-
ArtykułyLiteracki kanon i niezmienny stres na egzaminie dojrzałości – o czym warto pamiętać przed maturą?Marcin Waincetel15
-
ArtykułyTrendy kwietnia 2024: młodzieżowy film, fantastyczny serial, „Chłopki” i Remigiusz MrózEwa Cieślik2
-
ArtykułyKsiążka za ile chcesz? Czy to się może opłacić? Rozmowa z Jakubem ĆwiekiemLubimyCzytać1
-
Artykuły„Fabryka szpiegów” – rosyjscy agenci i demony wojny. Polityczny thriller Piotra GajdzińskiegoMarcin Waincetel2
Biblioteczka
2011-03-10
2011-02-01
2011-03-09
Pomimo przykrego zagmatwania, książkę oceniam raczej pozytywnie. Zapewne to dzięki pełnej uroku postaci pana Nakaty oraz jego "opiekuna" Hoshino. Prócz tego interesujące wydało mi się przedstawienie świata. Łatwo wyczuć można było klimat Japonii, przemieszany nieco z odniesieniami do klasyki Zachodu. Na minus zdecydowanie były próby głębszego przekazu i oczywiście porzucanie wątków. Nie zostało wyjaśnione prawie nic z owego "dziwnego zdarzenia", nic też nie wyjaśniło się ze spadających ryb, z postaci pułkownika Sandersa ani z przyczyny, dla której Nakata podążał za Kafką Tamurą. Przez to odniosłam wrażenie, że Murakami faszeruje fabułę swoistymi deus ex machina, które nagle i pozornie bez przyczyny skręcają wątek. Zawsze ceniłam sobie logikę i związek przyczynowo skutkowy książki, tymczasem w "Kafce nad morzem" autor ma sobie go niemalże za nic i bez przerwy posiłkuje się fantastyką, by ominąć niewygodne fragmenty. To mi zdecydowanie nie odpowiada.
[recenzja publikowana wcześniej na moim blogu http://alchemia-slowa.blog.onet.pl/ ]
Pomimo przykrego zagmatwania, książkę oceniam raczej pozytywnie. Zapewne to dzięki pełnej uroku postaci pana Nakaty oraz jego "opiekuna" Hoshino. Prócz tego interesujące wydało mi się przedstawienie świata. Łatwo wyczuć można było klimat Japonii, przemieszany nieco z odniesieniami do klasyki Zachodu. Na minus zdecydowanie były próby głębszego przekazu i oczywiście...
więcej mniej Pokaż mimo to
To była jedna z tych książek, które rzuciły mnie na kolana całokształtem. Niezwykle złożona fabuła, liczne wątki splatające się ze sobą w trudny do przewidzenia, niesztampowy i jednocześnie nie nazbyt wydumany sposób. Cudownie bogaty, spójny świat. Na dodatek wprowadzony tak, że czytelnik nie zostaje zalany ilością faktów i szczegółów. On rozkwita powoli, niczym piękny kwiat. Niejednoznaczne, wielowymiarowe postacie. Nie, tu nie ma postaci wyciąganych z kapelusza tylko dlatego, ze akurat był potrzebne. Martin ma po prostu talent do tworzenia realistycznych historii.
Mimo tego, że jest to książka z gatunku fantasy, nie ma w niej wiele magii. Na pewno nie spotka się tam brodatych czarodziejów ciskających kulami ognia i błyskawicami w nieprzebrane rzesze wrogów, ani wysublimowanych elfów czy topornych krasnoludów. Jest tu dużo polityki, przemiany postaci i niesamowita różnorodność. Właściwie każdy może znaleźć tu wątek dla siebie. Majstersztyk.
[recenzja publikowana wcześniej na moim blogu http://alchemia-slowa.blog.onet.pl/ ]
To była jedna z tych książek, które rzuciły mnie na kolana całokształtem. Niezwykle złożona fabuła, liczne wątki splatające się ze sobą w trudny do przewidzenia, niesztampowy i jednocześnie nie nazbyt wydumany sposób. Cudownie bogaty, spójny świat. Na dodatek wprowadzony tak, że czytelnik nie zostaje zalany ilością faktów i szczegółów. On rozkwita powoli, niczym piękny...
więcej mniej Pokaż mimo to2010-07-14
W „Cudzoziemce” można, oprócz głębokiego i niezwykle kunsztownego portretu skrzywdzonej przez los kobiety, dopatrzeć się bardzo wyraźnej wskazówki, jak żyć. Głównie chodzi o wyzbycie się złości, która zatruwa życie i nieobciążanie swymi niepowodzeniami innych. Róża nie potrafiła wyrwać ze swojego serca swoistego ciernia wspomnień i przez to pałała nieustanną rządzą zemsty na najbliższych za krzywdy, które nie były ich winą. Wiać było u niej wyraźnie dużą niestabilność emocjonalną – uczucia sprawiały, ze raz stawała się wcielonym aniołem tylko po to, by po chwili ciętym słowem dopiec komuś do żywego.
