Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

To nie jest moje pierwsze spotkanie z Remigiuszem Mrózem i na pewno nie ostatnie. Odnoszę wrażenie, że Mróz z każdą kolejną książką podnosi poprzeczkę - i sobie, by tworzyć coraz lepsze powieście i czytelnikowi, który tylko czeka na więcej.

Szczerze mówiąc, to do "Ekspozycji" nie zabierałam się zbyt chętnie, bo obawiałam się, że po wyśmienitym Parabellum i bardzo smacznej "Kasacji" i całkiem niezłym "Zaginięciu" czeka mnie rozczarowanie - nic bardziej mylnego!

Czysto subiektywnie stwierdzam, że postać Wiktora Forsta trafia do kolekcji moich ulubionych bohaterów fikcyjnych - to uparty facet. Bardzo udanym dopełnieniem komisarza Forsta jest postać Olgi Szrebskiej - wzajemnie się uzupełniają, a i czytelnik niekiedy się uśmiechnie nad ich słownymi przepychankami.

"Ekspozycja" to niemal pięćset stron wypełnionych akcją, nieoczekiwanymi zwrotami wydarzeń, w niektórych momentach grozą, ale i także specyficznym humorem, który mi osobiście bardzo mi przypadł do gustu.

I to zakończenie! Przez kilka dobrych minut wpatrywałam się w ostatnie zdanie i nie dowierzałam, że autor właśnie w taki sposób postanowił pozostawić czytelnika. Ale to tylko sprawia, że mam ochotę natychmiast sięgnąć po "Przewieszenie".

To nie jest moje pierwsze spotkanie z Remigiuszem Mrózem i na pewno nie ostatnie. Odnoszę wrażenie, że Mróz z każdą kolejną książką podnosi poprzeczkę - i sobie, by tworzyć coraz lepsze powieście i czytelnikowi, który tylko czeka na więcej.

Szczerze mówiąc, to do "Ekspozycji" nie zabierałam się zbyt chętnie, bo obawiałam się, że po wyśmienitym Parabellum i bardzo smacznej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie ukrywam, że po "Zagrożonych" sięgnełam tylko dlatego, że akurat nie miałam pod ręką nic innego do czytania, a desperacko potrzebowałam coś przeczytać. Poprzedni tom, czyli "Dziedzictwo", nie został przeze mnie oceniony zbyt wysoko. O ile "Wybrani" mi się podobali, bo było to coś innego, coś, czego jeszcze nie czytałam, tak "Dziedzictwo" stało o dwie klasy niżej, głównie przez rollercoaster emocji i to nie ten pozytywny. "Zagrożonych" oceniam tak pomiędzy "Wybranymi", a "Dziedzictwem".

Już po raz trzeci wracamy do Cimmerii, szkoły, gdzie uczą się dzieci wpływowych i bogatych. Szkoły, w której już nie jest tak bezpiecznie jak się mogło wydawać. Allie, główna bohaterka, wciąż próbuje dojść do siebie po tragicznych wydarzeniach, a tymczasem w szkole ukrywa się szpieg.

Przez całą książkę miałam problem z główną bohaterką. Były takie momenty, w których rozumiałam uczucia i zachowanie Allie, dlaczego postępuje tak jak postępuje. Ale były też takie momenty, w których Allie zachowywała się całkowicie irracjonalnie i to nie dlatego, że jej postać została tak wykreowana, ale jakby autorka miała w tym momencie taki kaprys.

Jeszcze jednego zabrakło mi w "Zagrożonych". Cały czas mówi się o Nathanielu, o tym jaki to on jest zły, zachłanny, chciwy, żądny władzy. Jednak to jest tylko to - tylko się o tym mówi. Bo gdy w końcu postać Nathaniela pojawia się na scenie, to jest ona... blada, może nawet trochę nijaka. Być może tylko ja tak to odczuwam, ale liczyłam na coś więcej.

Jednak całość oceniam całkiem pozytywnie. W końcu pojawia się wytłumaczenie przyczyn zachowania Nathaniela i przedstawiona historia nabiera sensu, staje się bardziej klarowna. Myślę, że historia zaciekawiła mnie na tyle, że sięgnę po kolejny tom.

