rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Po tak wielu godzinach spędzonych w iście rodzinnej atmosferze z twórczością Anety Jadowskiej, w końcu postanowiłem dać ponownie szansę Dorze Wilk. Wiem, że unikałem jej jak diabeł święconej wody, co niejednokrotnie opisywałem przy okazji innych recenzji, ale do pewnych decyzji trzeba dorosnąć i nie żałuję tego. Nie jest to mój pierwszy powrót do porzuconej przeze mnie serii, zdarzało mi się to kilka razy wcześniej. W tym przypadku jest jednak trochę inaczej. Lepiej poznałem ten świat oraz wpływ Dory na inne postacie, które darzę ogromną sympatią. Dlatego bardziej zapragnąłem poznać element spajający ich wszystkich i muszę przyznać bawiłem się przy tym zaskakująco dobrze. Dlatego też dzisiaj pora na książkę “Bogowie muszą być szaleni”.

Życie Dory powoli się ustatkowuje. Ma mieszkanie, dobrą pracę, a z dwójką bardzo bliskich “przyjaciół” prowadzi agencje detektywistyczną. Niestety sprawa, z którą będzie musiała się zmierzyć może ją przerosnąć. Zwłaszcza gdy wyjdzie na jaw, że ktoś próbuje zwrócić przeciwko sobie wszystkie żyjące w Thornie rasy. Jeszcze trochę, a wybuchnie przerażająca wojna domowa, która będzie miała więcej ofiar niż zwycięzców, w której nasza bohaterka jest tylko pionkiem w rękach istot o naprawdę przerażającej mocy. Oj chyba zdradziłem trochę za dużo.

Biorąc do ręki tę książkę liczyłem na pewne zmiany względem pierwszego tomu. Na odejście od przepotężnej bohaterki, która zaraz będzie góry przenosiła samą myślą, a dostałem przepotężną bohaterkę, która góry przenosi myślą nie wychodząc przy okazji spod prysznica. Oczywiście tutaj żartuję, ale Dora bije na głowę wszystkie postacie w fantastyce. Nawet Hope Mikaelson przy niej wysiada. W końcu kto może się pochwalić taka mieszanką genów w której znajdziemy prawie boski pierwiastek. I tak już jest nieśmiertelna, a raczej wiecznie młoda. Zaskakująco jej blisko do wampirów. Kiedy zaczną jej stawiać pomniki ja pytam.

Na szczęście otrzymuję również drugie oblicze tej samej postaci, które miałem okazję poznać w czasie czytania “Kurczaczka i Salamandry”. Kochającą, troskliwą, niezwykle czułą, przyjacielską, a zarazem śmiertelnie niebezpieczną dla każdego kto będzie chciał skrzywdzić jej coraz liczniejszą “rodzinę”. Ona zaczyna doganiać już Ojca Wirgilusza, co wydawało mi się do tej pory niemożliwe, a przy okazji utrzymuje rewelacyjną formę. Świetnie nadawałaby się do reklamy suplementów dietetycznych albo jakiejś siłowni. Żeby wszystko było jasne chodzi mi tu o to, że ma coraz więcej “dzieci” a wygląda jak zawsze świetnie. Nawet żona pewnego piłkarza potrzebowała trochę czasu, żeby wrócić do formy.

Teraz tak z innej beczki. Znając już kilka serii z tego świata widzę zmianę w sposobie pisania autorki. Oczywiście najpierw była Dora, a potem cała reszta, ale w kolejnych cyklach widać większą równowagę między formą, a treścią. Tutaj momentami wydaje mi się, że autorka chciała wcisnąć aż za dużo. Miała głowę pełną pomysłów i zamiast zostawiać je na kolejne tomy, dokładała cegiełkę za cegiełką. Szanuję to, bo sam pewnie zrobiłbym tak samo, ale kilka wątków zostało potraktowanych po macoszemu. Przez co potrzebują wyjaśnienia w osobnych historiach. W końcu dojdziemy do momentu, że będziemy się zastanawiać jak to wszystko czytać. Opowiadanie z jakiegoś zbioru będzie potrzebne między jednym, a drugim rozdziałem by w końcu musieć sięgnąć po jeszcze inną opowieść, żeby tylko być na bieżąco. Jakbym widział Arrowvers.

Co do fabuły to tak jak wszędzie dzieje się bardzo dużo. Nie mamy tu jednego wątku albo jednego przeciwnika. Co chwilę Dora musi gasić kolejne zarzewia, żeby tylko nie pozwolić im na to by rozrosły się do rozmiarów pożaru. To już jest lepsze. Nie miałem szansy się nudzić. Zwłaszcza że niektóre zagadki nie są do końca oczywiste. Zbyt mało dostajemy podpowiedzi, żeby samemu je rozwiązać przez co musimy czekać aż autorka uchyli nam rąbka tajemnicy albo wymusi zadawanie kolejnych pytań. Za to ją lubię. Przeczytałem książkę od deski do deski i czułem pewnego rodzaju niedosyt. Wiem, że znam ten świat bardzo dobrze. Poznawałem go z Witkacem, Nikitą, a nawet Frankiem i Finką, ale nadal ma on wiele do zaprezentowania. To uniwersum ogromne i mam nadzieje, że nigdy się nie skończy.

Więcej recenzji na blogu: www.comysleo.pl

Po tak wielu godzinach spędzonych w iście rodzinnej atmosferze z twórczością Anety Jadowskiej, w końcu postanowiłem dać ponownie szansę Dorze Wilk. Wiem, że unikałem jej jak diabeł święconej wody, co niejednokrotnie opisywałem przy okazji innych recenzji, ale do pewnych decyzji trzeba dorosnąć i nie żałuję tego. Nie jest to mój pierwszy powrót do porzuconej przeze mnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przeglądając spis moich ostatnich recenzji. No wiecie tych gotowych do umieszczenia na blogu dochodzę do wniosku, że jestem trochę monotematyczny, jeżeli chodzi o autorów. Trzecia z kolei czytana przeze mnie książka została napisana przez Anetę Jadowską. Chyba dawno tak nie miałem, zwłaszcza że każda z nich należy do innej serii, a trzeba przyznać, że już trochę ich napisała, ale i tak liczę na więcej, dużo więcej. Dlatego też z niemałą przyjemnością opowiem o kolejnym tomie cyklu, który okazał się dla mnie ogromną niespodzianką. Niby skierowanego dla dzieci, ale ja bawiłem się bardzo dobrze, pochłaniając rozdział za rozdziałem. Czytaliście już “Szczwane sztuczki”? Jeżeli nie to posłuchajcie co mam o nich do powiedzenia.

Wakacje Franka i Finki trwają w najlepsze. Pokonali już konkurencyjną trupę cyrkową i to nie tylko w konkursie, ale przed nimi kolejne wielkie kłopoty. Dawne waśnie nigdy nie ustają, a nad horyzontem pojawiają się czarne chmury zapowiadające mega czkawkę. Czy może być gorzej? Jasne, że tak. Jak dorzucimy do tego nieoczekiwaną zamianę ciał, ograniczony czas na ściągnięcie klątwy i bardzo nietowarzyskiego czarnoksiężnika to trzymajcie się krzeseł, bo wszystkich czeka ostra jazda bez trzymanki.

Wydawało mi się, że w poprzednim tomie dzieje się dużo. Tutaj jednak świat zaprezentowany wydaje się jeszcze większy. Zaczynamy prawdziwą podróż po bezdrożach, odwiedzanie kolejnych miasteczek i zaczynamy rozumieć jakimi prawami zaczyna się to wszystko rządzić. Wychodzimy poza namiot i obóz cyrkowy, zwłaszcza że wnuki Baltazara Bączka niczym Holmes i jego Waston biorą się za rozwiązanie kolejnej zagadki. Uwielbiam tę rezolutną parkę dzieciaków, ale przyznam to nie oni grają tu pierwsze skrzypce. Dużą część tego tortu otrzymała złotowłosa Ula, ta od niedźwiedzia. To przez jej postać i historię autorka pokazuje, że nie wolno pozwolić dzieciom zbyt szybko dorosnąć, a raczej by nie zrzucać odpowiedzialności i obowiązków rodziców na ich barki. Dzieci to tylko dzieci i ten czas młodości to najlepsze co może ich w życiu spotkać.

Uwierzcie mi, ale wzruszyłem się słysząc wypowiedzi tej małej dziewczynki dotyczącej sukienki i bucików. Dziwnie to brzmi, ale lubię jak pisarze w literaturze dla dzieci chcą przekazać jakieś mądrości skierowane bardziej do ich rodziców. Może liczą oni podświadomie, że w jakiejś sprzeczce dzieci wykażą taką elokwencję i błyskotliwość, że zamuruje starszych i pójdzie im w pięty. Jest jeszcze jedna opcja, że liczą na wspólne czytanie dzięki czemu obie strony będą mogły wynieść pewne mądrości z książki. To chyba nawet bardziej prawdopodobne.

Już powoli mnie zaczyna nudzić to, że nie mam się do czego przyczepić. Ta pozycja tak jak inne tej autorki to znakomite połączenie zabawy i przygody, a świat wykreowany z taką dokładnością zachęca do jego odwiedzenia równie mocno co Narnia czy też Śródziemie. Nie są to jednak słowa na wyrost. Całe uniwersum stworzone przez Anetę Jadowską wciąga czytelnika bez reszty. Niema nawet co pisać, że forma jest idealna, że prosty język tylko ułatwia czytanie, a dobrze zbudowana fabuła i nagłe zwroty akcji dopełniają wszystkiego. To są banały nic więcej, o tym pisze każdy. Ja chcę zwrócić jakie uczucia wywołuje ta książka. Każdy kto ją przeczyta poczuje ogrom radości, ciekawość i chęć odkrywania kolejnych tajemnic tego świata oraz odwagę na spełnianie swoich marzeń.

Nie wiem czy znowu nie nadinterpretuję tę książkę, ale ostatnio jakoś do wielu pozycji podchodzę emocjonalnie. Nie powinno tak być przy pisaniu recenzji, ale czasami trudno mi się powstrzymać przed napisaniem co czuję czytając jakąś książkę. Próbuję jednak wyjść poza schemat. Samo to, że szybko przeczytałem te 272 świadczy o tym tomie jak najlepiej. Jeszcze przede mną trzecia odsłona ich przygód i niestety będzie koniec. Trzeba jednak wiedzieć, kiedy ze sceny zejść, niepokonanym. Jeżeli zakończenie będzie równie dobre to seria zasłuży na owację na stojąco. Drugi tom oceniam na 5/5.