Zachwycił mnie opis muzyki. Niby „pisać o muzyce to jak tańczyć o architekturze”, jednak jakimś cudem pani Kuncewiczowej się to udało. I to jak się udało! Połączyć muzykę z nocnym ogrodem i światłem księżyca, napisać wszystko tak, żeby można było rozpłynąć się w tekście. Co prawda nie każdy wie, co to jest dla przykładu arpeggio, całe szczęście ja posiadam jakieś tam śladowe wykształcenie muzyczne, stąd wyrażenia specjalistyczne (nieliczne, ale jednak) nie nastręczały mi trudności. Choć po głębszym zastanowieniu analizie niektórych fragmentów dochodzę do wniosku, że nawet brak takiej wiedzy nie utrudniałby pełnego cieszenia się pięknem tekstu.
[recenzja publikowana wcześniej na moim blogu http://alchemia-slowa.blog.onet.pl/ ]
W „Cudzoziemce” można, oprócz głębokiego i niezwykle kunsztownego portretu skrzywdzonej przez los kobiety, dopatrzeć się bardzo wyraźnej wskazówki, jak żyć. Głównie chodzi o wyzbycie się złości, która zatruwa życie i nieobciążanie swymi niepowodzeniami innych. Róża nie potrafiła wyrwać ze swojego serca swoistego ciernia wspomnień i przez to pałała nieustanną rządzą zemsty...
więcej mniej Pokaż mimo to2010-08-17
Jest to druga moja książka Lema. Wcześniej był oczywiście Pirx, a jakże, w końcu to lektura, a ze wszystkich lektur, jakie musiałam przemaglować w swoim krótkim życiu, wypadła tylko jedna. Resztę mam przerobioną od deski do deski, stąd i Pirx się tam znalazł. Byłam wtedy w gimnazjum i zdecydowanie mi się nie podobał. Był po prostu straszny, niemalże przerażający. Przywykłam do cukierkowego (tak na dobrą sprawę) świata Gwiezdnych Wojen, a tu taka niespodzianka. Eden utrzymany w podobnym klimacie. Ciężkie i fantazyjne jednocześnie opisy, oraz planeta, która w miarę eksploracji ujawnia coraz to nowe, nie do końca pozytywne i zrozumiałe fakty. Nic ie jest do końca dopowiedziane, wszystkiego trzeba się domyślać, a i to jest trudne. Dopiero przybycie astronoma dubeltów ujawnia prawdę o ciężkiej sytuacji tubylców. Bardzo ciekawe są rozważania ludzkich astronautów na temat tego, jak im pomóc i w efekcie dochodzą oni do wniosku, że żadna pomoc nie ma w tym wypadku sensu. Nie ma tu amerykańskiego happy endu i heroicznej interwencji Ziemian próbujących wprowadzić jedyny słuszny porządek w imię wyższych ideałów. Jest tylko prosta, ludzka obawa przed eskalacją przemocy i zaniechanie działania, które w końcu jest w pewien sposób swego rodzaju działaniem...
[recenzja publikowana wcześniej na moim blogu http://alchemia-slowa.blog.onet.pl/ ]
Jest to druga moja książka Lema. Wcześniej był oczywiście Pirx, a jakże, w końcu to lektura, a ze wszystkich lektur, jakie musiałam przemaglować w swoim krótkim życiu, wypadła tylko jedna. Resztę mam przerobioną od deski do deski, stąd i Pirx się tam znalazł. Byłam wtedy w gimnazjum i zdecydowanie mi się nie podobał. Był po prostu straszny, niemalże przerażający. Przywykłam...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2010-08-17
Cóż, w miarę czytania owej książki moje odczucia co do niej ulegały sporym zmianom. Początkowy chaos i niemalże senne wizje niemających krzty sensu halucynacji sprawiały, że zaczynałam z żalem patrzeć na majaczący daleko koniec. Naprawdę. A to się rzadko zdarza. Jednak kiedy wreszcie, po długich zmaganiach, czytelnik dociera do głównej części, wszystko się nareszcie zmienia. Zostajemy postawieni wobec rzeczywistości, która na pierwszy rzut oka zdaje się być rajem, jednakże im dalej w fabułę, tym bardziej złota politura odłazi, ukazując coraz to nowe piętra zepsucia - od środków umożliwiających wyładowanie nagromadzonej agresji, aż po surrealistyczny świat skrajnej nędzy, w którym żyją i umierają ludzie omamieni środkami chemicznymi. Stopień po stopniu, czytelnik zostaje wprowadzony przez wszystkie kręgi piekła aż na sam dół. A potem, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, znów budzi się obok głównego bohatera w kanałach pod hotelem Hilton, w których wszystko się zaczęło.