Nie ukrywam, że po "Zagrożonych" sięgnełam tylko dlatego, że akurat nie miałam pod ręką nic innego do czytania, a desperacko potrzebowałam coś przeczytać. Poprzedni tom, czyli "Dziedzictwo", nie został przeze mnie oceniony zbyt wysoko. O ile "Wybrani" mi się podobali, bo było to coś innego, coś, czego jeszcze nie czytałam, tak "Dziedzictwo" stało o dwie klasy niżej, głównie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

O "Czasie Żniw" autorstwa Samanthy Shannon słyszałam już jakiś czas temu, jednak ostatnio znalazłam tę książkę w księgarni na wyprzedaży i postanowiłam zaryzykować i kupić książę.

Do czytania przystąpiłam z bardzo dużymi oczekiwaniami. Słyszałam dużo dobrego o tej powieści, czytałam sporo pozytywnych recenzji. Nawet czytając rekomendacje na okładce napisane przez Jakuba Ćwieka czy chociażby Myrkula, czułam, że zaczynam czytać coś wyjątkowego.

Główną bohaterką jest Paige Mahoney, dziewiętnastolatka, która ma specjalny dar - jest śniącym wędrowcem, jednym z najcenniejszym i najrzadziej spotykanych jasnowidzów. Paige żyje w świecie, który dzieli się na dwie części, ślepców, czyli zwykłych ludzi i właśnie jasnowidzów, którzy potrafią komunikować się z zaświatami. Jednak Paige przekonuje się, że poza tym jest także jeszcze coś innego, a mianowicie Rafeici. Wedle słowniczka zamieszczonego na końcu książki, jest to "stara rasa biologicznie nieśmiertelnych", która zamieszkuje Międzyświaty i karmi się aurą jasnowidzów.

Mogłabym tak jeszcze długo wprowadzać w fabułę, ale przecież nie po to to piszę. Sama na początku trochę się gubiłam w fabule. Autorka stworzyła skomplikowany, ale świetnie wykreowany świat. Jestem pełna podziwu dla Samanthy Shannon, bo świat ukazany w jej książce jest dopracowany w najmniejszych szczegółach, wszystko jest spójne i zwarte.

Tłumaczka także włożyła w swoją pracę wiele wysiłku, który nie może zostać niezauważony. Gratulacje dla Reginy Kołek, która świetnie przetłumaczyła "Czas Żniw" i dopracowała powieść w najmniejszych detalach.

W trakcie czytania zastanawiałam się jak autorka zdecyduje się poprowadzić wątek romantyczny. Trochę się tego obawiałam, bo nie byłam co do niego przekonana. Ale zostałam zaskoczona i to całkiem pozytywnie, bo autorka poprowadziła wątek romantyczny z takim taktem, smakiem i wyczuciem, że bardzo mi się on spodobał.

"Czas Żniw" jest bardzo dobrą zapowiedzią siedmiotomowego cyklu, który autorka planuje stworzyć. Bez wahania sięgnę po kolejny tom i z niecierpliwością będę czekała na kolejne.

O "Czasie Żniw" autorstwa Samanthy Shannon słyszałam już jakiś czas temu, jednak ostatnio znalazłam tę książkę w księgarni na wyprzedaży i postanowiłam zaryzykować i kupić książę.

Do czytania przystąpiłam z bardzo dużymi oczekiwaniami. Słyszałam dużo dobrego o tej powieści, czytałam sporo pozytywnych recenzji. Nawet czytając rekomendacje na okładce napisane przez Jakuba...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka ta była tak bardzo przeze mnie wyczekiwana, że gdy w końcu trafiła w moje ręce, odłożyłam ją na tydzień na półkę. Z jednej strony już nie mogłam się doczekać, ale z drugiej strony byłam świadoma, że jak już ją przeczytam, to nie będzie odwrotu - będzie to koniec przygód naszych herosów.

Może słów kilka o całej serii.

