rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Recenzja z bloga https://blurppp.com/blog/magdalena-grzebalkowska-wojenka-o-dzieciach-ktore-dorosly-bez-ostrzezenia-recenzja-podwojna/
O wojnie napisano chyba już wszystko. Począwszy od tego, że jest inną formą prowadzenia polityki po słynne zdanie o ilościach ofiar. Tym co nie pamiętają przypomnę. Śmierć jednej osoby to tragedia, śmierć 100 osób to niewyobrażalna tragedia a śmierć milionów to już tylko statystyka. I chyba zaakceptowaliśmy, kolejne doniesienia o setkach tysięcy czy milionach ofiar nie robią już na nas wrażenia. I wtedy pojawia się Magdalena Grzebałkowska i jej „Wojenka. O dzieciach które dorosły bez ostrzeżenia” i nagle wszystko przestaje być takie proste.
Dziś nie będzie recenzji, bo najzwyczajniej na świecie „„Wojenka. O dzieciach które dorosły bez ostrzeżenia” jest jedna z tych nielicznych książek, których zrecenzować się nie da. Można jedynie opisać własne refleksje, odczucia, myśli jakie ta książka wywołuje. Bo jak recenzować losy dzieci, które urodziły się w złym miejscu, w złym czasie i tak naprawdę nie dostały od losu szansy by być dzieckiem.
Oczywiście można by recenzować język Magdy Grzebałkowskiej, jej sposób prowadzenia narracji, dokumentacje tekstu. Ale w tym przypadku nawet to się nie uda, bo Grzebałkowska tu głownie milczy, czasem wprowadza jakieś didaskalia, opowie o filiżance albo o tym jak dzwonią ordery na piersi starca, gdy opowiada o tym jak był dzieckiem żołnierzem. Słowem daje czas swoim bohaterom, a ci choć są od Sasa do Lasa to łączy ich właśnie to, że nie dane było im być dzieckiem.
Wysłuchamy opowieści żydowskiego dziecka z warszawskiego getta i baskijskiego uciekiniera do Związku Radzieckiego. Poznamy dzieci Guagu i amerykańskiego obozu koncentracyjnego dla obywateli o japońskim pochodzeniu. O sobie opowie syn Hansa Franka a po chwili głos dostaną warszawskie dzieci by opowiedzieć o Powstaniu. Jest nawet głos babci autorki, przymusowej, nastoletniej robotnicy czasów okupacji. Nie łączy ich nic a zarazem łączy wszystko. Wszystko w ich życiu zmieniła tytułowa „Wojenka”.
O dziwo z tych opowieści, często gorzkich, tragicznych, przesyconych głodem, bólem, rozpaczą nie emanuje mrok. Raczej czuć z nich siłę, odpowiedzialność, hart ducha, inteligencję – słowem wszystko to co kojarzymy z ludźmi dorosłymi. Wszak to opowieść o dorosłych w ciałach dzieci. I nie ma tu znaczenia w jak różnych odsłonach dopadła ich wojna.
Wszystkie te opowieści, choć nie wieje z nich mrokiem, są do bólu przejmujące. Do tego wzruszające i w jakiś sposób każda z nich jest oskarżeniem wobec gatunku ludzkiego. Wielkim wyrzutem sumienia, wobec tego jak jako jedyny gatunek nie potrafimy w swoich planach uwzględnić potomstwa. I nie da się tego czytać bez emocji, często bez złości. Tylko pytanie na kogo się tu złościć. Chyba na siebie, na człowieka jako gatunek właśnie.
Ta książka pokazuje bowiem jeszcze jedno, obie strony konfliktu mają brudne ręce. Każdego konfliktu i pod każda szerokością geograficzna, od Władywostoku, przez Kraków, Warszawę, Kraj Basków i Berlin po słoneczną Kalifornię. My dorośli w swoich wielkich planach zapominamy o dzieciach i skazujemy je na cierpienie, pozbawiamy tego co jest ich niezbywalnym prawem – szczęśliwego, bezpiecznego dzieciństwa.
Głos ten jest jeszcze o tyle bardziej poruszający, że jest głosem tych który przetrwali, a ile głosów utraciliśmy na zawsze. Ile opowieści nigdy nie zostało opowiedzianych.
Dodam jeszcze, że „Wojenka. O dzieciach które dorosły bez ostrzeżenia” w wersji książkowej jest doskonale ilustrowana archiwalnymi zdjęciami, dokumentami z epoki, fotografiami przedmiotów ważnych dla opowieści i oczywiście portretami samych dzieci.
Z kolei w wersji audiobook trudną rolę interpretatorki teksu wzięła na siebie Magdalena Cielecka. I wyszła z tej próby obronną ręka. Bez popadania w egzaltacje doskonale wczuła się w rolę zarówno dziewczynek jak i chłopców. Dodatkowo modelowo podaje też kwestie samej autorki. Słucha się tego pysznie i z wielkim całą plejadą emocji w głowie – od wielkiej złości po rozrzewnienie.
Bez względu na wybraną formę papier, e-book, a-book sięgnijcie po „Wojenka. O dzieciach które dorosły bez ostrzeżenia”. Nim napisze, jak bardzo wam ten tytuł POLECAM dodam oczywistą oczywistość. Magdalena Grzebałkowska to dziś ścisła czołówka polskiego reportażu. Niebotyczny poziom jaki wyznaczyło „1945. Wojna i pokój” został utrzymany.

Recenzja z bloga https://blurppp.com/blog/magdalena-grzebalkowska-wojenka-o-dzieciach-ktore-dorosly-bez-ostrzezenia-recenzja-podwojna/
O wojnie napisano chyba już wszystko. Począwszy od tego, że jest inną formą prowadzenia polityki po słynne zdanie o ilościach ofiar. Tym co nie pamiętają przypomnę. Śmierć jednej osoby to tragedia, śmierć 100 osób to niewyobrażalna tragedia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja z bloga https://blurppp.com/blog/anna-miszczanek-dzien-bez-teleranka/
------------
Nim sama recenzja zacznę od pewnej refleksji. 13 grudnia 1981 roku miałem 12 lat, a wydarzenia jakie miały wtedy miejsce były z grubsza 36 lat po zakończeniu Drugiej Wojny Światowej. Ta zaś wówczas dla mnie była trochę jak opowieść o żelaznym wilku. Czymś tak odległym, że właściwie abstrakcyjnym, czymś co istniało jedynie w filmach i opowieściach dziadka. Czymś o czym chętnie słuchałem, ale absolutnie nie miało to dla mnie znaczenia.
Gdy pisze tę recenzję od wprowadzenia Stanu Wojennego mija równo 40 lat. Od tego czasu wyrosły już dwa pokolenia, dla których jest to czas równie odległy jak wówczas dla mnie zdobycie Berlina. Trochę młodsza ode mnie żona zna tamten czas tylko z rodzinnych opowieści, a dla mojej córki to znowu tylko opowieść o żelaznym wilku. Znów to tylko bajania „starców”. Warto o tym pamiętać podnosząc temat 13.12.1981 w dyskusjach.
Wróćmy jednak do „Dzień bez teleranka” Anny Miszczanek. Mnie ta pozycja przekonała tylko częściowo i uważam, że mogła by być lepsza. Niby pomysł i konstrukcja są OK. Najpierw mamy blisko 80 stronicowe wprowadzenie. Z jednej strony autorka przedstawia w nim bohaterów, z drugiej pokazuje eskalacje konfliktu na linii władza – opozycja demokratyczna. Z przełomowymi wydarzeniami w Bydgoszczy na czele.
Potem jest już noc wprowadzenia Stanu Wojennego i to czego oczekiwałem najbardziej, czyli codzienność, a więc i obyczajowość. Liczyłem na coś w rodzaju genialnego „Świadectwa” Jacka Kaczmarskiego, tylko w wersji prozatorskiej i oczywiście bardziej dogłębnego, obszernego. Tymczasem autorka skupia się tu głownie na martyrologii, na internowanych, zatrzymanych, zreumatyzowanych. Choćby doskonale przeze mnie pamiętana ucieczka narodu w alkohol, czas imprez, „pokotów” i melin jest tu właściwie nieobecna.
Szerzej w tej publikacji brakuje tego co kiedyś, na własny użyte nazwałem szczurzym sprytem przetrwania, a w czym Polacy w noc Stanu Wojennego osiągnęli mistrzostwo świata. Ten aspekt jest bardziej widoczny na fotografiach ilustrujących tekst niż nim samym.
Ponadto wydaje mi się, szczególnie w kontekście ostatnich opracowań, w tym rozmowy Magdaleny Rigamonti z profesorem Dudkiem, że autorka przesadnie wybija rolę kościoła. Za dużo jest tu też o mundurowych, a za mało to Polaku Szaraku.
No i na koniec jeszcze jeden zarzut, autorka dokonuje jakiś stylistycznych fikołków, dziwnych zabiegów z przekładaniem składni, tworzy barokowe wręcz konstrukcje. Jaki to ma cel i czemu ma służyć do końca książki nie odgadłem.
Mnie ta pozycja nie przekonała. Za mało tam tego, co obiecuje podtytuł „Jak żyło się w stanie wojennym”. Za to za wiele martyrologii, ludzi w mundurach i polityki a stanowczo za mało codzienności, anegdoty i tego co pozwala zrozumieć choćby efekt emigracji wewnętrznej, wyżu demograficznego i kilku innych rzeczy. Widać na opracowanie o tym jak się wtedy żyło przyjdzie nam jeszcze poczekać. Dobrze by temat na warsztat wziął Igor Rakowski-Kłos autor doskonałego „Dzień przed” i napisał coś w rodzaju – dni po.

Recenzja z bloga https://blurppp.com/blog/anna-miszczanek-dzien-bez-teleranka/
------------
Nim sama recenzja zacznę od pewnej refleksji. 13 grudnia 1981 roku miałem 12 lat, a wydarzenia jakie miały wtedy miejsce były z grubsza 36 lat po zakończeniu Drugiej Wojny Światowej. Ta zaś wówczas dla mnie była trochę jak opowieść o żelaznym wilku. Czymś tak odległym, że właściwie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja z bloga https://blurppp.com/blog/ryszard-cwirlej-blyskawiczna-wyplata-audiobook/
--------------
Komizm sytuacyjny, doskonale narysowane postacie, bardzo szybka akcja, doskonale odmalowane realia wczesnych lat osiemdziesiątych dwudziestego wielu w Polsce. To tylko kilka z niezaprzeczalnych atutów jakie ma „Błyskawiczna wypłata”, trzeci i jak do tej pory ostatni z obecnie zaadaptowanych na potrzeby audiobooka tomów bestselerowego cyklu „Milicjanci z Poznania” autorstwa Ryszarda Ćwirleja. No i jeszcze jest absolutnie doskonała interpretacja jakiej dokonał z tym rewelacyjnym tekstem Leszek Filipowicz.
Dlatego kiedy kończyłem słuchać zrobiło mi się smutno. Świadomość, że nie będę mógł wgrać w telefon kolejnego tomu śledztw Freda Marcinkiewicza, Mirka Brodziaka i oczywiście Teosia Olkiewicza popsuła mi humor. Tym bardziej, że „Błyskawiczna wypłata” to zdecydowanie najlepsza z części.
Punktem wyjścia dla fabuły jest tu napad na furgonetkę przewożąca wypłatę dla zakładów Cegielskiego. Łupem złodziei pada kwota niewyobrażalna i wynosząca równowartość 250 tysięcy dolarów. Podczas skoku ginie dwoje milicjantów a trzeci jest poważnie ranny. Jak by tego było mało w Poznaniu trwa bardzo poważny konflikt, wręcz wojna pomiędzy grupami cinkciarzy. Ponadto w Poznaniu i w Pile dochodzi do dziwnych morderstw osób powiązanych z SB. Czy cokolwiek łączy te sprawy?
Jak zwykle nawet tak doskonała, logiczna i pełna niespodziewanych zwrotów akcji fabuła jest tu tylko jedną z warstw opowieści. Najważniejsza, ale nie jedyną. Równie ważne jest to jak tę opowieść skonstruowano. Jak dynamiczne sceny akcji przemieszano tu z pełnymi komizmu dialogami. Jak w krzywym zwierciadle przedstawiono przaśną peerelowską rzeczywistość. Choćby to jak Ćwirlej odmalował przejazd pociągiem w towarzystwie rezerwistów jest już wystarczającym powodem by uznać, że „Błyskawiczna wypłata” zasługuje na waszą uwagę.
Warto jeszcze dodać, że akcja rozgrywa się w czasie mistrzostw świata w piłce nożnej Espana 82. I to Ćwirlej z reporterską wręcz precyzją pokazał klimat kibicowania w tamtych meczach. Sam je doskonale pamiętam i ten obraz społecznego podniecenia bardzo pokrywa się z moimi wspomnieniami.
„Błyskawiczna wypłata” doskonale się wpasowuje w stylistykę całego cyklu i z pewnością nie zawiedzie tych którym się ona podoba. Podobnie jak nie zawiódł Leszek Filipowicz. Po raz kolejny zrobił co do niego należał. I zrobił to tak sugestywnie, że już zawsze dla Teofil będzie mówił jego głosem. I nawet wtedy, gdy dzieje się to za sprawą mojego lektora wewnętrznego.
Na koniec apel do wydawcy, by w miarę szybko zaadaptować do formy audiobooka pozostałe tomy serii. I mam nadzieję, że ktoś tego apelu posłucha i to nim resztę cyklu przeczytam. I pozostaję z taka nadzieją.
No i na koniec znaczek i rekomendacja, bo „Błyskawiczna wypłata” na znaczek POLECAM jak najbardziej zasługuje.