Przeżycie jest niesamowite, aczkolwiek nie było dla mnie zbyt przyjemne. Przypominało raczej najedzenie się trucizny. Zderzenie utopii i antyutopii pokazanych tak mocno, a przy tym pięknie należy do dających sporo do myślenia.
[recenzja publikowana wcześniej na moim blogu http://alchemia-slowa.blog.onet.pl/ ]
Cóż, w miarę czytania owej książki moje odczucia co do niej ulegały sporym zmianom. Początkowy chaos i niemalże senne wizje niemających krzty sensu halucynacji sprawiały, że zaczynałam z żalem patrzeć na majaczący daleko koniec. Naprawdę. A to się rzadko zdarza. Jednak kiedy wreszcie, po długich zmaganiach, czytelnik dociera do głównej części, wszystko się nareszcie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2010-08-17
Pamiętacie "Dzwonnika z Notre Dame"? Jasne, że tak, kto tego nie pamięta. A wiecie, że został stworzony na podstawie tej właśnie powieści Wiktora Hugo? Tu już może być problem. W każdym razie taki jest fakt, jest tylko jeden wyjątek - powieść Hugo nie ma zbyt wiele ze słodyczy, którą wręcz ocieka disneyowska produkcja. Tutaj Febus okazuje się płytkim mężczyzną, którego życie kręci się wokół alkoholu, libacji i łatwych kobiet, Esmeralda w końcu zostaje powieszona na szubienicy, zaś Quasimodo umiera wtulony w jej martwe ciało.
Kolejna urzekająca i pełna czaru książka. Tak, te pisane na skraju oświecenia i romantyzmu zdecydowanie trafiają w mój gust literacki. Bardzo piękny i bardzo kunsztowny język, ażurowe porównania, stopniowy rozwój akcji - wpierw nieco sielski klimat, prowadzący powolnym krokiem ku tragicznemu końcowi. Inna sprawa, że znam już treść i to w wielu wydaniach - zarówno starszego (chyba z lat 70) filmu fabularnego, jak i wersji disneyowskiej.
Bardzo wartościowym dodatkiem były wtopione tu i tam fragmenty w całości poświęcone architekturze, oraz dywagacje na temat sztuki. Miałam to szczęście, że w przypisach tłumacz rozprawił się z niektórymi błędnymi przekonaniami epoki, między innymi z przeświadczeniem o tym, że do Katedry wiedzie jedenaście stopni, w rzeczywistości zaś od zawsze stała ona na poziomie gruntu. Drobiazgi, zdawałoby się, jednak ja mam tendencje do zachwycania się takimi właśnie drobiazgami.
Oryginalna historia miała nieco więcej realizmu, niż jej przeróżne przeróbki. Śmierć ponoszą te osoby, które tak naprawdę na to nie zasłużyły, na dodatek można śmiało powiedzieć, ze doprowadza do nich zbiór nieszczęśliwych wypadków, nie zaś jakaś obdarzona świadomością siła. Życiowe, nieprawdaż?
[recenzja publikowana wcześniej na moim blogu http://alchemia-slowa.blog.onet.pl/ ]
Pamiętacie "Dzwonnika z Notre Dame"? Jasne, że tak, kto tego nie pamięta. A wiecie, że został stworzony na podstawie tej właśnie powieści Wiktora Hugo? Tu już może być problem. W każdym razie taki jest fakt, jest tylko jeden wyjątek - powieść Hugo nie ma zbyt wiele ze słodyczy, którą wręcz ocieka disneyowska produkcja. Tutaj Febus okazuje się płytkim mężczyzną, którego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Wharton jest pisarzem potwierdzającym nader egzotyczną tezę, że książki, w których de facto naprawdę nic, ale to nic się nie dzieje, mogą wciągnąć czytelnika. I to bardzo. Przyznam szczerze, że moją małą słabostką są książki przygodowe, sensacyjne, fantastyka z rodzaju sword and sorcery... I że wszelkiego rodzaju wspomnienia, refleksje, bywają dla mnie nudne. Wharton się z tego wyłamuje. Wyłamał się "Ptaśkiem", "Alem" i teraz "Historiami...". Te ostatnie wywarł na mnie bardzo dobre wrażenie - były to rozmyślania o tym, jaką rolę odegrały poszczególne osoby w życiu autora. W jaki sposób go ukształtowały, wpłynęły na przyszłe zachowania i decyzje. Zbiór wzorców i antywzorców. Sylwetki wujów nakreślone mocnymi pociągnięciami pióra w taki sposób, że wystarczyło ledwie kilka stron, by dobrze poznać daną osobę, co jest sporą sztuką.