Więcej recenzji na blogu: www.comysleo.pl

Przeglądając spis moich ostatnich recenzji. No wiecie tych gotowych do umieszczenia na blogu dochodzę do wniosku, że jestem trochę monotematyczny, jeżeli chodzi o autorów. Trzecia z kolei czytana przeze mnie książka została napisana przez Anetę Jadowską. Chyba dawno tak nie miałem, zwłaszcza że każda z nich należy do innej serii, a trzeba przyznać, że już trochę ich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Magdalena Kozak to pisarka dość dobrze znana, mimo że na swoim koncie niema zbyt wielu książek. Dla mnie to głównie autorka Cykl o Vesperze, czyli jakby to było gdyby do naszej armii dołączyły wampiry, trochę Underworld po Polsku, oraz dość zabawnego zbioru opowiadań „Paskuda & Co”. Z zawodu jest lekarzem wojskowym, co pozwoliło jej naprawdę dobrze opisywać walki oraz wszystko to, co z wojskiem jest związane. Dlatego też, gdy doszły mnie pierwsze słuchy o pojawieniu się jej kolejnej książki byłem bardzo podekscytowany. I tak właśnie zaczęła się moja przygoda z „Minas Warsaw”.

Maciek Jeżewski to typowy nerd. Lubi fantastykę i pracuje jako młodszy asystent w dziale IT Urzędu Miasta. No wiecie. Ktoś zapomni hasła albo drukarka zacznie szwankować to wtedy zostaje wezwany, jako ostatnia deska ratunku. Jednak jego dość nudne życie zmienia się w dniu, gdy w drodze do pracy zostaje przypadkowym światkiem dość niezwykłego wydarzenia. Do Pałacu Kultury wprowadza się mag, który za psa stróżującego ma smoka. No wicie takiego prawdziwego, ziejącego ogniem i całego w łuskach. Mogłoby się wydawać ze dziwniej już nie będzie, ale to dopiero początek problemów Maćka, ponieważ zostaje on paziem. Tak, dobrze przeczytaliście.

Już na samym początku muszę napisać, że nieco się zawiodłem. Oczekiwałem czegoś na pobodę „Arcymaga” Aleksandra Rudazowa, w którym to bohater z innej epoki stara się zrozumieć otaczający go świat by zacząć w nim żyć. Ciekawe i zabawne perypetie. Kto widział film „Goście, goście” wie, o czym mówię. Niestety pozycja ta przypomina bardziej „Królikarnię”, której autorem jest Maciej Guzek. Co już samo w sobie dodaje jej -50 punktów do oryginalności. Nie jest jednak do końca zła opowieść, ale trzeba się do niej przekonać, chociaż nie wiem czy niektórzy będą mieli do tego cierpliwość. Dość specyficzny jest sam układ opowieści. Mamy tu dwie historie, które co rozdział przeplatają się między sobą. I samo w sobie nie było to takie złe, ale na początku miałem ogromny problem żeby jakoś je połączyć.

Nie chce tu wyjść na jakiegoś gbura, który tylko by karcił i karcił, ale autorce w znakomity sposób udaje się ukazać to, z czym muszą się zmagać początkujący twórcy. Przede wszystkim z ogromną ilością hejtu od całkowicie obcych osób uważających, że sami napisaliby książkę dużo lepiej. Inne aspekty również są tu poruszone, ale o tym będziecie musieli przeczytać sami. Magdalena Kozak wyszła obroną ręką również w kwestiach militarnych i batalistycznych, chociaż to drugie to trochę nad wyraz. Kilka starć było opisanych, ale nie były one jakoś znaczące, chociażby moim zdaniem. Ani one grzały ani ziębiły. Trochę irytujące było pojawianie się dość dużej ilości slangu wojskowego o ile mogę to tak nazwać. Połowy rzeczy nie zrozumiałem, ale na szczęści główny bohater był takim samym laikiem jak ja, więc on pytał a ja się dowiedziałem, o co chodziło.

Trzeba jednak przyznać, że całość została dość przyjemnie napisana prócz wyżej wspomnianych problemów. Jak na moje ostatnie standardy czytała mi się ją dość szybko i z zapartym tchem czekałem na dalszy rozwój sytuacji. Bohaterowie są dość ciekawi zwłaszcza Maciek Jeżewski. W końcu któż z nas nie chciałby przeżyć przygody jak ze swojej ulubionej książki. Niech pierwszy rzuci kamień ten, kto chodź raz o tym nie myślał żeby przenieść się na strony ostatnio przeczytanej książki by napić się piwa albo oranżady z postacią, która skradła wasze serce. Ja mam ich tylu ze musiałbym chyba wynająć cały stadion żeby się pomieścili.

I chyba nie wychodzenie na gbura spaliło na panewce, ale zbyt wiele rzeczy tu nie zagrało. Niby to lekka i dość zabawna powieść, ale do poprzednich dzieł autorki bardzo jej daleko. Jak tak patrzę na te swoje wypociny to zachowuje się tak jak hejterzy w książce. Jednego jestem pewien lepiej na pewno tego bym nie napisał. Na pewno pozycja ta znajdzie swoich fanów i to wielu zwłaszcza wśród tych, którzy dopiero zaczynają przygodę z twórczością Magdaleny Kozak albo ogólnie fantastyką. Dla nich może to być nowatorska i bardzo ujmująca forma. Dla mnie jednak, starego wyjadacza, o ile mogę się tak nazwać, wszystko gdzieś już było.

Więcej recenzji na blogu: link w profilu

Magdalena Kozak to pisarka dość dobrze znana, mimo że na swoim koncie niema zbyt wielu książek. Dla mnie to głównie autorka Cykl o Vesperze, czyli jakby to było gdyby do naszej armii dołączyły wampiry, trochę Underworld po Polsku, oraz dość zabawnego zbioru opowiadań „Paskuda & Co”. Z zawodu jest lekarzem wojskowym, co pozwoliło jej naprawdę dobrze opisywać walki oraz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wiecie za co pokochaliśmy “Listy do M”, chodzi mi o te pierwsze, może i drugie. Wydaje mi się, że ich najmocniejszą stroną były historie zwykłych ludzi. Takich jakich spotykamy na co dzień. Dlatego też tak szybko serce zabiło mi do dzisiejszej książki. Jej opis wskazywał, że mamy tutaj do czynienia z podobnym schematem. Nawet tytuł to wskazuje. Pamiętacie, gdzie pracował Mel? Zapraszam do “Wypożyczalnia Świętych Mikołajów” spod pióra Agaty Przybyłek.

Samą fabułę ciężko opisać. Mamy tu bowiem pracoholika Grzegorza, który żałuje pewnych decyzji z czasów młodzieńczych. Magdę samotnie wychowującą syna i próbującą zrobić wszystko, żeby te święta były wyjątkowe. Mikołaja i to nie tego z długą brodą który po kilku nocnych przygodach musi pracować, żeby związać koniec z końcem. Nauczycielkę Justynę zastanawiającą jak dalej ułoży się jej życie. Dodatkowo parka spijająca sobie z dziubków, czyli Amanda i Tomek, ale czy na pewno wszystko jest takie słodkie? Oczywiście jeszcze kilka postaci, ale one łączą się bezpośrednio z tymi które wymieniłem.

No i co tu powiedzieć. Historia wielowątkowa powiedziałbym po części zazębiająca się. Każda z postaci wchodzi w interakcję z inną tworząc nawet spójną opowieść. Niestety nie jest to nic nowego. Same “przygody” bohaterów wydają mi się już znane. Gdzieś na pewno je już widziałem, ale czy to coś złego? I tak i nie. W dobrej oprawie nawet kopia może okazać się niemałą sensacją czego dowodem jest Netflixowy “Znachor”. W przypadku tej książki ciężko mi jednoznacznie to określić. Czytało mi się ja bardzo przyjemnie i jak na moje standardy poradziłem sobie z nią szybko, ale nie było tu żadnego zaskoczenia. Łatwo było się domyśleć w którym kierunku podąży fabuła, jak to się wszystko dalej potoczy. Trochę się na tym zawiodłem.

Spoglądając jednak całościowo i to przez pryzmat innych świątecznych dzieł mamy tutaj do czynienia z lekką historią, w którą najlepiej zagłębić się pod kocykiem z kubkiem goręcej herbaty. Nie wymaga ona od czytelnika główkowania dzięki czemu świetnie się sprawdzi jako przerywnik w przedświątecznym rozgardiaszu. Mało prawdopodobne żebym sięgnął za drugą część, chociaż nigdy nie mówię nigdy. Mnie jakoś specjalnie nie urzekła, ale wielbicielom “Listów do M” na pewno przypadnie do gustu.

Więcej recenzji na blogu: link w profilu

Wiecie za co pokochaliśmy “Listy do M”, chodzi mi o te pierwsze, może i drugie. Wydaje mi się, że ich najmocniejszą stroną były historie zwykłych ludzi. Takich jakich spotykamy na co dzień. Dlatego też tak szybko serce zabiło mi do dzisiejszej książki. Jej opis wskazywał, że mamy tutaj do czynienia z podobnym schematem. Nawet tytuł to wskazuje. Pamiętacie, gdzie pracował...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W swoim życiu przeczytałem wiele książek. Wśród których na spokojnie można znaleźć jednotomowe powieści, zbiory opowiadań jak i również opasłe serie. Niewiele jest jednak tytułów należących do tej ostatniej grupy, które chciałem przeczytać jednym tchem. No wiecie jak nałogowy palacz, który zapala papierosa od papierosa by tylko nie stracić tego aromatu. Podobnie jest z niektórymi historiami, które pragnie się pochłaniać tom za tomem. Kiedyś miałem tak z Harrym Potterem, jakiś czas temu z Nikitą Anety Jadowskiej, a ostatnio, czyli w dniu pisania tej recenzji z serią o Wilczej Jagodzie Magdaleny Kubasiewicz, która dosłownie mnie zauroczyła swoją twórczością. Nielubię jej za to.

Jagoda Wilczek prosząc o przysługę Ucznia Czarnoksiężnika wiedziała, że będzie musiała kiedyś za to słono zapłacić. Nie spodziewała się jednak, że nastanie to w dniu, gdy człowiek, którego pamiętała z dzieciństwa stanie w jej drzwiach ledwo żywy i zażąda spłaty długu. Dałoby się na to przymknąć oko gdyby nie fakt, że w prawie tym samym czasie zaczyna dochodzić do tajemniczych morderstw. Czy te dwie sprawy są z sobą powiązane? Czy Jagoda da radę uchronić przed niebezpieczeństwem swoją uczennicę? O tym przekonacie się w następnym odcinku.

Tak by to brzmiało gdybyśmy mieli do czynienia z amerykańskim serialem z ogromnym budżetem. To jest jednak książka, która dla mnie powala na łopatki „Grę o Tron”. Wybaczcie mi to stwierdzenie, bo zaraz pewnie w moim kierunku popłynie fala hejtu, ale to, co zaprezentowała nam Magdalena Kubasiewicz jest jak najlepszy koks. Uzależniający. Niepozwalający zasnąć. Uwierzcie mi. Książkę tę czytałem do trzeciej w nocy by tylko ją skończyć, a zasypiałem z bananem na twarzy przytulając mój czytnik, na którym czekała już kolejna odsłona. Nie mogłem jednak po nią sięgnąć. Chciałem podzielić się z Wami moimi uwagami, a jest, o czym pisać.