Z perspektywy czasy wydaje się, że "Zagubiony heros" i "Syn Neptuna" to zaledwie przygrywka do kolejnych tomów. Och, jakże ja tęskniłam podczas czytania "Zagubionego herosa" za Percym. Nie dlatego, że nie polubiłam nowych bohaterów, co to, to nie! Po prostu tak przywiązałam się do Percy'ego, że nie potrafiłam sobie wyobrazić książki Ricka Riordana bez Percy'ego Jacksona. Jednak został zaskoczona i to bardzo pozytywnie. Jason, Piper, Leo, a także Frank i Hazel to piątka nowych bohaterów, którzy zostali wykreowani wyraziście i nie raz zaskakują podczas czytania. Każdy z nich jest inny i przez to tak bardzo polubiłam każdego z nich. Zresztą postaci wykreowanych przez Riordana trudno nie lubić.

"Znak Ateny" złamał moje serce. Po przeczytaniu tej książki przez dobrych kilka dni nie mogłam się pozbierać. Podczas czytania cały czas czułam to napięcie - niby wszystko jest dobrze, ale czuć, że w powietrzu wisi nieszczęście. A zakończenie... no cóż, jak napisałam - "Znak Ateny" złamał mi serce.

"Dom Hadesa" to przeplatanka fragmentów o Percym i Annabeth i ich podróży przez Tartar (na uwagę zasługuje też oczywiście postać Boba) i o reszcie herosów, którzy próbują dotrzeć do tytułowego Domu Hadesa. Najjaśniejszym punktem tej książki jest, jak dla mnie, Nico, któremu w końcu autor poświęcił nieco więcej uwagi.

I ostatni tom, czyli "Krew Olimpu". Ostatecznie starcie z Gają. Powieść, jak zwykle u Riordana, pełna jest akcji, nie ma czasu na nudę. W końcu także doczekałam się fragmentów z punktu widzenia Nico. Ten młody mężczyzna, bo przecież nie mogę o nim powiedzieć chłopiec, jest chyba najbardziej złożoną postacią jaką stworzył autor. Przez całą książkę obserwowałam jak Nico zaczyna się otwierać, jak pozbywa się tego bólu, wstydu i cierpienia, które tak długo w sobie dusił. Nico, choć wiekowo jest jeszcze dzieckiem, nastolatkiem, przeszedł w swoim życiu więcej niż przeciętny dorosły heros, nie mówiąc już o normalnym człowieku. Moim zdaniem Nico di Angeli jest najlepszą postacią stworzoną przez Riordana i zdecydowanie wybija się na tle innych postaci.

Przez ostatnie strony na zmianę śmiałam się i płakałam. Zapoczątkował to chyba opis bitwy z perspektywy Jasona. Wtedy tak naprawdę poczułam tę więź łączącą herosów. Oni są nie tylko przyjaciółmi, ale także rodziną.

Percy i Annabeth zajmują szczególne w moim sercu i chyba już tak pozostanie. Percy... to Percy. Uwielbia wszystko co niebieskie i ma szczególne poczucie humoru (choć zabrakło mi tu trochę interakcji z Leo - oboje mają świetne poczucie humoru). Zresztą każda z postaci wykreowanych przez Ricka Riordana zasługuje na uwagę, bo każda z nich jest inna (w bardzo pozytywnym sensie), ma charakter, jest wyrazista, a przez to relacje między bohaterami są ciekawe i czytelnik nigdy się nie nudzi.

Uwielbiam u Riordana jeszcze to, że nawet pobocznym bohaterom poświęca mnóstwo uwagi, na przykład trenerowi Hedge czy tytanowi Bobowi. Podoba też mi się sposób w jaki autor opisuje bogów - do ideału im daleko, mają problemy z wyrażaniem uczuć względem swoich dzieci, nie mówiąc już o niesnaskach między nimi samymi.

Pewnie zapomniałam wspomnieć jeszcze o co najmniej kilkunastu rzeczach, na które warto by było zwrócić uwagę. Ale najważniejsze jest to - jeśli ktoś nie czytał jeszcze "Olimpijskich Herosów", nie mówiąc już o "Bogach Olimpijskich" to serdecznie polecam!