Recenzja z bloga https://blurppp.com/blog/ryszard-cwirlej-blyskawiczna-wyplata-audiobook/
--------------
Komizm sytuacyjny, doskonale narysowane postacie, bardzo szybka akcja, doskonale odmalowane realia wczesnych lat osiemdziesiątych dwudziestego wielu w Polsce. To tylko kilka z niezaprzeczalnych atutów jakie ma „Błyskawiczna wypłata”, trzeci i jak do tej pory ostatni z...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Czym jest data? To tylko punkt na linii czasu. Punkt o tyle ważny, że dzieli czas na dwie części, to co było przed i to co było po. A podział ten tym ważniejszy im owa data z bardziej przełomowym wydarzeniem się łączy. Właśnie taką jest 13.12.1981 data wprowadzenia Stanu Wojennego. Właśnie zbliżamy się do równo 40 lat od niej. I w te 40 lat o tym co było tuż po napisano bardzo dużo. Dużo napisano też o tym co było przed, ale nie bezpośrednio przed. Dopiero Igor Rakowski- Kłos w dopiero co wydanym reportażu „Dzień przed” postanowił się skupić na tym jak wyglądał ów tytułowy dzień przed czyli 12.12.1981.
Ja sam, o ile poranek bez „Teleranka” pamiętam dość dobrze o tyle poprzedzającą go sobotę bardzo słabo. Pewnie dlatego, że tego dnia u mnie i mi bliskich nie działo się nic ważnego, przełomowego. Według rodzinnej legendy ponoć byłem przeziębiony i cały dzień spędziłem, lekko gorączkując, w łóżku. Co musiało dla 12 latka oznaczać morze nudy. Przecież nie było Netflixa, Youtuba i HBO, a Telewizja miała dwa programy, mocno nastawione na propagandę. Pewnie czytałem, bo czytam od zawsze. I to wszystko, co jeszcze niedawno wiedziałem o tym dniu.
Jestem jeszcze skłonny zaryzykować tezę, że pewnie w ową sobotę Babcia albo Mama od czwartej rano stała w jakiejś kolejce po mięso albo wędliny. Wtedy zawsze w sobotę szło się „do kolejki”, takie były czasu. I chyba pamiętam, że było zimno i Dziadek palił w piecu, a ja miałem być przykryty po uszy. Mało tych wspomnień.
Dlatego też tak spodobała mi się ten reportaż. W „Dzień przed” autor pokazuje nam dobę poprzedzająca owa północ, gdy wprowadzono Stan Wojenny. I to pokazuje z wielu perspektyw. Dzieli tę dobę na krótkie fragmenty i po każdym z nich oprowadza nas jeden z narratorów. A ci pochodzą z różnych środowisk. Pierwsza z nich jest Ewa, rodząca kobieta, to ona opowiada o tym jak wyglądały dla niej pierwsze godziny 12 grudnia. Jej opowieść zaczyna się już minutę po północy. O tym jak wyglądał 6.00 opowie podchorąży marynarki, a o tym jak 7:40 student i model. I tak do końca doby. W większości będą to właśnie opowieści, gawędy, wspomnienia. Czasami jednak, gdy rzecz będzie dotyczyła osób ze świecznika, w tym samego Wojciecha Jaruzelskiego czy Czesława Kiszczaka będzie to opowieść oparta o zapiski, stenogramy, autobiografie, wywiady prasowe.
Poznamy wspomnienia wielu osób, czasami anonimowych a czasami publicznie znanych. Pośród nich pojawi się choćby Tomasz Budzyński, legendarny wokalista w tedy zakochany hippis czy bliski przyjaciel Jarosława Kaczyńskiego. Wtedy zajęty opieka nad jego kotem. Jest też Aleksander Kwaśniewski, który opowie wam o swoim popołudniu, co i dlaczego kupił. Jest też dużo wspomnień mundurowych, i to zarówno tych w niebieskich jak i zielonych mundurach. „dzień przed” pokazuje wyraźnie obie strony barykady, jeszcze nieświadome, że nadchodzi przełom.
I w tym pokazywaniu poza nielicznymi wyjątkami nie skupia się na polityce a na szarej codzienności. Na tym jak wyglądało życie pod koniec Karnawału Solidarności. Bo dla wielu z bohaterów ta sobota 12.12 niczym nie różniła się od kilku poprzednich.
Co ważne, „Dzień przed” jest całkowicie pozbawiony kombatanctwa, martyrologii, bufonady i historii pisanej przez duże H. To opowieść o ludziach, o tym jak radzili sobie w tym niełatwym czasie. Choć ten naprawdę trudny miał dopiero przyjść.
Warto też zwrócić uwagę na przerywniki. Ich rolę pełnią fragmenty gazet i czasopism z tamtego dnia. Ich lektura dziś budzi konsternację. Zaś czarnobiały materiał ilustracyjny niezmiennie robi wrażenie. Tak jak część epilogu, którego formy ani treści nie zdradzę.
Wszystko to podane w formie lekkiej opowieści, gawędy niemalże. Trochę jak by dziadek wnukowi opowiadał jak to kiedyś było. Albo starszy człowiek, gdzieś w przedziale pociągu dalekobieżnego, ku uciesze współpasażerów, wspominał tamte czasy. Dlatego „Dzień przed” wciąga jak najlepszy thriller i ponad 300 stron można to pochłonąć w jeden weekend. Wiem to, bo sam tak zrobiłem. I miałem przy tym bardzo dużo frajdy. Takiej prawdziwej radości jaką dają tylko naprawdę ciekawe opowieści. Nie opowieść a opowieści, bo ten wielogłos jest tu chyba najważniejszy. I to on, w połączeniu z lekkością pióra i zdystansowanemu podejściu sprawia, że ten reportaż historyczny zasługuje na wielkie POLECAM. Koniecznie po to sięgnijcie. Ci starsi by przypomnieć sobie jak to wtedy było, a ci młodsi by się dowiedzieć. Przy okazji docenicie to jak dużo w ciągu tych 40 lat się zmieniło. Sami oceńcie czy w dobrą stronę.

Czym jest data? To tylko punkt na linii czasu. Punkt o tyle ważny, że dzieli czas na dwie części, to co było przed i to co było po. A podział ten tym ważniejszy im owa data z bardziej przełomowym wydarzeniem się łączy. Właśnie taką jest 13.12.1981 data wprowadzenia Stanu Wojennego. Właśnie zbliżamy się do równo 40 lat od niej. I w te 40 lat o tym co było tuż po napisano...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja pochodzi z bloga https://blurppp.com/blog/ryszard-cwirlej-trzynasty-dzien-tygodnia-recenzja-podwojna/

Za kilka dni przypadnie 40 rocznica wprowadzenia Stanu Wojennego. Pamiętam tamten czas. Mam jednak świadomość, że moje wspomnienia są skarżone przez mój ogląd dwunastolatka. W tamten poranek 13 grudnia najważniejszym dla mnie był brak Teleranka. To co naprawdę ważne działo się trochę poza mną. Choć w rozmowach dorosłych dawało się wyczuć sporo niepokoju i wyraźna niepewność co dalej to jednak nie zdawałem sobie sprawy z doniosłości wydarzeń. Z okazji rocznicy postanowiłem sobie przypomnieć klimat tamtych dni i poczytać o tym. Na pierwszy ogień poszedł „Trzynasty dzień tygodnia” Ryszarda Ćwirleja.
Z pozoru może się wydać, że to mocno kontrowersyjny wybór. Wszak, jak wszystkie powieści Ćwirleja jest to kryminał. Do tego kryminał nie pozbawiony elementów humorystycznych. Kto zna inne pozycje z cyklu Milicjanci z Poznania doskonale wie o czym pisze. Ale z drugiej strony nikt inny tak dobrze jak Ćwirlej właśnie nie pokazuje społecznego i obyczajowego tła lat osiemdziesiątych.
Wróćmy jednak do powieści „Trzynasty dzień tygodnia”. Chronologicznie jest to pierwszy to cyklu. To tutaj Olkiewicz dostaje przeniesienie z SB do Milicji. I to tutaj po raz pierwszy Brodziak spotyka się z Teofilem. Tu też rodzi się ich mocno zaprawiona alkoholem przyjaźń.
Podstawą fabuły są dwa morderstwa popełnione w noc z 12 na 13 grudnia 1981 roku. Śledztwo od samego początku jest utrudnione, bowiem cały aparat bezpieczeństwa jest skupiony na internowaniu działaczy Solidarności. Do tego komuś w resorcie zależy by nie zakończyło się ono sukcesem milicji. W tle zaś znajdują się tysiące marek niemieckich, jakie działacze związkowi otrzymali na działalność w podziemiu. Czy i tym razem Fred Marcinkowski wspierany przez swoją ekipę sobie poradzi?
Znowu będzie szybko, dynamicznie i z niezliczoną ilością zwrotów akcji. I znowu tło wydarzeń będzie niemalże równie ważne jak sama fabuła. Tym razem autor, jak zawsze w specyficzny i typowy dla siebie sposób, znów naszkicował pierwsze dnia i pierwsze godziny Stanu Wojennego. Znów jest tu dużo obrazków z alkoholem w roli głównej, ale takie to były czasy. Znów jest trochę przerysowań i hiperboli. Ale jest też ten cudowny przaśny klimat przywodzący przed oczy komentujący dwadzieścia lat wcześniejsze wydarzenia obraz „Czerwony autobus” Bronisława Wojciecha Linkego.
Zarówno „Trzynasty dzień tygodnia” jak i „Czerwony autobus” to prześmiewczy, ale nie pozbawiony goryczy komentarz wobec rzeczywistości. Tu i tu mamy przerysowane postacie, czasami sympatyczne czasami nie, ale idealnie oddające czasy w jakich przyszło im żyć.
Ale pomimo tego wszystkiego co napisałem wyżej „Trzynasty dzień tygodnia” pozostaje rasowym kryminałem. I pod tym względem nie różni się od innych tomów cyklu. Do tego doskonałym kryminałem o nieprzewidywalnym zakończeniu. I właśnie to łączenie wątków sensacyjno-kryminalnych z ciekawymi obserwacjami społecznymi i cudowną warstwą humorystyczną sprawiają, że pisarstwo Ćwirleja jest tak unikatowe. I dlatego też tak je lubię.
Do tego jest to jeden z trzech tomów tej serii jaki doczekał się adaptacji do audiobooka. I znów tekst interpretuje niezrównany Leszek Filipowicz. O tym jak to robi pisałem więcej w recenzji najnowszego tomu, wydanego kilkanaście dni temu – „Mordercza rozgrywka”. Teraz tylko powtórzę, że to jak lektor czuje postać Teofila Olkiewicza to czyste mistrzostwo. Każdy dialog z jego udziałem to perełka. Można by je ekstrahować z reszty tekstu i tworzyć z nich mini skecze. Doskonała rozrywka. No i oczywiście doskonale się to wpisuje we wspomniany przaśny klimat całej opowieści.
Podsumowując „Trzynasty dzień tygodnia” jako pozycja otwierający moją listę pozycji mających mi przypomnieć wprowadzenie Stanu Wojennego była strzałem w dziesiątkę. Jak żadna inna opowieść lekko wprowadza w ten temat. Podchodzi do niego z dystansem, pokazuje jego bezsens a przy tym pomimo lekkiej formy doskonale wprowadza nastrój beznadziei, ale też podskórnego napięcia spowodowanego lękiem o przyszłość, o to jak to dalej się rozwinie. A przecież to właśnie podskórne napięcie i owe wszechobecne uczucie niepokoju dominują w moich wspomnieniach tamtej niedzieli bez Teleranka. To też mocno wam te opowieść POLECAM.

