnika otwartą księgą. Polubiłam tę postać, może dlatego, że miałam okazję tak dobrze ją poznać. Dużym plusem są też bohaterowie drugoplanowi, którzy zostali bardzo dobrze wykreowani. Chodzi mi głównie o przyjaciół Henry'ego, jego rodziców i osoby z otoczenia. Cieszę się, że autorka im także poświęciła trochę uwagi, bo dzięki temu, że są tak wyraziści bardzo ich polubiłam. Lola i Muz - przyjaciele Henry'ego, którzy byli zdecydowanie jedną z największych zalet powieści, jego siostra, Sadie, znajomi ze szkoły, to wszystko sprawiło, że cała powieść, mimo tych wszystkich absurdalnych sytuacji, stała się bardziej realna.
Nie mówię, że Chemia Naszych Serc to zła powieść, ale być może wystawiłabym jej wyższą ocenę, gdyby nie te skojarzenia z Johnem Greenem, których nie mogłam się pozbyć podczas czytania. Jest to po prostu kolejna młodzieżówka, o której pewnie niedługo zapomnę. Sięgnęłam po tę książkę w ciemno, więc nie mogę powiedzieć, że się rozczarowałam, ale też nie mówię, że jakoś pozytywnie mnie zaskoczyła. Jeśli ktoś ma ochotę na trochę "greenowską" powieść młodzieżową o pierwszej miłości, to czemu nie.
Henry Page sądzi, że kiedy pierwszy raz się zakocha, będzie to scena żywcem wyjęta z filmu romantycznego. Uważa, że będzie czuł motylki w brzuchu i to wydarzenie zmieni jego życie. Jednak kiedy do klasy wchodzi Grace Town, ubrana w męskie ciuchy i podtrzymująca się laską, nic takiego się nie dzieje. Kiedy nauczyciel proponuje im stanowisko redaktora naczelnego szkolnej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Diletta Mair wydaje się być zwyczajną licealistką wyróżniającą się z tłumu jedynie dzięki heterochromii, czyli różnobarwności tęczówek. Jednak są to tylko pozory, bowiem nastolatce daleko do normalności. Dziewczyna rejestruje obecność duchów. Do tej pory żyła według zasady: zachowywać się tak, jakby owe zjawy nie istniały. Pewnego dnia, w drodze do szkoły, Diletta wpada na Aloisa Petersena – chłopaka, z którym od roku chodzi do klasy. Podczas tego zdarzenia przypadkiem rani on nastolatkę. Niedługo później okazuje się, że nie była to zwyczajna rana, a Alois nie jest zwyczajnym chłopakiem. Petersen jest Lilim – istotą, która po śmierci trafiła do Panteonu. Drugiego października 2003 roku ma miejsce wypadek, w którym ginie Diletta. Dziewczyna trafia do Panteonu i staje się Lilim. Od tego momentu wszystko się zmienia...
Belén Martínez Sánchez jest młodą hiszpańską pisarką, laureatką konkursu literackiego na najlepszą powieść młodzieżową. Dzień, w którym umarłam jest jej debiutem literackim.
Głównymi bohaterami powieści są Diletta i Alois, czyli dwie najbardziej irytujące postacie z jakimi kiedykolwiek miałam styczność. Dziewczyna była jedną wielką życiową niezdarą. Ciągle krzyczała, płakała, przewracała się, potykała o własne nogi, wpadała na kogoś. Była nie do zniesienia i momentami miałam wrażenie, że ma ujemny iloraz inteligencji. Była strasznie infantylna i niezdarna, czasem jak się odezwała po prostu ręce opadały. Niektóre z jej zachowań byłam jednak w stanie zrozumieć, w końcu ciągu kilku tygodni jej życie przewróciło się do góry nogami, dowiedziała się, że chłopak, z którym od roku chodziła do klasy nie żyje, a potem sama umarła. A czego nie byłam w stanie zrozumieć? Całej kreacji Aloisa. Autorka chciała chyba zrobić z niego typowego dla tego rodzaju młodzieżówek bad boy'a, ale trochę przesadziła. Chłopak był po prostu chamem, prostakiem i do tego egoistą. Nie jestem w stanie zliczyć ile razy nazwał Dilettę pieprzoną debilką, to wyrażenie przewijało się dosłownie na co drugiej stronie książki. Poza tym, odniosłam wrażenie, że nie widział niczego poza czubkiem własnego nosa, był strasznie odpychający i arogancki w stosunku do innych. Nie wspominając już o jego ego, które było chyba nieskończone, zupełnie jak głupota Diletty.