Książka ta była tak bardzo przeze mnie wyczekiwana, że gdy w końcu trafiła w moje ręce, odłożyłam ją na tydzień na półkę. Z jednej strony już nie mogłam się doczekać, ale z drugiej strony byłam świadoma, że jak już ją przeczytam, to nie będzie odwrotu - będzie to koniec przygód naszych herosów.

Może słów kilka o całej serii.

Z perspektywy czasy wydaje się, że "Zagubiony...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pisząc opinię danej książki zawsze na początku zastanawiam się, co sprawiło, że postanowiłam przeczytać daną książkę. Dobre recenzje? Polecenie przez znajomego? Czysty przypadek? "Na końcu tęczy" postanowiłam przeczytać, ponieważ obejrzałam zwiastun filmu, który został nakręcony na podstawie powieści Cecelii Ahern.

Jeśli mam być całkowicie szczera, to początek jakoś zbytnio mnie nie zachęcił do tej książki. Jednak jak już zaczęłam, to trzeba skończyć. Poza tym popchnęły mnie do przodu pozytywne recenzje tej książki. Teraz i ja rozumiem, powiedzmy, fenomen tej książki.

Gdy zdążyłam przyzwyczaić się do stylu w jakim napisana jest powieść i przebrnęłam przez kilka pierwszych rozdziałów, to nie było już dla mnie ratunku. Autorka przeskakuje z emocjami i uczuciami od jednej do drugiej - miłość, smutek, złość, rozczarowanie, przyjaźń. I to wszystko czasami nawet w jednym rozdziale. Bohaterom daleko do ideału i być może dlatego, mniej więcej w połowie książki, stali mi się tak bliscy, że niemal czułam się, jakbym znała ich od zawsze.

Powiem szczerze, że ta książka nie należy do wybitnych - czytałam lepsze. Ale jest tak niesamowicie emocjonalna, że tylko to się liczy, a reszta odchodzi w niepamięć. Najlepszą recenzją z mojej strony jest to, że gdy skończyłam czytać książkę, odłożyłam ją i rozpłakałam się. Tak po prostu.

Pisząc opinię danej książki zawsze na początku zastanawiam się, co sprawiło, że postanowiłam przeczytać daną książkę. Dobre recenzje? Polecenie przez znajomego? Czysty przypadek? "Na końcu tęczy" postanowiłam przeczytać, ponieważ obejrzałam zwiastun filmu, który został nakręcony na podstawie powieści Cecelii Ahern.

Jeśli mam być całkowicie szczera, to początek jakoś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wędrując po bibliotece w poszukiwaniu książek odpowiednich do czytania podczas czterogodzinnej podróży pociągiem, zawędrowałam do działu literatury włoskiej. Przez chwilę zastanawiałam się czy znam jakiegoś wartego uwagi włoskiego autora czy też autorkę. Mimo że nikt nie przyszedł mi do głowy, postanowiłam przejrzeć półki.

Gdy natrafiłam na "Trzy metry nad niebem" autorstwa Federico Mocci, zdałam sobie sprawę, że skądś kojarzę ten tytuł. Po chwili przypomniałam sobie, że oglądałam film o takim samym tytule, który jak się później dowiedziałam jest ekranizacją książki. Dlatego też, już bez wahania, sięgnęłam po książkę.

Babi to dziewczyna dobrze wychowana, pilna, przestrzegająca zasad, natomiast Step to jej całkowite przeciwieństwo - jest agresywny, lubi się bić, kradnie, nie przestrzega żadnych zasad oprócz własnych. Mimo że Babi i Step w ogóle nie są do siebie podobni, a może właśnie dlatego, zakochują się w sobie.

Czytając książkę, cały czas bezwiednie porównywałam ją do filmu. Zostałam bardzo pozytywnie zaskoczona, bo o ile dobrze pamiętam film (a oglądałam go już jakiś czas temu), to jest on bardzo wierną ekranizacją książki. Oczywiście, niektóre rzeczy są zmienione, ale porównując tę ekranizację do innych, to wypada bardzo dobrze.