Po pierwsze i co najważniejsze akcja w ogóle nie zwalnia. Nadal obsypywani jesteśmy kolejnymi zagadkami, na których rozwiązanie będziemy musieli poczekać. Większość z nich tak jak i w przypadku poprzedniego tomu w mniejszym lub większym stopniu zazębia się z dobrze nam znanymi baśniami. Tym razem pojawia się Czerwony Kapturek. Nie jest to jednak problem, bo wykreowany świat jest na tyle elastyczny i przejrzysty by coś takiego stało się miłym dodatkiem, a nie przytłaczającą rutyną. Właśnie to podobało mi się w serialu „Grimm”. Obserwujemy tutaj rozwój, a raczej zalążek relacji, która w przyszłości może mieć ciekawy finisz. Dwa różne charaktery ścierające się z sobą mogą być znakomitym przykładem porzekadła „kto się czubi ten się lubi” albo „przeciwieństwa się przyciągają”. Mam nadzieję, że coś z tego będzie, bo Caleb to osoba po przejściach, do którego z powodu ciętego dowcipu poczułem pewną nić sympatii.

Tym razem jeszcze lepiej możemy zaobserwować jak zbudowany jest świat magii, a dokładniej specjalizacja naszej bohaterki. Liczę na to, że będzie to początek wielotomowej serii nieograniczającej się tylko do Jagody, bo Mario też mógłby mieć całkiem ciekawą solówkę. Wspomniałem wcześniej, że nie lubię autorki. I przydałoby się pewne sprostowanie. W dniu dzisiejszym czytacie recenzję „Przysługi dla Czarnoksiężnika” będącego jak do tej pory drugim i przedostatnim tomem wydanym do tej pory. Wiąże się to z tym, że zaraz sięgnę po ostatnią książkę z serii i albo będę musiał czekać na kontynuację albo pogrożę się w żałobie po stracie naprawdę cudownej bohaterki. Jestem jednak na takim haju i ogromnej ekscytacji, że jedyne, co mogę powiedzieć to, że chce więcej. Magdalena Kubasiewicz stworzyła historię na miarę Patricii Briggs czy też Ilony Andrews z polską patriotyczną nutą, bez zbędnego patosu.

Więcej recenzji na blogu: Link w profilu

W swoim życiu przeczytałem wiele książek. Wśród których na spokojnie można znaleźć jednotomowe powieści, zbiory opowiadań jak i również opasłe serie. Niewiele jest jednak tytułów należących do tej ostatniej grupy, które chciałem przeczytać jednym tchem. No wiecie jak nałogowy palacz, który zapala papierosa od papierosa by tylko nie stracić tego aromatu. Podobnie jest z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wzloty i upadki w czasie pisania wielotomowych serii to rzecz normalna. Widać to u większości pisarzy, bo chyba na palcach jednej ręki można policzyć twórców, którym udaje się ta dość trudna sztuka utrzymania poziomu. Patricia Briggs jest dla mnie numer jeden, jeżeli chodzi o zagranicznych pisarzy, chociaż przyznam, że nie wszystkie części o przygodach Mercy Thompson są równie dobre. Jedenasta już odsłona perypetii mojej ulubionej pani mechanik jest powrotem na dobre tory. Dlatego też z czystą przyjemnością opowiem o „Klątwie burzy”.

Od momentu, gdy Mercy wzięła na ramiona całej watahy odpowiedzialność za bezpieczeństwo wszystkich mieszkańców Tri-Cities wiele się działo. Zbliżające się jednak wydarzenia wskazują, że to, co najgorsze już za nimi. W końcu przywódcy polityczni pragną dogadać się z Szarymi Panami by ustalić jak będzie wyglądała ich wspólna egzystencja. Może z tego wyjść naprawdę wiele dobrego o ile obie strony pójdą na pewne kompromisy. Niestety jest ktoś, komu to wszystko nie pasuje i gotowy jest rozpętać wojnę mogącą pochłonąć tysiące ofiar. Oczywiście na Mercy spada odpowiedzialność za sprzątniecie tego wszystkiego.

Teraz pewnie zapytacie gdzie tu widać poprawę? Dla mnie to rzeczy oczywista, bo ponownie wszystko spada na ramiona Mercy i to ona gra tutaj pierwsze skrzypce. W poprzednim tomie brakowało mi tego bardzo. Przeskakiwanie między wątkami powodowało dla mnie pewnego rodzaju przestój emocjonalny i gdy już się spodziewałem nagłego zwrotu akcji zostało mi to wszystko zabrane by przeczytać, co robili inni bohaterowie. Teraz w końcu znowu stajemy się obserwatorami poczynań naszej ulubionej pani mechanik zwłaszcza, że autorka nie pozwala jej się nudzić, a problemy nawarstwiają się lawinowo. I to mi się podoba. Zwłaszcza, że pojawiająca się tu historia jest bardzo spójna i ciekawa, bo nawet postacie, które dołączyły w poprzednich częściach do jej stada zaczynają odgrywać coraz większe role, a nie są tylko mieszkańcami domu watahy.

Ciekawe było również poruszenie, a raczej rozbudowanie wątku Elizawiety, do tej pory tylko drugoplanową postacią kobiecą. Liczyłem jednak, że odegra tutaj nieco większą rolę, ale w końcu nie można mieć wszystkiego. Mimo wszystko jej wątek nieco inaczej ukazuje jej relację z Adamem oraz to, że nie zawsze odcienie szarości muszą być stałe i pewne zwłaszcza, gdy chodzi o cienką granicę pomiędzy dobrem, a złem. Liczę na to, że zbyt wiele nie zdradziłem i zachęciłem do zapoznania się z tą pozycją.

Problem leży jednak gdzieś indziej. To co, że jest to jeden z ciekawszych tomów, jeżeli zaczynam się po prostu wypalać fascynacją przygodami Mercy. Świat wykreowany przez autorkę jest ogromny, ale zaważam pewne powtórzenia fabularne jak i również pomysły wrzucane tu nieco na siłę. Patricia Briggs ma jeszcze jedną serię dziejącą się w innym miejscu i może dobrze by było gdyby je połączyła. Jakieś wspólne akcje, a nie tylko wspominki innych bohaterów. Wielokrotnie dobrze to się sprawdzało w przypadku seriali chociażby Arrowverse może i tutaj przyniosłoby dobre skutki.

Nie ważne ile jeszcze książek zostanie napisanych wszystkie przeczytam z przyjemnością nawet, jeżeli moje zaangażowanie będzie nieco mniejsze. Lubię po prostu wszystkie postacie i będę im kibicował po wsze czasy. Niewiele jest serii, które darzę takim uczuciem oraz bohaterek, które chętni poznałbym osobiście. Dlatego też coraz bardziej żałuje ze nie udało mi się zdobyć autografu autorki, gdy była w Polsce na Pyrkonie. Liczę na to, że będę miał jeszcze na to okazję.

Więcej recenzji na blogu: Link na profilu

Wzloty i upadki w czasie pisania wielotomowych serii to rzecz normalna. Widać to u większości pisarzy, bo chyba na palcach jednej ręki można policzyć twórców, którym udaje się ta dość trudna sztuka utrzymania poziomu. Patricia Briggs jest dla mnie numer jeden, jeżeli chodzi o zagranicznych pisarzy, chociaż przyznam, że nie wszystkie części o przygodach Mercy Thompson są...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nawet nie wiecie jak nie lubię pisać zaległych recenzji. I to takich które już dawno powinny pojawić się na moim blogu. Książkę, o której dzisiaj opowiem przeczytałem jakiś czas temu, ale zasługuje ona w pełni na kilka, a raczej kilkanaście słów, bo z niezwykłym jak na nasze czasy szacunkiem podchodzi do czytelnika. Zwłaszcza, że jej grupą odbiorczą są dzieci. “Cyrk martwych makabresek” bo to o nim mowa to znakomity dowód na to, iż Aneta Jadowska ma przeogromny wachlarz umiejętności literackich i żadne tematy nie są dla niej straszne. Zanim jednak to dokładnie wyjaśnię wspomnę co nieco o fabule.

Franek i Finka po tym jak dowiadują się o kiepskim stanie zdrowia swojej mamy, która ma przejść operację trafiają pod opiekę dziadka, o którego istnienia nawet nie wiedziały. Nie jest on jednak jedyną tajemnicą, którą odkryją w czasie zbilżających się wakacji. Przyjdzie im się zmierzyć z własnymi słabościami, wieloletnią rywalizacją starych przyjaciół oraz przeciwnikiem, który niejednemu zmroziłby krew w żyłach. Przy okazji dowiedzą się, iż posiadają umiejętności daleko wykraczające od tych rozwijanych w zwykłej szkole.

I jak podoba wam się coś takiego? Dla mnie tę serię spokojnie można nazwać naszym polskim Harrym Potterem i niema tu żadnego słodzenia samej autorce. Mamy tu bowiem wszystko co tacy młodzi, a nawet i starsi czytelnicy chcieliby znaleźć w książce. Dostajemy bohaterów z którymi można się utożsamiać i przy okazji pozazdrościć przygód, które przeżywają, same przygody zapierające dech w piersi, tajemnicze artefakty oraz świat niby taki podobny, a jednak inny, bardziej magiczny i to w całej swojej okazałości. Chyba skądś to znamy, prawda? Ja się wychowałem na twórczości J.K. Rowling i tak samo u niej jak i u Jadowskiej znajduję wszystkie najważniejsze elementy dobrej literatury dziecięcej.

No właśnie czy na pewno dziecięcej. Po lekturze tej książki trochę ciężko mi ją przypisać do konkretnej kategorii wiekowej. Głównie za sprawą “antagonisty” pojawiającego się dość szybko. Po krótce jest on nekromantą. Dla osób niewtajemniczonych w świat fantastyki i RPGi to jego specjalnością jest śmierć, a dokładniej ożywianie tych którzy odeszli. To dość delikatny temat i niezbyt często poruszany w książkach skierowanych do najmłodszych czytelników, ale bohaterowie mają prawie 11 lat , więc pewnie to jest główna grupa odbiorcza. Mnie to osobiście nie przeszkadza, ale oczami wyobraźni widziałem te ożywione stworzenia, którym zabrano możliwość odejścia Tęczowym Mostem.

Jak już wcześniej wspomniałem nie jest to wada tej książki. Całość czyta się bardzo przyjemnie i szybko. Prosty język, ciekawe zwroty akcji oraz cudowne opisy to tylko niektóre z zalet tej pozycji. To wspaniała lektura dla każdego niezależnie od wieku. Ja bawiłam się dobrze poznając perypetie tej dwójki, więc jest ogromna szansa, że Waszym dzieciom też się spodoba, a jeżeli nie będą miały ochoty to możecie im poczytać też czerpiąc z tego dużo przyjemności. Jeżeli dorzucimy do tego przepiękne ilustracje w wykonaniu Magdaleny Babińskiej to mamy idealny prezent na urodziny, zwłaszcza że na stronie wydawnictwa możemy tę książkę kupić z rewelacyjnymi gadżetami i to nie tylko dla dzieci.