Podsumowując - książka naprawdę zmusza do refleksji. A jakiej? To już niech każdy sam rozsądzi.
[recenzja publikowana wcześniej na moim blogu http://alchemia-slowa.blog.onet.pl/ ]
Wharton jest pisarzem potwierdzającym nader egzotyczną tezę, że książki, w których de facto naprawdę nic, ale to nic się nie dzieje, mogą wciągnąć czytelnika. I to bardzo. Przyznam szczerze, że moją małą słabostką są książki przygodowe, sensacyjne, fantastyka z rodzaju sword and sorcery... I że wszelkiego rodzaju wspomnienia, refleksje, bywają dla mnie nudne. Wharton się z...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-03-09
Powiem szczerze, że dawno mnie żadna książka tak nie urzekła. Czym? Na pewno nie tylko poruszonym tematem. Głównie techniką. Otóż opis postaci kobiecej (właściwie nawet dziewczęcej, jeśli nie dziecięcej) był co najmniej porywający. Szczegóły, które zwykłemu zjadaczowi chleba nie przyszłyby nawet do głowy są podane w sposób tak dalece poetycki, jak to tylko możliwe. Albo i niemożliwe. W każdym razie detal, niemalże barokowy i urzekający. Do tego stopnia, że zbytnio biorący sobie do serca treść czytelnik może zacząć się zastanawiać, czy czasem nie gustuje w młodych nimfetkach.
Prócz tego - mistrzowskie nakreślenie charakterów. Zderzenie Humberta i Lolity. Dwóch tak całkowicie różnych charakterów. Humbert, można by powiedzieć, że gentleman z prawdziwego zdarzenia, stara się powściągnąć swoje nieco niewłaściwe upodobania, ograniczając je do strefy myśli. Najpierw dobro dzieci. Zdaje sobie doskonale sprawę z tego, że jest to sprawa nieakceptowalna przez społeczeństwo. Z drugiej strony Lolita - bez najmniejszych zahamowań szantażująca zakochanego Humberta, wulgarna i próżna. Przy tym bardzo sprytna i obdarzona zdolnościami do serwowania wiarygodnych kłamstw. Niesamowite. Czasem trudno ubrać w słowa uczucia, które wywołuje książka i tak jest też w tym przypadku. W każdym razie beznadziejna, ale zarazem niespotykanie piękna miłość Humberta była najbardziej urzekającym elementem.
Do tego dochodzą jeszcze liczne nawiązania do przeróżnych tekstów kultury, jednakże większość mi umknęła - średnie wykształcenie po prostu nie pozwala wychwycić od razu wszelkich kruczków i byłam zmuszona wyczytać część w Internecie. Tak, często tropię w sieci opracowania i wypowiedzi innych na temat czytanych przeze mnie lektur - to zawsze nieco poszerza horyzonty.
[recenzja publikowana wcześniej na moim blogu http://alchemia-slowa.blog.onet.pl/ ]
Powiem szczerze, że dawno mnie żadna książka tak nie urzekła. Czym? Na pewno nie tylko poruszonym tematem. Głównie techniką. Otóż opis postaci kobiecej (właściwie nawet dziewczęcej, jeśli nie dziecięcej) był co najmniej porywający. Szczegóły, które zwykłemu zjadaczowi chleba nie przyszłyby nawet do głowy są podane w sposób tak dalece poetycki, jak to tylko możliwe. Albo i...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-03-09
W tej książce King po raz kolejny pokazał, że jest po prostu mistrzem w tworzeniu wiarygodnych profili społeczności małych miasteczek. Wiarygodnych, przemyślanych i złożonych. Mamy multum bohaterów o dobrze nakreślonych charakterach, których sporą zaletą jest to, że wychwytujemy je intuicyjnie niemal od razu, wpisując w jakiś znany archetyp, lecz jednocześnie nie wydają się one sztampowe. Na pierwszy plan pod tym względem wybiła się dla mnie postać Dużego Renniego, będącego jednocześnie głównym złym całej książki. To on jest faktycznym przywódcą miasta i gdy Chester's Mill znajduje się pod kopułą, zaczyna rozwijać skrzydła, starając się wprowadzić niemal totalitarne rządy. Tak, ciągłe zwiększanie ilości policjantów, racjonowania żywności, gdy nie było to konieczne, znajdowanie winnego, by przelać na niego swoje zbrodnie oraz sztuczne powodowanie rozruchów w tłumie - to nie mogło mi się skojarzyć z niczym innym, jak tylko z zabiegami tyranów, dążących do utrzymania jedynej słusznej władzy.