Ale wracając do książki - urzekła mnie historia Babi i Stepa. Może dlatego, że lubię takie zakończenia. Jakie? Przeczytajcie, to się dowiecie. Choć miałam wrażenie, że Babi i Step czasem bawią się w kotka i myszkę, co mnie osobiście w niektórych momentach drażniło, to jednak to wszystko zaciera się, gdy czytamy historię o miłości i to wcale nie idealnej.

Taki styl pisania, jaki preferuje Federico Moccia, trzeba po prostu lubić. Jeśli ktoś nie lubi, to faktycznie może się trochę męczyć przy czytaniu książki. Ja osobiście kilka razy już się spotkałam z takim stylem i, ku memu zdziwieniu, bardzo przypadł mi do gustu, więc "Trzy metry nad niebem" czytałam z przyjemnością.

Książka może nie jest jakimś rewelacyjnym dziełem, które zachwyca wszystkich czytelników, ale należy do tego rodzaju książek, które wspominam miło i z uśmiechem na ustach.

Bez wątpienia stwierdzam, że nie jest to pierwsza i ostatnia książka Federico Mocci, którą przeczytałam.

Wędrując po bibliotece w poszukiwaniu książek odpowiednich do czytania podczas czterogodzinnej podróży pociągiem, zawędrowałam do działu literatury włoskiej. Przez chwilę zastanawiałam się czy znam jakiegoś wartego uwagi włoskiego autora czy też autorkę. Mimo że nikt nie przyszedł mi do głowy, postanowiłam przejrzeć półki.

Gdy natrafiłam na "Trzy metry nad niebem"...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na "Światła września" natrafiłam całkowicie przypadkowo, przeglądając półkę ze zwrotami z bibliotece. Pomyślałam o innych książkach Carlosa Ruiza Zafona, które miałam przyjemność przeczytać i bez wahania sięgnęłam po kolejną książkę tego autora.

Mamy rok 1936. Simone Sauvelle, po dość ciężkim okresie po śmierci męża, sądzi, że los w końcu zaczął jej sprzyjać. Znajduje pracę, dzięki której będzie w stanie utrzymać siebie i swoje dzieci, Irene i Doriana. Wszyscy troje przeprowadzają się do Błękitnej Zatoki i zamieszkują w Domu na Cyplu, a Simone podejmuje pracę w Cravenmoore, rezydencji należącej do Lazarusa Janna.

Rozpoczynając czytanie tej książki, wręcz czułam ten zapach morza i powiew wiatru. Oczyma wyobraźni widziałam jacht Ismaela dryfujący po morzu, Doriana siedzącego między skałami i marzącego o "mapie sekretnej geografii Grety Garbo". Podziwiałam latarnię na wyspie i rezydencję należącą do Lazarusa Janna, fascynująco - przerażająco rezydencję Cravenmoore pełną zabawek.

Jednak książka podbiła moje serce dzięki postaci Hannah. Początkowo nie polubiłam tej postaci, bo z natury nie lubię takich "gaduł", ale z każdą przeczytaną stroną dziewczyna przekonywała mnie do siebie coraz bardziej.
I gdy wszystko wydaje się być tak bajkowe, jedno morderstwo zmienia wszystko. Zaczyna się wyścig o życie, a czytelnik pochłania wydarzenia jednym tchem. A wszystko to w otoczeniu... magii?

Dość dawno nie czytałam nic z twórczości Zafona, więc z przyjemnością przypomniałam sobiego jego styl pisania. Za pomocą zaledwie kilku słów potrafi przekazać treść kilku akapitów, a przy tym także całą gamę emocji. Także i w przypadku "Świateł września" Carlos Ruiz Zafon czaruje jak zawsze.
Tak jak w przypadku niektórych książek mam wrażenie, że opis wydawcy na okładce jej dużo lepszy niż sama treść książki, tak w przypadku "Świateł września" jest wręcz odwrotnie. Po przeczytaniu, opis wydał mi się suchy i w ogóle nie oddający atmosfery książki.