Pochwała należy się też za samych bohaterów. Takich prawdziwych i wyrazistych. Franek i Finka to dwójka rezolutnych dzieciaków, bardzo ciekawych świata, pragnących wiedzieć dosłownie wszystko. Bardzo dobrze, że tak bardzo różnią się pod względem charakterów. Dzięki temu się uzupełniają i wspierają. Reszta postaci to istny misz masz historii, które na pewno zapełniłyby niejeden zbiór opowiadań. To właśnie lubię w twórczości Jadowskiej, nikt nie jest u niej tłem dla historii, a każdy stanowi jej nieodzowną część.

I pewnie zapytacie, gdzie ten szacunek dla czytelnika, o którym wspomniałem. Autorka nie traktuje odbiorców tej książki jak dzieci, nie pokazuje przesłodzonego świata pełnego kolorów i słodkości. Pokazuje świat z goryczą, mrokiem które mogą mieszkać w każdym z nas. Pokazuje to z czym będą musieli się zmierzyć wcześniej czy później, ukazując przy okazji, ile można osiągnąć determinacją i odwagą. Uczy i bawi jednocześnie albo to tylko moje, zbyt głębokie przemyślenia.

Więcej recenzji na blogu: Link w opisie

Nawet nie wiecie jak nie lubię pisać zaległych recenzji. I to takich które już dawno powinny pojawić się na moim blogu. Książkę, o której dzisiaj opowiem przeczytałem jakiś czas temu, ale zasługuje ona w pełni na kilka, a raczej kilkanaście słów, bo z niezwykłym jak na nasze czasy szacunkiem podchodzi do czytelnika. Zwłaszcza, że jej grupą odbiorczą są dzieci. “Cyrk...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wiecie, co jest najgorsze w czytaniu wielotomowych serii? Oczekiwanie na kolejne tomy. Jak mnie to denerwuje, gdy już się wkręcam w świat, zaczynam lubić bohaterów, a tu figa z makiem. To trochę jak udział w wyścigu, gdy trasa nie została do końca wybudowana. Wiesz, że pojedziesz dalej, ale niestety musisz czekać. Jestem osobą cierpliwą, dlatego będę grzecznie wypatrywał, co ciekawego wymyśli Magdalena Kubasiewicz, bo jej ostatnie dziecko, czyli „Klątwa dla demona” to istna perełka. Zaraz wszystko opowiem, ale to za chwilę. Najpierw standardowo fabuła.

Czasami nie warto być najlepszym. Przekonała się o tym Jagoda Wilczek w momencie, gdy została poproszona o pomoc przez Wydział do Spraw Mrocznej Magii. To, z czym do tej pory się mierzyła to pikuś w porównaniu z nowym przeciwnikiem. Zwłaszcza, że ktoś zabija naprawdę potężnych magów. Nawet warszawska syrenka postanowiła przemówić ludzkim głosem by ostrzec mieszkańców przed tym, co nadejdzie. Brzmi to mrocznie i to bardzo. Teraz by się przydał taki demoniczny śmiech żeby odpowiednio to podkreślić albo dobrze dobrane słowa, ale niestety nie jestem w tym tak dobry jak autorka.

Ogólnie nie wiem jak ona to robi, że każda kolejna książka jest lepsza od poprzedniej. Moim zdaniem ten tom powala wszystkie wcześniejsze na kolana. Głównie dlatego, że dzieje się tutaj najwięcej, a cała historia jest bardzo rozbudowana i nie taka oczywista. Nie tylko dostajemy zagadkę do rozwiązania, ale obserwujemy również rozwój wewnętrzny bohaterów zwłaszcza Sonii, która do tej pory chodziła za swoją Mistrzynią jak cień, a tym razem dostaje swoje pięć minut. Mamy szansę zobaczyć w niej niezwykle błyskotliwą i utalentowaną kobietę, która z powodu swojej przeszłości zawsze była trzymana pod kloszem, a teraz ma szansę zobaczyć jak wygląda prawdziwe życie i trzeba przyznać korzysta z tego.

Caleb Blythe zwany również Uczniem Czarnoksiężnicza, którego poznaliśmy w poprzedniej części też zaczyna nieźle szaleć. Czasami było go tyle, że zastanawiałem się czy to w końcu książka o Jagodzie czy o nim. Między tą dwójką zaczyna się też rozwijać ciekawa relacja. Niby on do niej lgnie a ona go olewa, ale to tylko przykrywka w końcu posiada on umiejętności, które są poza jej zasięgiem. Co oczywiście bywa dość kuszące zwłaszcza w magii klątw, ale większość kobiet pociąga niegrzeczny chłopiec, a jemu na spokojnie można taką etykietę dokleić. Sporo tu też relacji rodzinnych, ze znajomymi zwłaszcza Olchą oraz że tak powiem trupów w szafie.

Podoba mi się świat tu wykreowany. Jest ogromny i bardzo ciekawy. Zwłaszcza, że to nasze własne podwórko. Nie jakiś tam Hogwart czy też Narnia. Liczę na to, że w następnych częściach poznamy go lepiej zwłaszcza enklawy albo, chociaż jedną. Tę należącą do Jagody, bo wydaje mi się, że ma jeszcze wiele do zaoferowania. Ogólnie bardzo mi przypomina dom należący do Constantine’a, dom pełen tajemnic. Zanim jednak zakończę dzisiejszą recenzję i dam ostateczną ocenę muszę powiedzieć, że to jedna z lepszych serii, jakie ostatnio czytałem. Wciągająca, dobrze i lekko napisana z dobrze wykreowanymi bohaterami. Dla mnie mistrzostwo świata.

więcej recenzji na blogu: www.comysleo.pl

Wiecie, co jest najgorsze w czytaniu wielotomowych serii? Oczekiwanie na kolejne tomy. Jak mnie to denerwuje, gdy już się wkręcam w świat, zaczynam lubić bohaterów, a tu figa z makiem. To trochę jak udział w wyścigu, gdy trasa nie została do końca wybudowana. Wiesz, że pojedziesz dalej, ale niestety musisz czekać. Jestem osobą cierpliwą, dlatego będę grzecznie wypatrywał,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Detektywistyczne, kryminalne fantasy to właśnie jest to, co tak bardzo lubię. Dlatego też, gdy przeczytałem, o czym mniej więcej jest „Coś z Nightside” Simona R. Greena wiedziałem, że wcześniej czy później trafi w moje ręce. Ponowne wydanie tej dość olewanej przez nasze wydawnictwa serii spowodowało, że ten moment w końcu nadszedł. Mówię, że została ona olana, bo w oryginale ma ona dwanaście tomów, a u nas ta historia skończyła się na trzecim. Może ponowne pojawienie się początku serii oznacza, że dano jej drugą szansę. Zwłaszcza, że nowa okłada jest rewelacyjna. Świetnie wyglądałaby na ścianie, jako plakat. Z góry jednak ostrzegam, że na Waszej półce nie wyląduje, bo dostępna jest tylko na czytniki.

John Taylor jest specjalistą od spraw beznadziejnych, ale do świętego Judy Tadeusza mu bardzo daleko. Zwłaszcza, że wystarcza obrzydliwie bogata Joanna Barrett w jego biurze by złamał wszystkie swoje zasady. W końcu by uratować jej córkę wraca do miejsca gdzie obiecał nigdy się nie pojawiać. Wraca do domu. Ze swoją umiejętnością, a raczej darem odnajdywania zagubionych rzeczy powinno to być łatwe niestety zło nie śpi.

Początek był całkiem niezły. Dalsze rozkręcanie się akcji też jakoś dawało radę. Niestety potem było już tylko gorzej. Coraz częściej zauważałem pewne absurdy sytuacyjne. Bohaterowie zachowywali się bardzo nienaturalnie. Joanna była tego najlepszym przykładem. Zaskakująco normalnie przyjmowała wszystkie zmiany otoczenia. Zamiast bać się Nightside, przyjęła jego istnienie bardzo spokojnie jakby, na co drugim skrzyżowaniu można było znaleźć „światy równoległe”. Oczywiście potem wiele się wyjaśniło, ale było to trochę męczące. Samo miejsce akcji jest dość surrealistyczne i pokręcone, nic tam do końca nie trzyma się kupy. Nawet ciężko mi było sobie wyobrazić, co na nas czeka za zakrętem.

Fabuła też była nieco za bardzo wymyślna. Działo się tutaj zbyt dużo. Wychodząc z jednego kłopotu wpadali w drugi i to z ogromną prędkością. Jeszcze trochę i pomyślę, że są oni największymi pechowcami na świecie. Oczywiście ratował to wątek ukryty w całej historii, który będzie się rozkręcał przez kolejne tomy, ale na serio jakoś nic do tej pory nie przyciąga mnie by sięgnąć po ciąg dalszy, chyba że w ostateczności. Uwierzcie mi jednak takim desperatem nie jestem. Będę wolał sięgnąć po anime zwłaszcza, że ostatnio trafiłem na całkiem niezłe.

Jak na razie nie wychodzi ta książka zbyt dobrze. Z przerysowanymi postaciami, naciąganą fabułą oraz co tu powiedzieć nudnym całokształtem. Spada bardzo nisko w moim rankingu. Co dziwne przeczytałem ją do końca, co nie zdarza się zbyt często, ale chyba do ostatniej strony liczyłem na jakiś mały cud. Miałem nadzieję, że chociaż zakończenie mnie powali. Nie przekreślam jej jednak całkowicie. Nie raz zdarzyło mi się, że książka przeczytana po latach okazywała się dużo ciekawsza. Mi ona nie podeszła, ale dla innych może się okazać hitem, dlatego spróbujcie. W końcu, kto nie ryzykuje nie pije szampana.

Więcej recenzji na blogu: www.comysleo.pl

Detektywistyczne, kryminalne fantasy to właśnie jest to, co tak bardzo lubię. Dlatego też, gdy przeczytałem, o czym mniej więcej jest „Coś z Nightside” Simona R. Greena wiedziałem, że wcześniej czy później trafi w moje ręce. Ponowne wydanie tej dość olewanej przez nasze wydawnictwa serii spowodowało, że ten moment w końcu nadszedł. Mówię, że została ona olana, bo w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tak powinny wyglądać „Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć”. Taka myśl przyszła mi do głowy już po kilku stronach książki, która dla mnie jest powiewem świeżości na polskiej scenie fantastycznej. Pozycja ta ma więcej wspólnego z magicznymi stworzeniami niż film, w którym z kolejnymi odsłonami schodziły one na drugi jak nie trzeci plan. Nawet nie wiecie jak bardzo mnie to bolało. Mowa tu oczywiście o „Necrovet. Usługi weterynaryjno-nekromantyczne” spod pióra Joanny W. Gajzler, z której dziełami nigdy do tej pory się nie spotkałem, ale wszystko przede mną.

Florka Kuna (jej nazwisko samo w sobie zobowiązuje żeby zajmować się zwierzakami) jest technikiem weterynarii, który przenosi się na wieś by zamieszkać ze swoimi ciociami i zacząć pracę w dość niezwykłej klinice. Co w niej takiego niezwykłego zapytacie? Nie wystarczy, że jej nowym pracodawcą będzie nieumarty, a raczej wskrzeszony, to znaczy wskrzeszona Izabela Pokot będąca liczem (istoty te najbardziej do tej pory kojarzyły mi się z serią gier Heroes of Might and Magic i dość niezłym obszarowym atakiem). Dodatkowo na jej stole, o ile się zmieszczą, będą lądować stworzenia dosłownie wyciągnięte z miologii. będzie to początek przygody oraz wyzwań które przed naszą bohaterką stawia los, a trzeba przyznać nie jest on łaskawy zwłaszcza gdy tak szybko traci… . Przeczytajcie książkę, a się dowiecie.