Recenzja pochodzi z bloga https://blurppp.com/blog/ryszard-cwirlej-trzynasty-dzien-tygodnia-recenzja-podwojna/

Za kilka dni przypadnie 40 rocznica wprowadzenia Stanu Wojennego. Pamiętam tamten czas. Mam jednak świadomość, że moje wspomnienia są skarżone przez mój ogląd dwunastolatka. W tamten poranek 13 grudnia najważniejszym dla mnie był brak Teleranka. To co naprawdę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja z bloga https://blurppp.com/blog/ryszard-cwirlej-mordercza-rozgrywka-recenzja-podwojna/

Nie lubię literackich hybryd międzygatunkowych. Dla przykładu mnie powieść obyczajowa ma być powieścią obyczajową a kryminał kryminałem. Dla tego choćby nie lubię kryminałów z wątkiem miłosnym. Nie lubię też komedii kryminalnych. Trup nie jest powodem do żartów. A bez trupa nie ma kryminału. Z tego powodu nie przepadam na twórczością Joanny Chmielewskiej. Ale od tej zasady jest wyjątek, jest nim seria kryminałów milicyjnych Ryszarda Ćwirleja a niedawno wydany tom „Mordercza rozgrywka” pokazuje, że warto pozwolić sobie na wyjątki.
Zacznę jak na recenzje nietypowo. Bo od swoistej dedykacji jaka autor poprzedził swoją opowieść. Odnosi się w niej do niedawno zmarłego Bronisława Cieślaka, niezrównanego odtwórcy roli porucznika Borewicza w kultowym dla mojego pokolenia serialu „07 zgłoś się”. Jak sam pisze nie było by cyklu Milicjantów z Poznania, gdyby nie wspomniany serial.
Wspominam o tym, bo akurat ten tom cyklu jest, prócz zgrabnej opowieści kryminalnej oczywiście, też wspaniałym hołdem złożonym przez Ryszarda Ćwirleja opowieści kryminalnej czasów PRL. Odwołań do wspomnianego serialu, ale i do równie kultowego cyklu broszurowego „Ewa wzywa 07” czyli niebieskich zeszytów wydawanych w latach 1968 -1989 w powieści znajdziecie dziesiątki. Odszukiwanie tych nawiązani, wychwytywanie ich, jest już dla mnie wystarczający powód by „Mordercza rozgrywka” dała mi kupę zabawy.
Do tego jest tu wszystko czego po opowieści kryminalnej z czasów PRL oczekuje. Jest tu czarny rynek, jest rywalizacji MO i SB, jest dewizowy hotel w czasach targów. Są dancingi i dziewczyny kupcząc własnym ciałem. Słowem wraca klimat tamtych czasów, a przynajmniej tego jak nam tamte czasy pokazywała skrajnie przepełniona propagandą kultura popularna.
Z tym, że „Mordercza rozgrywka” nie została tknięta cenzurą. To też Ćwirlej pokazuje nam obraz co prawda inspirowany kulturą masową PRL, ale bliski prawdy. Nic nie jest tu wygładzone. Esbecy są draniami a nie rycerzami w lśniących zbrojach jak wmawiano nam w czasach PRL, milicjanci to często nieudacznicy ze skłonnościami do alkoholu i tak dalej.
Ale wszystko co tu napisałem to tylko dekoracje. Przedstawienie tym co nie pamiętają przaśnej rzeczywistości AD 1987. I na tych tłach, w tamtych realiach autor kreśli pasjonująca, wielowątkową opowieść kryminalną. Początkowo mamy trzy niepowiązane ze sobą zdarzenia. Ktoś napada na nielegalny dom gry, pośród okradzionych jest boss cinkciarskiego podziemia Rychu Grubinski, kilka tygodni wcześniej znika bez śladu atrakcyjna studentka. Dodatkowo w dewizowym hotelu ktoś zabija zagranicznego turystę oraz wokalistkę grającego tam zespołu dancingowego.
Początkowo nic tych spraw nie łączy, ale jak łatwo się domyśleć w pewnym momencie wszystko nitki zbiegną się we wspólnym kłębku. Nim do tego dojdzie trzeba będzie rozwiązać sporo zagadek, dojdzie do kilku ważnych i niemożliwych do przewidzenia zwrotów akcji. Wydarzenia będą się działy szybko z zachowaniem logicznego ciągu przyczynowo następczego. Słowem nie ma się do czego doczepić. Całość jest też podana w najzwyczajniej na świecie wciągający sposób.
No jest jeszcze cała warstwa humorystyczna. Od najprostszego humoru sytuacyjnego, przez pięknie nakreślone pełne humoru słownego dialogi aż po wysublimowane humorystyczne odwołania do ideologii, dzieł kultury czy naszej polskiej rzeczywistości. Słowem „Mordercza rozgrywka” to jedna z tych nielicznych powieści, gdzie spore napięcie płynnie przeplata się z niekontrolowanymi wybuchami śmiechu. Co tworzy jedyny znany mi niezwykły i typowy dla tego cyklu nastrój opowieści.
I w ten nastrój doskonale wpisuje się Leszek Filipowicz. To on podjął się trudnej roli zinterpretowania tekstu na potrzeby audiobooka. I za to w jaki sposób to zrobił należy się mu więcej niż podziw. W przeciwieństwie do wielu lektorów on nie odczytał tekstu, a zagrał występujące tam postacie. To jak wcielił się w rolę Teofila Olkiewicza powinno przejść do historii interpretacji głosowych. Wierzcie mi, będziecie boki zrywać.
Ale Filipowicz uwydatnił nie tylko humorystyczną warstwę opowieści. Równie doskonale buduje napięcie, oddaje dynamikę scen akcji, a gdy trzeba ckliwość scen sentymentalno-romantycznych. Po raz kolejny świetny tekst doczekał się godnej interpretacji a my słuchacze dostaliśmy audiobook, który zaspokoi nawet najbardziej wyrafinowane gusta, o ile lubicie wracać do przaśnych czasów PRL. Ja lubię, i to nie tylko dla tego, że w tamtych czasach dorastałem. I nie tylko dla tego zdecydowanie POLECAM. Sięgajcie śmiało, nawet gdy nie lubicie komedii kryminalnych.
PS. W minionym tygodniu, 25 listopada minęło 45 lat od premiery pierwszego odcinka genialnego serialu „07 zgłoś się” w reżyserii Krzysztofa Szmagiera.

Recenzja z bloga https://blurppp.com/blog/ryszard-cwirlej-mordercza-rozgrywka-recenzja-podwojna/

Nie lubię literackich hybryd międzygatunkowych. Dla przykładu mnie powieść obyczajowa ma być powieścią obyczajową a kryminał kryminałem. Dla tego choćby nie lubię kryminałów z wątkiem miłosnym. Nie lubię też komedii kryminalnych. Trup nie jest powodem do żartów. A bez trupa...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja z bloga https://blurppp.com/blog/recenzja-przedpremierowa-eva-garcia-saenz-de-urturi-akwitania/

Nie da się ukryć, że „Trylogia Białego Miasta” zrobiła na mnie doskonałe wrażenie. Z wypiekami godnymi pensjonarki śledziłem kolejne śledztwa, wzloty i upadki Krakena. To też, kiedy kilka tygodni temu trafiła do mnie informacja, że w listopadzie na polskim rynku swoja premiera będzie miała kolejna powieść Evy Garcia Saenz de Urturi zacząłem strzyc uszami. Zapowiedziano też jej tytuł „Akwitania” Spodziewałem się kolejnego mrocznego policyjnego kryminału z kolejnym genialnym śledczym. Może thrillera. Tymczasem „Akwitania” od policyjnego kryminału jest tak daleko jak tylko się da.
Jest sensacyjną opowieścią osadzoną w średniowieczu i oparta o losy jednej z najbardziej wpływowych kobiet w historii Europy – Eleonory Akwitańskiej. Z tym, że jest też opowieścią z dreszczykiem. I pod tym względem blisko jej do „Trylogii Białego Miasta”. Ale oczywiście nie tylko pod tym. I wybaczcie te porównania, ale po takim sukcesie cyklu są one nieuniknione i chyba w jakiś sposób usprawiedliwione. Przynajmniej dla fana cyklu, a nim jest niżej podpisany.
Przy okazji taka uwaga, wyobraźcie sobie, ile by ich było, gdyby autorka nie zmieniła gatunku i rzeczywiście napisała kolejny policyjny kryminał. Tymczasem dzięki odważnej decyzji i odejściu od odcinania kuponów Eva Garcia Saenz de Urturi ma szansę pokazać się z innej strony. Powrócić do stylu i tematyki swoich pierwszych powieści. I tu pierwszy duży plus.
Zostawmy jednak uwagi na marginesie i spójrzmy na te pozycje. „Akwitania” zabiera nas do roku 1137. Eleonora jest milczącą trzynastolatka i w wyniku tajemniczych okazji właśnie straciła ojca, bajecznie bogatego władcę Akwitanii Wilhelma X. Szybko okazuje się, że zamieszanie postanawia wykorzystać król Francji Ludwik VI zwany Grubym. W tym celu będzie chciał wydać młodą dziedziczkę za jednego ze swoich wasali. Eleonora podejmie grę a jej skutki zadziwią Europę i zmienia ja na zawsze.
Po drodze, i to w nasileniu godnym najlepszych powieści akcji i grozy a nawet conspiracy thrillerów pojawią się spiski, zdrady, nienawiść będzie się przeplatać z miłością, a wierność z romansem. Będzie też pewien tajemniczy syn pięciu matek, chłopiec, od czynów którego zatrzęsień się Francja i Europa.
Przez karty powieści przewijają się dzielni rycerze, skrytobójcy, szpiedzy i truciciele. A trup ścieli się gęsto. Słowem jest tam to wszystko co spodziewacie się spotkać w opowieści o średniowiecznej walce o władzę. Jest też delikatne przemieszanie świata wyobrażeń i legend z prawdziwym wydarzeniami znanym z przekazów historycznych. Jak by autorka puszczała do nas oko i mówiła, pokaże wam takie średniowiecze jakie chcecie zobaczyć a nie koniecznie takie jakim było. I ten zabieg sprawia, że „Akwitania” właściwie czyta się sama.
Ale oczywiście nie tylko to. Kolejnym genialnym pomysłem jest skorzystanie z pierwszoosobowej narracji. Pomysł, który sprawdził się w wypadku Krakena czemu miałby nie zadziałać w wypadku Eleonory. Większość wydarzeń poznajemy za sprawą jej relacji, większość, ale nie wszystkie. Grono narratorów jest spore i wszyscy oni są niezwykle ważnymi figurami w tej emocjonującej grze.
Wreszcie sama opowieść, prowadzona precyzyjnie, szybko, ale nie w przesadnym tempie. Do tego jest to opowieść nastrojowa, momentami stylizowana, pełna ozdobników czy wręcz rekwizytów z epoki. Jest też bardzo wciągająca i pod tym względem bardzo przypomina najlepsze thrillery.
I na sam koniec, to jak autorka zbudowała bohaterów. Ci choć są osadzeni na historycznym tle i w historycznych kostiumach zdają się mieć cechy ludzi nam współczesnych. Kierują nimi podobne do naszych motywacje. Kochają, pożądają, pragną władzy i bogactw. Bywają szlachetni albo podli i dwulicowi, ale ich mentalność zdaje się być niemalże identyczna jak nas, ludzi XXI wieku. A to pozwala nam ich rozumieć i się z nimi utożsamiać.
Mnie „Akwitania” oczarowała w stopniu zbliżonym do „Ciszy Białego Miasta”. Pochłonąłem ją w dwa pełne czytelniczej frajdy wieczory. Nie jest to wielkie osiągniecie, bo opowieść jest zwarta i skondensowana to też udało się ja zmieścić na trochę ponad 350 stronach podzielonych na 4 części i kilkadziesiąt dość krótkich rozdziałów. Co też przyspiesza czytanie. Ale jakie to były wieczory, pełne emocji, trzymania kciuki za sukces kolejnych działań Eleonory, kibicowania jej związkowi i podziwiania jej ambicji. Słowem pełne tego wszystkiego co dać potrafi tylko napisana z nerwem, pasjonująca opowieść.
Na koniec, tak trochę zamiast podsumowania, to mam wrażenie, że Eva Garcia Saenz de Urturi wzięła sobie do serca motto władców Akwitanii „Solum sursum scandere - Umiem tylko piąć się w górę” i udowadnia to swoimi powieściami, a te są z tytułu na tytuł lepsze. Dlatego liczę, że pojawi się kolejny tom losów Eleonory Akwitańskiej. Kto zna jej prawdziwą historię, wie, że ta jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa.
Jedno co budzi moje zdziwienie to promowanie tej powieści jako kryminału/thrillera. To nie jest prawda. To rasowa, doskonała powieść historyczna, co po najwyżej z wątkiem sensacyjnym czy kryminalnym. Co nie zmienia faktu, że fani kryminału będą zawiedzeni. Tu się naprawdę dużo dzieje.
Bardzo POLECAM.