W tej opinii nie ma chyba ani jednego obiektywnego zdania, ale zawsze miałam i będę miała słabość do Zafona i jego twórczości.

Na "Światła września" natrafiłam całkowicie przypadkowo, przeglądając półkę ze zwrotami z bibliotece. Pomyślałam o innych książkach Carlosa Ruiza Zafona, które miałam przyjemność przeczytać i bez wahania sięgnęłam po kolejną książkę tego autora.

Mamy rok 1936. Simone Sauvelle, po dość ciężkim okresie po śmierci męża, sądzi, że los w końcu zaczął jej sprzyjać. Znajduje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kierowana zachwytami nad Darami Anioła, twórczością Cassandy Clare oraz ekranizacją pierwszego tomu tej serii postanowiłam w końcu sięgnąć po "Miasto kości". Wszyscy o tym mówią, więc ja też chciałam mieć coś do powiedzenia na ten temat.

Główną bohaterką jest prawie szesnastoletnia Clary Fray, mieszkanka Nowego Jorku, która podczas jednego z wypadów do klubu Pandemonium dostrzega coś, czego nikt poza nią nie widzi. I to dosłownie. Nawet jej najlepszy przyjaciel, Simon, nie jest w stanie zobaczyć tego, co widzi Clary. Dlaczego? Bo jest tylko zwykłym człowiekiem. Aż samo nasuwa się pytanie - a co w takim razie z Clary? Dlaczego ona potrafi zobaczyć to, czego inni nie widzą? Od tej jednej imprezy w Pandemonium nic już nie jest takie samo dla Clary i Simona. Oboje, a wraz z nimi czytelnicy. wkraczają do świata Nefilim.

Cassandra Clare stworzyła całkiem nowy świat pełen wampirów, wilkołaków, demonów, czarowników, ale przede wszystkim, Nocnych Łowców. Jeszcze nigdzie, w żadnej książce czy filmie, nie spotkałam się z takim pomysłem, więc świat Nocnych Łowców pochłonął mnie bez reszty. Ale najlepsze w tym wszystkim jest to, że ten świat współistnieje ze światem ludzkim, bo przecież wciąż jesteśmy w Nowym Jorku wśród zwykłych ludzi.

Jak dla mnie, to "Miasto kości" jest historią przede wszystkim o odkrywaniu siebie. Clary dowiaduje się, że całe jej dotychczasowe życie było jednym wielkim kłamstwem i dopiero w wieku szesnastu lat odkrywa prawdę o sobie, a przy okazji tajemnicy Jace również powraca do swoich korzeni.

Czytając "Miasto kości", cały czas bezwiednie porównywałam Jace'a do Willa z "Mechanicznego anioła" Cassandry Clare, którą to książkę miałam przyjemność ostatnio przeczytać. I o ile Will jest dla mnie postacią bardziej wyrazistą, tak Jace jest postacią barwniejszą. Po części rozumiem zachwyt większości czytelników tym bohaterem. Jace potrafi być irytujący, sarkastyczny i złośliwy, ale to tylko wierzchnia warstwa, bo dopiero pod tym kryją się jego prawdziwe uczucia, czyli ból, tęsknota i to, jak bardzo został skrzywdzony.

Postać Clary również oceniam pozytywnie, choć przymykam przy tym oko na jej aż nazbyt "dziewczyńskie" zachowanie w niektórych momentach i trójkąt Clary-Jace-Simon. Ostatnio takie trójkąty są modne w literaturze, ale mnie tylko irytują. Najbardziej w Clary podoba mi się to, że ona również potrafi się odgryźć, słysząc złośliwą uwagę. I może dlatego tak bardzo pasuje do Jace'a.
Bohaterowie w poszukiwaniu Kielicha Aniołów przeżyją wiele przygód, a samo poszukiwanie skończy się... no cóż, nie jestem tutaj po to, by zdradzać szczegóły, ale przyznam jedno - na nudę nie można narzekać.