Może moje pierwsze zdanie jest trochę na wyrost to i tak uważam, że tej serii bliżej jest do podręcznika fantastycznej biologii niż serii stworzonej przez J.K. Rowling. Mamy tutaj nie tylko opisy zewnętrze mitycznej fauny to jeszcze ich interakcje oraz niekorzystny wpływ na inne osobniki jak to było w przypadku wróżek. To mnie miło zaskoczyło. Nawet się nie domyślacie, jaki uśmiech zagości na mojej twarzy. Wiedziałem, że na to długo czekałem. Trochę szkoda, że dostajemy tylko kilka gatunków, ale pozwala to lepiej się rozpisać w następnych tomach, a tutaj więcej czasu i uwagi poświęcić tym, którzy potrzebują naszej pomocy.

Bo właśnie tutaj ukryty jest klucz tej powieści, chociażby dla mnie. Nazwałbym to historia obyczajową z fantastycznym zacięciem. Niema tu strzałów, walki dobra ze złem czy też antagonistów porównywalnych do Tanosa, nie licząc konkurencyjnej kliniki, w której metody opieki nad zwierzętami mrożą krew w żyłach. Mamy szanse zobaczyć, że nawet weterynarz może przejść na ciemną stronę mocy. Na pewno podane tu przykłady nie są wyssane z palca, bo każdy branża zwłaszcza medyczna ma jakieś trupy w szafie. Dla mnie jednak to plus. Taki realizm sytuacyjny. Doprawiony pięknymi okolicznościami przyrody i odpowiadający na pytanie, co by było gdyby zwierzęta z mitologii istniały. W końcu nawet one potrzebują opieki.

Całość czytało się bardzo milo i lekko. Przyznam, że były takie sytuacje, które powinny nieco inaczej się skończyć. Na przykład pierwszy rozlew krwi. Czekałem aż magia zrobi swoje i zobaczymy wielki powrót, a tu figa z makiem. Po kolejnych dwudziestu stronach gdy już doszło do mnie że chyba jednak nici z fajerwerków zrobiłem tylko wielkie oczy i wykrzyczałem, JAK TO? Może autorka ma jakiś większy plan i w kolejnych częściach odkryje go przed nami, ale na to będzie trzeba poczekać, chociaż w momencie, gdy piszę tę recenzję kolejny tom już wychodzi, co mnie bardzo cieszy. Wiem już, co mam w bibliotece rezerwować, gdy tylko się pojawi.

„Necrovet. Usługi weterynaryjno-nekromantyczne” to kawał dobrej literatury fantastycznej. Dobrze napisana z lekkością i pomysłowością. Porusza tematy dość ważne, ale również ciekawe. Zawsze miałem słabość do historii opowiadających o zwyczajnych zawodach z fantastycznymi elementami. Wiem, że wiele osób może mi teraz wypomnieć, że pierwsza tego typu „Pani Weterynarz” ukazała Alice Rosalie Reystone, ale dopiero w tej książce tak dobrze mogliśmy przyjrzeć się jej pracy, temu z czym musi się mierzyć oraz że ten zawód to nie chwilowa fascynacja, a powołanie. W końcu ratuje życie cudownych stworzeń nawet po ich śmierci.

Więcej recenzji na blogu: www.comysleo.pl

Tak powinny wyglądać „Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć”. Taka myśl przyszła mi do głowy już po kilku stronach książki, która dla mnie jest powiewem świeżości na polskiej scenie fantastycznej. Pozycja ta ma więcej wspólnego z magicznymi stworzeniami niż film, w którym z kolejnymi odsłonami schodziły one na drugi jak nie trzeci plan. Nawet nie wiecie jak bardzo mnie to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Życie po życiu. Zaświaty. Temat ten wielokrotnie był wałkowany w książkach, filmach, serialach i to na wiele sposobów. W końcu ile religii tyle wersji tego, co się dzieje z duszą po naszej śmierci. Widzieliśmy już wersje mroczne, przerażające oraz dość dowcipne, a jednocześnie chwytające za serce. Jednak to Marcin Kowal w swoim „Stażyście tom 1” pokazał chyba najbardziej nietuzinkową opcję. Wyobraźcie sobie ciało zostaje tu, a dusza odchodzi. Nie uwierzycie gdzie. Do Urzędu Przeżytych. Gdzie z numerkiem będziecie czekać na swoją kolej by dowiedzieć się, co dalej. Dla wielu może się wydawać, że to już piekło. Zwłaszcza, gdy sami chcieliście coś załatwić w podobnym miejscu albo oglądaliście „Dwanaście prac Asteriksa”.

Warto jednak wspomnieć najpierw o bohaterze, wokół którego kręci się cała akcja. Darwin jest tytułowym stażystą w Urzędzie Przeżytych. W czasie swojego egzaminu na pełnoprawnego Urzędnika dochodzi do wielu komplikacji, które na zawsze mają przekreślić jego planowaną przyszłość, a plany ma naprawdę wielkie. Pragnie piąć się po drabinie awansów by w końcu zostać Łowcą, który na legalu będzie mógł wychodzić na powierzchnię. Niestety trzech interesantów daje nogę, o co zostaje oskarżony Darwin, przez co w sposób nie do końca zgodny z przepisami wraz z niezwykłym towarzyszem wyrusza na łowy. W końcu niema nic do stracenia.

Muszę przyznać, że tak ciekawa książka nie trafia się często. Już od pierwszych stron ciężko mi było się od niej oderwać, bo nie spodziewałem się, co może autorowi wpaść do głowy. Szczerze widzę tu pewne elementy zaciągnięte delikatnie po równo z „Uwierz w ducha” jak i „Dobry Omen”. Nie widzę w tym jednak nic złego, bo wiadomo coraz trudniej o kompletną oryginalność, ale te elementy występujące tu i tu są jak najbardziej dograne i kompletne. Po prostu pasują do siebie i tworzą jedną spójną całość.

Bohaterowie to najmocniejszy element tej książki. Wykreowani zostali perfekcyjnie tak samo Ci główni jak wspomniany wcześniej Darwin czy też Złoty albo Pączek, chociaż ten ostatni niemiał tu zbyt ważnej roli. Jednak jego obecność nadawała całość innego charakteru. Przy okazji mam takie pytanie czy tylko mi Faluś przypominał tego psiaka z filmu „Coco”. Jakoś czytając o nim miałem tamtego przed oczami, mimo że jego opis był całkowicie inny. Zgadzał mi się jego charakter oraz ta szczenięca niewinność niepasująca do jego gatunku.

Co do miejsca akcji to nie jest ono zbyt urozmaicone. Głownie biuro, kawałek Warszawy oraz dom Doroty. Jedynej kobiecej i ludzkiej przy okazji postaci. Wiem, że kobiety są ludźmi i nie mam ku temu żadnych wątpliwości, ale jest tu jeszcze jedna bohaterka, chociaż ona z powodu wykonywanej przez siebie profesji na pewno człowiekiem nie jest. Mam nadzieje, że nikogo nie uraziłem tym akapitem. Wracając jednak do fabuły nie czułem się tu klaustrofobicznie, powiedziałbym nawet, że to taka mała wycieczka po świecie do tej pory niespenetrowanym przez nikogo. Niebezpiecznym, a ciekawym zarazem. To taka pierwsza podróż do Afryki.

Wadą jest długość. Na czytniku wyświetlają mi się 182 strony, co jest dość ciekawe, ponieważ ta książka najpierw pojawiła się w wersji elektronicznej, a dopiero potem papierowej i to po dobrych czterech miesiącach. Widocznie nie do końca byli pewni czy podejdzie czytelnikom. Jej wydawcą jest Virtualo dla Empik Go, dlatego trochę denerwuje mnie, że musieli ją rozdzielić na dwie części, by zarobić więcej. Nie byli początkowo ograniczeni takimi rzeczami jak fizyczna grubość woluminu oraz jego wagą. Oczywiście z przyjemnością sięgnę po dalsze losy Darwina, bo takie Urban Fantasy naprawdę lubię i przygarnę w każdej ilości.

Więcej recenzji na blogu: www.comysleo.pl

Życie po życiu. Zaświaty. Temat ten wielokrotnie był wałkowany w książkach, filmach, serialach i to na wiele sposobów. W końcu ile religii tyle wersji tego, co się dzieje z duszą po naszej śmierci. Widzieliśmy już wersje mroczne, przerażające oraz dość dowcipne, a jednocześnie chwytające za serce. Jednak to Marcin Kowal w swoim „Stażyście tom 1” pokazał chyba najbardziej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pierwszy raz zawsze jest wyjątkowy i podchodzi się do niego z pietyzmem powiedziałbym nawet z pewnego rodzaju czcią. Tak właśnie mam dzisiaj. W końcu mimo wieloletniego doświadczenia w pisaniu recenzji żadne wydawnictwo nie dało mi szansy zapoznać się z ich dziełem w ramach współpracy. Dlatego już na samym początku dziękuję wydawnictwu Insignis za tę szansę i z czystą przyjemnością opowiem, co nieco o jednej z ich książek. „Nora, tego nie ma w scenariuszu” to dość nowa pozycja w ich repertuarze, a jej autorką jest Annabel Monaghan. Kompletnie jej nie znam, ale z tego, co udało mi się obadać to pierwsze jej dzieło wydane w naszym kraju, chociaż nie pierwsze wychodzące spod jej pióra. Na swoim koncie ma jeszcze dwie powieści Young Adult w skrócie YA.

Tytułowa Nora samotnie wychowuję dwójkę dzieci po tym jak mąż ją porzucił. Nie poddaje się jednak i swoją historię, w ramach pewnego rodzaju terapii, próbuje przekuć w najlepszy scenariusz, jaki do tej pory napisała. Dzięki czemu jej dom staje się planem filmowym, na którym ma okazję poznać i to osobiście niezwykle przystojnego aktora, do którego wzdychają wszystkie kobiety. Imię jego LEO. Początkowo ta dwójka nie przypada sobie do gustu. Wszystko zmienia się w momencie, gdy on proponuje niezłą kasę za swój odpoczynek na peryferiach. Co z tego wyjdzie? O tym musicie przekonać się sami.

Muszę przyznać, że gdyby nie moje doświadczenie z powieściami obyczajowymi podszytymi motywami romantycznymi, które zdobyłem w okresie Bożego Narodzenia pierwsze słowa opisujące tę powieść padałyby bardziej w kierunku infantylna, mdła. Na szczęście przestałem tak patrzeć na literaturę stricte kobiecą, ponieważ znaleźć w niej można wiele głębiej poruszonych tematów. W końcu mamy tu matkę próbującą swoim dzieciom zapewnić jak najlepszy byt, a wiadomo samotne wychowywanie nie jest łatwe. I to najbardziej tu chwyta za serce. To historia jak z życia wzięta podlana tylko ekscytacją, miłosnymi uniesieniami oraz zakończeniem godnym najlepszych hollywoodzkich produkcji.