Wątek psychologiczny jest zdecydowanie najmocniejszą stroną książki, a ukazanie toksycznych więzi i chorobliwych dążeń ludzi, którzy dostali w swoje ręce za dużo dóbr i władzy trzyma w napięciu znacznie mocniej, niż wszelkie wydarzenia związane z kopułą.
Oczywiście zawsze, kiedy pojawia się ucisk, gdzieś musi narodzić się opozycja i tak też dzieje się w dziele Kinga. Początkowo jest dosyć niemrawa, jednak w miarę rozwoju wydarzeń stopniowo przybiera na sile. Odwaga powoli wzbiera w ludziach przywykłych do spokojnego życia. Trudno przychodzi im pogodzić się z faktem, że właśnie władza, która tak długo (w ich mniemaniu) się nimi opiekowała, nagle stała się bardziej niebezpieczna niż sam klosz. To powolne budzenie się świadomości i woli działania zostało przedstawione w moim mniemaniu w świetny sposób. Ludzie nie zlewali się w jedną, rewolucyjną masę, ale działali metodycznie, starając się nie wchodzić w otwarty konflikt (chociaż zdarzyło się jedno odbicie więźnia z bronią w ręku), lecz raczej wycofać poza zasięg Renniego. Bez głupiego idealizmu. I każdy miał swój osobisty powód, nie był to owczy pęd. Tak, zdecydowanie taki rozwój wypadków lubię.
Nieco słabo poprowadzona wydaje mi się kwestia przyczyny pojawienia się kopuły. Zwykła grupa pozaziemskich dzieci bawiąca się międzywymiarowym x-boxem. Nie, to do mnie zdecydowanie nie przemawia. Wydaje się naciągane i nawet fakt dorobienia do tego ideologii o litości i przypiekaniu mrówek nie ratuje w moich oczach koncepcji.
W tej książce King po raz kolejny pokazał, że jest po prostu mistrzem w tworzeniu wiarygodnych profili społeczności małych miasteczek. Wiarygodnych, przemyślanych i złożonych. Mamy multum bohaterów o dobrze nakreślonych charakterach, których sporą zaletą jest to, że wychwytujemy je intuicyjnie niemal od razu, wpisując w jakiś znany archetyp, lecz jednocześnie nie wydają się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Antologia składa się z dwunastu opowiadań, których tematem przewodnim (jak tytuł wskazuje) są smoki. Są takie, które potrafią człowieka zastrzelić na miejscu, a są takie, które żal czytać, bo to strata czasu. Ale przejdźmy do konkretów.
- "Szczeniak", Ewa Białołęcka
Na panią Białołęcką już się raz nacięłam (To związane z serią "Naznaczeni błękitem"), mimo to starałam się usilnie uwolnić od uprzedzeń. Naprawdę. Naznaczeni mieli niezły pomysł, niestety pociągnięcie go okazało się katastrofalne w skutkach, stąd miałam nadzieję, że krótka forma opowiadania nie skończy się taką samą porażką. Niestety ciężko się zawiodłam.
Autorka przenosi nas do krainy, w której opiekę (i nadzór) nad wszelkiego rodzaju smokami sprawuje coś na kształt skrzyżowania leśniczych ze strażą miejską, a mianowicie smokerzy. Kontrolują oni populacje dzikich smoków (nie różniących się specjalnie od zwierząt), dbają o prywatne hodowle smoków (smoki w roli ptactwa ozdobnego) oraz chronią dzikie inteligentne smoki (inteligentne, jak inteligentne, ale przynajmniej da się z nimi rozmawiać). Koncept niezły, jednak wykonanie... Może ja po prostu nie lubię tego stylu. W każdym razie znakomita większość opowiadania przepełniona jest niskich lotów komizmem sytuacyjnym, który przejada się po jakichś siedmiu stronach. Szczyt wszystkiego osiągnął kapral Ciapek, będący nikim innym, jak tylko smokiem, mający być z założenia postacią zabawną, jednak wychodzi po prostu żałośnie.
Zdaje mi się, że Białołęcka próbowała się jakoś ratować z sielankowego marazmu, jaki panował w opowiadaniu, jednak i to nie wyszło najlepiej. Przeskok z "pasterskiej łąki" wprost w makabryczne eksperymenty zwyrodniałej smoczycy był tak nagły, że aż groteskowy. Rozumiem podnoszenie napięcia i inne tego typu zabiegi, ale niestety trzeba je umiejętnie zastosować. Tu tego nie było. Antologia zaczęła się niezbyt szczęśliwie.