Jeśli chodzi o fabułę to nie miałabym zastrzeżeń gdyby nie to, że wszystko w tej książce jest okropnie schematyczne. Mamy nieśmiałą dziewczynę, bad boy'a, pewnego dnia na siebie wpadają, ona dowiaduje się kim on naprawdę jest, coś zaczyna się dziać, zakochują się w sobie, bla bla bla. Nie trzeba daleko szukać, żeby znaleźć coś bardzo podobnego, bo taki schemat przewija się bardzo często w różnych młodzieżówkach. Przez to książka była niestety bardzo przewidywalna. Mało co mnie tam zaskakiwało i właściwie byłam w stanie stwierdzić, co stanie się za kilka stron. Poza tym, strasznie drażniły się przewijające się ciągle wyzwiska. Nie mam nic przeciwko, jeśli pojawiają się od czasu do czasu, ale w Dniu... nie było chyba strony bez jakiegoś debila czy idiotki. Dodatkowo irytował mnie styl pisania, który wydał mi się do bólu prosty przez co odniosłam wrażenie, że autorka sama nie wiedziała co chce przekazać.
Książka została napisana z perspektywy Diletty i Aloisa. Był to moim zdaniem duży błąd ze strony autorki, bo odebrało to tej powieści swego rodzaju tajemniczość. Dużo bardziej wolałam fragmenty napisane oczami dziewczyny i uważam, że książka byłaby dużo lepsza gdyby została w całości napisana tylko z perspektywy Diletty, bo dzięki temu wszystko nie byłoby aż tak nużące i przewidywalne. Przez to też powieść nie buduje napięcia, bo wszystko co mogłoby zainteresować czytelnika zostaje zaraz wyjaśnione przez Aloisa i momentami czułam się nieco przez to zgaszona i zawiedziona.
Dzień, w którym umarłam to bardzo banalna i schematyczna młodzieżówka, których można znaleźć wiele na rynku książkowym. Przeczytałam tę powieść dosyć szybko, głównie dzięki mało skomplikowanej fabule, choć przyznaję, że czasem miałam ochotę zostawić ją w spokoju, bo strasznie irytowała mnie głupota bohaterów, tak samo jak powtarzające się niemal na każdej stronie wyzwiska. Cóż, jeśli ktoś lubi tego typu książki, może sięgnąć po Dzień..., ale jeśli wolicie sobie odpuścić tę pozycję to wiele nie tracicie.
Diletta Mair wydaje się być zwyczajną licealistką wyróżniającą się z tłumu jedynie dzięki heterochromii, czyli różnobarwności tęczówek. Jednak są to tylko pozory, bowiem nastolatce daleko do normalności. Dziewczyna rejestruje obecność duchów. Do tej pory żyła według zasady: zachowywać się tak, jakby owe zjawy nie istniały. Pewnego dnia, w drodze do szkoły, Diletta wpada na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Rodzice szesnastoletniej Eden Munro rozwiedli się przed trzema laty i od tamtego czasu ojciec dziewczyny nie kontaktował się z nią, ani z jej matką. Pewnego dnia mężczyzna proponuje córce spędzenie wakacji w Los Angeles, gdzie przeprowadził się po rozwodzie, z nim, jego nową żoną i jej trzema synami. Dziewczyna zgadza się i wyrusza do słonecznej Kalifornii, gdzie poznaje swoją macochę i przyszywanych braci – młodszych Chase'a i Jamiego oraz starszego Tylera. Eden szybko znajduje sobie znajomych w nowym miejscu, szybko też zdaje sobie sprawę z tego, że Tyler to kochający imprezy, alkohol i inne używki dupek, który pod maską obojętności kryje w sobie tragiczną przeszłość, o której nie wie prawie nikt. Eden i Tyler zaczynają się do siebie zbliżać i wbrew wszystkim przeciwnościom zakochują się w sobie.
Estelle Maskame zaczęła zamieszczać kolejne rozdziały swojej książki na platformie Wattpad, gdy miała 17 lat. Od razu zyskała rzesze wiernych czytelniczek i została nazwana "głosem pokolenia". Dorastała w rodzinie rybaków w małym miasteczku w północno-wschodniej Szkocji i póki co nie planuje wyprowadzki. Jest absolutnym molem książkowym, uzależnionym od książek młodzieżowych. Po ukończeniu szkoły pracowała w paru miejscach na część etatu, a teraz zajmuje się pisaniem w pełnym wymiarze godzin.