Recenzja z bloga https://blurppp.com/blog/recenzja-przedpremierowa-eva-garcia-saenz-de-urturi-akwitania/

Nie da się ukryć, że „Trylogia Białego Miasta” zrobiła na mnie doskonałe wrażenie. Z wypiekami godnymi pensjonarki śledziłem kolejne śledztwa, wzloty i upadki Krakena. To też, kiedy kilka tygodni temu trafiła do mnie informacja, że w listopadzie na polskim rynku swoja...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja pochodzi z bloga https://blurppp.com/blog/lisa-gardner-w-ukryciu/

Raptem kilka tygodni temu recenzowałem pierwszy powieść „Samotna” Lisa Gardner. Dałem wtedy jasny dowód swojego zachwytu. Bałem się jednak, że kolejny tom cyklu Detektyw D.D. Warren może nie sprostać wyśrubowanym oczekiwaniom. Na szczęście były to strachy na Lachy i „W ukryciu” czyli druga część tej serii nie tylko sprostała, ale i podniosła poprzeczkę oczekiwań jeszcze wyżej.
Zostawmy jednak nasze przypuszczenia i nadzieje wobec tomu trzeciego, ten we wznowieniu, ponownie na polskim rynku ukaże się w styczniu 2022 i spójrzmy na „W ukryciu” czyli powieść która zrobiła na mnie szalone wrażenie. Dużo większe niż spodziewałbym się po powieści, którą chyba trzeba szufladkować jako rozrywkową.
Autorka wzięła tu na tapet tematykę zaginionych dzieci. Zaczyna się od przysłowiowego trzęsienia ziemi. I to zaczyna podwójnie. Poznajemy losy młodej dziewczyny, która przez 25 lat swojego życia wraz z rodzicami ukrywała się pod fałszywymi nazwiskami. Równocześnie szkoli się w technikach walki, obserwacji i przetrwania. Po śmierci rodziców wraca do Bostonu.
W tym samym czasie znany z poprzedniego tomu Bobby Dodge, obecnie świeżo upieczony detektyw policji stanowej, zostaje wezwany do potwornego znaleziska. W ruinach dawnego szpitala psychiatrycznego odnaleziono ziemną jamę a w niej zmumifikowane ciała sześciu dziewczynek. Skojarzenia z najgłośniejszą sprawą z jaka powiązany był Bobby Dodge czyli porwania Catherine są jasne.
Gdy media zaczynają nagłaśniać tę sprawę wychodzi na jaw, że jedna z dziewczynek miała na sobie naszyjnik z prawdziwym nazwiskiem uciekinierki. Tak przecinają się losy dwojga bohaterów a równocześnie rozpoczyna się żmudne policyjne śledztwo.
I tu należy się pierwszy pokłon wobec autorki. „W ukryciu” doskonale pokazuje mozolną policyjną robotę. Weryfikacje faktów, przetrząsanie baz danych, setki przesłuchań, konieczność odbycia wielu przykrych rozmów z rodzicami zaginionych dzieci. Rozmów tak smutnych, że jak określa to jeden z bohaterów drugoplanowych nigdy nie powinny się odbyć.
Szefem całego tego kontrolowanego chaosu jest nie kto inny jak detektyw sierżant D.D. Warren. Pomimo całej mrówczej pracy nie udaje się znaleźć punktu zaczepienia. Zwrot przyjdzie z najmniej spodziewanej strony. Więcej wam oczywiście nie zdradzę.
Nie tylko specjalny zespół bostońskiej policji wobec tej zbrodni i pojawiających się łamigłowek jest bezbronny. Nie inaczej jest z czytelnikiem. Kim jest owa uciekinierka, dlaczego i przed kim uciekała, kto zabił owe dziewczynki i kilka innych z zagadek. Ja właściwie do końca, do finałowej sceny nie byłem w stanie znaleźć odpowiedzi na żadna z nich. Tym bardziej, że Lisa Gardner myli tropy, miesza, podaje nowe poszlaki. Tajemnic tylko przybywa z każdą stroną powieści. A odpowiedzi pojawią się dopiero ze spektakularnym, emocjonującym i pełnym akcji finałem.
Do tego przez całą lekturę „W ukryciu” mamy ów niezwykły pełen grozy, tajemniczy, pełen podskórnego zagrożenia nastrój. Wszystko tu jest szalenie enigmatyczne, a przy tym mroczne. Dodajcie do tego bardzo trudny temat przewodni, czyli zaginione dzieci i zrozumiecie, dlaczego z tej powieści emanuje ciemność.
Dodam jeszcze jeden rewelacyjny zabieg formalny. Ta opowieść ma dwoje narratorów. Pierwszym jest klasyczny, trzeciosobowy opowiadającym o pracy policji, skupiony na tych wątkach, w których spotykamy DD oraz Bobbiego. Drugi, pierwszoosobowy opowiada o tych wydarzeniach z punktu widzenia tajemniczej uciekinierki. Dzięki czemu choć te wątki się przeplatają a momentami wręcz podążają tym samym potokiem to ta podwójna narracja pozwala na szersze spojrzenie na głowy wątek. Pozwala to jeszcze bardziej zagmatwać fabułę i wzmóc nastrój tajemnicy.
Ta powieść przez swój niezwykły klimat, bardzo przemyślana główną linię fabularna, doskonale skonstruowanych bohaterów i emanujący z niej mrok nikogo nie pozostawi obojętnym. Jest opowieścią doskonale napisaną, wciąga od pierwszych stron a przy tym znacznie wyrasta poza powieść rozrywkową a przy okazji pozwala być wdzięcznym losowi, że w Polsce zaginięcia dzieci to wciąż nie jest normą, codziennością wręcz jak ma to miejsce w USA. I oby tak pozostało.
Z całych sił wam „W ukryciu” POLECAM i z pełen nadziei, ale i pewności, że znów otrzymamy kolejną emocjonującą dawkę literackich wrażeń. Dobrze, że ta seria doczekała się wznowienia.

Recenzja pochodzi z bloga https://blurppp.com/blog/lisa-gardner-w-ukryciu/

Raptem kilka tygodni temu recenzowałem pierwszy powieść „Samotna” Lisa Gardner. Dałem wtedy jasny dowód swojego zachwytu. Bałem się jednak, że kolejny tom cyklu Detektyw D.D. Warren może nie sprostać wyśrubowanym oczekiwaniom. Na szczęście były to strachy na Lachy i „W ukryciu” czyli druga część tej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja pochodzi z bloga https://blurppp.com/blog/anna-gacek-ekstaza-lata-90-poczatek-audiobook/ i dotyczy wersji audiobook

„Ekstaza. Lata 90. Początek” Anny Gacek to pozycja, po która zwyczajnie musiałem sięgnąć. Do tego musiała to być wersja audiobook w wersji czytanej przez autorkę. Ale chyba w wypadku kogoś, kto po pierwsze, wchodził w dorosłość na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, a po drugie wychował się na Trójce i nieprzerwanie słuchał jej do roku 2018, taki imperatyw jest czymś najzwyczajniejszym na świecie.
O tym, że w Polsce początek lat 90 był czasem przełomu wiedzą chyba wszyscy. Po bezkrwawej rewolucji roku 1989 zmieniało się u nas właściwie wszystko. Rozdziała się kapitalistyczna gospodarka oparta o konkurencję, zmieniała się obyczajowość, następowała zdecydowana komercjalizacja kultury a jaj najbardziej wyraźnym przejawem było przełamania monopolu państwowych mediów i wyraźna ekspansja mediów komercyjnych właśnie.
Ale zmiany nie działy się tylko w byłych krajak bloku sowieckiego. Wielki przewrót następował też w innych miejscach, ale dotyczył głownie świata popkultury. Po wymuskanych, wypacykowanych latach osiemdziesiątych w którym rządziły długowłose dziewczyny w nienagannym makijażu i równie nienaganni chłopcy w pastelowych garniturach świat potrzebował odmiany, a może nawet odreagowania.
Pierwsze lata tamtej dekady właśnie taka zmianę przyniosły. Zamanifestowało się to na dwóch płaszczyznach – muzyki i mody. I właśnie tych płaszczyznach Anna Gacek w „Ekstaza. Lata 90. Początek” opowiada. Skupia się przy tym na 4 składowych. Po pierwsze supermodelki stylizowane na dziewczyny z sąsiedztwa. Jednak nim trafiły na okładki w takiej formie musiał się zmienić świat magazynów poświęconych stylowi. Jakie przemiany przeszedł „Vouge” czy „Harper’s Bazaar” to istotna część tej opowieści. Wreszcie jak ten powolny, ale szokujący dla wielu cykl małych kroczków doprowadził do czegoś co dziś nazywamy Heroin chic.
Ale początek tamtej dekady, to prócz zmian w świecie mody olbrzymi przełom stylistyczny w muzyce jakim było pojawienie się grange. Wraz z falą ze Seattle a wieć z Nirvaną, Pearl Jam czy Alice in Chains zupełnie zmieniło się to czym zasłuchiwali się wtedy nastolatkowie. I wraz z tą muzyka przyszedł odmiany sposób myślenia o świecie. Tak odmienny, że nawet muzycy o ugruntowanej pozycji musieli zmienić swoje podejście. Pojawienie się The Fly czyli kolejnego alter ego samego Bono czy oddanie głównej roli w teledyskach wyjadaczy z Aerosmith wtedy nastoletnie Alice Silverstone to nie były przypadki.
Ale tamten czas miał też swoje mroczne oblicze, które można określić jednym słowem – heroina. Jak zgubny i potężny wpływ wywarła na tamtą dekadę to też ważna część tej pozycji.
I właśnie opowieścią o tym czasie przełomu jest „Ekstaza. Lata 90. Początek”. Dodam, że opowieścią doskonale zadokumentowaną. Znajdziecie tu dziesiątki, o ile nie setki odwołań do monografii, książek o tym okresie, artykułów prasowych a przede wszystkim wywiadów z bohaterami tamtego czasu.
Dodam jeszcze, że Gacek opowiada ze swadą, nie ocenia, przedstawia fakty, ucieka od uproszczeń i uogólnień, pozwala odbiorcy samemu wyrobić sobie zdanie. Ewidentnie dochodzi tu do głosu nie pisarskie a dziennikarskie doświadczenia autorki.
A jak jesteśmy już przy dziennikarstwie, to latem tego roku minął rok od czasu, kiedy obecnie rządzący Polskim Radiem, w tym Programem Trzecim (nie odważę się napisać Trójką) zadecydowali pozbyciu się Anny Gacek. I powiem szczerze mnie je w eterze bardzo brakuje, a brak to tym większy, że jako jedna z nielicznych z tamtego trójkowego zespołu nie zdecydowała się na kontynuacje kariery radiowej i zwyczajnie usłyszeć się jej nie da.
Dlatego, z każdej szansy by ten charakterystyczny głos z jeszcze bardziej charakterystycznym R trzeba skorzystać. I dla mnie taka szansą był właśnie ten audiobook.
Interpretując swój własny teks Anna Gacek mówi tak, jak przez lata w swoich audycjach. Chwilami wręcz czułem się jak bym słuchał legendarnej audycji „Historia pewnej płyty” w starej dobrej Trójce. Ten sam głos, to samo pełne pasji opowiadanie o popkulturze, te sam zacne wybory muzyczne.
Długa ta recenzja wyszła to czas na podsumowanie. „Ekstaza. Lata 90. Początek” to pozycja obowiązkowa dla wszystkich zakręconych na punkcie muzyki słuchaczy dawnej Trójki. Ale nie tylko dla nich, też dla wszystkich zainteresowanych szeroko rozumianą kulturą popularna, przemianami społecznymi czy wreszcie dla tych chcących wiedzieć, jak było kiedyś.
„Ekstaza. Lata 90. Początek” kończy się samobójczą śmiercią Kurta Cobaina czyli 5 kwietnia 1994. A to szczególnie patrząc na podtytuł, w którym pada słowo „początek” pokazuje, że pewnie ta opowieść doczeka się kontynuacji. Czekam na nią z wypiekami, a te część szczerze POLECAM.