Nie chcę tu spolerować, ale całość czytało mi się bardzo przyjemnie. Sam czułem się jakbym oglądał bardzo wciągający serial, chociaż początki były nieco powolne i mało wciągające. Na szczęście z czasem cała fabuła zaczęła się rozkręcać. Doszedłem również do wniosku, że chyba właśnie takie pozycje powinny być przeczytane przez niejednego mężczyznę by zobaczył jak niewiele trzeba żeby zadowolić kobietę. Uwierzcie mi. Nie jest to praca trzyzmianowa. Wystarczy pamiętać o kilku podstawowych zasadach, o których tutaj nie opowiem.

Jednego jestem pewny. Świetny byłby z tego film. Idealny na wieczór do obejrzenia we dwoje pod ciepłym kocykiem i z herbatką w dłoni. To tego typu historie, do których chętnie by się wróciło. Mimo swojej nieoczywistości świetnie podbudowuje i pokazuje, że po każdej burzy wychodzi słońce. To niezwykłe ciepła i zabawna historia, koło której nie tak łatwo przejść obojętnie. Pokazuje życie, jakie jest. Nie zawsze kolorowe, czasami w odcieniach szarości, ale życie, w którym wszystko się zmienia jak kalejdoskopie. Pokazuje przy okazji obraz prawdziwej kobiety. Silnej, zdeterminowanej, a momentami również słabej i bezbronnej. Co tu więcej powiedzieć. Warto tę książkę przeczytać zwłaszcza ze względu za zakończenie, które najbardziej mi się podobało. Może dziwnie to zabrzmi, ale momentami przypominało mi historię Sheldona Coopera z „Teorii wielkiego podrywu” może głównie ze względu na drogę, którą wszyscy bohaterowie musieli przejść. To jednak taka moja luźna interpretacja.

Więcej recenzji na blogu. Link w profilu.

Pierwszy raz zawsze jest wyjątkowy i podchodzi się do niego z pietyzmem powiedziałbym nawet z pewnego rodzaju czcią. Tak właśnie mam dzisiaj. W końcu mimo wieloletniego doświadczenia w pisaniu recenzji żadne wydawnictwo nie dało mi szansy zapoznać się z ich dziełem w ramach współpracy. Dlatego już na samym początku dziękuję wydawnictwu Insignis za tę szansę i z czystą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Aneta Jadowska może czuć się zagrożona, jeżeli chodzi o tworzenie silnych bohaterek należących do bardzo magicznych rodów. W końcu wykreowana przez nią Rodzina Koźlaków ma konkurencję, która spokojnie zrzuci ich z piedestału. Powiedziałbym nawet taką, z którą spotkanie w Familiadzie mogłoby się skończyć tragicznie dla prowadzącego w szczególności gdyby suchar okazał się wyjątkowo nie na miejscu. Bardzo mocne charaktery i niczym nieograniczona magia. Już sobie wyobraziłem ogromny grzyb nuklearny. Dlatego dzisiaj z ogromną przyjemnością opowiem o Wilczkach oraz ich najspokojniejszej chyba przedstawicielce, czyli Jagodzie, która w „Kołysance dla czarownicy” ma ręce pełne roboty.

W końcu nieczęsto w dość krótkim czasie zostaje się poproszonym o zdjęcie dwukrotnie tego samego zaklęcia, oczywiście z różnych osób, ale nie jest ono na tyle łatwe by było rzucane na prawo i lewo. Zwłaszcza, że druga ofiara została przypadkiem odnaleziona na cmentarzu i nawet policja przy użyciu najnowszych technik nie jest w stanie powiedzieć, kim ona jest. Dorzućmy do tego siostrę byłego ukochanego pragnącą nauczyć się nie akceptowalnych przez jej najbliższych technik oraz tajemnice rodzinne, które wychodzą na światło dzienne to pojawienie się komplikacji jest bardziej niż gwarantowane.

Jeżeli wydaje Wam się, że wspomniałem tu o Jadowskiej przez całkowity przypadek to się mylicie. Bo w utworach obu pań widać dość spore podobieństwa. Najlepszy przykład to główne bohaterki, których imiona są owocami, oba rody mają przedstawicieli prowadzących nie zawsze legalne interesy, a mimo dzielących ich różnic zawsze gotowi są nieść pomoc członkom rodziny. To co jednak wyróżnia książkę Magdaleny Kubasiewicz to fakt że, tutaj całość jest dużo bardziej poważna, stonowana z bardzo mocnym naciskiem na rozwiązanie zagadki i co najważniejsze to pełnokrwista powieść, która wciąga od pierwszych stron.

Z tego, co udało mi się zorientować to jest ona rozwinięciem opowiadania z „Hardych baśni”, których nie miałem jeszcze przyjemności czytać, ale kiedyś na pewno to nadrobię. Już na samym początku zostaje przed nami postawiona zagadka, którą nie tak łatwo rozwiązać nie znając wszystkich faktów i tajemnic rodziny Wilczków. Co najciekawsze dopiero w czasie czytania książki poznaje je sama bohaterka, dzięki czemu możemy poczuć się, jako część historii. Na plus jest również trzecioosobowy narrator, który bardzo mocno trzyma się Jagody, dzięki czemu nie skacze z miejsca na miejsce, a cała fabuła jest dużo bardziej płynna i ciekawa. Daje on jednak pewne możliwości, które zostaną może wykorzystane przy okazji następnych tomów.

Witać tu również inspiracje baśniami takimi jak Śpiąca królewna czy też Piękna i Bestia, które zostały cudownie wplecione w samą fabułę. W końcu, co się dziwić biorąc pod uwagę gdzie Jagoda przeżyła swoją pierwszą przygodę. Właśnie!! Gdzie to słowo klucz. I nie chodzi mi tu o „Harde Baśnie”, ale o miejsce akcji, które mnie urzekło. To Warszawa, ta zwyczajna jak i jej magiczna część. Autorka jednak nie przytłacza czytelnika nazwami ulic czy też konkretnymi miejscami jak to czasem bywa w tego typu powieściach. Nie czytamy, przez jakie ulice przejeżdżają bohaterowie, bo to tak na serio nic nie wprowadza do fabuły, chyba tylko Powązki są miejscem określonym po nazwie.

Jak dla mnie „Kołysanka dla czarownicy” to dobry początek serii, która ma szansę wybić się na rynku. Pomimo podobieństw do opowiadań Jadowskiej jest na tyle różna, że spokojnie znajdzie swoje miejsce nie przeszkadzając nikomu, stwarzając jednak realne zagrożenie innych pisarzom od Urban Fantasy i to nie tylko polskim. Czytałem ją z wypiekami na twarzy pochłaniając każde kolejne słowo i czekając do dalej się przydarzy.

Więcej recenzji na blogu: link na proilu

Aneta Jadowska może czuć się zagrożona, jeżeli chodzi o tworzenie silnych bohaterek należących do bardzo magicznych rodów. W końcu wykreowana przez nią Rodzina Koźlaków ma konkurencję, która spokojnie zrzuci ich z piedestału. Powiedziałbym nawet taką, z którą spotkanie w Familiadzie mogłoby się skończyć tragicznie dla prowadzącego w szczególności gdyby suchar okazał się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nikt tak nie tworzy silnych, nieposkromionych kobiecych postaci jak Aneta Jadowska. To ona dała nam Dorę Wilk czy też Nikitę. Widocznie jednak było jej za mało, bo jak to się mówi w grupie siła. Dlatego też nie mogło zabraknąć całej rodzinki babek z jajami. Wybaczcie mi ten prostacki język, ale panie z klanu Koźlaków są gorsze niż plagi egipskie zwłaszcza, gdy ktoś nadepnie się im na odcisk. Mamy szansę poznać je lepiej w drugim już tomie ich przygód zatytułowanym „Cuda wianki. Nowe przygody rodziny Koźlaków”. Pomnik dla facetów, którzy z nimi wytrzymują.

Dzieje się tu bardzo dużo. W końcu niecodziennie burmistrzyni Zielonego Jaru trafia do wiezienia z powodu zniknięcia kilku jej przeciwników politycznych, potwór z szafy staje się jawnym zagrożeniem dla całej rodziny, a CBŚ podejrzewa znaleźć kartel narkotykowy w małej spokojnej mieścinie. Jeżeli do tego dołożymy Narcyzę próbują wraz z Harpiami naprawić błędy przeszłości zaczynam wątpić czy świat jest na to gotowy.

Co, jak co ale to kawał dobrej literatury. Nie każdemu dobrze wychodzi pisanie opowiadań, ale Aneta Jadowska robi to po mistrzowsku. Jej lekkie pióro dosłownie przenosi czytelnika do niezwykle uroczego i zabawnego świata, w którym faceci nie mają zbyt wiele do powiedzenia. Tak jak w niektórych historiach przedstawienie mężczyzn, jako zło ostateczne bądź dodatek do kobiet mnie strofuje tak tutaj wszystko jest odpowiednio wyważone. Niema tu za krzty szowinizmu, albo ja tego po prostu nie dostrzegam. Wszystkie postacie są tu tak samo ważne, a dobrze nam znana z poprzedniego tomu Malina próbuje uchronić wszystkich przed końcem świata. I właśnie to mi się podoba. Mimo wielu bohaterek nie zostajemy przytłoczeni, a doświadczamy czegoś zbliżonego do rodzinnych opowiadań przy kominku w długi zimowy wieczór. Mi się zrobiło ciepło na sercu. Jak dziecko z wielkimi oczami i niezwykła ciekawością czekałem na kolejne przygody. Za to właśnie najbardziej kocham książki.

Łącznie mamy pięć opowiadań, którym w większości przypadków bliżej jest do spraw kryminalnych niż literatury obyczajowej. Piętą achillesową tego tomiku jest „Ruja i porubstwo”, które na szczęście zajmuje tylko kilka stron. Opowiadanie to kręci się wokół męskiego narządu płciowego (na szczęście nie prawdziwego), co sprawia, że całość jest dość płytka, a humor tutaj goszczący porównać można do tego z wieczorów panieńskich takich bardzo dobrze zakrapianych.

Co w tym jednak złego, jeżeli większość to historie z morałem, wciągające od samego początku do końca i wywołujące uśmiech na twarzy czytelnika? Oby więcej takich książek powstawało. Jest jednak problem i to nie mały. Teraz nie wiem na czyje przygody będę czekał najbardziej. Lubię tak samo Witkaca, Nikitę oraz Malinę z rodziną. Do Dory pewnie kiedyś też się przekonam.