Powiem szczerze, że podeszłam do tej książki z ogromnym dystansem. Sam fakt, że wcześniej była publikowana na wattpadzie sprawił, że nastawiłam się na typowo odmóżdżającą szablonową młodzieżówkę. Wiele się nie pomyliłam, bo rzeczywiście Czy wspomniałam, że cię kocham? to typowa, niezbyt ambitna powieść dla młodzieży, ale przyznaję, że spodobała mi się bardziej niż myślałam. Na początku czytanie szło mi trochę opornie głównie ze względu na przydługie opisy, które były nieco nużące, ale w miarę jak fabuła zaczęła się rozwijać przestało mi to przeszkadzać.
Jeśli chodzi o główną bohaterkę to mam co do niej mieszane uczucia. Nie wiem, czy będąc na jej miejscu zgodziłabym się spędzić lato z ojcem, który po rozwodzie z jej matką nie odzywał się do niej przez trzy lata. Dziwi mnie tak samo jej jak i jego zachowanie. Tak po prostu, po takim długim czasie, kiedy zdążył ożenić się po raz drugi przypomina sobie o córce i zaprasza ją do siebie, a ona się zgadza. Nie jestem na jej miejscu i nie wiem co czuła kiedy ojciec się do niej odezwał, ale i tak wydaje mi się to co najmniej dziwne. Jej relacja z Tylerem też mnie dziwi. Pomijając fakt, że jest jej przyszywanym bratem chłopak ma przecież dziewczynę, z którą Eden się zaprzyjaźniła. Mimo to, dziewczyna coraz bardziej zbliżała się do chłopaka. Nawet jeśli on sam chciał z nią być powinna mieć trochę oleju w głowie.
Tyler to typowy bad boy. Pije, ćpa, imprezuje, ma gdzieś wszystkich wokół. Jego kreacja w ogóle mnie nie zdziwiła, wiedziałam, że główny bohater w tego typu książkach po prostu musi taki być. Zapewne strasznie by mnie denerwował, gdyby nie to, że jakoś nie specjalnie się nim przejmowałam. Od razu było wiadomo, że coś ukrywa i jego zachowanie jest spowodowane jakimś traumatycznym przeżyciem. Generalnie jego postać nie szczególnie mnie zaskoczyła, tak samo jak ludzie z jego otoczenia. Dziewczyna, która jest z nim tylko dlatego, aby utrzymać swoją reputację i chyba nie była do końca stabilna emocjonalnie, koledzy, którzy tak samo jak on nie stronili od alkoholu.
Mam bardzo mieszane uczucia co do tej książki. Z jednej strony jest to bardzo szablonowa i dosyć przewidywalna młodzieżówka, ale z drugiej bardzo przyjemnie mi się ją czytało. Nie wiem czy polecić wam tę powieść czy nie. Jeśli lubicie tego typu pozycje – lekkie i niezbyt wymagające to sięgnijcie po Czy wspomniałam, że cię kocham?, ale podejdźcie do niej z dystansem, bo możecie się rozczarować.
Rodzice szesnastoletniej Eden Munro rozwiedli się przed trzema laty i od tamtego czasu ojciec dziewczyny nie kontaktował się z nią, ani z jej matką. Pewnego dnia mężczyzna proponuje córce spędzenie wakacji w Los Angeles, gdzie przeprowadził się po rozwodzie, z nim, jego nową żoną i jej trzema synami. Dziewczyna zgadza się i wyrusza do słonecznej Kalifornii, gdzie poznaje...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Evie jest szesnastolatką kochającą róż i serial telewizyjny Easton Heights. Jednak jej życia nie można nazwać normalnym. Dziewczyna pracuje w MANIP – Międzynarodowej Agencji Nadzoru nad Istotami Paranormalnymi, która zajmuje się łapaniem i neutralizowaniem wampirów, wilkołaków czy wiedźm, jednym słowem, wszystkich Paranormalnych. Wychowywała się w rodzinach zastępczych, a kiedy miała osiem lat zaczęła pracę w Agencji. Evie jest jedyną osobą, która potrafi zobaczyć prawdziwą postać Paranormalnych, kryjącą się pod iluzją, dzięki czemu jest w stanie je złapać. Życie Evie nigdy nie było normalne, ale kiedy do Agencji włamuje się Lend – paranormalny, który potrafi przyjąć formę każdej istoty, którą spotkał – sprawy jeszcze bardziej się komplikują. Szczególnie, że nikt nie wie kim jest tajemniczy chłopak, a Evie zaczyna odkrywać sekrety, które ukrywała przed nią Agencja...