Recenzja pochodzi z bloga https://blurppp.com/blog/anna-gacek-ekstaza-lata-90-poczatek-audiobook/ i dotyczy wersji audiobook

„Ekstaza. Lata 90. Początek” Anny Gacek to pozycja, po która zwyczajnie musiałem sięgnąć. Do tego musiała to być wersja audiobook w wersji czytanej przez autorkę. Ale chyba w wypadku kogoś, kto po pierwsze, wchodził w dorosłość na przełomie lat...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Gaijin gotuje Kuchnia japońska dla nie-Japończyków Ivan Orkin, Chris Ying
Ocena 8,0
Gaijin gotuje ... Ivan Orkin, Chris Y...

Na półkach:

Recenzja z bloga https://blurppp.com/blog/ivan-orkin-i-chris-ying-gaijin-gotuje/

Zacznę się od przyznania do własnej niekompetencji i ignorancji. Nie znam kuchni orientalnej, choć ja bardzo lubię i często jem. Nie rozróżniam kuchni wietnamskiej od tej z Chin, Tajlandii, Japonii czy choćby Malezji. Wrzucam je do jednego wielkiego wora – kuchnia orientalna właśnie. Jedyna, która w mojej świadomości wybiła się na własne miejsce to kuchnia indyjska. Reszta to dla mnie „jedzenie od Chińczyka”. Kto ma inaczej niech rzuca kamieniem. Jest jednak szansa na zmianę a pomóc w tym może niedawno wydana „Gaijin gotuje” Ivana Orkina i Chrisa Yinga.
Po prawdzie to tytuł jest dłuższy i dwuczłonowy - „Gaijin gotuje. Kuchnia japońska dla nie-Japończyków”. I warto by choć raz pojawił się w pełnej formie. I to nie tylko z rzetelności, ale też dla tego, że jest szalenie dla zrozumienia tej publikacji. Bo wbrew pierwszej części tytułu i okładkowej ilustracji nie jest to książka kucharska. Co oczywiście nie znaczy, że nie ma tam przepisów. Jest ich bardzo wiele i to szalenie zróżnicowanych, o różnym stopniu trudności i na różne okazje.
Czym w takim razie „Gaijin gotuje” - wybaczcie, ale będę używał skróconej wersji tytułu – jest. Dla mnie to po pierwsze wspaniała opowieść o Japonii i tym co japońskie. O stylu życia, o zwyczajach, o kontekście kulturowym. Przecież to z nich wynika konstrukcja jedzenia.
A Ivan Orkin potrafi snuć opowieści jak mało kto. Do tego doskonale poznał Kraj Kwitnącej Wiśni. Mieszkał i gotował tam przez ponad 30 lat. Zatopił się w tamtejszym otoczeniu i przetworzył je na nasz zachodni sposób. Dla tego nie spodziewajcie się szoków, kulturowych klaszy i innych takich. Za to spodziewajcie się wielu wyjaśnień.
Ale „Gaijin gotuje” to też przewodnik po tamtejszej kulturze kulinarnej. Po technikach, sposobach podawania, składnikach, zasadach przyprawiania i tym wszystkim co finalnie tworzy danie. Przewodnik rozpisany na kilkadziesiąt lekcji, z których każda ma formę przepisu z kontekstowym wprowadzeniem.
I czyta się te przepisy jak opowiadania, czasami wręcz nowelki i pracują przy tym wszystkie zmysły. Bo napisano to tak, że gdy dodatkowo rzucimy okiem na towarzyszące ilustracje to czuć wręcz te zapachy i smaki. Pyszna to lektura.
Same przepisy jak wspomniałem maja różny poziom trudności, do tego pogrupowano je „pod okazje”. Dla przykładu, jeżeli chcecie zaskoczyć znajomych wpadających na piwo wystarczy znaleźć odpowiedni rozdział i coś wybrać. Jak na kolacje to sięgamy do innego rozdziału. Co ważne są też tak zwane przepisy podstawowe. Dla przykładu jasno i szczegółowo wyjaśniono jak ugotować ryż. Tak, wrzucenie torebki do wrzątku nie jest dobrym pomysłem, a przynajmniej nie w wypadku ryżu szlachetnego a nie marketowej konfekcji.
Jak widzicie, z tej książki można się naprawdę dużo nauczyć, i to nawet na temat wydawać by się mogło rzeczy oczywistych i trywialnych. Ale przede wszystkim ta „Gaijin gotuje” to wielka lekcja Japonii i tamtejszej kuchni. Gwarantuje wam, że po jej lekturze nigdy już nie powiecie o daniu japońskim „coś od Chińczyka”. A o to właśnie mi chodziło. Mocno POLECAM.
NO i pamiętajcie, kuchnia japońska to nie tylko sushi.

Recenzja z bloga https://blurppp.com/blog/ivan-orkin-i-chris-ying-gaijin-gotuje/

Zacznę się od przyznania do własnej niekompetencji i ignorancji. Nie znam kuchni orientalnej, choć ja bardzo lubię i często jem. Nie rozróżniam kuchni wietnamskiej od tej z Chin, Tajlandii, Japonii czy choćby Malezji. Wrzucam je do jednego wielkiego wora – kuchnia orientalna właśnie. Jedyna,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja pochodzi z bloga https://blurppp.com/blog/balzary-michael-flea-flea-acid-for-the-children/
i dotyczy wersji audiobook
Red Hot Chilli Peppers to bezdyskusyjnie jeden z najważniejszych zespołów ostatnich 40 lat. Od swojego debiutu w 1984 roku rozgrzewają serca fanów. Rdzeń zespołu od początku stanowią charyzmatyczny wokalista Anthony Kiedis i odpowiadający za groove fenomenalny basista Flea. Reszta zespołu podlega ciągłym fluktuacją. O ile ten pierwszy jest dość znany i sporo o sobie opowiedział w autobiograficznej opowieści „Blizna” o tyle o tym drugim wiadomo było znacznie mniej. Teraz to się zmienia za sprawa niedawno wydanej autobiografii „Flea. Acid for the Children”.
Bardzo dziwna to pozycja i z pewnością wzbudzi ona u czytelników wiele ambiwalentnych odczuć. Głownie dla tego, że opisuje bardzo wczesny okres życia autora. Tak naprawdę opowiada nam jam australijski nadwrażliwiec Michael Peter Balzary stał się Flea.
Wspólnie z autorem przemierzymy kawał świata od australijskiego Melbourne, przez Nowy York po Holywood. Zatopimy się w problemy rodzinne przedstawicieli amerykańskiej niższej klasy średniej przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Poznamy świat nowojorskiej i kalifornijskiej bohemy. Wreszcie oglądniemy czas zmierzchu dzieci kwiatów.
Przy okazji zahaczymy o amerykańskie szkoły i rządzące nimi zasady przed reganomiką i tuż po niej. Przy okazji będzie szansa rzucić okiem na mechanizmy rządzące wówczas amerykańską wielkomiejska rodziną. I powiem wam, że nie zawsze spodoba wam się co tam zobaczycie.
Kolejnym ważnym elementem „Flea. Acid for the Children” jest szczere rozliczenie się Pchełki ze światem używek w tym wszelakich substancji zmieniających percepcje. Autor szczerze opowiada o swoich narkotykowych doświadczeniach, a tych było bardzo wiele, a łatwy dostęp do dragów zabrał mu przyjaciół i wiele w jego życiu zmienił.
Jest też oczywiście o przyjaźni z Anthonym Kiedisem, o odejściu Hillela Slovaka i o innych przełomowych momentach bardzo wczesnego RHCP. Ale na tym wczesnym etapie się kończy. „Flea. Acid for the Children” opowiada bowiem o tym co kształtowało i stworzyło Flea a nie o samej karierze. Na to pewnie przyjdzie czas w zapowiedzianej już drugiej części.
Tyle o treści, ale tym co na mnie zrobiło wielkie wrażenie, to język i styl opowieści. Michael pisze językiem jakiego raczej nie spodziewacie się po rockandrolowcu. Wszystko skrzy się od metafor, impresji, hiperbol. Dużo tu zabawy słowem, językiem, nastrojem. Wszystko waha się od euforii po mroczne, depresyjne klimaty. Co jest chyba jasna projekcją tego, co działo się w głowie małego chłopca dorastającego w toksycznym środowisku.
Sam „Flea. Acid for the Children” poznałem za sprawą audiobooka. W rolę lektora/autora/narratora wcielił się Janusz Zadura, i zrobił to z wielką klasą. Doskonale przedstawił pewną emocjonalną labilność, rozedrganie młodego człowieka w przełomowych momentach swojego życia. Nie ma tu patosu, nie ma popadania w egzaltację, jest za to doskonałe panowanie nad nastrojem, co w tej pozycji jest bardzo ważne.

Wysłuchanie tego tytułu niewątpliwie robi wrażenie, przedstawia ona bowiem tło tego co później zaowocowało niezwykła muzyka. Pokazuje, jak kształtował się warsztat i emocjonalność Flea. Zostaje też niestety odrobina niedosytu. Chciałoby się posłuchać o samej muzyce i karierze RHCP. To też niecierpliwie czekam na kolejna część. A tą z całego serca POLECAM