Więcej recenzji na blogu: link na profilu

Nikt tak nie tworzy silnych, nieposkromionych kobiecych postaci jak Aneta Jadowska. To ona dała nam Dorę Wilk czy też Nikitę. Widocznie jednak było jej za mało, bo jak to się mówi w grupie siła. Dlatego też nie mogło zabraknąć całej rodzinki babek z jajami. Wybaczcie mi ten prostacki język, ale panie z klanu Koźlaków są gorsze niż plagi egipskie zwłaszcza, gdy ktoś nadepnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie wiem jak Wam, ale mi do tej pory tylko raz zdarzyło się zacząć serię literacką od środkowego tomu. Przez to trochę dziur cała opowieść miała, ale w ostatecznym rozrachunku połapałem się, o co w niej chodzi. Niestety historia lubi się powtarzać. Ostatnio wpadł w moje ręce „Anioł na śniegu”, to drugi tom cyklu zatytułowanego „Cztery płatki śniegu” spod pióra Joanny Szarańskiej opowiadającej losy mieszkańców bloku przy ulicy Weissa 5. Dla mnie to pierwsze spotkanie z nimi, ale bardzo udane. Zaraz powiem, dlaczego.

Gwiazdka coraz bliżej mieszkańcy wyżej wspomnianego bloku pracują jak mróweczki żeby wszystko zapiąć na ostatni guzik. Co jednak się stanie, gdy pojawi się nieoczekiwany gość, psujący tę całą sielską opowieść? Zawsze też można wpaść w niezłe tarapaty finansowe i bać się powiedzieć o tym żonie. Zapomniałbym o teściowej, która ma własny pomysł na spędzenie świąt. To jednak nie jest najgorsze ktoś się nie bał i wyciął uwielbiane przez wszystkich drzewko.

Zacznijmy od tego, że miałem małe kłopoty z zapamiętaniem imion uczestników wydarzeń mających miejsce w książce, ale im dalej przez to brnąłem zacząłem dostrzegać pewne ich zachowania, które pozwalały mi lepiej ich skojarzyć. Uwierzcie mi nigdy nie miałem pamięci do imion, chyba że książka naprawdę mną wstrząśnie. Tutaj jednak wielkiego BOOM nie mamy. Bardziej takie fajerwerki puszczane na koniec festynu. Budowa utworu jest dość dobrze mi znana. Co roku w okolicach grudnia robie sobie mały seans z „Listami do M”. To właśnie tam, chociaż nie tylko spotkać można opowieść z wieloma wątkami połączonymi czasami jakimś małym elementem. Nic złego w tym nie widzę, bo taki manewr pozwala z różnych stron spojrzeć na aspekt zbliżających się świąt. W końcu nie każdy musi do nich przygotowywać się tak samo.

Bohaterowie są dość dobrze wykreowani. Ze zwyczajnymi codziennymi problemami, które mogą spotkać każdego z nas. To nawet ciekawe. Zwłaszcza, że zazwyczaj w książkach, po które sięgałem kłopoty były iście fantastyczne. I to nie w przenośni. Dzięki temu wszystko wydaje się tutaj bardziej realne, ciekawe i w ostateczności nam bliższe.

Na szczęście mimo dość dobrze znanego schematu całość czyta się przyjemnie. Wyczuwalna tu jest magia świąt oraz pewnego rodzaju nostalgia. To lekka literatura przy dobrych wiatrach na jeden weekend. Całkiem nieźle poprowadzona z ciekawym przesłaniem. Warto z sobą rozmawiać to pozwala na unikniecie bardzo wielu problemów. To trochę naiwne, że nikt jakoś nie potrafił na to wpaść przez całą książkę, ale w tym całym świątecznym rozgardiaszu można o tym zapomnieć.

Więcej recenzji na blogu: link w profilu

Nie wiem jak Wam, ale mi do tej pory tylko raz zdarzyło się zacząć serię literacką od środkowego tomu. Przez to trochę dziur cała opowieść miała, ale w ostatecznym rozrachunku połapałem się, o co w niej chodzi. Niestety historia lubi się powtarzać. Ostatnio wpadł w moje ręce „Anioł na śniegu”, to drugi tom cyklu zatytułowanego „Cztery płatki śniegu” spod pióra Joanny...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Pudełko z marzeniami Alek Rogoziński, Magdalena Witkiewicz
Ocena 7,0
Pudełko z marz... Alek Rogoziński, Ma...

Na półkach:

Nigdy nie spodziewałem się, że literatura obyczajowa zagości w mojej wirtualnej biblioteczce. Jestem w tej kwestii całkowicie szczery. Często sięgałem po różne gatunki literackie, ale z tym nigdy nie było mi po drodze, a dzisiaj prezentuję Wam już drugą książkę, po która jeszcze kilka lat temu bym nawet nie sięgnął. To chyba starość, albo po prostu zaczynam wpadać w czytelniczą stagnację i potrzebuje nowych wyzwań. Zanim jednak wyląduję na kozetce przed Wami posłuchajcie, a raczej przeczytajcie, co sadzę o „Pudełko z marzeniami”, czyli wspólnym dziele Alka Rogozińskiego i Magdaleny Witkiewicz.

Ona porzucona przez swojego ukochanego próbuje otworzyć restauracje w całkowicie obcym mieście. On kompletny bankrut szuka miejsca by zacząć życie od nowa, a przy okazji odnaleźć tajemniczy skarb. Jednak dopiero przyszłość pokaże ile ich tak naprawdę łączy i czy Święty Ekspedyt na serio jest patronem od ciężkich i trudnych spraw. Jeżeli do tego dołączymy staruszkę nielubiącą kłopotów, ale za to wielbiącą nalewki oraz dwójkę niezwykle wścibskich dzieci to dobrą zabawę mamy gwarantowana zwłaszcza, gdy święta tuż za pasem.

Muszę przyznać, mimo iż od przeczytania tej książki minęło już trochę czasu to na mojej twarzy nadal gości uśmiech, gdy tylko pomyślę o perypetiach naszej dwójki głównych bohaterów. Co jednak najfajniejsze to nie wszystko kręci się wokół nich. Można powiedzieć, że są oni zasilaniem dla całej maszynerii w skład, której wchodzi mnóstwo trybów i to w różnym wieku. Mamy tu w końcu starcie różnych pokoleń oczywiście doprawionych poczuciem humoru. Najfajniejsze jest jednak to, że niema tu zbędnych postaci każda ma swoją rolę do odegrania w tym przedstawieniu.

Niema tutaj zbyt wiele do powiezienia. Historia sama w sobie jest bardzo ciekawa, chwilami infantylna, ale ciepła w odbiorze. Ma ona pozwolić czytelnikowi stać się częścią tej opowieści i moim zdaniem to się udaje. Czytając ją poczujemy ciepło kominka oraz chłód zbliżającej się zimy. Poczujemy wodę pod stopami oraz zapach świeżych pierogów, chociaż osobiście wolałbym poczuć ich smak.

„Pudełko z marzeniami” to lekka i optymistyczna książka ukazująca, że czasem warto z czegoś zrezygnować by przekonać się ile życie ma nam do zaoferowania i jak wielki wpływ mają na nas inni ludzie. Zawsze podziwiałem wszelakiego rodzaju literackie duety, ale ten pasuje do siebie idealnie i liczę na to, że wspólnie jeszcze coś uda im się napisać. Jeżeli tak będzie na pewno to przeczytam.

więcej recenzji na blogu: link w profilu

Nigdy nie spodziewałem się, że literatura obyczajowa zagości w mojej wirtualnej biblioteczce. Jestem w tej kwestii całkowicie szczery. Często sięgałem po różne gatunki literackie, ale z tym nigdy nie było mi po drodze, a dzisiaj prezentuję Wam już drugą książkę, po która jeszcze kilka lat temu bym nawet nie sięgnął. To chyba starość, albo po prostu zaczynam wpadać w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Literatura obyczajowa nigdy nie należała do gatunków, po które chętnie sięgałem. Za bardzo mi się kojarzyła z romansami. O kobietach, które wzdychają na widok każdego przystojniejszego faceta. Dlaczego więc sięgnąłem po „Hotel pod jemiołą” Richarda Paula Evansa? Powody są dwa. Pierwszy to taki, że jego książki dość często pojawiały się w moich wpisach z zapowiedziami, a kolejny jest dość prozaiczny. Ładną ma okładkę. Niezbyt przesadzoną z ciekawą czcionką. Porozmawiajmy jednak o tym, co znajdziemy w środku.

Kimberly od dłuższego czasu poszukuje szczęścia. Niestety jak do tej pory ma dwukrotnie zerwane zaręczyny i jedno nieudane małżeństwo. Jak tak spojrzeć to w starciu Los-Kimberly mamy wynik 3:0. Wszystko może się zmienić w najbliższym czasie, ponieważ nasza bohaterka dostaje w prezencie wyjazd do tytułowego Hotelu pod Jemiołą, w którym ma się odbyć kurs dla początkujących pisarzy, w którym każdy uczestnik będzie mógł się spotkać z wydawcami z nadzieją, że ktoś w końcu zwróci uwagę na ich twórczość. Też byście tak chcieli, co?

Jestem miło zaskoczony tą pozycją, ponieważ miłość tu przedstawiona jest dojrzała i ułożona oparta na zaufaniu i przyjaźni, a niebudowana na cielesności i rządzach. To po części jest urocze, bo wydaje mi się, że każdy pragnąłby coś takiego przeżyć. Mi się udało, za co jestem wdzięczny losowi.

Całość została napisana lekko, ale przyjemnie. Niezbyt rozbudowanym językiem, co tylko ułatwia odbiór. Bardzo przypomina mi komedie sprzed kilku lat te amerykańskie, w których poznajemy bardzo dobrze życie bohaterów. Przywiązujemy się, a z czasem nawet zaczynamy kibicować z nadzieją, że wszystko się jakoś ułoży. W końcu mamy tu tyle świątecznego ciepła i nadziei na cud. Dodatkowo warto zwrócić uwagę na masę humoru oraz ciekawe przedstawienie różnego typu pisarzy. Mnie osobiście najbardziej rozbawił pisarz-celebryta. Wydał kilka książek i sadzi się jakby dostał literackiego Nobla.

„Hotel pod jemiołą” to niesamowita historia. Wiem, że całkowicie wymyślona, ale na pewno bliska każdemu czytelnikowi. Ciężko mi tu jest napisać coś więcej, bo nawet nie mam, do czego je porównać, ale polecam ją każdemu. Zaczynam też zauważać, że dzielenie literatury na tę dla kobiet i dla mężczyzn to błąd. W końcu podążanie w kierunku spełnienia swoich marzeń jest uniwersalne i dla każdego. Dodatkowo nie każdą książkę zdarzyło mi się przeczytać w ciągu jednej nocy, a ta mnie wyjątkowo wciągnęła.

Więcej recenzji na blogu: link na profilu

Literatura obyczajowa nigdy nie należała do gatunków, po które chętnie sięgałem. Za bardzo mi się kojarzyła z romansami. O kobietach, które wzdychają na widok każdego przystojniejszego faceta. Dlaczego więc sięgnąłem po „Hotel pod jemiołą” Richarda Paula Evansa? Powody są dwa. Pierwszy to taki, że jego książki dość często pojawiały się w moich wpisach z zapowiedziami, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie każda książka fantastyczna musi być walką dobra ze złem, nie musi też przedstawiać świata wykreowanego w stu procentach w umyśle autora. Czasem wystarczy, że będzie ona symboliczna, chociaż nie wiem czy to dobre określenie, jeżeli dwójka głównych bohaterów to istoty z mitologii. Właśnie to jest najciekawsze w książce zatytułowanej „Golem i Dżin” Helene Wecker.