- "Po prostu jeszcze jedno polowanie na smoka", Anna Brzezińska
Tu trafiłam na nader przyjemne i humorystyczne opowiadanie, w którym to Babunia Jagódka, kobieta starsza, jednak bardzo dziarska i bojowa, będąca jednocześnie wiedźmą (co jest w mieście tajemnicą poliszynela), musi niemalże w pojedynkę, lecz nie nazbyt otwarcie, zaprowadzić porządek w spokojnej mieścinie, do której nagle dotarł spory kawałek cywilizowanego świata. A wszystko za sprawą tytułowego smoka. Ogólnie, zrobił się bałagan, jakich mało.
Prócz zabawnych żartów sytuacyjnych i osobowych, mamy tu bardzo celnie przedstawiony schemat, jakim kierują się często ludzie. "Jeśli wszyscy, to ja też", "huzia na Józia" i tym podobne, bez głębszych refleksji czy prób przewidzenia konsekwencji. W tłumie każdy jest odważny, tłum szybko zmienia zdanie i z tego właśnie korzysta Babunia Jagódka, by nie dopuścić do zaognienia sytuacji. Zdecydowanie polecam, jeśli ktoś lubi humor ze wsi doprawiony odrobiną magii.
- "Smok tańczy dla Chung Fonga", Maja Lidia Kossakowska
Zauważyłam, że Kossakowska chyba lubi koła. Opowiadanie zaczyna się od końca, od ośmiu ton złotej śmierci, co niczego nie wyjaśnia, a jedynie rzuca czytelnika w wir pytań i domysłów, zmuszając jednocześnie do dalszego czytania.
Historia dosyć schematyczna - oto płatny morderca dostaje zlecenie. Jednak mamy tutaj świetny przykład tego, że wątek wcale nie musi być poplątany, by opowiadanie czytało się z zapartym tchem. Z jednej strony mamy zachodniego człowieka, który wprost programowo nie wierzy w moc przesądów, a z drugiej strony Chung Fonga, którego śmierci chce większość półświatka opiumowych baronów, a który praktycznie nie musi się troszczyć o swoje bezpieczeństwo, bo szczęście jest po jego stronie. Zawsze.
Sporą dozę swojego uroku opowiadanie zawdzięcza charakterystycznej narracji Kossakowskiej, która w subtelny sposób otacza czytelnika woalem klimatu Dalekiego Wschodu. Pozwala poczuć niezwykłe połączenie tysiącletniej tradycji z nowoczesnością, twardymi zasadami handlarzy opium i wszechobecną biedotą. Tak, to opowiadanie zdecydowanie zasługuje na otrzymanego w 2007 roku Zajdla.
- "Łzy smoka", Iwona Surmik
Tu początkowo przez długi czas nie potrafiłam umieścić w czasie i przestrzeni akcji opowiadania. Nie umiałam znaleźć wzorca. Trochę jakby Indianie, trochę jakiś na wpół koczowniczy, na wpół osiadły lud czczący górę... Dopiero gdzieś w narracji można było się doszukać strzępów mówiących o tym, że nie mamy do końca do czynienia z ludźmi, a już na samym prawie końcu dowiadujemy się, że to po prostu mutanci, których postać zmieniło pojawienie się smoka. Którego ciało uformowało górę.
Przypadek sprawia, że święta góra staje się nagle wrogiem Kabu, chłopca z owej niezwykłej wioski. Doprowadza do tego tak naprawdę zbiór wypadków, nie zaś przemyślane działanie. Przez to Kabu zostaje zmuszony do stawienia czoła tkwiącemu w uśpieniu smokowi-górze.
- "I to minie", Izabela Szolc
Przyznam, że dawno nie czytałam tak przygnębiającego opowiadania. Trudno mi powiedzieć cokolwiek o fabule, ponieważ cały urok tkwił raczej w sposobie narracji. Zbiór krótkich części, dosłownie kadrów z życia chińskiej dziewczyny. Mur dopiero w planach. Cesarz jest święty, a życie twarde. Szczególnie dla kobiet. Na każdym kroku wyczuwalny jest ciężar dalekowschodniej kultury, pełnej skomplikowanych rytuałów zupełnie niezrozumiałych i czasem przerażających dla człowieka zachodu. Tak, zdecydowanie ciężko jest się wypowiedzieć. Ale opowiadanie naprawdę zostawia ślad.