Największą uwagę w książce zwraca oryginalnie i ciekawie wykreowany świat, dopracowany ze wszystkimi szczegółami i choćby dlatego warto sięgnąć po tą książkę.

Kierowana zachwytami nad Darami Anioła, twórczością Cassandy Clare oraz ekranizacją pierwszego tomu tej serii postanowiłam w końcu sięgnąć po "Miasto kości". Wszyscy o tym mówią, więc ja też chciałam mieć coś do powiedzenia na ten temat.

Główną bohaterką jest prawie szesnastoletnia Clary Fray, mieszkanka Nowego Jorku, która podczas jednego z wypadów do klubu Pandemonium...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po "Kolekcjonera" sięgnęłam tylko dlatego, że ostatnio słyszałam wiele ciepłych słów pod adresem Alex Kavy. Przeczytałam także, jakiś czas temu, jedną z książek tej autorki i nie wspominam źle tej powieści.

Elizabeth Bailey, ratowniczka straży przybrzeżnej, podczas jednej z rutynowych akcji wyławia lodówkę pełną poćwiartowanych części ludzkiego ciała. Charlie Wurth, zastępca dyrektora Departamentu Sprawiedliwości, do pomocy przy tym dochodzeniu sprowadza Maggie O'Dell, agentkę specjalną FBI. A wszystko to w oczekiwaniu na zbliżający się huragan.

Akcję obserwujemy z kilku punktów widzenia, wcześniej przeze mnie wspomnianymi, Liz Bailey i Maggie O'Dell, ale też miedzy innymi Benjamina Platta, lekarza zajmującego się chorobami zakaźnymi, czy też Scotta Larsena, który jest właścicielem zakładu pogrzebowego.

Może dlatego, że akcja "Kolekcjonera" widziana jest oczami wielu bohaterów, to czytelnik ma wrażenie, że wie wszystko i tylko czeka na to, aż nastąpi przełom w dochodzeniu, bo przecież "wszystko jest takie oczywiste". Przez większość książki czekałam na ten punkt kulminacyjny, ale przyznaję, że byłam nieco rozczarowana, gdy w końcu do niego dotarłam. Może dlatego, że lubię być zaskakiwana akcją książki, a tutaj wszystko było... oczywiste od samego początku? Doceniam misternie zbudowaną fabułę, ale sama końcówka mija równie szybko, nie ma w niej nic ciekawszego, nad czytelnik mógłby się chwilę zatrzymać.

Ale autorce muszę pogratulować jednej rzeczy, a mianowicie kreacji bohaterów. Bo choć książka nie imponuje objętością, to Kava jasno i klarownie wykreowała mnóstwo postaci. Na stronach powieści pojawiają się nie tylko ich imiona i nazwiska, ale też szczegóły z życia cze cechy charakteru, które wydawałoby się, że są wtrącone mimochodem, ale przybliżają czytelnikowi danego bohatera. Choć jednak gratuluję autorce bohaterów, to jednocześnie Kava narobiła mi apetytu na więcej. Skupiła się na śledztwie, a bohaterów zostawiła tylko z opisem.
Zawiodłam się także na huraganie. Tak bardzo wyczekiwany kataklizm przeszedł bez echa, przynajmniej jak dla mnie.

Opis wydawcy na okładce narobił mi sporego apetytu, ale sama powieść go nie zaspokoiła. Książka ma niezły potencjał, ale Alex Kava go w pełni nie wykorzystała.

Po "Kolekcjonera" sięgnęłam tylko dlatego, że ostatnio słyszałam wiele ciepłych słów pod adresem Alex Kavy. Przeczytałam także, jakiś czas temu, jedną z książek tej autorki i nie wspominam źle tej powieści.

Elizabeth Bailey, ratowniczka straży przybrzeżnej, podczas jednej z rutynowych akcji wyławia lodówkę pełną poćwiartowanych części ludzkiego ciała. Charlie Wurth,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Poszłam do biblioteki z zamiarem wypożyczenia "Miasta kości" Cassandry Clare, jednak okazało się, że ubiegł mnie w tym ktoś inny zaledwie kilka minut wcześniej. Pod wpływem impulsu sięgnęłam po "Mechanicznego Anioła". I wiecie co? Nie żałuję ani sekundy spędzonej na czytaniu tej książki.