Ta książka to istny chaos. To właśnie pierwsze słowo, które pojawia się w mojej głowie, kiedy o niej myślę. Wszystko dzieje się tak strasznie szybko. Wiecie jak to jest, kiedy czytacie książkę, a akcja dłuży się niemiłosiernie i macie wrażenie, że powinna być o sto stron krótsza? W tym wypadku jest odwrotnie. Gdyby autorka poświęciła więcej uwagi całej historii i trochę bardziej ją rozbudowała byłoby znacznie lepiej. Ta książka powinna mieć kilkadziesiąt stron więcej. Akcja nie powinna tak szybko pędzić, przez to powieść wiele straciła. Poza tym, relacja między Evie a Lendem jest chyba jakąś parodią. Od kiedy jego postać pojawiła się w książce było wiadomo, że coś między nimi będzie, ale to jak ten wątek miłosny został wprowadzony było po prostu śmieszne. No bo, serio, główna bohaterka siedzi obok faceta, którego ledwo zna, oglądają razem serial i nagle, ni z gruszki, ni z pietruszki uświadamia sobie, że się w nim zakochała. Czy tylko mi coś tutaj nie gra? Wyglądało to tak, jakby autorka na siłę chciała wcisnąć do książki wątek miłosny, który, swoją drogą, był tak strasznie oczywisty. Wszystko byłoby okej, gdyby nie fakt, że główna bohaterka nigdy wcześniej nie wykazywała jakichś głębszych uczuć względem Lenda. To, jak ich relacja została przedstawiona pozostawia wiele do życzenia.
Jeśli chodzi o główną bohaterkę to jestem do niej nastawiona raczej neutralnie. Nie mogę powiedzieć, że jakoś szczególnie ją polubiłam, ale była raczej pozytywną postacią. Na pewno była inna niż bohaterki, z którymi zazwyczaj mam do czynienia w książkach. Kochająca róż i serial dla nastolatków dziewczyna, która marzyła o tym, pójść do liceum, i mieć prawo jazdy, czyli jednym słowem, mieć normalne życie, którego nigdy nie było dane jej zaznać. Rozumiem, że autorka chciała stworzyć bohaterkę, która będzie zachowywała się jak zwyczajna nastolatka pomimo tego, kim jest i jak wygląda jej życie. Poniekąd jej się to udało, ale jakoś nie byłam w stanie bardziej jej polubić.
Styl pisania autorki jest tragiczny. Dobra, może trochę przesadzam, ale sposób, w jaki została napisana ta powieść to chyba jakiś żart. Przez cały czas czułam się, jakbym czytała jakieś streszczenie, a nie normalną książkę. Akcja leci strasznie szybko i nie ma płynności przy przeskakiwaniu między wydarzeniami. Fabuła nie była wcale taka zła, pomysł był generalnie dość dobry, ale autorka wszystko zepsuła pisząc, jakby ktoś ją gonił. To wszystko powinno być trochę bardziej rozbudowane, relacje między bohaterami, a przede wszystkim ważne wydarzenia, którym autorka powinna poświęcić więcej uwagi, a które kończyły się zanim jeszcze się zaczęły. Poza tym, bądźmy szczerzy, patrząc na okładkę chyba nikt nie spodziewa się jakiejś szczególnie ambitnej lektury. Paranormalność jest przewidywalna do bólu.
Nie spodziewałam się niczego niezwykłego po tej książce, więc nie mogę powiedzieć, że się zawiodłam. Mimo wszystko liczyłam, że trochę bardziej wkręcę się w fabułę, ale autorka uniemożliwiła mi to swoim okropnym stylem pisania i przedstawieniem wydarzeń tak, jakby dopiero zaczęła pisać, a na następny dzień miała wysłać książkę do wydawcy. Za pomysł dostałaby ode mnie mocne sześć, ale jeśli chodzi o jego realizację, czuję, że jedynka to za dużo. Paranormalności mówię stanowcze nie.