- "Zmiana", Maciej Guzek
Wojna. Nieco niestandardowa, bo zdaje się, że mamy coś na kształt przełomu XIX i XX wieku, jednak to wcale nie przeszkadza temu, by w opowiadaniu obok ludzi występowały orki, snale (jak krasnale, coś na kształt powszechnie znanych krasnoludów) oraz elfy. No i smok. Wojna toczy się pomiędzy elfami - wyższą rasą uważającą się do tej pory za jedynych władców, przeciwną wykorzystaniu technologii i powoli popadającą w dekadentyzm, a zmechanizowaną resztą świata.
Autor w barwny i sugestywny sposób przedstawia sytuację na froncie obserwowaną okiem Ekkeharda - snala i byłego wykładowcy Politechniki Unterbergu, który porzucił pracę na uczelni, by walczyć z elfami. Ekki już dawno stracił młodzieńczy zapał i patrzy na świat przez pryzmat twardego racjonalizmu, jednakże do końca pozostaje wierny żołnierskim ideałom. Jest to postać, której właściwie nie sposób nie polubić, pomimo całej jej szorstkości.
Dopiero koniec opowiadania ujawnia okrutną politykę dowództwa armii. Ale o tym nie chcę już uprzedzać. Dość jednak powiedzieć, że naprawdę składnia do refleksji.
- "Smoczy biznes", Tomasz Kołodziejczak
Po nieco ciężkiej i przygnębiającej tematyce "Zmiany" znów wracamy do lekkiego humoru. Błędny rycerz pomaga odzyskać królowi zagrabione przez smoka królestwo. Ot, i cała filozofia. Jednak skąd smokowi (początkowo Kotletem zwanemu) przyszło do głowy zastąpić króla na tronie i zająć się reketingiem - to już inna historia.
Opowiadanie jest przyjemną satyrą na współczesną tendencję do "robienia tak, by się nie narobić". W zabawny sposób przedstawia, jak bardzo społeczeństwo może stanąć na głowie, gdy zbyt wiele osób zajmie się tym samym, mianowicie "reketingiem i zarządzaniem". Zdecydowanie polecam, jeśli ktoś lubi humor sytuacyjny i współczesną rzeczywistość w krzywym zwierciadle.
- "Smok, dziewica i salwy burtowe", Marcin Mortka
I kolejne humorystyczne opowiadanie, które z czystym sumieniem mogę polecić każdemu, kto lubi niezobowiązująca spędzić czas na zabawnej lekturze. Niezbyt rozgarnięty kapitan statku (niegdyś Jej Wysokości, teraz zaś na służbie francuskiej) przypadkiem dopływa do wyspy smoków, a co dzieje się później, to już tak naprawdę zbiór dziwnych i śmiesznych wypadków. Mamy i próby wyzwania smoka na pojedynek, i ucieczkę przed grupą maleńkich, lecz krwiożerczych smoków (Park Jurajski?), ostrzał skierowany przeciw smokom morskim oraz, tradycyjnie, ratowanie beczki rumu przed zakusami wściekłych gadów.
- "Śmietnikowy dziadek i Władca Wszystkich Smoków", Jacek Piekara
Ach, ten czarny humor Piekary. Oto mamy krótki fragment, w którym zwykły, amerykański kloszard ma niepowtarzalną okazję wyrwać się z ram swego marnego życia i stać się Władcą Wszystkich Smoków. Jednak on odrzuca tytuł, by zamiast tego dostać "rekompensatę" w postaci dziesięciu tysięcy dolarów. Opowiadanie pozostawia po sobie przyjemne wrażenie posmakowania dobrej prozy zmieszane z przykrym uczuciem niewykorzystanej szansy. Zdecydowanie polecam.
"- Hej tam! - zawołałem, - A co może Władca Smoków?
Odwrócili się. Spojrzeli na mnie taki wzrokiem, jak patrzy się na kolesi rozdających reklamówki na ulicy. Tak naprawdę nie dostrzega się ich, lecz czasami niektórzy ludzie są dla nich uprzejmi.
- Wszystko - odparli grzecznie i chórem, choć chyba już mnie nie widzieli.
Obrócili się i pomaszerowali dalej.
(...)
- Pewnie odlecieli - prychnąłem. - Smoki, też coś... Ta telewizja, jak coś wymyśli.