Recenzja pochodzi z bloga https://blurppp.com/blog/balzary-michael-flea-flea-acid-for-the-children/
i dotyczy wersji audiobook
Red Hot Chilli Peppers to bezdyskusyjnie jeden z najważniejszych zespołów ostatnich 40 lat. Od swojego debiutu w 1984 roku rozgrzewają serca fanów. Rdzeń zespołu od początku stanowią charyzmatyczny wokalista Anthony Kiedis i odpowiadający za groove...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja pochodzi z bloga https://blurppp.com/blog/graham-masterton-dom-stu-szeptow/
Po tym jak z wielką przyjemnością przeczytałem „Dom stu szeptów” zacząłem się zastanawiać czy powieść grozy zawsze musi przestraszać. Może wystarczy, jak intryguje. Bo rzeczywiście nie bałem się przy niej ani przez sekundę, natomiast od początku byłem zaintrygowany. I to podwójnie, po pierwsze tym jak autor pociągnie fabułę, po drugie jak ze zgranych pomysłów stworzyć coś nowego, świeżego, zaskakującego.
Z pozoru zaczyna się to jak wiele horrorów. Jest klasyczny anturaż. Stara, wiktoriańska rezydencja gdzieś pośród wiecznie zamglonych wrzosowisk. Do tego nieustająco padający deszcz i pojawiające się na horyzoncie pioruny. Słowem klasyka klasyk.
Do tego domu, po śmierci jego właściciela trafia trójka jego dzieci wraz z rodzinami. Mają się tu spotkać z prawnikiem rodziny i podzielić spadek. Gdy dorośli zajęci są swoimi sprawami gdzieś ginie pięciolatek. Rozpoczynają się poszukiwania, w których uczestniczy zarówno policja jak i cały tłum ochotników. Jak łatwo się domyśleć nie przynoszą one żadnego skutku. Kolejnym krokiem jest szczegółowe przeszukanie domu zakończone potwierdzeniem pewnej starej historycznej opowieści. Opowieści zupełnie realnej i nie mającej nic wspólnego z czymkolwiek paranormalny. Ale czy aby na pewno.
Wkrótce zaczynają znikać kolejne osoby a w domu słychać szepty. Kto i co szepcze oczywiście wam nie zdradzę. Podobnie jak nie powiem czy to ludzie czy może jakieś byty paranormalne. Zepsułbym wam zabawę. „Dom stu szeptów” jest bowiem powieścią grozy nietypową. Zamiast epatowania strachem i przemocą mamy tu niemalże kryminalną zagadkę. Do tego zagadkę wielopiętrową i złożoną.
I tym co mnie w tej powieści najbardziej intrygowało, to sposób w jaki czytelnik poznaje jej rozwiązanie. Kiedy co kilka rozdziałów autor odkrywa fragment układanki otrzymujemy fragment odpowiedzi, ale też zwykle kolejne pytania. Kolejną zagadkę ukrytą w zagadce. I tak do ostatniej strony.
Słowem fabuła jest na najwyższym poziomie i co dla wielu horrorów nietypowe, opowiedziana bez niepotrzebnego epatowania przemocą. Tu zamiast scen rozrywania, cięcia i miażdzenia mamy mroczny, mglisty nastrój i świetnie skonstruowaną tajemnice. I to suma tych składowych sprawia, że „Dom stu szeptów” tak dobrze się czyta i to pomimo jednego wielkiego mankamentu tej pozycji.
Tym mankamentem jest konstrukcja bohaterów. A ta delikatnie mówiąc jest niewiarygodna psychologicznie, nieprawdopodobna i płaska. Wybaczcie, ale ja sobie nie potrafię wyobrazić matki zaginionego od kilku kilkunastu godzin pięciolatka, która przed snem czyta sobie lokalne legendy, zachowuje pełny spokój, nie panikuje i wszystko przyjmuje z zimną racjonalnością. To samo z ojcem chłopczyka.
Pokażcie mi ludzi widzących rzeczy niemożliwe do wyjaśnienia i mocno przerażające, którzy wciąż pozostaną na noc w nawiedzonym domu, jak by nic się nie stało. Ja w to nie wierzę i mnie to nie przekonuje. Sam, pewnie jak większość z was uciekł bym z krzykiem. Oczywiście rozumiem, że taki zabieg był konieczny, że gdyby bohaterowie tej opowieści zachowali się tak jak miażdżąca większość z nas to tej opowieści zwyczajnie by nie było.
I to jedyny mój zarzut wobec tej pozycji, cala reszta jest jak najbardziej OK. Nastrój, bardzo przemyślana, wielopłaszczyznowa fabuła, dynamiczny i wielopiętrowy finał – wszystko jest tu jak najbardziej na miejscu.
„Dom stu szeptów” może nie przeraża i nie wywołuje gęsiej skórki, ale intryguje i wciąga. I mnie to wystarcza bym dobrze się z tą książką bawił. POLECAM nie tylko na jesień!

Recenzja pochodzi z bloga https://blurppp.com/blog/graham-masterton-dom-stu-szeptow/
Po tym jak z wielką przyjemnością przeczytałem „Dom stu szeptów” zacząłem się zastanawiać czy powieść grozy zawsze musi przestraszać. Może wystarczy, jak intryguje. Bo rzeczywiście nie bałem się przy niej ani przez sekundę, natomiast od początku byłem zaintrygowany. I to podwójnie, po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja pochodzi z bloga
Powieści Macieja Siembiedy to coś na co czekam. Na szczęście Pan Maciej na kolejne tytuły nie każe długo czekać i co kilka miesięcy trafia do nas kolejna powieść. A ja tylko mam nadzieję, że znowu będzie to coś z cyklu Jakuba Kani. To też kiedy zapowiedziano „Kukły” czyli czwarty tom z tej serii szczerze się ucieszyłem. Przecież każde spotkanie z Kubą to jest nie tylko świetną zabawą ale i szansą na poznanie historycznych ciekawostek.
Tym razem wracamy do początku kariery prokuratora Kani. Jest połowa lat dziewięćdziesiątych, do gdańskiej policji zwraca się syn niemieckiego kolekcjonera i proponuje nieodpłatne przekazanie kolekcji policyjnych odznak w zamian za wmurowanie pamiątkowej tablicy. Lokalni politycy widzą w tym szansę na ugranie kapitału i wzmocnienie swojej pozycji. Nim podejmą jakieś kroki chcą jednak weryfikacji kolekcji i ofiarodawcy. Zadanie to spada na Kubę. Ten szybko orientuje się, ze cos tu jednak śmierdzi, a sam ofiarodawca ma sporo za uszami.
Po takim odkryciu kilku lokalnych notabli próbuje zamieść sprawę pod dywan. Rogata ducha Kuby daje o sobie znać i sprawa nabiera prasowego rozgłosu. Na Kubę spływa zawieszenie i sporo czasu. Towarzyszy temu nowe prywatne zlecenie, w znacznym stopniu powiązane z wspomnianym kolekcjonerem. Kania je przyjmuje i rozpoczyna się jazda bez trzymanki.
Fabuła rozbija się na trzy plany czasowe – lata dziewięćdziesiąte, przełom lat trzydziestych i czterdziestych minionego wieku i głębszą przeszłość aż do XVIII wieku. Prócz dziedzictwa nazistów pojawiają się tajemnicze wiedźmy, puste sarkofagi, ludzie pogrzani o kontakty z diabłem, tajemnicze kulty i kilka innych. Przygoda goni przygodę, historyczna ciekawostka ciekawostkę, anegdota anegdotę.
Wszystko to podlane sosem reporterskiej dokładności – Maciej Siembieda przez wiele lat był prasowym reporterem i to czuć. Fikcja miesza się tu z prawdą, a granice są tak zatarte, że niemożliwym jest oddzielić jedno od drugiego. Do tego jeszcze ukryte między wierszami ale czytelne uwagi o charakterze społeczno-politycznym odnoszące się do tu i teraz. I nie jest to nachalne, a odbierane jako kolejną warstwę w tej wielopoziomowej opowieści.
Przez to „Kukły” przypominają trochę cebule, pod jedną warstwa jest kolejna, a potem następna i im głębiej szukamy tym trafiamy na ciekawsze smaczki. A każdy z nich to jeszcze więcej czytelniczej frajdy i zabawy.
Siembieda pisze lepiej niż Dan Brown, odwołuje się przy tym do bardziej lokalnych, a równocześnie lepiej udokumentowanych smaczków, legend, podań, mało znanych historycznych epizodów. Dlatego pewnie też pan Maciej nigdy nie zyska takiej popularności jak Brown bazujący na religii i mitach uniwersalnych, globalnych. I boje się, że nawet tak doskonała powieść jak „Kukły” tego nie zmieni.
Nie zmienia to faktu, że mnie z prozą Siembiedy obcuje się lepiej. Tym bardziej, ze pan Maciej jest jednym z tych nielicznych autorów, którego właściwie wszystkie ważne powieści adoptowano do formy audiobooka. Za każdym razem wybrano tez doskonałego lektora. Za „Kukły” odpowiada mistrz tworzenia nastroju Mariusz Bonaszewski. I to , podobnie jak w wypadku powieści „Wotum” stanął na wysokości zadania. Nagrania słucha się z wielką przyjemnością. Takiego budowania napięcia, odmalowywania scen, osadzonych przecież na różnych planach czasowych, od Bonaszewskiego mogą uczyć się inni.
Dla mnie „Kukły” w tej wersji to najlepszy audiobook fabularny jaki wysłuchałem w tym roku. To też z całego serca POLECAM.

Recenzja pochodzi z bloga
Powieści Macieja Siembiedy to coś na co czekam. Na szczęście Pan Maciej na kolejne tytuły nie każe długo czekać i co kilka miesięcy trafia do nas kolejna powieść. A ja tylko mam nadzieję, że znowu będzie to coś z cyklu Jakuba Kani. To też kiedy zapowiedziano „Kukły” czyli czwarty tom z tej serii szczerze się ucieszyłem. Przecież każde spotkanie z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja płodzi z bloga https://blurppp.com/blog/harlan-coben-bez-pozegnania/

Jak zapewne wiecie, za jakieś gigantyczne pieniądze Netflix kupił prawa do adaptacji filmowych kilkunastu powieści Harlena Cobena. W wyniku tego co jakiś czas pojawiają się nie tylko nowe seriale, o czym pod koniec recenzji, ale i nowe wydania powieści. Oczywiście nieodmiennie w serialowych okładkach. Kilka dni temu na platformę trafiło „Bez pożegnania” a na półki kolejne wydanie, tej klasycznej już dla mistrza fabularnych twistów powieści.
Jak wspomniałem to wznowienie. „Bez pożegnania” swoją premierę miało w roku 2002 i to w tamtych czasach jest obsadzone. Nie ma tu dominacji mediów elektronicznych, nie ma wszechobecnych social mediów za to są wyidealizowane przedmieścia ciągnące się kilometrami w około amerykańskich miast. Na jednym z nich dorastał Will Klein, dziś pracownik fundacji pomagającej trudnej i zagubionej młodzieży. Kocha swoja pracę i ma w niej bliskich przyjaciół. Wiedzie przy tym ustabilizowane życie, ma piękną i szalenie zakochaną w nim narzeczoną.
Przychodzi jednak tydzień, który zmienia wszystka a przeszłość upomina się o swoje. Umiera jego matka, a przed śmiercią informuje go, że jego brat – przed laty oskarżony o morderstwo, jednak żyje. Kilka godzin po tym znika jego narzeczona. Jak sugeruje tytuł robi to „Bez pożegnania”. Will wspierany przez przyjaciela o szemranej przeszłości rozpoczyna poszukiwanie, ale nie szuka jej sam. Szuka jej również FBI, jest bowiem oskarżona o wielokrotne zabójstwo. Co łączy zaginięcie narzeczonej i jego brata.
Z każdym krokiem pojawia się więcej zagadek. Znikąd nagle na scenę wchodzą dawno zapomniani towarzysze dzieciństwa a samo sielankowe przedmieście okazuje się mieć wiele mrocznych sekretów. Nic nie wydaje się być tym czym było, a każdy ma coś do ukrycia. Ci najbliżsi też.
I tak przez ponad 400 ekscytujących stron. Ale do tego mistrz Coben nas już przyzwyczaił i właśnie tego po jego książkach oczekujemy. I w tej pozycji się nie zawiedziemy. Jest tu jak zawsze charakterny bohater, z pozoru szary przedstawiciel klasy średniej, ale przyciśnięty przez los potrafiący pokazać siłę i determinacje. Są świetnie narysowane postacie drugiego i trzeciego planu no i jest zakręcona, nieprzewidywalna, zakończona wielkim twistem fabuła.
Czyta się to lekko, szybko i z wypiekami. Dla mnie to kolejny doskonały thriller autora. Sięgnijcie koniecznie w deszczowe popołudnie. „Bez pożegnania” to rozrywka na najwyższym poziomie, zdecydowanie POLECAM. I to koniczynie sięgnijcie nim oglądniecie serial. Sięgnijcie też, by przekonać się, że przedmieścia sielskie są tylko z pozoru.