Evie jest szesnastolatką kochającą róż i serial telewizyjny Easton Heights. Jednak jej życia nie można nazwać normalnym. Dziewczyna pracuje w MANIP – Międzynarodowej Agencji Nadzoru nad Istotami Paranormalnymi, która zajmuje się łapaniem i neutralizowaniem wampirów, wilkołaków czy wiedźm, jednym słowem, wszystkich Paranormalnych. Wychowywała się w rodzinach zastępczych, a...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Stephen Worthington jest wykładowcą literatury i od kilku lat jest singlem. Nie radzi sobie za dobrze z kobietami i jest do bólu przewidywalny. Dlatego tak bardzo denerwuje go panna Wilde – jego inteligentna i prowokująca studentka. Któregoś wieczoru Stephen spotyka Julię Wilde pod barem i odwozi ją do domu. Ta z pozoru niewinna przysługa kończy się w mieszkaniu panny Wilde, a konkretnie – w jej łóżku. Stephen obiecuje sobie, że już więcej nie spotka się ze swoją studentką poza uczelnią, jednak nie potrafi się jej oprzeć...
Gdybym miała wybrać jedno słowo, które mi teraz przychodzi na myśl, byłoby to słowo idiotyczne. Idiotyczne były teksty, żarty, zachowania bohaterów. Zgaduję, że miało to być zabawne, ale nie wyszło. Część dialogów między bohaterami była zwyczajnie bezsensowna i chyba miała robić za zapychacz między scenami seksu, przynajmniej w pierwszej połowie książki. Generalnie całą powieść można by opisać w dwóch zdaniach: Ona jest moją studentką, nie mogę się z nią spotykać. Zakochałem się w niej. I wierzcie mi, czytając te dwa zdania zamiast całej książki niczego nie tracicie.
Związek nauczyciela z uczennicą był już przerabiany wiele razy, ale chyba pierwszy raz spotkałam się z takim jego przedstawieniem. Tytułowy debiutant to Stephen, którego Julia uczy jak obchodzić się z kobietą w łóżku. Jest przy tym śmiała i nie ukrywa, że nie wstydzi się nagości, ani otwartych rozmów o seksie. Za to główny bohater jest ostrożny, ma obsesję na punkcie porządku i ubiera się jak emeryt. W obu się przypadkach autorka chyba trochę przesadziła, bo, o ile rozumiem, że jakoś chciała wyłamać się ze schematu, to sposób w jaki to zrobiła był dość radykalny.
Główny bohater to chyba najbardziej absurdalna postać z jaką się dotychczas spotkałam. Zdaję sobie sprawę z tego, że ludzie są różni i tak dalej, ale ciężko jest mi wyobrazić sobie dorosłego mężczyznę, wykładowcę na uniwersytecie, który ciągle się jąka i nie potrafi złożyć sensownego zdania podczas rozmowy z kobietą. Przez większość książki miałam wrażenie, że Stephen jest nastolatkiem. Strasznie mnie irytował, szczególne pod koniec. Przez głównego bohatera i to, jak zachowywał się, nie tylko w towarzystwie Julii, cała powieść nie wypada realistycznie. Nie pomaga fakt, że książka została napisana z jego perspektywy. Jak czytałam całe akapity jego myśli o tym, że nie powinien spotykać się ze swoją studentką, po czym i tak jechał do jej mieszkania, miałam ochotę rzucić tym gniotem o ścianę, co zresztą później zrobiłam.
Nie mogę nie wspomnieć o tym, że Debiutant był po prostu nudny. Bohaterowie już po jakichś czterdziestu stronach lądują razem w łóżku, mimo że podobno panna Wilde tak strasznie Stephena denerwowała. Potem cała powieść kręci się wokół tego, że główny bohater nie powinien sypiać ze studentką, ale i tak to robi. Ciągle do niej wraca, aż nagle, jak grom z jasnego nieba spada na niego świadomość, że chyba się w niej zakochał. I tak zaczyna się lanie wody, jak to on jej nie pragnie, a ona nie chce związku. Mniej więcej na tym opiera się cała ta książka.
Chyba nigdy nie żałowałam, że przeczytałam jakąś książkę, aż do teraz. Debiutant był kompletną stratą czasu i pomimo tego, że nie ma nawet trzystu stron, męczyłam się z tą powieścią, jakby miała się nigdy nie skończyć. Coś mi się wydaje, że przez długi czas będę omijać erotyki szerokim łukiem, a wam omijać radzę Debiutanta.
Stephen Worthington jest wykładowcą literatury i od kilku lat jest singlem. Nie radzi sobie za dobrze z kobietami i jest do bólu przewidywalny. Dlatego tak bardzo denerwuje go panna Wilde – jego inteligentna i prowokująca studentka. Któregoś wieczoru Stephen spotyka Julię Wilde pod barem i odwozi ją do domu. Ta z pozoru niewinna przysługa kończy się w mieszkaniu panny...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to