Pokręciłem głową i schyliłem się po zabrudzone kałem jednodolarówki, które wypatrzyłem wcześniej. Niby miałem w kieszeniach dziesięć tysiączków, lecz człowiek rozsądny korzysta z każdej szansy, którą ofiaruje mu los."
fragment pochodzi z opowiadania
- "Dar dla cesarza", Krzysztof Piskorski
Tu zostajemy przeniesieni do nieco steampunkowej rzeczywistości Europy i Francji pod panowaniem Napoleona. Elektryczność co prawda wynaleziono, ale nie przyjęła się ona w świecie, zastąpiona przez niewyczerpalne źródło energii - ether czerpany z bram prowadzących do innych wymiarów. Piotr Potocki, weteran kampanii napoleońskiej zostaje wysłany wraz z genialnym inżynierem Carnotem do jednej z bram. Jest to niepowtarzalna okazja, by przypodobać się cesarzowi, więc Carnot wpada na genialny w swej prostocie plan i zamiast małego zwiadu, urządza regularne polowanie na smoka, by rzeczonego gada przywieźć Napoleonowi w darze. Smok co prawda zostaje upolowany, jednak absolutnie nie tak, jak tego życzyłby sobie Carnot...
I ponownie ostajemy dobrze napisane opowiadanie, które świetnie umila czas. Ciekawe pod względem fabuły i przedstawionego świata, nieco zabarwione prawdziwą historią. Powinno spokojnie trafić w gust zarówno ludzi lubiących historical fiction, jak i zwykłych zjadaczy książek.
- "Mój własny smok", Michał Studniarek
Powiem szczerze, że to opowiadanie wydało mi się... trochę cienkie. Mimo wszystko. Nie było niestrawne, jak "Szczeniak", ale zachwytu też nie wywołuje. Niby pomysł sam w sobie dość ciekawy, mianowicie w duszy konserwatora zabytków nagle lęgnie się smok, który przeszedł do niej z odnawianego zabytku. Jednak tutaj niestety chyba wyczerpała się wena, bo dalsze prowadzenie narracji wydaje się... Cóż, raczej wymuszone. Zupełnie tak, jakby autor chciał na siłę zapełnić kolejne strony. Widziane kątem oka łuski i skrzydła początkowo budują nastrój, jednak po pewnym czasie zaczynają się nudzić. Happy end sprawia wrażenie nieco doszytego na siłę. Widać nie może istnieć zbiór opowiadań z samymi perełkami.
- "Raport z nawiedzonego miasta", Wit Szostak
Dziwne było to opowiadanie. Mimo pozornego spokoju i powolnej narracji oraz akcji osadzonej pod iście wakacyjnym, włoskim słońcem, wciąż gdzieś na granicy było napięcie.
W porze sjesty, w najgorętszym okresie dnia, do zwyczajnego miasta wkrada się smok i za miejsce swego pobytu wybiera katedrę. Wieść o tym przynosi ludziom żebrak, który z krzykiem wypada z katedry, a potem zmienia się w kamień. I tak każdy, kto spotka się ze smokiem, staje się kamienną figurą. Nie pomagają modlitwy, ani siła. Nic nie da się zrobić. W pewnym momencie smok zaczyna ożywiać postacie z fresków i tak oto przez drzwi wielkiego kościoła wychodzi łkająca para pierwszych rodziców i inne postacie biblijne, oraz autor fresków. Jednak osoby te są jakby puste w środku, zdolne jedynie do okazywania emocji, które nadano im w chwili tworzenia. Przełom następuje właściwie dopiero wtedy, gdy główny bohater (dzwonnik) postanawia wejść do katedry...
Od samego początku czuje się, że opowiadanie to nie ma jedynie na celu umilić czas czytelnikowi, ale niesie ono ze sobą głębsze przesłanie. Smok jest tam postacią zdecydowanie symboliczną, a zmienianie ludzi w kamień, oraz to, co potem się z nimi dzieje, powinno skłaniać do refleksji. Akcja nie jest zbyt wartka, jednak autorowi udało się naprawdę wciągnąć czytelnika w niepowtarzalny włoski klimat zabarwiony nieco symboliką.
Prywatnie
Na okładce jest napisane, że "Księga smoków" jest pozycją obowiązkową dla każdego miłośnika fantasy. Obowiązkową jak obowiązkową, dla mnie obowiązkowy zawsze był Tolkien, a z rodzimych to Sapkowski. Ale "Księga..." zdecydowanie jest warta przeczytania, nawet pomimo dwóch nieco felernych (w moim skromnym mniemaniu) opowiadań.
[recenzja publikowana wcześniej na moim blogu http://alchemia-slowa.blog.onet.pl/ ]
Antologia składa się z dwunastu opowiadań, których tematem przewodnim (jak tytuł wskazuje) są smoki. Są takie, które potrafią człowieka zastrzelić na miejscu, a są takie, które żal czytać, bo to strata czasu. Ale przejdźmy do konkretów.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to- "Szczeniak", Ewa Białołęcka
Na panią Białołęcką już się raz nacięłam (To związane z serią "Naznaczeni błękitem"), mimo to starałam się...