Akcja tej powieści jest niczym powódź - zaczyna się od drobnego deszczu, potem następuje ulewa, aż w końcu wszystko zalewa rozpędzona fala.

Książka zaczyna się niepozornie, a mianowicie od prologu, w którym niejaki William Herondale pokonuje demona. Fragment ten wydaje się nie mieć sensu w kontekście kilku pierwszych rozdziałów. Dlatego też sama puściłam go w niepamięć. Aż nagle akcja przyspiesza, wszystko zaczyna nabierać sensu i fragment prologu również odnajduje swoje miejsce w tejże historii.
Tessa Gray, z pozoru zwyczajna dziewczyna, przybywa do Londynu, do brata, poza którym nie ma już nikogo na świecie. Jednak brata nie ma, a ona sama wpada w ręce Mrocznych Sióstr, które w Tessie dostrzegają kogoś, a może coś, innego niż tylko człowieka.

Gdy autorka zdaje się odpowiadać na pytania, które pojawiły się nie tylko w mojej głowie, ale i w głowie Tessy Gray, akcja zaczyna się komplikować i odpowiedzi rodzą tylko jeszcze więcej pytań.

Gdy losy Tessy Gray i Willa Herondale'a przeplatają się po raz pierwszy, od razu czuć, że pomiędzy nimi coś zaiskrzyło. Pytanie tylko co. Ostrzegam - nie liczcie na happy end rodem z romansów Nory Roberts. A przynajmniej nie w tej części. Osobiście, relacja Will - Tessa bardzo mi przypadła do gustu.

Przyznaję, że Tessa nie irytowała mnie, tak jak to mają w stylu inne bohaterki tego typu literatury. Nie biega po całym Londynie, prezentując swoje nadnaturalne zdolności, choć ma do tego pełne prawo, bo takie zdolności posiada. Co do Willa... Choć boję się, że na dłuższą metę jego postać może irytować, to jednak gdybym miała pod ręką kolejny tom, to siedziałabym nawet do rana, byleby odkryć sekrety Williama Herondale'a.

Ogromnym plusem tek książki są bohaterowie. Nie są idealni, co to, to nie. Ale każdy z nich ma swój charakter, każdy z nich jest inny i dlatego, każdy na swój sposób, przyciągają uwagę czytelnika.

Muszę jednak wytknąć autorce jedną rzecz - akcja ma miejsce w Anglii za czasów panowania królowej Wiktorii, jednak ja nie czułam tej atmosfery. Były oczywiście stroje, powozy i tak dalej, ale nie potrafiłam znaleźć tam dziewiętnastego wieku. Czasami odnosiłam wrażenie jakbym czytała książkę, gdzie wydarzenia rozgrywane są współcześnie. Ale muszę przyznać, że to wszystko umyka czytelnikowi, gdy ten da się porwać wartkiej akcji. Bo na nudę nie można narzekać. Gdy już wszystko wydaje się być jasne, nagle, niczym grom z jasnego nieba, następuje zwrot akcji i książka wciąga jeszcze bardziej.
Sama końcówka nie rozczarowuje - odpowiedzi na pewne pytania rodzą kolejne pytania, a tajemnicze zachowanie bohaterów aż korci do sięgnięcia po kolejny tom, co niewątpliwie uczynię.

Poszłam do biblioteki z zamiarem wypożyczenia "Miasta kości" Cassandry Clare, jednak okazało się, że ubiegł mnie w tym ktoś inny zaledwie kilka minut wcześniej. Pod wpływem impulsu sięgnęłam po "Mechanicznego Anioła". I wiecie co? Nie żałuję ani sekundy spędzonej na czytaniu tej książki.

Akcja tej powieści jest niczym powódź - zaczyna się od drobnego deszczu, potem...

więcej Pokaż mimo to