CD na blogu

Recenzja płodzi z bloga https://blurppp.com/blog/harlan-coben-bez-pozegnania/

Jak zapewne wiecie, za jakieś gigantyczne pieniądze Netflix kupił prawa do adaptacji filmowych kilkunastu powieści Harlena Cobena. W wyniku tego co jakiś czas pojawiają się nie tylko nowe seriale, o czym pod koniec recenzji, ale i nowe wydania powieści. Oczywiście nieodmiennie w serialowych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja z bloga https://blurppp.com/blog/justyna-dzbik-kluge-polacy-last-minute-sekrety-pilotow-wycieczek-audiobook/
I dotyczy wersji audiobook

Część z was wie, że od ponad 20 lat jestem związany z branżą turystyczną. Pracuje po tej stronie przyjazdowej czyli zajmuje się osobami odwiedzającymi Kraków. Do tego jak większość z was bywam turystą. Czasami takim podróżującym na własną rękę a czasami korzystam z tradycyjnych pakietowych wakacji pobytowych. To też mam podwójne spojrzenie na zachowania wakacjuszy. Kiedy więc dowidziałem się, że jest taka pozycja jak „Polacy last minute. Sekrety pilotów wycieczek” czyli próba analitycznego spojrzenia na zachowania turysty.
Za sprawę wzięła się radiowa dziennikarka Justyna Dżbik-Kluge, która słuchaczom znana jest głownie tego, że rozmawia ze słuchaczami. I to doświadczenie prowadzenia rozmów wykorzystała. Na potrzeby tej pozycji przeprowadziła kilkadziesiąt rozmów z osobami od dawna związanych z turystyka. Z dumom dodam, że kilku z tych rozmówców znam osobiście. A potem uzyskane informacje uszeregowała w kilka bloków tematycznych.
Dowiemy się między innymi jak wygląda praca rezydenta, przewodnika czy pilota wycieczek. Jakie zachowania turystów sprawiają im trudność a jakie ich cieszą i dają satysfakcje z wykonywanej. Jest też bardzo interesujący rozdział poświęcony rujnującemu wpływowi pracy poza domem na relacje i życie rodzinne. To jeden z aspektów, o jakim turysta często nie pamięta.
Dowiem się z „Polacy last minute. Sekrety pilotów wycieczek” też o różnych typach turystyki, od tej pobytowej najbardziej masowej przez pełne wyzwań trekkingi aż po luksusowe, płacone z korporacyjnych budżetów incentive travel. Przy okazji fachowcy zajmujący się tymi segmentami zdradzają sekrety organizacji takich wyjazdów i opowiadają o ich uczestnikach. A ich zachowanie często dalekie jest od racjonalnego.
To dlatego, że „Polacy last minute. Sekrety pilotów wycieczek” to też lustro, i to wcale nie krzywe. Możemy się w nim jako społeczeństwo przeglądnąć i z pewnego dystansu, ale bez przymrużonego oka zobaczyć samych siebie w wakacyjnych okolicznościach. I nie jest to obraz może aż tak szokujący jak prezentowany w memach z nieśmiertelnymi Grażyną i Januszem, ale daleki od sielankowego.
Z drugiej strony mamy tez rozdział o zagranicznych turystach odwiedzających Polskę i jest szansa spojrzeć jak wyglądamy na tak zwanym tle. Wnioski z tego porównania każdy powinien wyciągnąć sam.
W „Polacy last minute. Sekrety pilotów wycieczek” jest też jeden element, który to wyciąganie wniosków ułatwi. Są to wplecione w rozdziały rozmowy z psychologiem Piotrem Mosakiem. Dużo one tłumaczą. Pewnie podświadomie to czuliśmy, ale mało kto z nas jasno to deklarował – wakacje to czynność szalenie stresująca. Warto o tym pomyśleć obserwując wakacjuszy.
Warto dodać, ze pozycja ukazała się zarówno w tradycyjnym wydaniu papierowym jak i jako ebook i audiobook. Zdecydowałem się na te ostatnią formę. Tym co na początku mnie zdziwiło, to lektor. Tekst interpretuje Motylski Maciej czyli mężczyzna. Tymczasem spora część książki jest w pierwszej osobie, a autorka jest jednak kobietą i fajnie byłoby gdyby zamiast lektora była lektorka. Na szczęście przeszkadza to jedynie przez pierwszy kwadrans. Potem na pierwszy plan wychodzi treść i pojawia się prawdziwa frajda ze słuchania.
Słucha się szybko, pozycja choć jest literaturą faktu wciąga jak najlepszy thriller. Nie pełne 8 godzin nagrania mija niezwykle szybko, ale nie pozostawia uczucia niedosytu. Temat został ogarnięty kompleksowo i wielostronnie. I przede wszystkim autorka, choć pojawiają się żartobliwe anegdoty, nie zrobiła z tego krotochwilnej kpiny z turysty z reklamówką. To naprawdę znakomita analiza i bardzo prawdziwy obraz Polaka na wakacjach. Dlatego zdecydowanie POLECAM.

Recenzja z bloga https://blurppp.com/blog/justyna-dzbik-kluge-polacy-last-minute-sekrety-pilotow-wycieczek-audiobook/
I dotyczy wersji audiobook

Część z was wie, że od ponad 20 lat jestem związany z branżą turystyczną. Pracuje po tej stronie przyjazdowej czyli zajmuje się osobami odwiedzającymi Kraków. Do tego jak większość z was bywam turystą. Czasami takim podróżującym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja z bloga https://blurppp.com/blog/dionisios-sturis-kalimera-grecka-kuchnia-radosci/
Dionisios Sturis przez lata kojarzył mi się z dobra informacją z zagranicy. On wtedy był korespondentem Radia Tok Fm a ja jego słuchaczem. Potem ja zmieniłem stacje a on pracę, choć z pewnością jedno nie było powiązane z drugim. Potem z czyjegoś polecenia wrzuciłem na słuchawki audiobookową wersję zbioru reportaży „Gorzkie pomarańcze”. A w czasie lockdownu zacząłem gotować „po grecku” bazując na umieszczanych na YT przepisach przedstawianych przez Sturisa. I było pysznie. To też kiedy tylko zobaczyłem, że autor wydał też pozycje kulinarną, o wszystko mówiącym tytule „Kalimera. Grecka kuchnia radości” natychmiast po nią sięgnąłem.
I bardzo się z tego zakupu cieszę. I to z przynajmniej trzech powodów. Trzech ba ta pozycja ma trzy warstwy. Pierwszą, pod względem objętości są portrety dań zakończone opisem ich przygotowania. Inaczej niż w większości książek kucharskich „Kalimera. Grecka kuchnia radości” przepisy są zamieszczone trochę przy okazji. Ważniejszym jest przedstawienie samych dań, ich roli na stole, kontekstu kulturowego. Czasem to wszystko jest jeszcze wzbogacone o anegdotkę albo mini wspomnienie.
Interesująca jest też selekcja. Wszystkie potrawy są wegetariańskie. Z jednym wyjątkiem nie ma też dań z ryb czy owoców morza. Ma to swoje uzasadnienie. Przez lata a pewnie nawet przez wieki mięso było niezbyt częstym gościem na greckim stole. Przypominam, ze w większości była to kuchnia wiejska, jedzona przez bardzo biednych ludzi. A tych na mięso zwyczajnie nie było stać. Co do ryb, to wytłumaczenie jest proste – autor ich nie lubi.
Na szczególną uwagę zasługuje rozdział o deserach
Przy okazji Sturis zwraca uwagę na ewolucję kuchni greckiej jako konsekwencje przemian społeczno- politycznych, w tym dużych ruchów migracyjnych. Dla przykładu wiedzieliście o tym, że ziemniaki na tamtejszych stołach zagościły dopiero po 1821 roku wraz z objęciem władzy przez Joanisa Kapadistriasa. Ten znał je z Włoch i to on je sprowadził do Grecji.
Takich ciekawostek jest bardzo wiele. Część w drugiej warstwie, czyli mini reportażach, a przypomnę Dionisios Sturis to przede wszystkim reportażysta. Każdy rozdział poprzedzony jest właśnie takim minireportażem przedstawiającym współczesną Grecję, te poobijaną kryzysem. Tę wciąż w procesie rekonwalescencji, te próbującą się pozbierać na nowo. Wszystko znów podane przez pryzmat człowieka, i jego sytuacji. Często niełatwej.
Trzecią warstwą są szalenie osobiste wspomnienia. Autor wspomina swoje dorastanie na Dolnym Śląsku, pisze o ciężkiej sytuacji finansowej rodziny. Wspomina swoja matkę pracująca jako kucharka. Pisze o jej pracy a całą książkę wieńczy jej autorskim przepisem na … rybę po grecku.
Przy okazji odpowiada o swoim związku z innym mężczyzną. Tak, ta książka to dla mnie coming out Sturisa. Szalenie szanuje takie akty odwagi, szczególnie w tych dziwnych i niesympatycznych dla mniejszości LGBT czasach. Szanowny autorze, jak trafi się okazja przybijemy piątkę!
Ale nie o tym, wróćmy do przepisów. Kilka już spróbowałem. Briam genialny, fasolakia wspaniała, cynamon w sosie pomidorowym to moje odkrycie kulinarne tego lata. Doceniłem smak fety z solanki i chyba już nigdy nie kupię tej w kartoniku. Przestałem się też bać oliwy z oliwek odmierzanej nie łyżkami a na szklanki. U was pewnie będzie podobnie, bo zaprezentowane dania są bardzo smaczne.
No i wczoraj w jednej z sieciówek kupiłem 3 opakowania ciasta filo. Będzie się działo. To też najbliższe miesiące u mnie będą pełne greckich smaków. Z pewnością będzie pysznie i radośnie bo przecież kuchnia grecka to kuchnia radości.
„Kalimera. Grecka kuchnia radości” to jedna z najciekawszych pozycji kulinarnych tego lata, zdecydowanie POLECAM.

Recenzja z bloga https://blurppp.com/blog/dionisios-sturis-kalimera-grecka-kuchnia-radosci/
Dionisios Sturis przez lata kojarzył mi się z dobra informacją z zagranicy. On wtedy był korespondentem Radia Tok Fm a ja jego słuchaczem. Potem ja zmieniłem stacje a on pracę, choć z pewnością jedno nie było powiązane z drugim. Potem z czyjegoś polecenia wrzuciłem na słuchawki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja z bloga https://blurppp.com/blog/john-grisham-wichry-camino/

Nie lubię szufladkowania, a szufladkowania literatury już szczególnie, ale czasami nie ma wyjścia. I kiedy zastanawiałem się, do jakiej szufladki wrzucić „Wichry Camino” czyli niedawno wydaną powieść Johna Grishama to przychodzi mi do głowy tylko jedna – niezobowiązująca literatura wakacyjna. W innym wypadku musiałbym napisać, że mistrzowi prawniczego thrillera trafiła się wpadka. Jest też możliwe, że to zwykły skok na kasę.
Jest też trzecia możliwość, autor próbuje odreagować. Poprzednim tytułem tego autora z jakim miałem przyjemność obcować był „Dzień rozrachunku” powieść, która wyniosła autora niemalże na poziom wielkich piewców amerykańskiego południa. Wyobrażam sobie jak ciężką musiała być praca nad tym tytułem. I teraz Grisham postanowił napisać coś co jest czysta rozrywką i to nie koniecznie najwyższych lotów. I tak zrobił.
„Wichry Camino” zabierają nas ponownie na zamieszkałą przez wielu twórców literatury różnych lotów wyspę Camino. Zabiera ponownie, bo mieliśmy już okazję ją odwiedzić podczas lektury „Wyspy Camino”. Tam też pierwszy raz spotkaliśmy z Bruce’em Cable’em – księgarzem o nie do końca czystych rękach. Był tam postacią drugoplanową. W kontynuacji to on staje się głównym bohaterem.
Zmienia się też sama wyspa. Na skutek uderzenia potężnego huraganu z raju na ziemi staje się ona miejscem nie tylko niemiłym ale wręcz niebezpiecznym. Dodatkowo niebezpieczną sytuację ktoś wykorzystuje i zabija pisarza, który podobno wiedział zbyt wiele. Policja uznaje to za wypadek ale Bruce uznaje to za morderstwo i wspierany przez pisarza o szemranej przeszłości oraz młodego miłośnik kryminałów postanawia prowadzić własne śledztwo.
Tyle o fabule, jak to w wypadku kryminałów nie warto za wiele zdradzać. Kto miał rację i jak to wszystko dalej się potoczy musicie sprawdzić sami. A warto, bo o ile pierwsze 3-4 rozdziały nie zachwycają tempem i nie skrzą się pomysłami to ze strony na stronę jest lepiej. Przy czym lepiej nie znaczy znakomicie czy wybitnie.
Jasna są tu ciekawie narysowane postacie, od czasu do czasu pojawia się zaskoczenie fabularne, jest sprawność opowieści i niezłe tempo punktowane krótkim rozdziałami. Ale to wszystko i to razem wzięte pozwala co po najwyżej ocenić „Wichry Camino” na trzy z plusem, słowem jako średniaka.
Jasne średniak przyjemny w odbiorze, to naprawdę nieźle się czyta w promieniach słoneczka podczas popołudnia na leżaku, ale równocześnie gdzieś w tyle głowy wciąż jest myśl jak daleko jesteśmy od „Raportu Pelikana”, „Firmy” czy „Rainmakera” o wspomnianym „Dniu rozrachunku” nie wspominając.
Co niestety prowadzi do przykrej konkluzji, że „Wichry Camino” to jednak znaczny krok w tył w rozwoju pisarskim Grishama. Po cichu liczę, że to jednak tylko wypadek przy pracy i jeszcze w tym roku albo na początku przyszłego dostaniemy coś na poziomie do jakiego autor nas przyzwyczaił i za co go pokochaliśmy. Przecież wakacje i wakacyjne klimaty, choć fajne nie usprawiedliwiają takiego spadku poziomu.