To niezwykła opowieść o poszukiwaniu swojego miejsca w kompletnie obcym miejscu, w którym tylko druga równie wyobcowana osoba jest w stanie nas zrozumieć. W końcu ona jest golemem stworzonym w Polsce, a on dżinem zrodzonym z ognia w starożytnej Syrii. Mimo że dzielą ich dekady oraz kilometry to łączy naprawdę wiele. Mogłoby się wydawać, że to kolejny romans, ale to bardzo mylne stwierdzenie. Widać tu, bowiem coś dużo głębszego niż uczucie między dwojgiem ludzi, albo też spoglądając w nieco innej perspektywy to jednak uczucie, ale niebudowane na zwykłej namiętności, ale dużo mocniejszej mentalnej więzi.

Nie będę się jednak bawił w psychologa, ale zachwycę się nad niezwykle wykreowanym światem. Akcja dzieje się, bowiem w Nowego Jorku u schyłku XIX wieku, do którego to ludzie uciekają z całego świata poszukując lepszego życia. To niezwykły obraz tamtych czasów, miszmaszu kulturowego oraz życia w tak barwnym świecie, w którym każdy człowiek może stać się drogowskazem naszego życia. W końcu bohaterowie rozwijają się właśnie dzięki osobom, na które trafiają, a każdy z nich jest równie ważny. Nie jest istotne to, że obserwujemy tu zwyczajne codzienne obowiązki to czułem w tym wszystkim magię.

Powiem Wam, że, mimo iż jest to debiutancka powieść tej autorki została rewelacyjnie skomponowana. Bardzo przemyślana, ciekawa, z historycznym sznytem oraz lekkością ukazania niezbyt łatwych czasów. Wydaje mi się, że autorka chciała pokazać jak czują się ludzie, którzy często wbrew swojej woli muszą opuścić kraj, z którego pochodzą. Nie jest to jednak koniec historii, a dopiero jej pierwszy tom i mimo że czytałem go dość długo to jednak z przyjemnością wrócę do tej dwójki.

Więcej recenzji na blogu: link w profilu.

Nie każda książka fantastyczna musi być walką dobra ze złem, nie musi też przedstawiać świata wykreowanego w stu procentach w umyśle autora. Czasem wystarczy, że będzie ona symboliczna, chociaż nie wiem czy to dobre określenie, jeżeli dwójka głównych bohaterów to istoty z mitologii. Właśnie to jest najciekawsze w książce zatytułowanej „Golem i Dżin” Helene Wecker.

To...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zawsze podziwiałem pisarzy gatunków wszelakich, że w porównaniu do twórców filmowych potrafią utrzymać poziom i jakość mimo już wielu napisanych książek, zwłaszcza tych połączonych jednym uniwersów. Domyślam się, że nie jest to łatwe i nigdy nawet nie będę próbował stawać z nimi w szranki. Zwłaszcza z pisarką, w której twórczości jestem po prostu zakochany. Chodzi mi o Patricię Briggs, „matkę” o ile mogę tak powiedzieć, najciekawszej oczywiście dla mnie bohaterki w historii Urban Fantasy. W końcu Mercedes Thompson niejednokrotnie udowodniła, że dla obrony najbliższych jest wstanie walczyć z nawet największym złem. Kto jednak ochroni ją w dziesiątym już tomie jej przygód zatytułowanym „Czas ciszy”.

I właśnie ta przypadłość wpakowała ją w kolejne kłopoty. Tym razem nie takie małe i nie tak blisko. Nie wystarczy, że zostaje poważnie ranna w czasie wypadku samochodowego to jeszcze zamiast obudzić się na szpitalnej kozetce okazuje się, że ktoś przetransportował ją do Europy. Z dala od swoich przyjaciół oraz więzi stadnej znowu będzie mogła liczyć tylko na swój spryt oraz umiejętności, które miejmy nadzieję nie osłabły w bezpiecznych ramionach męża.

Przyznam się szczerze, że to pierwszy tom, do którego podchodziłem dwa razy. Jego forma nieco zbiła mnie z tropu i początkowo wymagała więcej uwagi, ale z czasem znalazłem w niej przyjemność. W końcu mamy tu dwa wątki fabularne. Pierwszy to oczywiście Mercy próbująca sobie dać radę po porwaniu, a drugi to historia Adama próbującego ją odnaleźć i przy okazji nie wywołać wojny między różnymi nadprzyrodzonymi istotami.

Zmiana formy oraz miejsca akcji to chyba dwa największe zalety tej pozycji. Nie wystarczy, że dostajemy odświeżoną niby dobrze nam znaną opowieść o przetrwaniu w miejskiej dżungli to jeszcze na dodatek poznajemy świat żydowskich legend z samym golemem w roli głównej. Oczywiście niema sensu po raz enty zachwycać się postaciami, które wnoszą do całej historii ogrom swoich doświadczeń, ale tym razem możemy na niektórych spojrzeć nieco inaczej. Mercy znowu musi stać się samowystarczalna, zacząć kombinować, tak jak to miało miejsce w pierwszym tomie. Trochę brakowało mi tego. Oczywiście pisanie, że ostatnio ciągle polega na innych to przesada, ale utraciła trochę z tej swojej wolności i charakteru niezależnej kobiety. Nie chce żeby zabrzmiało to feministycznie, ale lubiłem to w niej. Tak samo Adam, który przestaje być spokojnym przywódcą i daje się ponieść swojej wewnętrznej bestii, co tak na serio miało tylko raz miejsc. O ile mnie oczywiście pamięć nie myli.

Książka ta to dla mnie fenomen tak samo jak i pozostałe tomy. Niejednokrotnie musiałem się zmuszać, żeby ją odłożyć by w końcu pójść spać by rano nie przypominać jakiegoś ożywieńca. Bardzo mnie wciągnęła i zarazem otworzyła oczy na świat istot nadprzyrodzonych. W końcu nie tylko w Stanach Zjednoczonych żyją wampiry i wilkołaki, a każdy kraj ma swoje własne zwyczaje, dlatego przywódcy jak i same grupy potrafią nieźle się od siebie różnić. Mam szczerą nadzieję, że autorka jeszcze wiele razy zabierze nas w dalekie podróże. Nawet teraz zacząłem się zastanawiać jakby wyglądały i zachowywały się wilkołaki z obszarów dawnego ZSRR.

Musze przyznać ze w takich momentach moja wyobraźnia naprawdę zaczyna pracować. Zanim jednak całkowicie pogrążę się w marzeniach to polecę ten tom jak i całą serię wszystkim, który lubią dobra lekka literaturę fantastyczną z nietuzinkowymi bohaterami oraz niesamowitymi zwrotami akcji. Już nie mogę się doczekać kolejnych tomów, które grzecznie leżą na wirtualnej półce i czekają na swoją kolej.

Więcej recenzji na blogu: link w profilu.

Zawsze podziwiałem pisarzy gatunków wszelakich, że w porównaniu do twórców filmowych potrafią utrzymać poziom i jakość mimo już wielu napisanych książek, zwłaszcza tych połączonych jednym uniwersów. Domyślam się, że nie jest to łatwe i nigdy nawet nie będę próbował stawać z nimi w szranki. Zwłaszcza z pisarką, w której twórczości jestem po prostu zakochany. Chodzi mi o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dzisiaj postaram się napisać krótko, zwięźle i na temat. Zwłaszcza, że nie tak łatwo opisywać kolejny tom serii, która tak na prawdę dopiero się rozkręca. Nie poznaliśmy jeszcze wszystkich bohaterów, a nawet Ci już znani zbyt wiele nam nie pokazali, bo nie zdążyli. Tak jest chociażby z Harrym Dresdenem z „Pełni księżyca” Jima Butchera.

Tym razem nasz mag-detektyw będzie musiał pomoc w rozwiązaniu sprawy pewnego bardzo brutalnego morderstwa. Trochę podobnie jak w poprzedniej części, ale tym razem na miejscu zbrodni znajduje odcisk łapy i to ogromny, przez co wszystkie znane człowiekowi zwierzęta od razu zostają uniewinnione. Co jednak z całą resztą nadnaturalnej fauny?

Oczywiście pewnie domyślacie się, że tym razem za przeciwnika będzie miał wilkołaki, ale nie takie zwykłe, a może i zwyczajne, ale różne ich odmiany. Nawet nie wiedzie ile jest tego tałatajstwa jest. Sam dopiero tutaj dowiedziałem się ile jest metod żeby przeistoczyć się w wilka. Książka ta to taki mini leksykon wiedzy o lykantropi. I to mi się tutaj podoba. Autor nie idzie na łatwiznę i bardzo poszerza temat tak bardzo zaniedbywany w świecie fantasy. Cudownie obrazuje nam dogłębnie jedno zagadnienie, ale w sposób przystępny i ciekawy.

Fabule brakuje do tego by nazwać ją sztosem, ale liczę na to, że wszystko pójdzie w odpowiednim kierunku i nawet główny bohater się nieco wyrobi. Jak na razie prezentowany jest, jako niezdarny młodzik, który dopiero, co opuścił „magiczny uniwersytet”, a nie w pełni wykwalifikowany mag, który jednym słowem może zmienić krajobraz. Ja jednak wierze, że będzie lepiej zwłaszcza ze całość jest naprawdę przyjemna.

Na szczęście cała reszta książkowej obsady jest już dużo wyraźniejsza i ciekawsza. Najlepszy tego przykładem jest porucznik Karrin Murphy. Bardzo zadziorna i oddana sprawie, gotowa przeciwstawić się złu nawet, gdy go kompletnie nie rozumie, a przeciwnik po wielokroć przerasta ją siłą. Posiada również bardzo otwarty umysł. Brzmi to trochę jak ogłoszenie na portal randkowy, ale nie byłaby ona łatwa partią.

Pozycja ta powinna przypaść do gustu wszystkim wielbicielom Urban Fantasy jak i wielotomowych serii kryminalnych. Ciekawa, wciągająca, ale za razem dość rozbudowana zapewni czytelnikowi wiele godzin przyzwoitej rozrywki. Na chwilę obecną z tego, co się orientuje na język polski zostało przetłumaczonych szesnaście tomów. Nie mogę się doczekać by sięgnąć po kolejne części, bo ten świat ma jeszcze wiele do zaoferowania.

Więcej recenzji na blogu: link w profilu.

Dzisiaj postaram się napisać krótko, zwięźle i na temat. Zwłaszcza, że nie tak łatwo opisywać kolejny tom serii, która tak na prawdę dopiero się rozkręca. Nie poznaliśmy jeszcze wszystkich bohaterów, a nawet Ci już znani zbyt wiele nam nie pokazali, bo nie zdążyli. Tak jest chociażby z Harrym Dresdenem z „Pełni księżyca” Jima Butchera.

Tym razem nasz mag-detektyw będzie...

więcej Pokaż mimo to