Recenzja z bloga https://blurppp.com/blog/john-grisham-wichry-camino/

Nie lubię szufladkowania, a szufladkowania literatury już szczególnie, ale czasami nie ma wyjścia. I kiedy zastanawiałem się, do jakiej szufladki wrzucić „Wichry Camino” czyli niedawno wydaną powieść Johna Grishama to przychodzi mi do głowy tylko jedna – niezobowiązująca literatura wakacyjna. W innym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja z bloga https://blurppp.com/blog/carlos-ruiz-zafon-miasto-z-mgly/, warto zerknąć bo w bonusie niezwykła galeria zdjęć z Barcelony.

Ta recenzja siłą rzeczy musi być jak chyba cała twórczość nieodżałowanej pamięci Carlosa Ruiz Zafóna słodko gorzka. Gorzka bo wszyscy wiemy, że „Miasto z mgły” to ostania pozycja tego przedwcześnie zmarłego autora. Słodka bo jak wszystko co napisał jest prawdziwą gratka dla miłośników opowieści jako takiej. A wcale nie musiało tak być. Autor przecież od zawsze był mistrzem obszernej, rozbudowanej, wielowątkowej powieści. Tymczasem tu dostajemy zbiór 11 opowiadań, a krótka forma stawia przed pisarzem zupełnie inne wymagania.
Ale Zafon i z tym doskonale sobie poradził. Widać dla takich mistrzów narracji nie ma problemów. Każde z opowiadań jest właśnie opowiadaniem, zgrabnie podana historyjką o klasycznej budowie. Mamy tu wstęp, rozwiniecie i zakończenie. I pomysł. I właśnie te pomysły to to przez co podobnie jak miliony czytelników na świecie Zafona pokochaliśmy.
Każda z tych historyjek jest swoista perełką, często gorzka, czasami nawet smutna ale wspaniale opowiedzianą i zajmująca. Nie ma w nich landrynkowej słodyczy, nie ma na siłę wciskanych happy endów. Jest za to onirycznie, lekko mrocznie a kształty zdaja się zgodnie z tytułem zbioru być nie do końca ostre, jak by spowite mgłą.
Dlatego tez tym za co ja zapamiętam „Miasto z mgły” jest nastrój. Ten specyficzny, bardzo ale to bardzo Zafonowy. Nikt inny nie potrafił tak opowiadać. Tak łączyć radości ze smutkiem, i tak przypominać, że nie zawsze wszystko się uda i przy tym przypominać, że my ludzie jesteśmy tylko zabawką w rękach losu.
Opowiadania tematycznie rozrzucone są od lewa do prawa, podobnie jak czas wydarzeń. Od średniowiecza po współczesność. Tym co je łączy to swoisty hołd dla samej opowieści, i to zarówno tej spisanej jak i tej przekazywanej ustnie. Tak większość zawartych w tomiku opowiadań, to opowiadania o opowiadaniu. Ale czy inaczej było w wypadku całej tetralogii „Cmentarza Zaginionych Książek”. To też cykl o ludziach słowa. Narracja o narracji. Książki o książkach.
Ale powiazań jakie ma „Miasto z mgły” ze sławetnym cyklem jest więcej. Właściwie każde z opowiadań w ten czy inny sposób łączy się z tamtym uniwersum. Czasami to powiązania oczywiste, czasami bardzo dalekie ale zawsze obecne.
Pewnie też dlatego ten tomik tak szybko, może nawet za szybko się czyta. Tym bardziej, ze to nieodwołalnie ostatnie co dostaliśmy od Zafona. I to zestawienie, że te opowiadania są takie w połącznie ze świadomością że to jednak definitywne pożegnanie sprawia, że przewracając ostatnią kartę miałem głowę pełną myśli o smaku słodkim i gorzkim za razem.
Mistrz pożegnał się godnie, a przy okazji pokazał z zupełnie nie znanej strony, jako mistrz nie tylko długiej ale i krótkiej formy. Po tym cyklu i po tym zwieńczeniu Barcelona już nigdy nie będzie taka sama. Podobnie jak nigdy już nie minę obojętnie małej, ukrytej w cieniu księgarni, i to że nie ma tam modnych nowości jest bez znaczenia. Bo opowieści jak pamięć, sa wieczne.
Dla miłośników twórczości słynnego Katalończyka pozycja obowiązkowa. Z całego serca POLECAM.

Recenzja z bloga https://blurppp.com/blog/carlos-ruiz-zafon-miasto-z-mgly/, warto zerknąć bo w bonusie niezwykła galeria zdjęć z Barcelony.

Ta recenzja siłą rzeczy musi być jak chyba cała twórczość nieodżałowanej pamięci Carlosa Ruiz Zafóna słodko gorzka. Gorzka bo wszyscy wiemy, że „Miasto z mgły” to ostania pozycja tego przedwcześnie zmarłego autora. Słodka bo jak...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Strażnik Andrew Child, Lee Child
Ocena 6,6
Strażnik Andrew Child, Lee C...

Na półkach:

Recenzja pochodzi z bloga https://blurppp.com/blog/lee-child-i-andrew-child-straznik/

„Strażnik” to jest prosta historia, jak wszystkie z serii Jacka Reachera, i tak samo wciągająca i przyjemna w odbiorze. Pisze to już na wstępie, bo ta książka wcale tak a nie musiała taka być. Czujący na karku bagaż lat Lee Child postanowił bowiem poprosić o pomoc przy pisaniu swojego brata Andrewa. Stąd też na okładce dwa imiona panów Child. I trzeba przyznać, że to wzmocnienie kadr wyszło cyklowi na dobre, choć widać, ze ten tom delikatnie odróżnia się od reszty.
Tym co sprawia, że „Strażnik” jest delikatnie inny niż pozostałe części to wyraźnie przeniesienie akcji w XXI wiek. O ile wszystkie pozostałe tomy formalnie działy się po roku 2000, to sam Jack wciąż tkwił w czasach delikatnie mówiąc sprzed rewolucji cyfrowej. Co prawda autor parę razy próbował wmieszać Internet w akcję, ale wychodziło to średnio. Tym razem to właśnie nowoczesne technologie i ludzie z nimi związani są głównymi osobami opowieści.
Ale uwspółcześnienie tła nie ogranicza się do tego. Przy okazji, chyba po raz pierwszy tak silnie, na kartach da się odczuć atmosferę podzielonej trumpowej i posttrumpowej Ameryki. Nigdy dotychczas amerykańskie tu i teraz z silnym zabarwieniem polityczno-społecznym nie było tak mocno obecne na kartach pisarstwa Childa.
I to właściwie tyle jeżeli chodzi o różnice względem poprzednich części. Cała reszt jest w stylu do jakiego nas autor przyzwyczaił. „Strażnik” jak już wspomniałem jest wciąż prostą historią, ale świetnie podaną, skrząca się akcja, mordobiciem ale i humorem a przede wszystkim przemyślanymi rozwiązaniami fabularnymi.
Nie brakuje też jak zawsze galopującego tempa akcji, mało się tu gada, dużo za to się dzieje. Nie ma zbędnych opisów, nie ma meczących dialogów wewnętrznych. Zamiast tego jest akcja, akcja i jeszcze raz akcja. Słowem to do czego Lee Child przez dekady nas przyzwyczaił a teraz wspólnie z bratem kontynuuje.
To też „Strażnik” jest doskonałą pozycją rozrywkową na jedno, może dwa popołudnia. Czyta się szybko, i z wielką frajda. Jak takiej pozycji szukacie, to was nie zawiedzie. Miłośnicy cyklu tez będą zadowoleni, a ja jako wielki fan serii mogę tylko napisać „Polecam”.

Recenzja pochodzi z bloga https://blurppp.com/blog/lee-child-i-andrew-child-straznik/

„Strażnik” to jest prosta historia, jak wszystkie z serii Jacka Reachera, i tak samo wciągająca i przyjemna w odbiorze. Pisze to już na wstępie, bo ta książka wcale tak a nie musiała taka być. Czujący na karku bagaż lat Lee Child postanowił bowiem poprosić o pomoc przy pisaniu swojego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja pochodzi z bloga https://blurppp.com/blog/stephen-king-pozniej/
Jeżeli chodzi o Stephena Kinga to prawdopodobnie przeczytałem wszystko co napisał i co nieco o jego twórczości wiem. Przywykłem do tego, ze jest autorem nie równym, do tego ze czasami pisze za wiele i w efekcie nie każda powieść jest dopracowaną perełka. Ale dopiero „Później” uzmysłowiło mi za co tego autora tak naprawdę lubię. I nie chodzi wcale o to że jego powieści wywołują dreszczyk, ani o to, że są w stanie chwycić od pierwszej strony i trzymać w napięciu po ostatnią. Kluczem są bohaterowie, a na tych King wybiera ludzi z pozoru przeciętnych. I nie inaczej jest w wypadku „Później”.
Tu centralną postacią jest kilkuletni chłopak, na pierwszy rzut oka nic go nie wyróżnia poza kształtem rodziny w jakiej dorasta. Jego matka, wzięta agentka literacka, woli swoją płeć. To tez w domu dość często jest „ciocia”, policjantka z NYPD. Dla polskiego czytelnika to wciąż egzotyczne, ale w Nowym Jorku już na kim wrażenia nie robi.
Drugą cechą Jamiego jest to, że potrafi rozmawiać z umarłymi. I o dziwo jego matka w ten niezwykły talent wierzy. Tak jak w pewnym momencie uwierzy i „ciocia” Liz. I obie na przestrzeni lat postanowią wykorzystać tę niezwykła umiejętność chłopca. Oczywiście ku własnej korzyści. I jak łatwo można się domyśleć, będzie to bardzo brzemienne w skutkach.
Ale sama główna nić intrygi to dla Kinga za mało, dlatego „Później” jest też świetną opowieścią o dorastaniu, i to opowieścią bardzo subiektywna, bo opowiedzianą ustami głównego bohatera. Konstruując te opowieść King zdecydował się na genialne rozwiązanie formalne, na narrację pierwszoosobowa. Takie rozwiązanie nadało opowieści bardzo dużo ciepła i pewnej naiwności, przez co zbudowało wielką sympatię czytelnika wobec Jamiego. Równocześnie odejście od wszechwiedzącego narratora pozwoliło na zbudowanie zaskakującego suspensu.
Co do reszty to jest jak to u Kinga szybko, logicznie, lekko zaskakująco a równocześnie nijako sielsko i swojsko. To zresztą nie może dziwić, wszak opowieść snuje młodzieniec, człowiek niemalże dorosły, a my dorośli zawsze wspominamy dzieciństwo z wielkim sentymentem. Nawet gdy to dzieciństwo obfitowało w nie zawsze miłe doświadczenia.
Przy okazji warto zauważyć, że „Później” jest kolejnym po choćby „Outsaiderze” i trylogii Billa Hodgesa przejawem ciągotek autora w stronę powieści policyjno-detektywistycznej by wręcz nie powiedzieć kryminału. I mnie się te ciągotki a właściwie ich efekty podobają.
I jeszcze jedna uwaga, od czasów „Lśnienia” przez „To” aż po niedawno wydany „Instytut” King jak nikt inny znakomicie radzi sobie z młodymi bohaterami. Każda jego powieść dziejąca się w świecie dzieci czy nastolatków lokuje się znacznie powyżej średniej na mojej liście ulubionych tytułów tego autora. Widać King rozumie jak nikt inny świat wyobraźni i otwartości na nieoczywiste jaki cechuje dzieci. I „Później” tę zasadę potwierdza.
Książka nie jest specjalnie obszerna, bez problemu można ja pochłonąć w weekend, i to nie tylko dla tego, że jest wciągająca i ma szybką akcję, ale i dla tego, ze nie jest przegadana, dlatego że koncentruje się na głównym wątku co ostatnio nie jest niestety zasada.
Przeczytałem z wielką czytelniczą radochą. POLECAM.

Recenzja pochodzi z bloga https://blurppp.com/blog/stephen-king-pozniej/
Jeżeli chodzi o Stephena Kinga to prawdopodobnie przeczytałem wszystko co napisał i co nieco o jego twórczości wiem. Przywykłem do tego, ze jest autorem nie równym, do tego ze czasami pisze za wiele i w efekcie nie każda powieść jest dopracowaną perełka. Ale dopiero „Później” uzmysłowiło mi za co tego...

więcej Pokaż mimo to